Na Pragę nie wrócę - Wichrowska Elżbieta - ebook

Na Pragę nie wrócę ebook

Wichrowska Elżbieta

2,7

Opis

Jedną z bohaterek tej opowieści jest Magdalena, pisarka i historyk, innymi są… warszawskie kamienice, których historia ożywa na oczach czytelnika, obejmując wiek XVIII, II wojnę światową, PRL i współczesność. A obok nich – skomplikowane postaci kobiet: wiernych przyjaciółek, kochających matek, namiętnych kochanek i profesjonalistek u szczytu kariery.

Autorka, znająca Warszawę jak mało kto, wędruje między jej prawą i lewą stroną, między tym co było a tym co zostało. Zagląda w głąb śmierdzących podwórek cudem ocalałych kamienic, zabiera czytelnika na niebezpieczne przechadzki po praskich cmentarzach lub blokowiskach wyrosłych na gruzach dawnej Warszawy. Podczas tych historyczno-urbanistycznych włóczęg poznajemy całą galerię postaci, takich jak dwóch osiemnastowiecznych księży nieświadomych, że trafili pod warszawskie czerwone latarnie czy parę bezdomnych zakochanych z autobusu linii 160. Gdzieś na pograniczu głównych wątków pojawią się też psie historie, niekiedy zabawne, a czasem chwytające za gardło.

W gąszczu powieściowych wątków nie zabraknie niepokojącego kryminału, pogmatwanego romansu i dziennika podróży po Europie, z bezcenną instrukcją obsługi włoskiej komunikacji miejskiej oraz przewodnika po lokalach gastronomicznych warszawskiej Pragi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (16 ocen)
1
2
5
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Copyright © 2014, Elżbieta Wichrowska

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-190-5

Zdjęcie na okładce: Kamienice na Warszawskiej Pradze Północ przy ul. Targowej (1993 rok). Fot. Sławomir Kamiński/Agencja Gazeta

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska

Redakcja: Agnieszka Zielińska

Skład: Jacek Antoniuk

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Na Pragę nie wrócę

Taksówka, tej samej co zwykle korporacji, już czekała. To dobrze, wyraźnie zbierało się na deszcz. Wsiadłam. Kierowca, trzydziestoparo-, może czterdziestoletni mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i mięsistym karku, siedział lekko wychylony do przodu, jakby szykował się do przebicia głową przedniej szyby. Wpatrywał się intensywnie w jakiś punkt. Wyglądał dziwnie.

– Od jakiegoś czasu to miejsce stało się bardzo modne… – Trochę zaskoczył mnie tymi słowami. Ruchem głowy wskazał na starą kamienicę, jedną z tych nielicznych warszawskich, którym udało się przetrwać, a właściwie na wejście do jej narożnego lokalu, w którym, jeśli wierzyć szyldowi, mieścił się „Fitness Club”.

– Myślałem, że i tym razem mam kogoś stamtąd zabrać. Choć prawdę mówiąc, ruch zaczyna się tu zwykle dużo później, niemal w środku nocy. Pani tu mieszka? Coś pani o tym wie? – Znów wskazał głową na wejście do klubu.

– Mieszkam, ale niczego nie zauważyłam.

– Wszystko się zaczęło, gdy powstał tam teatr, znaczy w tej samej kamienicy, co ten ich klub.

– Cóż więc dziwnego, że przyjeżdżają widzowie? To raczej dość naturalne.

– Sęk w tym, że prawdziwy ruch zaczyna się dopiero po przedstawieniach. Kiedy jedni wychodzą z teatru, inni tutaj wchodzą. Kto ćwiczy w środku nocy w fitness klubie? Dziwne – machnął niedbale ręką w kierunku obserwowanego wejścia, z którego nawet na moment nie spuścił wzroku podczas trwającej już kilka dobrych minut rozmowy. Pewnie nie wiedział nawet, z kim rozmawia.

– Kilka dni temu przywiozłem tu jakiegoś eleganckiego faceta, chyba bankowca. Odebrałem go spod banku, tego, o którym było ostatnio tak głośno. Wie pani, ponoć nielegalnie przejął dwa mniejsze…

– Tak, słyszałam.

– Zamówił kurs na Powiśle, niedaleko Kopernika, wie pani, tego centrum nauki, co się tam teraz wszyscy z całej Polski zbiegają. Zatrzymaliśmy się pod luksusowym apartamentowcem, takim celebryckim, mało kogo stać na mieszkanie tam. Mnie na pewno nie, pani – wreszcie się odwrócił i obrzucił mnie krótkim taksującym spojrzeniem – chyba też nie… Powiedział, żeby chwilę poczekać, pobiegł na górę, szybko się przebrał i kazał przywieźć tutaj. Dochodziła północ. – Gadatliwy taksówkarz nie dawał sobie przerwać, a ja byłam już spóźniona i coraz bardziej zirytowana. Ciekawe, czy policzy mi za tę rozmowę?

– Pewnie bym szybko o nim zapomniał, gdyby nie to, że zostawił w samochodzie dziwny pakunek. Czarną sukienkę z białym fartuszkiem w rozmiarze raczej męskim.

– Strój pokojówki?

– A skąd mam wiedzieć, pokojówki czy nie pokojówki. – Rozmowa zaczynała mnie jednak wciągać. – Zostawił czarną sukienkę z fartuszkiem! Z dziwnym haftem… Były też damskie buty w męskim rozmiarze. Przypominały szpilki! Na moje oko rozmiar 45, może nawet większe. Gdzie coś takiego można w ogóle dostać? Aha, były też białe rękawiczki i dziwny młotek. Ktoś odebrał to wszystko następnego dnia. I po co jakiś elegancik miałby odwiedzać takie miejsce jak to? Jego perfumami moja taksówka śmierdziała jeszcze przez wiele godzin. Jestem pewien, że na takie też mnie nie stać, a zarabiam nieźle. I mogę się z panią założyć, że ma to coś wspólnego z tym teatrem.

– A niby co może mieć wspólnego „Fitness Club” z teatrem i jakimś pachnącym biznesmenem?

– Może nic, a może jednak coś – sięgnął dłonią do kluczyków, ale ta po raz kolejny zawisła gdzieś w połowie drogi. Zamiast wyczekiwanego pomruku motoru usłyszałam coś, co z pewnym wahaniem można by uznać za westchnienie, egzystencjalne, pełne niepokoju westchnienie warszawskiego taksówkarza. – I w dodatku ten pies…

– Słucham? – Chyba się przesłyszałam. „Fitness Club”, teatr, pachnący biznesmen z młotkiem i sukienką, a teraz pies.

– No, ten pies – powtórzył. – Taki biały, w czarne łaty.

Zwariował, teraz już byłam tego pewna. Szalony taksówkarz.

– Wie pani, w tym „Fitness Clubie” jest pies…

– Też w fartuszku?

– Nie ma co żartować. Wyprowadzają go w środku nocy, dwie takie, młode, wymalowane, jak nie powiem co. Niby po co się tak malują? Żeby psa wyprowadzić? W dodatku w środku nocy. Przecież pani tu mieszka, i co, nigdy ich pani nie widziała? – Pokręcił głową i znów jego ręka zaczęła zmierzać powoli w kierunku kluczyków. Wpatrywałam się w nią z napięciem, może tym razem się uda.

Przekręcił kluczyki w stacyjce. Ruszyliśmy. Naprawdę byłam już bardzo spóźniona.

– Dokąd jedziemy?

– Wilanów, poproszę. – Taksówka jechała przez centrum Warszawy. Plac Bankowy rozmył się w kroplach deszczu. Wydawał się tak nierealny. Z boku tylko majaczył niewyraźny słup pnących się w górę maleńkich światełek, dawniej Złoty, dziś Błękitny Wieżowiec. I nic więcej. Zamknęłam oczy, wyrzucając z myśli teatr, „fitness club”, biznesmena i psa. A może jednak powinnam zostać w domu z Anią? Nie wyglądała dziś najlepiej. Podeszła do mnie i bez słowa podała mi torebkę, której szukałam od co najmniej piętnastu minut. Biegałam po całym mieszkaniu, przeszperałam wszystkie miejsca, w których na pewno nie powinna się znaleźć damska torebka, ale w których zwykle ją, zresztą nie tylko ją, znajdowałam. Zajrzałam nawet do pralki. Wreszcie poddałam się i wtedy przyszła z odsieczą ona.

– Dziękuję, córciu. – Skinęła głową. Jej buzię okalały ciemne pukle niesfornych, lekko potarganych włosów. Blada, porcelanowa twarz, tylko cienie pod oczyma psuły tę delikatność. Oczy ogromne, nienaturalnie zielone, jakby miała soczewki, nieco ją ożywiały. Oparta o ścianę, w za dużym o kilka numerów szarym dresie wyglądała tak bezbronnie. Wysoka, smukła, tak bardzo do mnie niepodobna. Niepodobna do nikogo.

– Aniu… córciu…

– Tak?

– Wychodzę.

– Tak?

– Możemy tak bez końca. Od tak do tak.

– Zabawne. Mamo, przecież dobrze widzę, że wychodzisz. Widzę i słyszę, co najmniej od godziny. Sąsiedzi pewnie też.

– Wrócę późno, ostatnio rzadko spotykam się z dziewczynami. – Nie odpowiedziała. – I…

– Tak? – To jej kolejne „tak” niebezpiecznie zbliżało nas do granicy, za którą nic dobrego nie mogło już na nas czekać.

– Nie powinnaś tak często jeździć do Ewy do szpitala, to dla ciebie…

– Mamo, przestań! Wiesz dobrze, że muszę przy niej teraz być!

– To może odwiedzajmy ją na zmianę. Zastanów się. Wychodzę. – Zamknęłam za sobą drzwi. Uciekłam. Zatrzymałam się tylko na moment, by usłyszeć odgłos zasuwanego zamka w drzwiach. Jest bezpieczna. Ciągle ten sam lęk, jak wtedy, gdy miała rok, dziesięć lat i nawet teraz, choć jest już niemal dorosła. Nie, żadne niemal: gdy jest już dorosła. Weszłam do windy. Na dole czekała taksówka z nieco szalonym kierowcą.

Ewa to niemal całe życie Ani. Lata zbiórek pod blokiem za piętnaście ósma. Razem wędrowały przez groźne światła Placu Bankowego, mierząc się z przestrzeniami przerastającymi ich sto dziesięć, sto dwadzieścia, potem sto trzydzieści centymetrów wzrostu. Z plecaczkami na barkach, zdecydowanie za dużymi jak na ich siedem lat. Błękitny Wieżowiec rzucał cień na ich chude plecy i przygniatał stu dwudziestoma metrami dwudziestu dziewięciu pięter, a w tysiącach jego błękitnosrebrnych okien odbijała się największa warszawska synagoga, czy raczej pamięć o niej. I co z tego, że zburzona w 1943 roku. Jeden rabin miejsce przeklął, drugi, pół wieku później, przekleństwo ponoć zdjął. Czy przekraczanie dzień w dzień tego miejsca zaważyło na ich dalszych losach? Nie wiem. Ewa zawsze była dzielna, za siebie i za Anulę. Do czasu. Teraz role się odwróciły. Ania rzadziej bywa w domu niż tam. I to ona przekonała Ewę, że ta musi iść do psychiatry, że tylko szpital może jej pomóc. Chociaż może Ewa chciała się tam znaleźć, chciała uciec, schować się. Zniknąć. Matka Ewy nigdy im tego nie daruje. Ewie, że zachorowała, i Ance, że namówiła ją, by zgodziła się na pobyt w takim miejscu. W szpitalu psychiatrycznym. Gdy spotyka Anię, odwraca głowę. Przecież jej córce potrzebna była tylko odrobina mobilizacji. Tylko tyle, aż tyle. Ludzie są tak nieodzownie szaleni, że nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa. Kto to powiedział? Blaise Pascal? Myślę czasem, że gdyby to Ania… Nie wiem, może też nie chciałabym uwierzyć, ale na pewno chciałabym jej pomóc. Tego jestem pewna. Ale tylko tego.

– Proszę pani, proszę pani… jesteśmy na miejscu.

O czym on znowu mówi? Kompletnie się wyłączyłam, żeby nie słyszeć jego paplaniny. Chyba przez całą drogę nie zamilkł ani na moment.

– Jesteśmy? Dobrze. Przepraszam, zamyśliłam się, może przysnęłam. Już płacę.

– Bo już mnie pani przestraszyła. Pomyślałem, nie daj Boże znów jakaś nienormalna albo chora, czy jeszcze gorzej. Wie pani, dziś już dwa razy…

– Zdrowa, zdrowa, proszę się nie niepokoić. Reszty nie trzeba – zapłaciłabym dwa razy za dużo, byle tylko już go dłużej nie słuchać.

Wysiadłam. Przede mną ciągi bloków, eleganckich, rozłożystych i zaglądających sobie nawzajem do okien. Tak niebezpiecznie bliskich siebie, ale nie sobie. Dawno tu nie byłam, tyle się zmieniło. Nie do poznania. Matka Beaty zamieszkała na tym osiedlu chyba dziesięć lat temu, może i więcej, wtedy byłam tu pierwszy raz.

Dziewczyny pewnie już czekają.

Szlag by trafił, o mało nie upadłam, cholerne obcasy… że też Beata wymyśliła ten Wilanów, jakbyśmy nie mogły spotkać się u niej, na Żoliborzu. W dodatku nic nie widać, ciągle leje. Jeszcze ten telefon. Nie mogą się doczekać. Niech dzwoni. Jednak rzucam okiem na ekran – Anusia.

– Aniu, kochanie, coś się stało? – Przecież nie minęło nawet pół godziny, odkąd wyszłam z domu.

– Nie, to ja, ale miło znów usłyszeć, jak mówisz do mnie „kochanie”. – To on. Jego głęboki, matowy głos zawsze robił na mnie wrażenie. I nadal robi. Ciągle, gdy go słyszę, jestem zdenerwowana. Jestem wściekła. Tylko dlaczego? Może chodzi o to, co się nie zdarzyło, a mogło. A może o to, co się zdarzyło, a nie powinno. Jeszcze nie wiem. Przecież to ja odeszłam. Odeszłam od żony, z którą był rozwiedziony, gdy się poznaliśmy. Prawie rozwiedziony, bo ostatnia rozprawa jednak się nie odbyła. Od jego bliźniaków, starszych od Anuli o prawie trzy miesiące. A teraz… To już poza mną. Dawno. Mam nadzieję.

– Magda, co się dzieje? Słuchasz mnie… – Już nie, pomyślałam. Już nie.

– Słucham, słucham, oczywiście, ale niepotrzebnie ciągle korzystasz z jej starego numeru. Nigdy nie wiem, które z was dzwoni. Anusia, Anula, Anul. Dlaczego dzwonisz? Coś się stało z Anią?

– Nie, u niej chyba wszystko w porządku. Dzwonię z tego numeru, bo wiem, że odbierzesz, gdy się wyświetli. Przyzwyczajenie. Dla mnie nie zawsze jesteś tak łaskawa…

– Aha, więc to znowu moja wina… Przyznam, że na to bym nie wpadła.

– Przestań, musimy porozmawiać. To ważne.

– Rozumiem, ważna ważność, tak mówiła, gdy była mała.

– Tak, ważna ważność. Chodzi również o nią, ale nie tylko. Czy ty się dobrze czujesz?

– Jak zawsze, świetnie!

– Jak zawsze…

Miałam 18 lat, byłam młoda, za młoda, inteligentna, pełna koszmarnych kompleksów, młodzieńczego szaleństwa i pewnie strasznie naiwna. Ania twierdzi, że mi to zostało. Był kilkanaście lat starszy ode mnie. Głupi, szczeniacki zakład z przyjaciółką, Justyną, wówczas studentką prawa. Bardzo młody profesor z sąsiedniego wydziału, jej wydziału, prawnik, tajemniczy i zabójczo przystojny… Poszłam na dyżur, ambitna studentka pierwszego roku, i zadałam pytanie, absolutnie bez sensu.

– Przepraszam, szukam profesora…

– To ja.

– Dzień dobry, nazywam się… czy mógłby pan mi wytłumaczyć… To niezwykle istotne dla…

Oni stali za węgłem i zaśmiewali się długo i bardzo szczerze. Ja też ledwie tłumiłam śmiech, długie włosy na moment opadły mi na twarz. Udało się powstrzymać chichot i drżenie ciała. Przyglądał mi się długo. Wiedział? Do tej pory nie wiem, nigdy się nie przyznał. Nigdy też nie zapytałam. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Zostawiłam mu kartkę z imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu. Zadzwonił pół roku później. Ania za tydzień ma urodziny, jest starsza niż ja wtedy.

– Magda, znowu się wyłączyłaś. Trudno się dziś z tobą rozmawia. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – W jego głosie usłyszałam irytację.

– Już ci przecież odpowiedziałam, że tak. Nie pamiętasz? Starzejesz się, mój drogi…

– Chcę się spotkać i porozmawiać.

– Zadzwoń jutro, umówimy się, może… Teraz nie mogę. Jestem zajęta. Do usłyszenia.

Co z tą nogą? Chyba wykręciłam. Który to blok… Te cholerne nowe osiedla. Wilanów, Tarchomin, Nowodwory, Białołęka, ściany budynków i nic więcej. Jak się dostać do środka? Stróż, szlaban, chodnik. Warszawa to jeden długi, niekończący się chodnik. W dodatku zwykle bardzo nierówny, nawet tutaj. Zwłaszcza gdy się ma takie obcasy… Wysokie obcasy. I gdy jest tak mokro, i tak szaro. To chyba jednak tu.

– Proszę pani… zapraszamy do nas!

O Jezu, już się upiły! Skąd te wrzaski? Wariatki!

Stały na dobrze oświetlonym tarasie mieszkania matki Beaty niczym trzy Gracje. Panie w średnim wieku, chociaż każda wyglądała co najmniej o dziesięć lat młodziej, niż miała w metryce, no w każdym razie dwie z nich. Anka, Beata, Justyna. Tylko dlaczego ubrane jak francuska flaga: jedna czerwona, druga niebieska, trzecia biała? Umówiły się czy jak? No i co właściwie robi tutaj Anka?

– Koniu też tu jest. I też zaprasza – krzyczała Justyna, wychylając się mocno, zbyt mocno, poza poręcz tarasu. Na szczęście deszcz i lęk o fryzurę zagonił ją z powrotem w bezpieczną suchość zadaszenia.

Niemożliwe, przywlekła ze sobą tego chihuahua, który uważa, że jest psem i próbuje to wszystkim udowadniać. Tylko kto mu uwierzy… Wejście, klatka, winda, drugie piętro. Jestem.

– Wchodź, wchodź, zapraszamy. Piwo, dżin z tonikiem, whisky, koniak lub wino, albo wino, koniak, whisky, dżin z tonikiem lub piwo – kusiła Beata.

– Na pewno nie piwo i nie whisky, ostatnio zmienił mi się gust, za jednym i drugim nie przepadam. – Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałam, a akurat Beata powinna o tym wiedzieć.

– Kochana, jeżeli następnym razem do tej listy dołączą dżin i koniak, to wyślę cię do lekarza. To znaczy do siebie.

– Nie martw się, nie dołączą, nie dołączą. Tym bardziej, że znam twoje kuracje. Nie przeżyłabym żadnej. Wszystko w porządku? Jesteś bardzo blada – przyjrzałam się jej uważnie.

– W najlepszym. Za dużo papierosów i alkoholu, za mało mężczyzn.

– Za mało mężczyzn? Raz na dwa tygodnie nowy kolega to za mało? – Próbowałam zażartować, ale było coś w jej wyglądzie, co mnie poważnie zaniepokoiło.

– Właśnie, za mało w nich inteligencji, miłości… dlatego ich zmieniam… zmieniam, zanim umówię się z którymś na randkę.

– Cholera jasna, Justyna, ten twój cholerny Koniu nasikał na mój nowy telefon! – Że musi dojść do spięcia między Anką a Justyną, było pewne, tak jest zawsze od dwudziestu lat, ale że w trzy minuty po moim wejściu, i że kością niezgody stanie się Koniu, tego nie przewidziałam. Właściwie dlaczego ciągle stoimy przy drzwiach? Spojrzałam na Beatę, ruchem głowy wskazała salon, z którego rozległ się przed sekundą co najmniej o oktawę za wysoki głos rozwścieczonej Anki.

– Trzeba było nie kłaść telefonu na podłogę! – Tym razem Justyna najwyraźniej postanowiła nie dać się sprowokować, przynajmniej nie od razu. Nie podnosząc na Ankę ani wzroku, ani głosu, z ostentacyjnym spokojem nalewała kolejny kieliszek Gigondasa. Oho, nie jest dobrze – pomyślałam.

– Zaczyna się – usłyszałam szept Beaty.

– Na jaką podłogę, leżał na fotelu! – Głos Anki wspinał się coraz wyżej.

– Koniu? – Justyna najwyraźniej postanowiła jednak wyprowadzić z równowagi Ankę.

– Upiłaś się już? Nie Koniu, tylko telefon. Telefon leżał na fotelu! – wrzeszczała Anka.

– To prawie to samo, miał prawo.

– Czy nie możesz nauczyć twojego kundla, do czego służą spacery?! Ty go w ogóle czasem wyprowadzasz?

– Czasem, ale on spacery traktuje rekreacyjnie, żeby się odprężyć, a nie stresować obowiązkami! Wiesz, wychowanie bezstresowe…

– Jesteś tak samo inteligentna jak twój kundel.

– - Koniu nie jest kundlem! – W tym momencie z Justyny gdzieś uleciał ironiczny dystans do całej sprawy.

– A czym? – chciała się dowiedzieć Anka.

– Koniu jest… Koniem.

Jak jeden mąż (albo raczej jak jedna żona) wszystkie: Beata, Ania, ja, a nawet Justyna, obróciłyśmy się w stronę Konia i zaczęłyśmy uważnie się mu przyglądać. Chihuahua zaś usiadł na samym środku salonu i chyba czuł, że stanowi centrum zainteresowania. Znieruchomiał. Tylko czubek jednego uszka drgał nerwowo, ale trzeba przyznać, dość miarowo. Tik-tik, tik-tik.

Koniu faktycznie wyglądał jak Koniu. Kremowy, lekko podpalany. Dwadzieścia centymetrów, może ciut więcej, wystające ponad podłogę. Drżące ciałko o konsystencji mocno zżelowanej galarety. Dwa dziarsko podniesione szpiczaste uszka, choć jedno, to ciągle drgające, jakby lekko opadało. Ma wygląd podsłuchiwacza. Na pewno szpieguje i donosi. Łapki chude i zdecydowanie za długie. I ten szczurzy ogonek, pozostający ciągle w tyle. Ohyda. Całą psią postać wieńczył łepek zajmujący nie więcej niż jedną trzecią dłoni, z ostro zwężającym się pyszczkiem zakończonym ciemnym noskiem wielkości niedużego guzika. W łepku tkwiły jeszcze dwa równie ciemne, bardzo wyłupiaste i dość bezmyślne ślepia.

– Justyna, czy ono, znaczy Koniu, na pewno ma rodowód? – zapytała z nutą niedowierzania Anka, odrywając z trudem wzrok od psa.

– Pochodzenie Konia jest poświadczone co najmniej od pięciu pokoleń, czego o tobie powiedzieć nie można…

Wyglądało na to, że za moment rozpęta się piekło, jak zwykle, gdy spotkały się Justyna i Anka. Zawsze tak na siebie działały. Obie pozostawały dotąd w dobrym zdrowiu tylko z powodu lekkiego spowolnienia Anki. Justyna twierdziła zawsze, że to wada genetyczna, niedorozwinięty i dobrze wyprowadzony mongolizm. Wzięłam Beatę za łokieć i przeszłyśmy do drugiej części salonu, tej z barkiem, za szklanymi rozsuwanymi drzwiami.

– Beata, co się dzieje? Widzę, że coś jest nie tak… Jesteś jakaś inna, twoja wrodzona złośliwość wyparowała, stałaś się łagodna jak baranek, co się wydarzyło… – bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.

– Ciąża pozamaciczna, tyle – ruszyła w stronę barku.

– O Boże… Beata…

– Przestań, nic się nie stało. Prosty zabieg. Sama bym mogła siebie zoperować. Nie chcę więcej o tym mówić. – Po chwili wahania dodała: – Pan Tadeusz czy Finlandia? I sięgnęła po mickiewiczowskiego bohatera.

Prosty zabieg? Żadna z nas nie marzyła o dziecku tak jak ona.

Beata wtargnęła w życie swoich rodziców dość nieoczekiwanie. Urodziła się dokładnie w dniu pięćdziesiątych pierwszych urodzin swojego ojca, matka kilka lat wcześniej skończyła czterdzieści lat.

Oboje dawno uznali, chyba z pewną ulgą, że widać niepisane im było zostać rodzicami, i przestali czekać na potomka. Ponoć czasem dopytywał się o wnuka jej dziadek, ojciec ojca, ale w końcu i on przestał. Ojciec skupił się na pracy, na karierze, rocznych czy dwuletnich stażach profesorskich w Stanach, a wreszcie na kierowaniu własną kliniką. Często wyjeżdżał na międzynarodowe sympozja, żona czasem mu towarzyszyła. Pojawiały się też ciekawe propozycje wyjazdów na stałe. Odmawiał, co ją zawsze doprowadzało do wściekłości. Po takich atakach przychodziły ciche dni, czasem tygodnie. I nagle pojawiła się Beata. Ale było już za późno. Może gdyby urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, też byłoby za późno. Wychowywały ją nianie, które matka zmieniała jak rękawiczki. Stałym punktem w życiu dziewczynki były cztery wiekowe, przyszywane ciotki – sopotczanki, przyjaciółki rodziców ojca: Sonia, Luba, Natalia i Olga, które od czasu do czasu wkraczały w ich żoliborskie życie, a potem znikały, ku radości matki, na dwa albo i trzy miesiące.

Beata zawsze chciała mieć synka. Żadne tam marzenia o sukieneczkach, rajstopkach, bucikach. Tylko prawdziwy facet. Na początku – mówiła – trudno… będzie mały, będzie miał rok, potem pięć lat. Ale kiedyś dorośnie, skończy osiemnaście, pojadą razem w Himalaje. Nigdy nie stanie się żałosną matką despotką, będzie kochała wszystkie jego sympatie, miłości i stado żon. On, gdy dorośnie, nauczy ją prowadzić samochód. Na pytanie, dlaczego nie ma samochodu, dlaczego nie jeździ, zawsze odpowiadała, że czeka, aż syn ją tego nauczy. Niektórych zaskakiwała taka odpowiedź, bo przecież wszyscy wiedzieli, że ciągle go nie ma. W tej pokrętnej logice był jednak jakiś sens i oczekiwanie. Do czasu… Miała się nauczyć wielu rzeczy, gdy syn się wreszcie pojawi: wspinaczki, picia tequili, ale tak jak trzeba, po meksykańsku. Syn, syn, syn – to jej marzenie, dla niego chciała być kimś, żeby gdy się już pojawi na tym świecie, mógł być dumny z mamy. A teraz, prosty zabieg… Nic nam nie powiedziała.

– Beata…

– Dość – nie pozwoliła mi dokończyć.

Tylko na moment na jej twarzy pojawił się grymas ni to bólu, ni to rozpaczy, a może było to jeszcze coś innego. Sama nie wiem. Powoli wyjęła z szafki kilka kieliszków i napełniła je wódką. Potem długo patrzyła w nie, jakby chciała przewiercić je wzrokiem. Wzięła do ręki zapalniczkę.

– Beata, to nie spirytus, a ty nie… – obróciła powoli głowę i spojrzała w moim kierunku, ale jestem pewna, że nie widziała niczego, niczego nie słyszała.

Przechyliła lekko głowę do tyłu i wlała w usta kieliszek wódki. Mało który mężczyzna miał tak mocną głowę jak ona, pani ordynator.

– Pomyślałam sobie, że mało który mężczyzna ma tak mocną głowę jak ty… – powiedziałam trochę bez sensu, bo coś powinnam przecież powiedzieć, a żadne słowa nie mogły mieć już sensu. Nie teraz, nie po tym, co usłyszałam.

– Dlaczego mężczyzna…? Dlaczego nie powiesz: mało która kobieta?

– Stajesz się feministką? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

Szybkim ruchem wychyliła kolejny kieliszek, potem trzeci, sięgnęła po czwarty.

– Przestań, urżniesz się i będziemy miały kłopot. – Postanowiłam przerwać ten maraton.

– Wiesz, raz w życiu byłam naprawdę szczęśliwa. Niedawno, przez chwilę… – zaczęła bardzo powoli, jakby zastanawiając się nad każdym słowem, a może był to już tylko efekt wypitej wódki. – Poszłam nawet do kościoła i obiecałam Mu, że jeżeli wszystko się uda… Właściwie nie wiem już, co obiecałam, może za mało. Nie znam się na tym, ostatnio w kościele byłam na swojej Komunii, potem może na kilku ślubach. Tyle. Cholera jasna, nie znam się na tym. Naprawdę. Obiecywałam, a może tylko prosiłam. Dotykałam dłońmi brzucha i prosiłam tak, jak umiałam. Mały, musisz dać sobie radę, będzie dobrze. Zobaczysz. Będzie dobrze. Nie minął tydzień i było po wszystkim. Nie pojedziemy w Himalaje. A mogliśmy…

– Byłaś tam trzy lata temu.

– Tak, tak dawno, że nieprawda. Mówiłam ci, że wtedy doznałam iluminacji? – Spojrzała na mnie pytająco.

– Na szczycie?

– Gdzie tam, w barze w…

– W barze?

– Tak. Marihuana.

– Po maryśce doznałaś iluminacji? Zwariowałaś. To świństwo nigdy na ciebie nie działało – przestawałam cokolwiek rozumieć.

– Raz czy dwa spróbowałam i nic. Zresztą jestem lekarzem, wiec to był eksperyment, żeby wiedzieć i rozumieć, jak to jest. Dobry pretekst, prawda? W Himalajach spróbowałam w płynie, razem z jakąś Angielką, która się napatoczyła. Piłyśmy i na początku nic, potem trzy dni pełnego odjazdu. To było okropne, ale wtedy go widziałam.

– Kogo? Boga?

– Nie, mojego syna. Był piękny, bardzo piękny. Coś do mnie mówił, ale nie mogłam zrozumieć. Od tamtego czasu na niego czekałam. I przyszedł, i odszedł… Wiesz, Luboczka wiedziała. Zawsze śmiałam się z tych jej wróżb, kart. Kiedyś zajrzała w nie i to wszystko przewidziała. – Sięgnęła po kolejny kieliszek.

– Przestań… tak nie można! – Sama już nie wiedziałam, czy to moje „przestań” dotyczy tego kieliszka, całej jej historii, czy może Luboczki i jej kart. Pewnie wszystkiego po trosze.

– Słyszysz, co mówię, ona wiedziała. – W głosie Beaty, neurochirurga z dwiema specjalizacjami i habilitacją, pojawiła się jakaś absolutnie rozpaczliwa bezradność i wściekłość zarazem, też zresztą rozpaczliwa.

– Odbija ci. Nie pij już i idź do lekarza, psychologa, psychiatry… Cholera, sama już nie wiem do kogo, byle nie do wróżki. Musisz coś zrobić, Beata, musisz.

– Coś… robię…

Sięgnęła po piąty, potem szósty, a może już siódmy kieliszek, nad którym od dłuższego czasu pracowała, znów próbując podpalić nalaną weń wódkę. Rzecz jasna bezskutecznie. W końcu zostawiła go w spokoju.

– Wiesz, że mam specjalizację również z psychiatrii – uśmiechnęła się chytrze. To przechodzenie z jednego nastroju w drugi coraz bardziej mnie niepokoiło. Była bardzo nieszczęśliwa albo bardzo pijana. Pewnie jedno i drugie.

– Nie myśl nawet o tym, sama zobacz, jak sobie pomagasz. Chodź do dziewczyn, za chwilę się pozabijają, a Koniu zostanie wdowcem.

– To smutne, bardzo smutne. Koniu wdowcem… Ale tej drugiej nikt by nie żałował. Ja chyba też.

Spojrzała na mnie poważnie. Za poważnie. Stała bardzo blisko. Podniosłam głowę, była ode mnie ponad dwadzieścia centymetrów wyższa. Zawsze miałyśmy kłopot z patrzeniem sobie prosto w oczy, tak serio i do bólu. Nie można przecież robić tego na palcach albo w kucki…

– Beata, przepraszam, powiedz tylko, kiedy to się stało? – Zadając to pytanie, nie wiedziałam, czy dobrze robię.

– Niecały miesiąc temu, ale nie mów nic dziewczynom. Z nimi wolę o Koniu lub o mężczyznach. Nie wracajmy do tego, przynajmniej na razie. A jak Anula?

– Tak sobie, chcę pogadać, ale jak wytrzeźwiejesz. OK?

Minęłyśmy lekko rozsunięte szklane drzwi i od razu uderzył nas widok dwóch gracji, jednej białej, właściwie écru, drugiej czerwonej, gotowych rzucić się sobie do oczu. Justyna stała naprzeciwko Anki, mocno wbita w swoje nowiuteńkie czółenka, na lekko rozstawionych dla równowagi nogach. W dłoni dzierżyła widelec, którym celowała prosto w nos, a może oko swej przyjaciółki. Narzędzie, całkiem sporych rozmiarów, uzbrojone w kawałek zielonego korniszona, wysuwało się do przodu, potem cofało lekko i znów niebezpiecznie zbliżało do twarzy Anki, w rytm szybko, bardzo szybko wyrzucanych przez Justynę słów. Koniu siedział na skórzanej kanapie wyraźnie zdezorientowany i zdenerwowany.

Czułam, że ogarnia mnie powoli złość. Patrzyłam na dwie dorosłe, inteligentne kobiety gotowe za moment rozpocząć jakąś korniszonową wojnę, na rozhisteryzowaną namiastkę psa mającego ze sobą coraz poważniejsze kłopoty i na wspaniałą kobietę zamieniającą się na moich oczach w cień samej siebie. Tak nie powinno być.

Beata, dotąd oparta o ścianę, ruszyła w kierunku kanapy mocno niepewnym krokiem, zatoczyła się lekko i padła tuż obok Konia, wydając z siebie niewyraźny pomruk:

– Lepiej się posuń, stary.

– Pijemy kawę. Wszystkie espresso? – zapytałam.

– Wszystkie za jedną, jedna z wszystkie! – krzyknęły dość równym głosem. Czysta homofonia. Choć chyba nie słyszałam Beaty.

– Chcę wam przypomnieć, że czterdzieści lat minęło… Nieco powagi, proszę. Poza tym Koniu patrzy i się uczy. – Nic się nie zmieniły, pomyślałam.

– Magda, dajcie już spokój Koniowi, on nie jest niczemu winny – żachnęła się Justyna.

– OK. W zamian opowiedz o swoim ostatnim nabytku – postanowiłam zmienić temat na nieco bezpieczniejszy. Każdy zresztą byłby bezpieczniejszy od rozmowy na temat Konia. Justyna zupełnie zwariowała na jego punkcie.

– Hm… – zamyśliła się nieco teatralnie na sekundę, może dwie – o czym tu gadać… Ma na imię Fred, jest stary i importowany. W dodatku jego żona ma wiele córek, które nazywają się Melania czy Malwina, a reszta jakoś podobnie.

– Zainteresowałaś się żonatym, w dodatku starym facetem, który ma żonę, której córki nazywają się Malwiny czy jakoś podobnie? – Wyraziłam lekkie zdziwienie, choć dobrze wiedziałam, że to tylko mała prowokacja naszej blond przyjaciółki.

– A czy córki żony są też jego córkami? – Tą nieco skomplikowaną sytuacją zainteresowała się Anka.

– Sądząc po tym, co widziałam, niewiele na to wskazuje. Może jedna, przez przypadek… Wiecie, jak w tych pieprznych wierszach Magdy, którymi nas od czasu do czasu raczy, odgrażając się, że wszystkie umieści w swojej książce o Warszawie. Właśnie, a co z nią?

– Na razie nic, nie umiem… Albo zaczynam pisać o tej dawnej, albo o tej współczesnej. A jedna nie ma nic wspólnego z drugą. Warszawa nie ma ciągłości, to nie Kraków. Ciągle nie jestem gotowa, a czasu coraz mniej. Niemoc twórcza. Wiesz coś o tym?

Dobrze wiedziałam, że nie usłyszę od Justyny niczego miłego, zwłaszcza teraz, i nie myliłam się.

– Nic. Zawsze uważałam, że to synonim lenistwa i tyle – odpowiedziała krótko. Sytuacja stawała się absurdalna. Zwierzałam się pijanej przyjaciółce z moich zawodowych dylematów, hamletowskich rozterek suto podlanych alkoholem, a jej chodziło tylko o kawałek rymowanego ciała oddającego się chuciom.

– O którym myślałaś? – nagle wtrąciła się w naszą wymianę zdań Beata.

– Nie rozumiem? – Justyna odwróciła głowę w jej kierunku.

– No, o którym wierszyku myślałaś, mówiąc o tym swoim importowanym – Beata jednak uważnie przysłuchiwała się naszej rozmowie, a byłam pewna, że przysnęła.

Justyna strzepnęła palcami jakiś nieistniejący pyłek z sukienki, jak zawsze, gdy się nad czymś zastanawiała, przesunęła po niej jeszcze raz dłonią, nabrała nieco powietrza i przesadnie, jakby to był epos, a przynajmniej oda, zaczęła powoli recytować, akcentując wybrane miejsca:

Bo w Warszawie dla cnej młodzi

Wszystko wolno, nic nie szkodzi.

Żona – kurwa, płód – bękarty,

Mąż – kurewnik, wszystko… żarty.

– Wieki mijają, nic się nie zmienia – westchnęła nieco teatralnie, kończąc swą minirecytację, po czym sięgnęła po Konia, pozbawiając tym samym Beatę jego towarzystwa.

– Jesteś niepoprawna. To powinno być karalne. – Anka nigdy nie lubiła tych naszych wierszowanych przyjemności, fakt, często mało cenzuralnych, ale niepozbawionych rokokowej finezji, wdzięcznej puenty. I dziś literackich obscenów nie brakuje, tyle że wdzięk gdzieś się po drodze zagubił.

– Magda, przecież już dawno obiecałaś, że przeczytasz nam jakiś pikantny warszawski fragmencik. Najlepiej ten o osiemnastowiecznych burdelmamach. To trochę z mojej branży, pewnie niejedna z nich miała ochotę rozwieść swojego klienta! – Justyna nie miała najmniejszego zamiaru niczego mi darować, a argument, że książka o Warszawie jakoś mi nie idzie, najwyraźniej do niej nie przemawiał.

– Wtedy rozwodów nie było! – zaprotestowała Anka.

– Aha, zawsze były, są i będą – znów zanosiło się na małą awanturę – jak pieniądze, odkąd wyszliśmy z epoki handlu wymiennego. Bo rozwody to pieniądze. Czasem duże. To co z tym fragmentem? – spojrzała na mnie pytająco.

– Justyna, nie słuchałaś mnie, tłumaczę ci, że nie napisałam ani zdania, zbieram materiały. Ciągle nie mam dobrego pomysłu. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała rozwiązać umowę. Niemoc twórcza.

– Lenistwo – powtórzyła.

Wszystkie poznałyśmy się w trzynastce, wówczas chyba najgorszym warszawskim liceum. Liceum im. Ludwika Waryńskiego. Duży, ponury, przedwojenny budynek na Oszmiańskiej. Największy na tej ulicy wybrukowanej kocimi łbami pamiętającymi jeszcze czasy wojny, a i pewnie te sporo wcześniejsze też. Oszmiańska prostopadle dobiegała do Świętego Wincentego, ulicy beznadziejnie cmentarnej. Od dwóch sąsiednich, 11 Listopada i Szwedzkiej, szkołę dzielił w zasadzie tylko nasyp kolejowy. I od reszty praskich ulic, i ich szarej codzienności pełnej rozbijanych o ściany domów butelek, przechodniów pachnących jeszcze wczorajszym dniem, czasem lekko zakrwawionych i bełkoczących coś niewyraźnie pod nosem. I od grupek młodzieży od rana gromadzącej się u progu starych, rozpadających się kamienic… Ten widok budził lęk albo niesmak w mieszkańcach innych warszawskich dzielnic.

Każda z nas miała swój powód, aby trafić do wielkiego szaroburego budynku trzynastki. Ja, po roku dojeżdżania do podwarszawskiej szkoły podstawowej oddalonej o około czterdzieści kilometrów, mierzyłam odległość z domu do kolejnej szkoły liczbą kroków. Najbliżej była Oszmiańska: 7845 kroków od klatki mojego domu. Przez park, koło Teatru Rampa, mijałam wyrastające na moich oczach blokowiska na ulicy Piotra Skargi… i już koniec, 7845 kroków. Olimpijka, mogłam wybrać każdą. Wybrałam trzynastkę. Beata, wybitne i bardzo późne dziecko jeszcze wybitniejszych rodziców, a ściślej rzecz ujmując wybitnego ojca i jego małżonki, w ramach kontestacji szukała najgorszego liceum. Wybrała trzynastkę. Justyna, jak to Justyna, zakochała się i już. Wybrała trzynastkę, tak jak jej wielka miłość. Inna sprawa, że tej miłości nigdzie indziej by nie przyjęli. Jej zresztą pewnie też, świadectwa nie miała wówczas najlepszego. Zakochani nie dotrwali razem nawet do drugiego semestru. Jedna z humana, druga z biochemu, trzecia z mat-fizu. I Anka, ale ona się nie liczy, trafiła do trzynastki dopiero w ostatniej klasie. Za to prosto ze Szwecji.

– Justyna, chcemy czegoś się o nim, o tym twoim Fredzie, dowiedzieć. Od dawna się znacie? – Najwyraźniej wyznanie Justyny rozbudziło ciekawość, a może wyobraźnię Anki. A to zwykle nie było łatwe.

– Od dziesięciu lat.

– Coooo? Żartujesz sobie z nas! Nic o nim nie wiemy… przecież… my znamy się od ponad dwudziestu? Kiedy go poznałaś, gdzie, dlaczego nic… – Anka, kompletnie oszołomiona, wyrzucała z siebie pytania niczym karabin maszynowy.

– Dziś miało być ciut, ciut. I jest. Ani słowa więcej, ale możecie pytać, proszę bardzo! – Przytuliła mocniej Konia, założyła nogę na nogę. Jasne czółenko, ledwie okrywające jej stopę, zsunęło się i wisiało tylko na czubkach palców, które rytmicznie wprowadzały bucik w ruch. Koniu poprawił się nieco na kolanie Justyny i przyjął pozycję sfinksa.

– Justyna… – Anka jakoś wygrzeczniała.

– Nie.

– Prosimy… – Poparłam Ankę, wiedząc, że i tak nie wydusimy już z Justyny ani słowa. Zawsze była uparta jak osioł.

Bawiła się maleńkim, sterczącym uszkiem Konia. I milczała, a na jej ustach błąkał się cień uśmiechu.

Justyna zawsze była dla mnie problemem. Cholernie inteligentna, być może najinteligentniejsza z nas czterech. Choć z drugiej strony była strasznym kujonem. Uczyła się wszystkiego na pamięć. Zgłaszała się do odpowiedzi i recytowała na jednym oddechu, nieco bezmyślnie, wszystko to, co poprzedniego dnia wykuła z książki, każde słowo, każdy znak, kropkę i myślnik: „plemnik po zapłodnieniu, przecinek” – wywołując spontaniczne wybuchy śmiechu całej klasy. Wysoka, ciągle niesamowicie seksowna. Mało który mężczyzna jest w stanie przejść obok niej, nie rzucając wymownych spojrzeń na jej długie i zwykle mocno odsłonięte nogi. Niewiele się zmieniła od czasów szkoły. Może tu i ówdzie pojawiłyby się siwe błyski w blond lokach, gdyby ich ciągle nie rozjaśniała. I oczywiście nie prostowała. Nienawidzi kręconych włosów. Słodka blondynka w pastelowych sweterkach. Chwilami bywała infantylna. Bystra inaczej. Ale gdy walczy o klienta… mało kto jest w stanie jej dorównać. Dlatego jest jednym z najdroższych warszawskich adwokatów.

Telefon. Mój telefon. To pewnie Ania. Dochodziła północ. Wyszłam na taras.

– Mamo, możesz już wrócić? Przepraszam, ale…

– Zaraz jadę – przerwałam jej.

– To dobrze.

Uniosłam głowę, po deszczu ani śladu, a na niebie zaczęły pojawiać się tu i ówdzie drobne, złote punkciki. Zapowiedź jutrzejszej pogody. Wróciłam do salonu.

– Przepraszam, muszę wracać.

– Miałyśmy zostać do rana, nawet Ance K. udało się wydostać z domowych pieleszy, osierociła męża i czwórkę rozwrzeszczanych bachorów, by się z nami napić. Tak rzadko nam się to zdarza. I co, wyłamujesz się? – Justyna niby żartowała, ale w jej glosie słychać było rozczarowanie i złość. Czułam, że zaczynała być, już była, naprawdę wściekła.

– Ania… – próbowałam tłumaczyć.

– Zawsze Ania i Ania… Przecież ona cię terroryzuje, szantażuje. Nie widzisz tego? Nie możesz na to pozwalać. Musisz mieć pięć minut dla siebie. I dla nas. Tak mówią wszystkie głupie pisma… i te mądre też. I my tak mówimy. Długo tak nie wytrzymasz. Małe, chore, zalęknione dziecko to już przeszłość. Teraz to dorosła kobieta. Dałaś sobie radę i ona też. Wygrałyście. Dajcie sobie szansę. Każda z was musi żyć własnym życiem. Nie przeżyjesz za nią tego, co tam na górze dla niej zaplanowano, i tego dobrego, i złego. Z nami się już niemal nie spotykasz, a jeśli nawet uda ci się wyrwać, to wszystko psujesz. Tak jest kolejny raz. Mam dość. – Wiedziałam, że Justyna ma rację. Niechcianą, niepotrzebną. Ale też niezaprzeczalną.

– Justyna, przepraszam. Muszę. Masz czas jutro? Może jakiś lunch. Ordynacka? „Deco Kredens”? Jak zawsze? Proszę, nie gniewaj się, ja… – nie dała mi dokończyć.

– Jutro znów zadzwoni telefon i zawrócisz w połowie drogi… Myślisz, że ja mam za dużo wolnego czasu?

– Przestań natychmiast. Magda, wracaj do niej. A jutro spotykamy się o czternastej w „Deco”. – Beata nagle wytrzeźwiała i przejęła dowodzenie.

– Możesz…? – spojrzała pytająco na Justynę, a ta podeszła do torebki, wyjęła z niej jakąś nową elektroniczną zabawkę, puknęła w nią kilka razy palcem i wydała z siebie smętne burknięcie, które można było uznać za zgodę.

– Uciekaj – Beata popchnęła mnie lekko w stronę wyjścia, drugą ręką zagarnęła ciągle naburmuszoną Justynę.

Boże, one niczego nie rozumieją. Ja nie chcę wracać do domu. Nie chcę patrzeć na jej czasem tak beznadziejnie smutną twarz, albo twarz złą, pełną pretensji. Tak bardzo chciałabym zostać. Nie myśleć, nie czuć, nie bać się. Nie walczyć. Chwilami nienawidzę tego wszystkiego. Dlaczego ja, dlaczego inni… Tak, inni. Beata straciła dziecko, Justyna wróci do pustego domu z psem na ręku. Anka… właściwie nie wiem, co Anka. Nigdy o sobie nic nie mówi, ani o mężu, czasem o dzieciach, ale też nie za dużo. Została na Oszmiańskiej, uczy polskiego. Jest ponoć świetna w tym, co robi. Szkoła bardzo się zmieniła od naszych czasów. Anka zawsze była z nas najostrożniejsza, dobrze ułożona, uparta i chyba nudna. Zawsze zależało jej na przyjaźni z nami i nigdy nie zdołała przekonać do siebie Justyny. Na dobrą sprawę żadnej z nas. Dziwna przyjaźń, jeśli można to nazwać przyjaźnią. Taksówka. Czeka. Na Plac Bankowy, proszę. Do Złotego Wieżowca, do rabina. Do Anuli.

*

Telefon. Jeszcze ciemno, noc. Która to godzina? Czwarta dwadzieścia… Ania położyła się spać bardzo późno. Siedziałyśmy obok siebie, tak bez słowa, słuchając Pergolesiego. Potem długo nie mogłam usnąć, myślałam o dziewczynach, o Beacie, o synu, którego straciła. O Justynie i jej miłości do Konia, i o Ance, o której właściwie nic nie wiem. To lepsze, dużo lepsze niż myślenie o sobie. Usnęłam niecałą godzinę temu. Trochę po omacku zaczęłam szukać telefonu. Boże, coś się stało, coś się musiało stać. Szybko zerwałam się z łóżka.

– Halo?

– Dobry wieczór, czy raczej dzień dobry.

– Zdzisiek? Co się stało?

– Nic, właśnie wracam do siebie. Za chwilę będę przejeżdżał koło twojego domu. Mogę wpaść na gorący numerek…?

Ziewnęłam i nawet nie próbowałam tego ukryć.

– Słuchaj, dziś nic z tego, skończyła się herbata. A poza tym śpię.

– Szkoda. Wpadniesz na Bonda?

– Dziś?

– No, nie przesadzaj z tą niecierpliwością. W sobotę.

– Dobrze, a ty już wracaj i kładź się spać. Nie młodniejesz. Panowie koło sześćdziesiątki muszą bardziej dbać o siebie.

– Zawsze mówiłem, że nie lubię kobiet.

Odłożył słuchawkę.

Czy on nigdy nie śpi? Jutro o ósmej rano stawi się, pan dyrektor, w swoim banku jak zwykle świeży i wypoczęty. Jak on to robi? Co prawda Napoleon spał jeszcze mniej, a obu, Zdzicha i Bonapartego, bił na głowę Stefan Batory. Temu wystarczały zaledwie dwie godziny. Inna sprawa, że żaden z nich, ani Napoleon, ani Batory, nie dożył wieku Zdzicha. Ja na pewno potrzebuję tego snu znacznie więcej niż oni trzej razem wzięci, a zamiast spać myślę o głupstwach, o cesarzu Francuzów i o polskim królu, który nie znał naszego języka. Coś się jednak musiało stać. Znamy się od dwudziestu lat. Przez ten czas dzwonił do mnie w nocy tylko dwa razy. Pierwszy raz, gdy zmarła jego matka, drugi, gdy w wypadku zginął jego przyjaciel. Ale teraz, nie… Coś bym usłyszała… coś w jego głosie. Może naprawdę chodziło tylko o Bonda. Tylko i aż.

Wskoczyłam do łóżka. Do rana już nie zasnęłam.

Ciemność pokoju zamykająca wszystko wokół przechodziła powoli w głęboką szarość, ta zresztą też nie trwała długo. Bladła z minuty na minutę, coraz bardziej i bardziej, wprost proporcjonalnie do bólu rozsadzającego mi skronie, potylicę i wszystkie inne kości i kostki głowy, które do niedawna potrafiła wymienić moja córka, jedną po drugiej. A przynajmniej większość z nich. Klasyczna ofiara szkolnego programowego szaleństwa. Gdy ja walczyłam z młotem w mojej głowie, słoneczne promienie atakowały mój pokój. Rozpełzły się po ścianach, powoli i boleśnie. Miliony jasnych, cienkich szpilek gwałtownie i znajomo wkłuwały się w obolałą gałkę oczną. Obie gałki.

– Mamo, śpisz jeszcze?

– Tak. Nie.

– Zdecyduj się.

– Nie śpię, ale powinnam.

– Chcę jechać do Ewy.

– Znowu? Która godzina? – Usiadłam. Moja głowa! Ależ boli.

– Wpół do ósmej. Nie byłam u niej jeszcze w tym tygodniu.

– Faktycznie długo, tyle że dziś jest poniedziałek.

– No właśnie.

Boję się tych jej wizyt na Sobieskiego. Jej błąkania się po korytarzach, długich, jakby się miały nigdy nie skończyć. Zamkniętych przejść, drzwi bez klamek albo bez zamków. Rzeczywistość nie jest jej największym przyjacielem. Co jakiś czas dopada ją i dusi. Za wrażliwa, wie pani o tym? – informowały co jakiś czas jej wychowawczynie, jakby zdradzały najbardziej strzeżoną tajemnicę. Bardzo inteligentna, z systemem neuronów na wierzchu. Wrażliwości nie da się odciąć jak zeschniętej gałęzi. Niestety. A teraz te wizyty na Sobieskiego. Boję się tego szpitala. Jest jak niezrealizowana możliwość. Niemożliwa możliwość czy możliwa niemożliwość. Groźna.

– Mamo, czy gdybym była na jej miejscu… – zadała mi moje pytanie.

– Wiem, właśnie o tym myślałam, ale boję się.