Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Na scenie, za sceną” (oryginalny tytuł: „Onstage Offstage”) to wspaniale ilustrowane wydawnictwo autobiograficzne. To szczery pamiętnik Michaela Bublé, w którym pisze o swojej karierze, miłości i życiu.
Fotografie autorstwa Deana Freemana, które uzupełniają wydawnictwo, w znakomitej większości powstały na potrzeby tej publikacji. Ebook zawiera wiele wyjątkowych zdjęć!
Michael Bublé, którego szósty album studyjny „To Be Loved” (Warner Music, 2013) pojawił się właśnie w sprzedaży, sprzedał w samych Stanach ponad 16 milionów płyt! Trzykrotnie zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Traditional Pop Vocal Album za płyty: „Call Me Irresponsible” (2008), „Michael Buble Meets Madison Square Garden” (2010) oraz „Crazy Love” (2011).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: ONSTAGE OFFSTAGE
Copyright by © TRANSWORLD PUBLISHERS
61–63 Uxbridge Road, London W5 5SA
A Random House Group Company
www.rbooks.co.uk
Text copyright © I’m the Last Man Standing 2011
Photographs by Dean Freeman. © I’m The Last Man Standing Music, Inc.
„Try A Little Tenderness” Words and Music by Jimmy Campbell, Harry Woods
and Reg Connelly © 1966, Reproduced by permission of
EMI Music Publishing Limited, London W8 5SW
Cover designed by Joby Ellis
Copyright © for the Polish edition by Dream Books
(A division of Dream Music Ltd.), Warsaw, Poland 2013
Copyright © for the Polish translation by Anna Bezpiańska-Oglęcka/ Dream Books, 2013
Tłumaczenie: Anna Bezpiańska-Oglęcka
Redakcja i korekta: Magdalena Pluta
Konsultacja muzyczna: Piotr Mackowiak (Dream Music)
Wydanie I
ISBN: 978-83-936945-1-8 (oprawa twarda)
ISBN: 978-83-936945-2-5 (e-book)
Dream Music Sp. z o. o.
ul. Wspólna 50 lok. 9, 00-687 Warszawa, Polska
Tel. +48-22-4035713
Fax +48-22-4035713
E-mail:info@dreammusic.pl
Website: www.dreammusicbooks.com.pl, www.dreammusic.pl
Skład i łamanie: Ewa Majewska
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
urodziłem się, by śpiewać
Stoję za kulisami w prawie całkowitej ciemności. Dźwiękowiec przyczepia nadajnik mikrofonu do paska moich spodni. Asystentka poprawia mi krawat i wygładza koszulę. Przed sobą widzę schody prowadzące na scenę, gdzie już czeka mój zespół. Na widowni około trzydziestu tysięcy ludzi, którzy wydali ciężko zarobione pieniądze, by kupić bilet na mój występ.
Ogarnia mnie dziwne uczucie. Jestem skupiony i jednocześnie spokojny. Być może to wbrew logice – przecież czeka mnie występ przed wielotysięcznym tłumem. To dla mnie chwila niekłamanej radości.
Podobno sprzedałem już dwadzieścia siedem milionów płyt na całym świecie, a w 2010 roku znalazłem się w piątce artystów, których koncerty przyciągnęły najwięcej publiczności w Ameryce Północnej. Moje nazwisko pojawiło się obok takich weteranów sceny, jak Bon Jovi, Roger Waters, The Dave Matthews Band i The Eagles.
Miło to słyszeć. Te liczby oznaczają, że robię coś dobrze. Najbardziej jednak jestem wdzięczny losowi za chwile takie jak ta, kiedy wiem, że niedługo wejdę na scenę. Publiczność już czeka. Jestem przejęty, ponieważ chcę zaśpiewać jak najlepiej. To mój świat. Odkąd pamiętam, chciałem być artystą. Pragnąłem tego tak bardzo, że odnalazłem sens w szalonym życiu, jakie prowadzę, wypełnionym podróżami z jednego kraju do drugiego i koncertami, których daję nawet sto pięćdziesiąt rocznie.
Droga, jaką przebyłem od śpiewania do szczotki do włosów zamiast mikrofonu do występów w nowojorskiej Madison Square Garden, była znacznie dłuższa, niż można przypuszczać. Wciąż jestem młody, całkiem niedawno skończyłem trzydzieści pięć lat, ale zacząłem koncertować na długo przedtem, zanim mogłem oficjalnie pić alkohol, nie mówiąc o chodzeniu do nocnych klubów. Byłem naiwny, myśląc, że kariera jest w zasięgu ręki. Myliłem się. Musiałem ciężko pracować, pochlebstwami i prośbami torując sobie drogę na scenę. Pomogli mi ludzie, którzy na mnie postawili nawet wtedy, gdy ja sam przestałem w siebie wierzyć.
Wszystko zaczęło się, gdy byłem mały i uczyłem się swojego adresu. Tata zaproponował, bym go śpiewał, wiedząc, że w ten sposób najłatwiej wejdzie mi do głowy. Do dziś pamiętam prostą melodyjkę, jaką skomponowałem, by nie zapomnieć numeru domu i nazwy spokojnej uliczki w mieście Burnaby w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie dorastałem. Ten utwór był moim pierwszym krokiem do świata muzyki. Stworzenie go przyszło mi z taką samą łatwością, jak nauka gry w hokeja.
Dzięki dziadkowi ze strony mamy, Mitchowi Santadze, poznałem amerykańskie standardy, tak lubiane przez włoskich imigrantów. Słuchałem Tony’ego Bennetta, Franka Sinatry i Deana Martina. Łatwo zrozumieć, czemu taka muzyka jest bliska przybyszom z tej części Europy. Włoskie rodziny są pełne ciepła i miłości, którą człowiek czuje całym sobą. Szczerze kochamy swoich najbliższych, naszą kuchnię i – oczywiście – śpiew.
Dziadek Mitch przepadał za dawnymi artystami. Nauczył mnie ich słuchać i cenić. Spędzałem z nim mnóstwo czasu. Nasza rodzina była mocno ze sobą związana. Lubiliśmy swoje towarzystwo. Dość powiedzieć, że nikt z nas nie traktował Bożego Narodzenia jako utrapienia. Do dziś je uwielbiam, bo to najbardziej rodzinne ze świąt. Najbliżsi są dla mnie ogromnym wsparciem. Bez nich nie osiągnąłbym sukcesu. Ukształtowali mnie i wiem, że gdybym kiedykolwiek pogubił się w życiu, będą pierwszymi, którzy sprowadzą mnie na właściwą ścieżkę. To dla mnie ważne, ponieważ odkąd stałem się sławny, ludzie nie zawsze są ze mną szczerzy. Zgadzają się z każdym słowem i coraz rzadziej słyszę od nich „nie”.
Posiadanie znanego nazwiska oznacza, że inni śmieją się z twoich opowieści, bez względu na to, czy rzeczywiście ich one bawią, czy nie. Coś takiego może być poważnym utrudnieniem dla rozwijającego się artysty. Nie będę tu wspominał nazwisk utalentowanych wokalistów, którzy pogubili się, dążąc ku sławie. Wszyscy je znamy. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn ich upadku było to, że ludzie postawili ich na piedestale albo oni sami przestali słuchać innych.
Moja rodzina to najlepsi jurorzy i krytycy. Ufam im bezgranicznie i zawsze będę słuchać ich opinii. Moja mama, Amber, bez wahania wytknie mi, gdy jestem wulgarny lub zachowuję się niedojrzale. Każdy, kto oglądał mój występ, wie, że czasem lubię szarżować i ciągnie mnie w stronę czarnej komedii. Gdy zapędzę się za daleko, zaraz do mnie dzwoni z pytaniem, czy naprawdę musiałem powiedzieć lub zrobić to i to. Jej pełen rozczarowania ton głosu sprawia, że czuję się jak dzieciak.
Gdy dorastałem, mama wzbudzała we mnie respekt, a nawet się jej bałem. Jednocześnie była dla mnie i moich dwóch sióstr przewodniczką po otaczającym nas świecie. Nigdy nie przekroczyła granicy między rodzicielstwem a kumplostwem. Po co nam koleżanka? Potrzebowaliśmy matki. Umiała nas przywołać do porządku i lepiej było z nią nie zadzierać. Ta radosna, pełna dobroci kobieta potrafiła usadzić mnie jednym spojrzeniem. Muszę przyznać, że nie należałem do najgrzeczniejszych dzieci. Pewien dziennikarz spytał mnie kiedyś o najgorsze rzeczy, jakie zrobiłem w dzieciństwie. Powinien spytać, czego NIE ZROBIŁEM. Byłem dupkiem, szczególnie jako nastolatek. Biłem się, awanturowałem. Brakowało mi pewności siebie, co odbijałem sobie na rodzinie. Kto z nas tak nie robił? Gdy mamy problemy, najprościej wyżyć się na najbliższych.
Nie mam jeszcze własnych dzieci, ale wiem, że wychowam je tak, jak moi rodzice wychowywali mnie. Byli wymagający, kochający i wręcz beznadziejnie oddani synowi i córkom. Wyznaczając dzieciom granice, zapewniamy im poczucie bezpieczeństwa. Odbiegłem trochę od tematu. Chciałbym opowiedzieć trochę więcej o moim dzieciństwie. To pozwoli lepiej zrozumieć, kim jestem dzisiaj, nie tylko jako artysta, lecz także człowiek.
Tata był rybakiem. Zarabiał, łowiąc łososie. Mama zajmowała się domem i wychowywaniem mnie oraz moich dwóch młodszych sióstr – Crystal i Brandee. W porównaniu z domami moich rówieśników u nas zawsze było głośno i wiele się działo. Nic dziwnego – w końcu mieliśmy włoskie korzenie. Chętnie uczestniczyłem w tym chaosie, skwapliwie przyjmując rolę starszego brata, dokuczającego siostrom. Kiedy Crystal miała pięć lub sześć lat, przyłapałem ją, jak całowała się z chłopakiem o imieniu Joey. Zacząłem ją tak nazywać i tak zostało do dziś. Pamiętam tę wspaniałą chwilę, kiedy zorientowałem się, że mam na nią haka. Bez przerwy wołałem „Joey”, doprowadzając ją do szału.
Kiedy rodzice prosili, bym podczas ich nieobecności zaopiekował się siostrami, kazałem którejś z nich zakładać moje ogromne ochraniacze hokeisty i ćwiczyłem strzelanie goli. Miałem obsesję na punkcie hokeja, do dziś jest on moją wielką pasją, oprócz muzyki oczywiście. Bycie żywą tarczą dla moich popisów strzeleckich musiało być straszne dla dziewczynek, ale jak już wspomniałem, byłem paskudnym starszym bratem. Gdy siostry nie chciały mnie słuchać, groziłem, że zaprowadzę je do piwnicy i włożę ich ręce do rur z gorącą wodą. Jeśli któraś zdecydowała się w końcu założyć o wiele dla niej za duży hokejowy strój, tak długo trzymałem ją przyciśniętą do podłogi, aż zaczynała z przerażenia krzyczeć, ile sił w płucach. Cały czas śpiewałem: „Czas spać, czas spać. Całe miasto już śpi…”. Nic dziwnego, że miały mnie serdecznie dość. Kiedy podrosłem na tyle, że zacząłem interesować się dziewczętami, chętniej przebywałem w towarzystwie sióstr, żeby móc spotkać ich koleżanki. Miały ich sporo – wszystkie bardzo ładne. Niestety, żadna nie chciała mieć do czynienia z nieco zbyt pulchnym, wrednym czternastolatkiem.
Mój pokój wyglądał jak sypialnie wielu innych chłopców. Na ścianach wisiały plakaty ze Spider Manem, zabawki i gadżety z Gwiezdnych wojen, takie jak miecz świetlny Dartha Vadera. Niezliczoną liczbę razy, kiedy siedziałem w szkolnej ławce, próbowałem się skoncentrować i przesunąć ołówek, używając Mocy, którą posługiwali się rycerze Jedi. Nigdy mi się nie udało. Dziś, udzielając wywiadów, wtrącam czasem cytaty z filmu, zwykle nieznane dziennikarzom. Kiedy moją sypialnię przeniesiono do piwnicy, miejsce Gwiezdnych wojen zajęły kolorowe pisma z dziewczętami, które trzymałem w skrytce pod panelami sufitu.
Ważnymi postaciami mojego dzieciństwa byli dziadkowie. Byli niczym drudzy rodzice, co zresztą jest typowe dla wielu rodzin włoskich imigrantów. Dziadkowie należeli do drugiego pokolenia Włochów urodzonych w Kanadzie. Rodzina od strony mamy pochodziła z niewielkiego miasteczka w pobliżu Pescary, na wschodnim wybrzeżu Italii. Rodzice dziadka Mitcha Santagi przyjechali do Ameryki pracować w kopalniach w prowincji Alberta. Mieszkali na osiedlu zwanym Saunders. Ojciec mojego taty przyszedł na świat w Vancouver. Jego przodkowie pochodzili z Dalmacji, która znajdowała się kiedyś we władaniu Wenecji, później została przyłączona do Austro-Węgier, a w końcu podzielona między Włochy i Jugosławię. Część rodziny od strony ojca mówiła, że jesteśmy Jugosłowianami, część – że Włochami. Obie moje babcie miały włoskie korzenie, ale urodziły się w Vancouver.
Znam trochę słów po włosku, ale nie mówię płynnie. Za to moi dziadkowie są bardziej włoscy niż mieszkańcy starego kraju. Ponieważ wyjechali dawno temu, kultywowali tradycje, które przekazali swoim dzieciom. Wśród nich była oczywiście miłość do muzyki, dobrego jedzenia i rodziny.
Byłem bardzo związany z obydwoma moimi dziadkami. Trudno znaleźć dwóch tak różnych od siebie ludzi. Kiedy byłem mały i nie mogłem jeszcze pracować w wakacje, spędzałem całe lato z dziadkiem Mitchem. Leżąc na dywanie w salonie, słuchałem starych płyt, odtwarzanych na gramofonie z lat siedemdziesiątych. Najczęściej dziadek puszczał mi „Ghost Riders in The Sky” w wykonaniu Vaughna Monroe. Gdy słuchałem tego utworu, przechodziły mnie ciarki. Opowiadał o potępionych duszach kowbojów pędzących po niebie stado bydła o żelaznych racicach. Wydaje mi się, że właśnie wtedy zaczęła rozwijać się moja wyobraźnia i kreatywność. W ciepłe noce często spaliśmy z dziadkiem na tarasie. Lubił mnie straszyć, mówiąc, że w okolicy są niedźwiedzie, które mogą mnie porwać. Uwielbiałem te historie i uwielbiałem się bać. Dziadek udawał, że dostrzega na horyzoncie znaki dymne wysyłane przez Indian. Byliśmy niczym dwaj kowboje, którzy zatrzymali się na nocny popas.
Dziadek Mitch wciąż żyje. Jest cudownym, pełnym ciepła człowiekiem. Mój drugi dziadek, Frank, zmarł ponad dziesięć lat temu. Miał przezwisko „Generał”, nadane z powodu porywczego charakteru. Przez całe życie pracował jako szyper na kutrze rybackim, ale nigdy nie nauczył się pływać. Latem nosił szorty, czarne skarpetki do kolan i czarne półbuty. Aha, i uwielbiał Dolly Parton. Był też fanem słynnego boksera wagi ciężkiej George’a Foremana. Pewnego dnia dowiedział się, że jego idol ma przyjechać do Vancouver. Ponieważ usłyszał, że pięściarz lubi łososia, przygotował dla niego całą skrzynkę własnoręcznie zapuszkowanych konserw. Czekał wiele godzin w kolejce na spotkanie z ulubionym sportowcem. Gdy w końcu przed nim stanął, podał mu ryby. Foreman wyglądał na przerażonego, dziadek wytłumaczył mu więc, że to prezent. Bokser powiedział:
– Stary, to naprawdę miło z twojej strony. Dam ci autograf.
Na to dziadek odrzekł:
– Po co mi jakiś cholerny podpis? Jedz ryby i ciesz się tym.
I odszedł.
Taki był mój dziadek Frank.
Dziadek Mitch kochał muzykę. Przynosił mi stare, zdarte płyty winylowe z utworami Mills Brothers lub Brooka Bentona. Dawałem się porwać melodii. Słuchając anielskich głosów, cofałem się w czasie do epoki, którą uważałem za swoją. Te piosenki przemawiały do mnie o wiele bardziej niż współczesne kawałki, za którymi szaleli rówieśnicy. Oczywiście, lubiłem zespoły takie jak Guns’N Roses czy Metallica, ale moimi prawdziwymi idolami byli wokaliści ery swingu. Uwielbiałem ich docierający do głębi serca sposób interpretacji, który sprawiał, że słowa piosenki pozostawały z tobą jeszcze długo po tym, jak przestawała grać muzyka. Zaczynałem rozumieć, czym jest wielka sztuka wokalna, która potrafi oddawać najsilniejsze uczucia – ból rozpaczy lub cudowną błogość towarzyszącą miłości. Do tego styl, w jakim były wykonywane te utwory. Nie miały w sobie nic z taniego sentymentalizmu. Ci goście naprawdę potrafili śpiewać. Dziadek zaraził mnie miłością do tego rodzaju muzyki. Był szczęśliwy, mając obok siebie wnuka, który podzielał jego pasję i był gotów godzinami słuchać opowieści o złotych latach swingu.
Do dziś, kiedy odwiedzam dziadka, wiem, że najprawdopodobniej zastanę go siedzącego po turecku na podłodze w salonie, przegrywającego swoje stare płyty. Teraz robi to samo z albumami, które wydałem. Uwielbia muzykę. Podarowałem mu iPoda i choć nie nauczył się go obsługiwać, uważa, że to wspaniały wynalazek. Do końca życia będę mu wdzięczny za miłość do muzyki i wiedzę, którą mi przekazał.
W przeciwieństwie do wielu wykonawców, na ścieżce do kariery nigdy nie byłem pozostawiony sam sobie. Najbliżsi towarzyszyli mi na każdym kroku. Moje płyty to prawdziwie rodzinne przedsięwzięcie. Gdy przygotowywałem czwarty album Crazy Love, dziadek Mitch, babcia Yolanda, mama, tata, obie siostry z mężami i dziećmi przez cały czas byli w studiu, patrząc, jak nagrywam kolejne ścieżki. Ponieważ był to dzień urodzin mojej siostrzenicy Jade, mama upiekła tort czekoladowy, babcia zrobiła lasagne, a dziadek przyniósł butelkę domowego wina. Dzięki ich obecności studio Bryana Adamsa w Vancouver wyglądało dokładnie tak jak mój rodzinny dom w niedzielę – pachnący jedzeniem i pełen rozgardiaszu. Kiedy tamtego dnia, pracując w studiu, podnosiłem oczy, widziałem za szybą dziadka, poruszającego ustami do słów piosenek, które tak dobrze znał i kochał. Jednym z jego ulubionych kawałków jest „Stardust”, znany z interpretacji Binga Crosby’ego oraz innych wokalistów. Pamiętam wyraz dumy malujący się na jego twarzy, gdy zacząłem nagrywać ten utwór. Wszyscy członkowie rodziny spoglądali na mnie w podobny sposób. Byłem szczęśliwy, że są ze mną. Czułem ich wsparcie i miłość. Jakbym już nie siedział w studiu, otoczony całym tym skomplikowanym sprzętem, tylko przeniósł się do rodzinnego domu.
Rodzina towarzyszy mi nie tylko podczas nagrań, lecz także w czasie tras koncertowych. Moja licząca siedemdziesiąt osób ekipa techniczna jest przyzwyczajona do ich obecności. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że tata zarządza moimi finansami. Dla najbliższych na zawsze pozostanę chłopcem, który śpiewał karaoke w salonie.
Pochodzę z rodziny rybaków, ciężko pracujących ludzi morza, prawdziwych włoskich macho, dumnych z tego, co osiągnęli. Nigdy nie wstydzili się okazywać uczuć. Kiedy skończyłem nagrywanie „Stardust”, wyszedłem ze studia i chwyciłem twarz dziadka w dłonie. Otoczył mnie ramionami. W jego oczach lśniły łzy.
– Michael – powiedział – twoje życie jest szalone. Szalone!
Jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przypomnienia o tym, co osiągnąłem, wystarczy, że spojrzę na twarz dziadka, gdy słucha, jak śpiewam. Jedyna różnica jest taka, że nie siedzimy w jego salonie, słuchając starych płyt, ale jesteśmy w jednym ze słynnych studiów nagraniowych lub za kulisami Madison Square Garden.
Kiedy nagrywam płytę, wiem, że dziadek będzie mi towarzyszył w studiu przez wiele godzin. Choć skończył osiemdziesiątkę, bez wahania poleci na drugi koniec świata, by obejrzeć mój koncert. Regularnie odbywa dwudziestodwugodzinne loty z Vancouver do Australii, by spędzać ze mną czas, choć wydaje się to zbytnim obciążeniem dla osoby w jego wieku. Wiem, że zawsze marzył, by być piosenkarzem, dlatego cieszę się, że spełniłem nasze wspólne marzenie. Często opowiadam o nim podczas występów. Dziadek pracował jako hydraulik, ale gdy dostawał zlecenie od jakiegoś muzyka, nie brał pieniędzy, jeśli ten się zgodził, bym mógł z nim wystąpić. Inne dzieciaki chodziły do centrów handlowych, ja śpiewałem w hotelowych klubach, z artystami przynajmniej trzy razy starszymi ode mnie. Dziadek był gotów wiele dla mnie zrobić. Towarzyszył mi na przesłuchaniach i podczas występów w programach poszukujących młodych talentów.
Mają rację ci, którzy sądzą, że droga do sławy jest ciężka i pełna wyrzeczeń. Jako dzieciak byłem bardzo pewny swoich umiejętności. Nigdy nie przypuszczałem, że czeka mnie dziesięć lat wytężonej harówki. Przeżyłem wiele chwil zwątpienia i niejednokrotnie miałem chęć zrezygnować.
Wiem, że to truizm, ale za wszystko trzeba płacić. Kanadyjski pisarz Malcolm Gladwell1 wyliczył, że potrzeba około dziesięciu tysięcy godzin ciężkiej pracy, by osiągnąć sukces w jakiejś dziedzinie. Obojętne, czy chodziło o Mozarta, Beatlesów czy Billa Gatesa. Zgadzam się z nim. Bez względu na to, jak wielki masz talent, musisz włożyć masę wysiłku, zanim będziesz mógł usiąść i powiedzieć: „Udało mi się”.
Tak między nami – wciąż jeszcze nie jestem na tym etapie.
Na mój rozwój jako artysty i człowieka miała wpływ nie tylko rodzina. Burnaby, gdzie dorastałem, to niewielkie miasto w pobliżu Vancouver. Mieszka w nim wielu imigrantów z Italii. Nic dziwnego, że mamy dużo włoskich restauracji, sklepów spożywczych i kawiarni, w których starsi panowie przesiadują całe godziny nad filiżanką espresso. Spędziłem w tym miejscu dzieciństwo i wciąż czuję się z nim mocno związany. Nie zawsze było różowo, miałem problemy jak każdy nastolatek. W liceum trzymałem się z boku i raczej nie należałem do klasowej paczki najpopularniejszych uczniów, choć lubiłem i uprawiałem sport. Nie pamiętam, żebym miał stałą dziewczynę. Nie uczyłem się zbyt dobrze, ale bywałem piekielnie ambitny. Na lekcji angielskiego pewien chłopak powiedział kiedyś przy całej klasie, że jestem głupi. Zawziąłem się i postanowiłem dostać na koniec roku szóstkę tylko dlatego, by mu pokazać, że mogę być od niego lepszy. Nie przeszkodziło mi to zarobić dwójki na banalnie łatwych zajęciach z gotowania, ponieważ zamiast uważać, gadałem z koleżankami. Nie myślcie jednak, że byłem klasowym podrywaczem. Najczęściej zachowywałem się jak dupek. Dziewczyny wytrzymywały ze mną najwyżej tydzień. Uwielbiałem rozrabiać. Podczas szkolnej wycieczki do piekarni ukradłem dla zabawy chleb. Dostałem za to szlaban na wyjścia klasowe, a mama była bardzo niezadowolona. Lubiłem pakować się w kłopoty. Jedynie muzyka była czymś, na czym potrafiłem się skoncentrować.