Na scenie, za sceną. Autobiografia - Michael Bublé - ebook

Na scenie, za sceną. Autobiografia ebook

Michael Bublé

4,1

Opis

„Na scenie, za sceną” (oryginalny tytuł: „Onstage Offstage”) to wspaniale ilustrowane wydawnictwo autobiograficzne. To szczery pamiętnik Michaela Bublé, w którym pisze o swojej karierze, miłości i życiu.

Fotografie autorstwa Deana Freemana, które uzupełniają wydawnictwo, w znakomitej większości powstały na potrzeby tej publikacji. Ebook zawiera wiele wyjątkowych zdjęć!

Michael Bublé, którego szósty album studyjny „To Be Loved” (Warner Music, 2013) pojawił się właśnie w sprzedaży, sprzedał w samych Stanach ponad 16 milionów płyt! Trzykrotnie zdobył nagrodę Grammy w kategorii Best Traditional Pop Vocal Album za płyty: „Call Me Irresponsible” (2008), „Michael Buble Meets Madison Square Garden” (2010) oraz „Crazy Love” (2011).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 138

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (20 ocen)
11
2
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: ON­STA­GE OF­FSTA­GE

Co­py­ri­ght by © TRANS­WORLD PU­BLI­SHERS

61–63 Uxbrid­ge Road, Lon­don W5 5SA

A Ran­dom Ho­use Gro­up Com­pa­ny

www.rbo­oks.co.uk

Text co­py­ri­ght © I’m the Last Man Stan­ding 2011

Pho­to­gra­phs by Dean Fre­eman. © I’m The Last Man Stan­ding Mu­sic, Inc.

„Try A Lit­tle Ten­der­ness” Words and Mu­sic by Jim­my Camp­bell, Har­ry Wo­ods

and Reg Con­nel­ly © 1966, Re­pro­du­ced by per­mis­sion of

EMI Mu­sic Pu­bli­shing Li­mi­ted, Lon­don W8 5SW

Co­ver de­si­gned by Joby El­lis

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Dre­am Bo­oks

(A di­vi­sion of Dre­am Mu­sic Ltd.), War­saw, Po­land 2013

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Bez­piań­ska-Oglęc­ka/ Dre­am Bo­oks, 2013

Tłu­ma­cze­nie: Anna Bez­piań­ska-Oglęc­ka

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Mag­da­le­na Plu­ta

Kon­sul­ta­cja mu­zycz­na: Piotr Mac­ko­wiak (Dre­am Mu­sic)

Wy­da­nie I

ISBN: 978-83-936945-1-8 (opra­wa twar­da)

ISBN: 978-83-936945-2-5 (e-book)

Dre­am Mu­sic Sp. z o. o.

ul. Wspól­na 50 lok. 9, 00-687 War­sza­wa, Pol­ska

Tel. +48-22-4035713

Fax +48-22-4035713

E-mail:info@dre­am­mu­sic.pl

We­bsi­te: www.dre­am­mu­sic­bo­oks.com.pl, www.dre­am­mu­sic.pl

Skład i ła­ma­nie: Ewa Ma­jew­ska

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

uro­dzi­łem się, by śpie­wać

Sto­ję za ku­li­sa­mi w pra­wie cał­ko­wi­tej ciem­no­ści. Dźwię­ko­wiec przy­cze­pia na­daj­nik mi­kro­fo­nu do pa­ska mo­ich spodni. Asy­stent­ka po­pra­wia mi kra­wat i wy­gła­dza ko­szu­lę. Przed sobą wi­dzę scho­dy pro­wa­dzą­ce na sce­nę, gdzie już cze­ka mój ze­spół. Na wi­dow­ni oko­ło trzy­dzie­stu ty­się­cy lu­dzi, któ­rzy wy­da­li cięż­ko za­ro­bio­ne pie­nią­dze, by ku­pić bi­let na mój wy­stęp.

Ogar­nia mnie dziw­ne uczu­cie. Je­stem sku­pio­ny i jed­no­cze­śnie spo­koj­ny. Być może to wbrew lo­gi­ce – prze­cież cze­ka mnie wy­stęp przed wie­lo­ty­sięcz­nym tłu­mem. To dla mnie chwi­la nie­kła­ma­nej ra­do­ści.

Po­dob­no sprze­da­łem już dwa­dzie­ścia sie­dem mi­lio­nów płyt na ca­łym świe­cie, a w 2010 roku zna­la­złem się w piąt­ce ar­ty­stów, któ­rych kon­cer­ty przy­cią­gnę­ły naj­wię­cej pu­blicz­no­ści w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Moje na­zwi­sko po­ja­wi­ło się obok ta­kich we­te­ra­nów sce­ny, jak Bon Jovi, Ro­ger Wa­ters, The Dave Mat­thews Band i The Eagles.

Miło to sły­szeć. Te licz­by ozna­cza­ją, że ro­bię coś do­brze. Naj­bar­dziej jed­nak je­stem wdzięcz­ny lo­so­wi za chwi­le ta­kie jak ta, kie­dy wiem, że nie­dłu­go wej­dę na sce­nę. Pu­blicz­ność już cze­ka. Je­stem prze­ję­ty, po­nie­waż chcę za­śpie­wać jak naj­le­piej. To mój świat. Od­kąd pa­mię­tam, chcia­łem być ar­ty­stą. Pra­gną­łem tego tak bar­dzo, że od­na­la­złem sens w sza­lo­nym ży­ciu, ja­kie pro­wa­dzę, wy­peł­nio­nym po­dró­ża­mi z jed­ne­go kra­ju do dru­gie­go i kon­cer­ta­mi, któ­rych daję na­wet sto pięć­dzie­siąt rocz­nie.

Dro­ga, jaką prze­by­łem od śpie­wa­nia do szczot­ki do wło­sów za­miast mi­kro­fo­nu do wy­stę­pów w no­wo­jor­skiej Ma­di­son Squ­are Gar­den, była znacz­nie dłuż­sza, niż moż­na przy­pusz­czać. Wciąż je­stem mło­dy, cał­kiem nie­daw­no skoń­czy­łem trzy­dzie­ści pięć lat, ale za­czą­łem kon­cer­to­wać na dłu­go przed­tem, za­nim mo­głem ofi­cjal­nie pić al­ko­hol, nie mó­wiąc o cho­dze­niu do noc­nych klu­bów. By­łem na­iw­ny, my­śląc, że ka­rie­ra jest w za­się­gu ręki. My­li­łem się. Mu­sia­łem cięż­ko pra­co­wać, po­chleb­stwa­mi i proś­ba­mi to­ru­jąc so­bie dro­gę na sce­nę. Po­mo­gli mi lu­dzie, któ­rzy na mnie po­sta­wi­li na­wet wte­dy, gdy ja sam prze­sta­łem w sie­bie wie­rzyć.

Wszyst­ko za­czę­ło się, gdy by­łem mały i uczy­łem się swo­je­go ad­re­su. Tata za­pro­po­no­wał, bym go śpie­wał, wie­dząc, że w ten spo­sób naj­ła­twiej wej­dzie mi do gło­wy. Do dziś pa­mię­tam pro­stą me­lo­dyj­kę, jaką skom­po­no­wa­łem, by nie za­po­mnieć nu­me­ru domu i na­zwy spo­koj­nej ulicz­ki w mie­ście Bur­na­by w Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej, gdzie do­ra­sta­łem. Ten utwór był moim pierw­szym kro­kiem do świa­ta mu­zy­ki. Stwo­rze­nie go przy­szło mi z taką samą ła­two­ścią, jak na­uka gry w ho­ke­ja.

Dzię­ki dziad­ko­wi ze stro­ny mamy, Mit­cho­wi San­ta­dze, po­zna­łem ame­ry­kań­skie stan­dar­dy, tak lu­bia­ne przez wło­skich imi­gran­tów. Słu­cha­łem Tony’ego Ben­net­ta, Fran­ka Si­na­try i De­ana Mar­ti­na. Ła­two zro­zu­mieć, cze­mu taka mu­zy­ka jest bli­ska przy­by­szom z tej czę­ści Eu­ro­py. Wło­skie ro­dzi­ny są peł­ne cie­pła i mi­ło­ści, któ­rą czło­wiek czu­je ca­łym sobą. Szcze­rze ko­cha­my swo­ich naj­bliż­szych, na­szą kuch­nię i – oczy­wi­ście – śpiew.

Dzia­dek Mitch prze­pa­dał za daw­ny­mi ar­ty­sta­mi. Na­uczył mnie ich słu­chać i ce­nić. Spę­dza­łem z nim mnó­stwo cza­su. Na­sza ro­dzi­na była moc­no ze sobą zwią­za­na. Lu­bi­li­śmy swo­je to­wa­rzy­stwo. Dość po­wie­dzieć, że nikt z nas nie trak­to­wał Bo­że­go Na­ro­dze­nia jako utra­pie­nia. Do dziś je uwiel­biam, bo to naj­bar­dziej ro­dzin­ne ze świąt. Naj­bliż­si są dla mnie ogrom­nym wspar­ciem. Bez nich nie osią­gnął­bym suk­ce­su. Ukształ­to­wa­li mnie i wiem, że gdy­bym kie­dy­kol­wiek po­gu­bił się w ży­ciu, będą pierw­szy­mi, któ­rzy spro­wa­dzą mnie na wła­ści­wą ścież­kę. To dla mnie waż­ne, po­nie­waż od­kąd sta­łem się sław­ny, lu­dzie nie za­wsze są ze mną szcze­rzy. Zga­dza­ją się z każ­dym sło­wem i co­raz rza­dziej sły­szę od nich „nie”.

Po­sia­da­nie zna­ne­go na­zwi­ska ozna­cza, że inni śmie­ją się z two­ich opo­wie­ści, bez wzglę­du na to, czy rze­czy­wi­ście ich one ba­wią, czy nie. Coś ta­kie­go może być po­waż­nym utrud­nie­niem dla roz­wi­ja­ją­ce­go się ar­ty­sty. Nie będę tu wspo­mi­nał na­zwisk uta­len­to­wa­nych wo­ka­li­stów, któ­rzy po­gu­bi­li się, dą­żąc ku sła­wie. Wszy­scy je zna­my. Wy­da­je mi się, że jed­ną z przy­czyn ich upad­ku było to, że lu­dzie po­sta­wi­li ich na pie­de­sta­le albo oni sami prze­sta­li słu­chać in­nych.

Moja ro­dzi­na to naj­lep­si ju­ro­rzy i kry­ty­cy. Ufam im bez­gra­nicz­nie i za­wsze będę słu­chać ich opi­nii. Moja mama, Am­ber, bez wa­ha­nia wy­tknie mi, gdy je­stem wul­gar­ny lub za­cho­wu­ję się nie­doj­rza­le. Każ­dy, kto oglą­dał mój wy­stęp, wie, że cza­sem lu­bię szar­żo­wać i cią­gnie mnie w stro­nę czar­nej ko­me­dii. Gdy za­pę­dzę się za da­le­ko, za­raz do mnie dzwo­ni z py­ta­niem, czy na­praw­dę mu­sia­łem po­wie­dzieć lub zro­bić to i to. Jej pe­łen roz­cza­ro­wa­nia ton gło­su spra­wia, że czu­ję się jak dzie­ciak.

Gdy do­ra­sta­łem, mama wzbu­dza­ła we mnie re­spekt, a na­wet się jej ba­łem. Jed­no­cze­śnie była dla mnie i mo­ich dwóch sióstr prze­wod­nicz­ką po ota­cza­ją­cym nas świe­cie. Nig­dy nie prze­kro­czy­ła gra­ni­cy mię­dzy ro­dzi­ciel­stwem a kum­plo­stwem. Po co nam ko­le­żan­ka? Po­trze­bo­wa­li­śmy mat­ki. Umia­ła nas przy­wo­łać do po­rząd­ku i le­piej było z nią nie za­dzie­rać. Ta ra­do­sna, peł­na do­bro­ci ko­bie­ta po­tra­fi­ła usa­dzić mnie jed­nym spoj­rze­niem. Mu­szę przy­znać, że nie na­le­ża­łem do naj­grzecz­niej­szych dzie­ci. Pe­wien dzien­ni­karz spy­tał mnie kie­dyś o naj­gor­sze rze­czy, ja­kie zro­bi­łem w dzie­ciń­stwie. Po­wi­nien spy­tać, cze­go NIE ZRO­BI­ŁEM. By­łem dup­kiem, szcze­gól­nie jako na­sto­la­tek. Bi­łem się, awan­tu­ro­wa­łem. Bra­ko­wa­ło mi pew­no­ści sie­bie, co od­bi­ja­łem so­bie na ro­dzi­nie. Kto z nas tak nie ro­bił? Gdy mamy pro­ble­my, naj­pro­ściej wy­żyć się na naj­bliż­szych.

Nie mam jesz­cze wła­snych dzie­ci, ale wiem, że wy­cho­wam je tak, jak moi ro­dzi­ce wy­cho­wy­wa­li mnie. Byli wy­ma­ga­ją­cy, ko­cha­ją­cy i wręcz bez­na­dziej­nie od­da­ni sy­no­wi i cór­kom. Wy­zna­cza­jąc dzie­ciom gra­ni­ce, za­pew­nia­my im po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Od­bie­głem tro­chę od te­ma­tu. Chciał­bym opo­wie­dzieć tro­chę wię­cej o moim dzie­ciń­stwie. To po­zwo­li le­piej zro­zu­mieć, kim je­stem dzi­siaj, nie tyl­ko jako ar­ty­sta, lecz tak­że czło­wiek.

Tata był ry­ba­kiem. Za­ra­biał, ło­wiąc ło­so­sie. Mama zaj­mo­wa­ła się do­mem i wy­cho­wy­wa­niem mnie oraz mo­ich dwóch młod­szych sióstr – Cry­stal i Bran­dee. W po­rów­na­niu z do­ma­mi mo­ich ró­wie­śni­ków u nas za­wsze było gło­śno i wie­le się dzia­ło. Nic dziw­ne­go – w koń­cu mie­li­śmy wło­skie ko­rze­nie. Chęt­nie uczest­ni­czy­łem w tym cha­osie, skwa­pli­wie przyj­mu­jąc rolę star­sze­go bra­ta, do­ku­cza­ją­ce­go sio­strom. Kie­dy Cry­stal mia­ła pięć lub sześć lat, przy­ła­pa­łem ją, jak ca­ło­wa­ła się z chło­pa­kiem o imie­niu Joey. Za­czą­łem ją tak na­zy­wać i tak zo­sta­ło do dziś. Pa­mię­tam tę wspa­nia­łą chwi­lę, kie­dy zo­rien­to­wa­łem się, że mam na nią haka. Bez prze­rwy wo­ła­łem „Joey”, do­pro­wa­dza­jąc ją do sza­łu.

Kie­dy ro­dzi­ce pro­si­li, bym pod­czas ich nie­obec­no­ści za­opie­ko­wał się sio­stra­mi, ka­za­łem któ­rejś z nich za­kła­dać moje ogrom­ne ochra­nia­cze ho­ke­isty i ćwi­czy­łem strze­la­nie goli. Mia­łem ob­se­sję na punk­cie ho­ke­ja, do dziś jest on moją wiel­ką pa­sją, oprócz mu­zy­ki oczy­wi­ście. By­cie żywą tar­czą dla mo­ich po­pi­sów strze­lec­kich mu­sia­ło być strasz­ne dla dziew­czy­nek, ale jak już wspo­mnia­łem, by­łem pa­skud­nym star­szym bra­tem. Gdy sio­stry nie chcia­ły mnie słu­chać, gro­zi­łem, że za­pro­wa­dzę je do piw­ni­cy i wło­żę ich ręce do rur z go­rą­cą wodą. Je­śli któ­raś zde­cy­do­wa­ła się w koń­cu za­ło­żyć o wie­le dla niej za duży ho­ke­jo­wy strój, tak dłu­go trzy­ma­łem ją przy­ci­śnię­tą do pod­ło­gi, aż za­czy­na­ła z prze­ra­że­nia krzy­czeć, ile sił w płu­cach. Cały czas śpie­wa­łem: „Czas spać, czas spać. Całe mia­sto już śpi…”. Nic dziw­ne­go, że mia­ły mnie ser­decz­nie dość. Kie­dy pod­ro­słem na tyle, że za­czą­łem in­te­re­so­wać się dziew­czę­ta­mi, chęt­niej prze­by­wa­łem w to­wa­rzy­stwie sióstr, żeby móc spo­tkać ich ko­le­żan­ki. Mia­ły ich spo­ro – wszyst­kie bar­dzo ład­ne. Nie­ste­ty, żad­na nie chcia­ła mieć do czy­nie­nia z nie­co zbyt pulch­nym, wred­nym czter­na­sto­lat­kiem.

Mój po­kój wy­glą­dał jak sy­pial­nie wie­lu in­nych chłop­ców. Na ścia­nach wi­sia­ły pla­ka­ty ze Spi­der Ma­nem, za­baw­ki i ga­dże­ty z Gwiezd­nych wo­jen, ta­kie jak miecz świetl­ny Dar­tha Va­de­ra. Nie­zli­czo­ną licz­bę razy, kie­dy sie­dzia­łem w szkol­nej ław­ce, pró­bo­wa­łem się skon­cen­tro­wać i prze­su­nąć ołó­wek, uży­wa­jąc Mocy, któ­rą po­słu­gi­wa­li się ry­ce­rze Jedi. Nig­dy mi się nie uda­ło. Dziś, udzie­la­jąc wy­wia­dów, wtrą­cam cza­sem cy­ta­ty z fil­mu, zwy­kle nie­zna­ne dzien­ni­ka­rzom. Kie­dy moją sy­pial­nię prze­nie­sio­no do piw­ni­cy, miej­sce Gwiezd­nych wo­jen za­ję­ły ko­lo­ro­we pi­sma z dziew­czę­ta­mi, któ­re trzy­ma­łem w skryt­ce pod pa­ne­la­mi su­fi­tu.

Waż­ny­mi po­sta­cia­mi mo­je­go dzie­ciń­stwa byli dziad­ko­wie. Byli ni­czym dru­dzy ro­dzi­ce, co zresz­tą jest ty­po­we dla wie­lu ro­dzin wło­skich imi­gran­tów. Dziad­ko­wie na­le­że­li do dru­gie­go po­ko­le­nia Wło­chów uro­dzo­nych w Ka­na­dzie. Ro­dzi­na od stro­ny mamy po­cho­dzi­ła z nie­wiel­kie­go mia­stecz­ka w po­bli­żu Pe­sca­ry, na wschod­nim wy­brze­żu Ita­lii. Ro­dzi­ce dziad­ka Mit­cha San­ta­gi przy­je­cha­li do Ame­ry­ki pra­co­wać w ko­pal­niach w pro­win­cji Al­ber­ta. Miesz­ka­li na osie­dlu zwa­nym Saun­ders. Oj­ciec mo­je­go taty przy­szedł na świat w Van­co­uver. Jego przod­ko­wie po­cho­dzi­li z Dal­ma­cji, któ­ra znaj­do­wa­ła się kie­dyś we wła­da­niu We­ne­cji, póź­niej zo­sta­ła przy­łą­czo­na do Au­stro-Wę­gier, a w koń­cu po­dzie­lo­na mię­dzy Wło­chy i Ju­go­sła­wię. Część ro­dzi­ny od stro­ny ojca mó­wi­ła, że je­ste­śmy Ju­go­sło­wia­na­mi, część – że Wło­cha­mi. Obie moje bab­cie mia­ły wło­skie ko­rze­nie, ale uro­dzi­ły się w Van­co­uver.

Znam tro­chę słów po wło­sku, ale nie mó­wię płyn­nie. Za to moi dziad­ko­wie są bar­dziej wło­scy niż miesz­kań­cy sta­re­go kra­ju. Po­nie­waż wy­je­cha­li daw­no temu, kul­ty­wo­wa­li tra­dy­cje, któ­re prze­ka­za­li swo­im dzie­ciom. Wśród nich była oczy­wi­ście mi­łość do mu­zy­ki, do­bre­go je­dze­nia i ro­dzi­ny.

By­łem bar­dzo zwią­za­ny z oby­dwo­ma mo­imi dziad­ka­mi. Trud­no zna­leźć dwóch tak róż­nych od sie­bie lu­dzi. Kie­dy by­łem mały i nie mo­głem jesz­cze pra­co­wać w wa­ka­cje, spę­dza­łem całe lato z dziad­kiem Mit­chem. Le­żąc na dy­wa­nie w sa­lo­nie, słu­cha­łem sta­rych płyt, od­twa­rza­nych na gra­mo­fo­nie z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Naj­czę­ściej dzia­dek pusz­czał mi „Ghost Ri­ders in The Sky” w wy­ko­na­niu Vau­gh­na Mon­roe. Gdy słu­cha­łem tego utwo­ru, prze­cho­dzi­ły mnie ciar­ki. Opo­wia­dał o po­tę­pio­nych du­szach kow­bo­jów pę­dzą­cych po nie­bie sta­do by­dła o że­la­znych ra­ci­cach. Wy­da­je mi się, że wła­śnie wte­dy za­czę­ła roz­wi­jać się moja wy­obraź­nia i kre­atyw­ność. W cie­płe noce czę­sto spa­li­śmy z dziad­kiem na ta­ra­sie. Lu­bił mnie stra­szyć, mó­wiąc, że w oko­li­cy są niedź­wie­dzie, któ­re mogą mnie po­rwać. Uwiel­bia­łem te hi­sto­rie i uwiel­bia­łem się bać. Dzia­dek uda­wał, że do­strze­ga na ho­ry­zon­cie zna­ki dym­ne wy­sy­ła­ne przez In­dian. By­li­śmy ni­czym dwaj kow­bo­je, któ­rzy za­trzy­ma­li się na noc­ny po­pas.

Dzia­dek Mitch wciąż żyje. Jest cu­dow­nym, peł­nym cie­pła czło­wie­kiem. Mój dru­gi dzia­dek, Frank, zmarł po­nad dzie­sięć lat temu. Miał prze­zwi­sko „Ge­ne­rał”, nada­ne z po­wo­du po­ryw­cze­go cha­rak­te­ru. Przez całe ży­cie pra­co­wał jako szy­per na ku­trze ry­bac­kim, ale nig­dy nie na­uczył się pły­wać. La­tem no­sił szor­ty, czar­ne skar­pet­ki do ko­lan i czar­ne pół­bu­ty. Aha, i uwiel­biał Dol­ly Par­ton. Był też fa­nem słyn­ne­go bok­se­ra wagi cięż­kiej Geo­r­ge’a Fo­re­ma­na. Pew­ne­go dnia do­wie­dział się, że jego idol ma przy­je­chać do Van­co­uver. Po­nie­waż usły­szał, że pię­ściarz lubi ło­so­sia, przy­go­to­wał dla nie­go całą skrzyn­kę wła­sno­ręcz­nie za­pusz­ko­wa­nych kon­serw. Cze­kał wie­le go­dzin w ko­lej­ce na spo­tka­nie z ulu­bio­nym spor­tow­cem. Gdy w koń­cu przed nim sta­nął, po­dał mu ryby. Fo­re­man wy­glą­dał na prze­ra­żo­ne­go, dzia­dek wy­tłu­ma­czył mu więc, że to pre­zent. Bok­ser po­wie­dział:

– Sta­ry, to na­praw­dę miło z two­jej stro­ny. Dam ci au­to­graf.

Na to dzia­dek od­rzekł:

– Po co mi ja­kiś cho­ler­ny pod­pis? Jedz ryby i ciesz się tym.

I od­szedł.

Taki był mój dzia­dek Frank.

Dzia­dek Mitch ko­chał mu­zy­kę. Przy­no­sił mi sta­re, zdar­te pły­ty wi­ny­lo­we z utwo­ra­mi Mills Bro­thers lub Bro­oka Ben­to­na. Da­wa­łem się po­rwać me­lo­dii. Słu­cha­jąc aniel­skich gło­sów, co­fa­łem się w cza­sie do epo­ki, któ­rą uwa­ża­łem za swo­ją. Te pio­sen­ki prze­ma­wia­ły do mnie o wie­le bar­dziej niż współ­cze­sne ka­wał­ki, za któ­ry­mi sza­le­li ró­wie­śni­cy. Oczy­wi­ście, lu­bi­łem ze­spo­ły ta­kie jak Guns’N Ro­ses czy Me­tal­li­ca, ale mo­imi praw­dzi­wy­mi ido­la­mi byli wo­ka­li­ści ery swin­gu. Uwiel­bia­łem ich do­cie­ra­ją­cy do głę­bi ser­ca spo­sób in­ter­pre­ta­cji, któ­ry spra­wiał, że sło­wa pio­sen­ki po­zo­sta­wa­ły z tobą jesz­cze dłu­go po tym, jak prze­sta­wa­ła grać mu­zy­ka. Za­czy­na­łem ro­zu­mieć, czym jest wiel­ka sztu­ka wo­kal­na, któ­ra po­tra­fi od­da­wać naj­sil­niej­sze uczu­cia – ból roz­pa­czy lub cu­dow­ną bło­gość to­wa­rzy­szą­cą mi­ło­ści. Do tego styl, w ja­kim były wy­ko­ny­wa­ne te utwo­ry. Nie mia­ły w so­bie nic z ta­nie­go sen­ty­men­ta­li­zmu. Ci go­ście na­praw­dę po­tra­fi­li śpie­wać. Dzia­dek za­ra­ził mnie mi­ło­ścią do tego ro­dza­ju mu­zy­ki. Był szczę­śli­wy, ma­jąc obok sie­bie wnu­ka, któ­ry po­dzie­lał jego pa­sję i był go­tów go­dzi­na­mi słu­chać opo­wie­ści o zło­tych la­tach swin­gu.

Do dziś, kie­dy od­wie­dzam dziad­ka, wiem, że naj­praw­do­po­dob­niej za­sta­nę go sie­dzą­ce­go po tu­rec­ku na pod­ło­dze w sa­lo­nie, prze­gry­wa­ją­ce­go swo­je sta­re pły­ty. Te­raz robi to samo z al­bu­ma­mi, któ­re wy­da­łem. Uwiel­bia mu­zy­kę. Po­da­ro­wa­łem mu iPo­da i choć nie na­uczył się go ob­słu­gi­wać, uwa­ża, że to wspa­nia­ły wy­na­la­zek. Do koń­ca ży­cia będę mu wdzięcz­ny za mi­łość do mu­zy­ki i wie­dzę, któ­rą mi prze­ka­zał.

W prze­ci­wień­stwie do wie­lu wy­ko­naw­ców, na ścież­ce do ka­rie­ry nig­dy nie by­łem po­zo­sta­wio­ny sam so­bie. Naj­bliż­si to­wa­rzy­szy­li mi na każ­dym kro­ku. Moje pły­ty to praw­dzi­wie ro­dzin­ne przed­się­wzię­cie. Gdy przy­go­to­wy­wa­łem czwar­ty al­bum Cra­zy Love, dzia­dek Mitch, bab­cia Yolan­da, mama, tata, obie sio­stry z mę­ża­mi i dzieć­mi przez cały czas byli w stu­diu, pa­trząc, jak na­gry­wam ko­lej­ne ścież­ki. Po­nie­waż był to dzień uro­dzin mo­jej sio­strze­ni­cy Jade, mama upie­kła tort cze­ko­la­do­wy, bab­cia zro­bi­ła la­sa­gne, a dzia­dek przy­niósł bu­tel­kę do­mo­we­go wina. Dzię­ki ich obec­no­ści stu­dio Bry­ana Adam­sa w Van­co­uver wy­glą­da­ło do­kład­nie tak jak mój ro­dzin­ny dom w nie­dzie­lę – pach­ną­cy je­dze­niem i pe­łen roz­gar­dia­szu. Kie­dy tam­te­go dnia, pra­cu­jąc w stu­diu, pod­no­si­łem oczy, wi­dzia­łem za szy­bą dziad­ka, po­ru­sza­ją­ce­go usta­mi do słów pio­se­nek, któ­re tak do­brze znał i ko­chał. Jed­nym z jego ulu­bio­nych ka­wał­ków jest „Star­dust”, zna­ny z in­ter­pre­ta­cji Bin­ga Cros­by’ego oraz in­nych wo­ka­li­stów. Pa­mię­tam wy­raz dumy ma­lu­ją­cy się na jego twa­rzy, gdy za­czą­łem na­gry­wać ten utwór. Wszy­scy człon­ko­wie ro­dzi­ny spo­glą­da­li na mnie w po­dob­ny spo­sób. By­łem szczę­śli­wy, że są ze mną. Czu­łem ich wspar­cie i mi­łość. Jak­bym już nie sie­dział w stu­diu, oto­czo­ny ca­łym tym skom­pli­ko­wa­nym sprzę­tem, tyl­ko prze­niósł się do ro­dzin­ne­go domu.

Ro­dzi­na to­wa­rzy­szy mi nie tyl­ko pod­czas na­grań, lecz tak­że w cza­sie tras kon­cer­to­wych. Moja li­czą­ca sie­dem­dzie­siąt osób eki­pa tech­nicz­na jest przy­zwy­cza­jo­na do ich obec­no­ści. Nie ma w tym nic dziw­ne­go, bio­rąc pod uwa­gę, że tata za­rzą­dza mo­imi fi­nan­sa­mi. Dla naj­bliż­szych na za­wsze po­zo­sta­nę chłop­cem, któ­ry śpie­wał ka­ra­oke w sa­lo­nie.

Po­cho­dzę z ro­dzi­ny ry­ba­ków, cięż­ko pra­cu­ją­cych lu­dzi mo­rza, praw­dzi­wych wło­skich ma­cho, dum­nych z tego, co osią­gnę­li. Nig­dy nie wsty­dzi­li się oka­zy­wać uczuć. Kie­dy skoń­czy­łem na­gry­wa­nie „Star­dust”, wy­sze­dłem ze stu­dia i chwy­ci­łem twarz dziad­ka w dło­nie. Oto­czył mnie ra­mio­na­mi. W jego oczach lśni­ły łzy.

– Mi­cha­el – po­wie­dział – two­je ży­cie jest sza­lo­ne. Sza­lo­ne!

Je­śli kie­dy­kol­wiek będę po­trze­bo­wał przy­po­mnie­nia o tym, co osią­gną­łem, wy­star­czy, że spoj­rzę na twarz dziad­ka, gdy słu­cha, jak śpie­wam. Je­dy­na róż­ni­ca jest taka, że nie sie­dzi­my w jego sa­lo­nie, słu­cha­jąc sta­rych płyt, ale je­ste­śmy w jed­nym ze słyn­nych stu­diów na­gra­nio­wych lub za ku­li­sa­mi Ma­di­son Squ­are Gar­den.

Kie­dy na­gry­wam pły­tę, wiem, że dzia­dek bę­dzie mi to­wa­rzy­szył w stu­diu przez wie­le go­dzin. Choć skoń­czył osiem­dzie­siąt­kę, bez wa­ha­nia po­le­ci na dru­gi ko­niec świa­ta, by obej­rzeć mój kon­cert. Re­gu­lar­nie od­by­wa dwu­dzie­sto­dwu­go­dzin­ne loty z Van­co­uver do Au­stra­lii, by spę­dzać ze mną czas, choć wy­da­je się to zbyt­nim ob­cią­że­niem dla oso­by w jego wie­ku. Wiem, że za­wsze ma­rzył, by być pio­sen­ka­rzem, dla­te­go cie­szę się, że speł­ni­łem na­sze wspól­ne ma­rze­nie. Czę­sto opo­wia­dam o nim pod­czas wy­stę­pów. Dzia­dek pra­co­wał jako hy­drau­lik, ale gdy do­sta­wał zle­ce­nie od ja­kie­goś mu­zy­ka, nie brał pie­nię­dzy, je­śli ten się zgo­dził, bym mógł z nim wy­stą­pić. Inne dzie­cia­ki cho­dzi­ły do cen­trów han­dlo­wych, ja śpie­wa­łem w ho­te­lo­wych klu­bach, z ar­ty­sta­mi przy­najm­niej trzy razy star­szy­mi ode mnie. Dzia­dek był go­tów wie­le dla mnie zro­bić. To­wa­rzy­szył mi na prze­słu­cha­niach i pod­czas wy­stę­pów w pro­gra­mach po­szu­ku­ją­cych mło­dych ta­len­tów.

Mają ra­cję ci, któ­rzy są­dzą, że dro­ga do sła­wy jest cięż­ka i peł­na wy­rze­czeń. Jako dzie­ciak by­łem bar­dzo pew­ny swo­ich umie­jęt­no­ści. Nig­dy nie przy­pusz­cza­łem, że cze­ka mnie dzie­sięć lat wy­tę­żo­nej ha­rów­ki. Prze­ży­łem wie­le chwil zwąt­pie­nia i nie­jed­no­krot­nie mia­łem chęć zre­zy­gno­wać.

Wiem, że to tru­izm, ale za wszyst­ko trze­ba pła­cić. Ka­na­dyj­ski pi­sarz Mal­colm Gla­dwell1 wy­li­czył, że po­trze­ba oko­ło dzie­się­ciu ty­się­cy go­dzin cięż­kiej pra­cy, by osią­gnąć suk­ces w ja­kiejś dzie­dzi­nie. Obo­jęt­ne, czy cho­dzi­ło o Mo­zar­ta, Be­atle­sów czy Bil­la Ga­te­sa. Zga­dzam się z nim. Bez wzglę­du na to, jak wiel­ki masz ta­lent, mu­sisz wło­żyć masę wy­sił­ku, za­nim bę­dziesz mógł usiąść i po­wie­dzieć: „Uda­ło mi się”.

Tak mię­dzy nami – wciąż jesz­cze nie je­stem na tym eta­pie.

Na mój roz­wój jako ar­ty­sty i czło­wie­ka mia­ła wpływ nie tyl­ko ro­dzi­na. Bur­na­by, gdzie do­ra­sta­łem, to nie­wiel­kie mia­sto w po­bli­żu Van­co­uver. Miesz­ka w nim wie­lu imi­gran­tów z Ita­lii. Nic dziw­ne­go, że mamy dużo wło­skich re­stau­ra­cji, skle­pów spo­żyw­czych i ka­wiar­ni, w któ­rych star­si pa­no­wie prze­sia­du­ją całe go­dzi­ny nad fi­li­żan­ką espres­so. Spę­dzi­łem w tym miej­scu dzie­ciń­stwo i wciąż czu­ję się z nim moc­no zwią­za­ny. Nie za­wsze było ró­żo­wo, mia­łem pro­ble­my jak każ­dy na­sto­la­tek. W li­ceum trzy­ma­łem się z boku i ra­czej nie na­le­ża­łem do kla­so­wej pacz­ki naj­po­pu­lar­niej­szych uczniów, choć lu­bi­łem i upra­wia­łem sport. Nie pa­mię­tam, że­bym miał sta­łą dziew­czy­nę. Nie uczy­łem się zbyt do­brze, ale by­wa­łem pie­kiel­nie am­bit­ny. Na lek­cji an­giel­skie­go pe­wien chło­pak po­wie­dział kie­dyś przy ca­łej kla­sie, że je­stem głu­pi. Za­wzią­łem się i po­sta­no­wi­łem do­stać na ko­niec roku szóst­kę tyl­ko dla­te­go, by mu po­ka­zać, że mogę być od nie­go lep­szy. Nie prze­szko­dzi­ło mi to za­ro­bić dwój­ki na ba­nal­nie ła­twych za­ję­ciach z go­to­wa­nia, po­nie­waż za­miast uwa­żać, ga­da­łem z ko­le­żan­ka­mi. Nie my­śl­cie jed­nak, że by­łem kla­so­wym pod­ry­wa­czem. Naj­czę­ściej za­cho­wy­wa­łem się jak du­pek. Dziew­czy­ny wy­trzy­my­wa­ły ze mną naj­wy­żej ty­dzień. Uwiel­bia­łem roz­ra­biać. Pod­czas szkol­nej wy­ciecz­ki do pie­kar­ni ukra­dłem dla za­ba­wy chleb. Do­sta­łem za to szla­ban na wyj­ścia kla­so­we, a mama była bar­dzo nie­za­do­wo­lo­na. Lu­bi­łem pa­ko­wać się w kło­po­ty. Je­dy­nie mu­zy­ka była czymś, na czym po­tra­fi­łem się skon­cen­tro­wać.