Na głowie stanęło - Michał Krupa - ebook + książka

Na głowie stanęło ebook

Michał Krupa

4,4

Opis


Na głowie stanęło” Michała Krupy to lekko napisana komedia obyczajowa.

Historia opowiadana toczy się na postsocjalistycznym, betonowym osiedlu, na którym niezidentyfikowany osobnik maluje stojące na parkingach samochody. Poruszeni tym faktem mieszkańcy postanawiają złapać złoczyńcę, jednocząc w tym celu swoje siły. Front tworzą ludzie, którzy dotychczas nie zawsze pozostawali ze sobą w dobrych relacjach. Fanatyczki religijne, para gejów, lokalny bandzior ze swoimi ludźmi, emeryci i renciści. Początkowo dotychczasowe podziały utrudniają działanie tej „samodzielnej grupy operacyjnej”, jednak z czasem granice się zacierają i okazuje się, że pod społecznymi maskami, pod przyzwyczajeniami i stereotypami kryje się tak niezwykła dzisiaj, zwykła ludzka poczciwość.

To pełna ciepła i humoru komedia obyczajowa z sensacyjnymi akcentami, poruszająca wiele ważnych tematów: tolerancji i solidarności społecznej oraz odwagi do podejmowania wyzwań, które nie tylko zmieniają, ale też wzbogacają nasze życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (14 ocen)
8
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Z uśmiechem na twarzy przeczytałam opowiadanie „Na głowie stanęło”. Historia opowiadana w „Na głowie stanęło” toczy się na postsocjalistycznym, betonowym osiedlu, na którym niezidentyfikowany osobnik maluje stojące na parkingach samochody. Poruszeni tym faktem mieszkańcy postanawiają złapać złoczyńcę, jednocząc w tym celu swoje siły. Front tworzą ludzie, którzy dotychczas nie zawsze pozostawali ze sobą w dobrych relacjach. Fanatyczki religijne, para gejów, lokalny bandzior ze swoimi ludźmi, emeryci i renciści. Początkowo dotychczasowe podziały utrudniają działanie tej „samodzielnej grupy operacyjnej”, jednak z czasem granice się zatrą i okaże się, że pod społecznymi maskami, pod przyzwyczajeniami i stereotypami kryje się tak niezwykła dzisiaj, zwykła ludzka poczciwość. „Na głowie stanęło” jest lekko napisaną komedią obyczajową. I, co ważne, fajnie się ją czyta.
00

Popularność




Michał Krupa
NA GŁOWIE 
stanęło

Wersja Demonstracyjna

Michał Krupa „Na głowie stanęło”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016 Copyright © by Michał Krupa, 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski

Projekt okładki: Robert Rumak

Korekta: Paweł Markowski

Ilustracje na okładce: © 7maru – Fotolia.com

ISBN: 978‒83‒7900‒533‒8

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:[email protected]

Czwartek

Nigdy tego nie okazywałem, ale dumny jestem z mojego imienia. Ryszard, bo tak właśnie nazwała mnie moja mama, pasuje do mnie jak ulał. Dlaczego? W zasadzie nie jestem tego pewien. Może dlatego, że kojarzy się z Ryszardem Lwie Serce? Tym sławnym po dziś dzień królem? Albo Ryszardem Ochódzkim z klasycznej komedii Miś? Podobno, tak zawsze mówiła mi moja mama, Ryszardy są powszechnie uznawani za inteligentnych i mądrych ludzi. Czy tak jest naprawdę? Także nie mam pewności. Moje imię, podobnie jak inne, można oczywiście zdrabniać i zgrubiać. Wedle potrzeby i chęci. W szkole podstawowej nauczyciele wołali na mnie Rysiu. Bardzo tego nie lubiłem. Gdy mnie wołali, czułem się jakby mnie rozebrali do naga przed całą klasą i ukazywali moją dziecinność. Na całe szczęście, koledzy woleli Rysiek i w zasadzie tak pozostało do studiów. Tam ochrzczono mnie na Rycha, a wśród wykładowców powróciłem do oficjalnego Ryszarda, lub będąc dokładnym, do pana Ryszarda. Pan Ryszard nie był wybitnym studentem, ale ukończył studia i zdobył zawód. Socjolog nie jest może intratnym zajęciem, ale ma też swoje dobre strony. Zatrudniłem się w Urzędzie Statystycznym jako zwykły urzędnik najniższego szczebla. Z czasem awansowałem, ale nie kariera była i jest dla mnie najważniejsza. Ja, osobiście cenię sobie rutynę, przewidywalność, codzienność i bezpieczeństwo. Wszelkie oznaki zmian, nagłe wydarzenia lub sytuacje mają na mnie zbyt stresujący wpływ. Dlatego od tylu lat nie zmieniłem pracy i ukrywam się przed zwariowanym światem za moim biurkiem i komputerem. W zasadzie jedyny kontakt, jaki mam z niewiadomą, to statystyki, które wklepuję w komputer. Wyciągam wnioski, oceniam i gotowe raporty wysyłam do tego samego od lat szefa.

Po kilku latach sumiennej pracy kupiłem sobie mój pierwszy samochód. Właściwie trzeba by powiedzieć mój pierwszy i jedyny, ponieważ korzystam z niego po dziś dzień. Mój Fiat 126p ma wiele lat i biorąc pod uwagę żywotność tej marki, muszę uczciwie przyznać, że należy już do przysłowiowej klasy weteranów a nawet eksponatów muzealnych. Po cóż jednak go zmieniać, gdy wszystko działa jak należy? Mojego malucha serwisuję co roku w tym samym, oryginalnym warsztacie. Z roku na rok miny mechaników stają się bardziej zdziwione, ale jak do tej pory żaden z nich nie odmówił mi gruntownego remontu w oparciu o oryginalne części. Za tę przyjemność płacę także co roku coraz to większe sumy. Może nie mam klimatyzacji, może nie mam komputera pokładowego, ale samochód spełnia moje oczekiwania i tyle. Jeżdżę nim codziennie do pracy. W tę i z powrotem, pokonując za każdym razem tę samą trasę z Rataj na Górczyn. W tym miejscu także powinienem bardziej uściślić wypowiedź. Gdy otwarto autostradę koło Poznania, koledzy z pracy przekonali mnie, bym poszedł z duchem czasu i skrócił sobie czas dojazdu, korzystając właśnie z autostrady. Brak korków, świateł, rowerzystów i pieszych. Same zalety i pozytywy. Wjeżdżam na nią przy Franowie i zjeżdżam po dwóch minutach w Luboniu. Potem to już rzut beretem do pracy. Spróbowałem. W końcu nie jestem jakimś autystykiem, lub co gorsza człowiekiem z epoki kamienia łupanego. Tego pamiętnego dnia, wsiadając na parkingu pod moim blokiem do malucha, czułem lekkie zdenerwowanie. W końcu miało się wydarzyć się coś nowego, coś, czego efekt końcowy może mnie zaskoczyć. Ruszyłem jak zawsze i dopiero na pierwszych światłach, zamiast pojechać prosto, skręciłem w lewo. Najpierw próba sił na drodze wylotowej na Katowice, potem kierunkowskaz w prawo i wjazd na autostradę. Zdenerwowany wdepnąłem pedał gazu do przysłowiowej dechy. Silnik zawył, ale wskazówka prędkościomierza wznosiła się bardzo powoli. Kierunkowskaz w lewo i nabierając prędkości wbiłem się między dwa tiry. Spojrzałem na mijany znak. Ograniczenie prędkości do stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Dobre! Kiedyś, jadąc z górki, pozwoliłem sobie na osiągnięcie zawrotnej prędkości sto kilometrów na godzinę. Myślę, że był to absolutny i maksymalny limit mojego fiacika. Wtedy, gdy wbiłem się na autostradę, wskazówka wskazywała osiemdziesiąt z tendencją wznoszącą w kierunku dziewięćdziesięciu. Samochody osobowe śmigały po lewym pasie, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Tylko czemu te tiry jadą za mną? Ten, przed którego wjechałem, niebezpiecznie podjeżdżał do mnie, próbując chyba dodać mi prędkości, lub nastraszyć, lub namówić na szybszą jazdę, lub… sam nie wiedziałem. Spojrzałem w boczne lusterko i ujrzałem nie jednego, nawet nie dwa tiry, ale cały rząd wielkich ciężarówek nerwowo trzymających się kurczowo za mną. Zupełnie jakby się umówili, żeby właśnie mnie, nowicjusza na tej drodze, porządnie zestresować. Ten widok, połączony z głośnymi klaksonami spowodował, że się przestraszyłem. Jeszcze nigdy w życiu nie pragnąłem tak mocno znaleźć się w innym miejscu. Na przykład w korku na ulicy Hetmańskiej. Wreszcie zobaczyłem szyld Luboń pięćset metrów, potem następny, czterysta… sto… Szarpnąłem kierunkowskaz do góry i ściskając mocno kierownicę zjechałem z autostrady. Zatrzymałem się z piskiem opon na czerwonym świetle. Serce tłukło mi w klatce piersiowej jak oszalałe. Knykcie na palcach miałem koloru białego. Pot, w ilościach sporych, pojawił się na czole, karku i pod pachami. Dysząc głośno próbowałem się uspokoić. Głowę spuściłem tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by powietrze ponownie rozdarły wredne klaksony. Tym razem osobówek. Podniosłem wzrok i zrozumiałem, że zielone światło właśnie mnie zaprasza do dalszej jazdy. Jak długo tak stałem? Nie wiem, ale gdy przejechałem skrzyżowanie, zatrzymałem się na pierwszym przystanku autobusowym. Musiałem ochłonąć. Nie dosyć, że tego feralnego dnia pierwszy raz spóźniłem się do pracy, to jeszcze na dodatek nie mogłem oddać się w pełni codziennym obowiązkom i rutynom. Kawa nie smakowała jak kawa, kanapki były jakieś ciągnące bez tej chrupiącej i pachnącej skórki świeżego chleba. Poza tym dowiedziałem się, co było powodem, że tiry uparły się, by mnie prześladować. Wyjaśnienie było nawet proste i banalne. Otóż na odcinku w obrębie miasta Poznania jest zakaz wyprzedzania przez tiry. Oznacza to jedynie, że pechowcy jadący za mną musieli po prostu cierpliwie czekać, aż usunę się sam z ich pasa.

Następnego dnia, jak rasowy rutyniarz, powróciłem do dobrze znanej mi trasy. Rondo Starołęka, Hetmańska, Głogowska i Górczyn. Korek o tej godzinie zaczyna się zwykle już na samym początku jazdy, a kończy się gdzieś w okolicach mojego zakładowego parkingu. Nie stresuję się jednak nim, bo mam duży zapas czasu. Cierpliwie, z każdą minutą zbliżam się do urzędu, a to przecież najważniejsze. Znam okolicę mojej trasy bardzo dokładnie. Każdą dziurę w chodniku, pęknięcie na moście. Wygiętą szynę tramwajową. Podjeżdżając do skrzyżowania, wiem dokładnie, co za chwilę zobaczę lub kogo. Moje zachowania są często zbliżone do rutyny emerytów i rencistów. Nie znamy się bezpośrednio, ale przez te kilka lub nawet kilkanaście lat, w pewien sposób staliśmy się sobie bliscy. Oni wychodzą na zakupy o ściśle określonych godzinach. Zupełnie jakby od świtu przygotowywali się właśnie na to jedno spotkanie. Ja, także gotowy i stojący w tym samym miejscu, o tej samej godzinie podczas codziennej drogi do pracy. Na przykład na skrzyżowaniu z ulicą Rolną zawsze z niecierpliwością wypatruję pewnego staruszka, poruszającego się przy pomocy kuli. Z bramy wychodzi punktualnie o godzinie siódmej piętnaście i skręca w lewo. Ja, o tej godzinie czekam najczęściej jako drugi lub trzeci w kolejce na zielone światło.

To kilkusekundowe spotkanie znaczy dla mnie bardzo wiele. Czuję, że jestem częścią czegoś większego, a jego pierwsze kiwnięcie głową w moją stronę uznałem za oficjalne uznanie swojakiem. I tak, od wielu lat, witam się kiwnięciem głowy z nieznanym mi z imienia i nazwiska staruszkiem, przy ulicy Rolnej. Takich znajomych mam jeszcze kilkoro. Sprzedawczyni w kiosku ruchu na przystanku tramwajowym, pewna młoda rencistka wyprowadzająca swojego psa rasy mieszanej na spacer, sprzedawca porannej gazety. Do moich znajomych na trasie zaliczają się także przedmioty martwe. Nie pozdrawiam ich oczywiście, ale ich obecność sprawia, że czuję się bezpiecznie. Nie są to jakieś wielkie lub sławne przedmioty. Ot, charakterystycznie wygięty znak drogowy zakazujący skrętu w lewo, sypiąca się kamienica, która lata świetności ma już dawno za sobą. Czasami nawet zastanawiam się, jak musiała być piękna w czasach, gdy o nią jeszcze dbano.

W zasadzie całe moje życie oparte jest na codziennych rutynach i znajomych. Nie wychodzę nigdzie wieczorami, nie poznaję nowych ludzi. Moje życie jest przewidywalne tak samo jak przewidywalna może być zmiana pór roku. Po lecie przychodzi jesień, tak samo jak po godzinach spędzonych w pracy nadchodzi czas odpoczynku. Lubię tę rutynę. Nawet dbam o nią, a przewidywalność tego, co będzie się działo za chwilę, wieczorem lub za tydzień, jest dla mnie bardzo ważna. Obserwuję ludzi i można by powiedzieć, że jest to jakby takie moje hobby. Z mojego doświadczenia wynika, że większość z nas czuje się bezpiecznie, gdy wie, co za chwilę się wydarzy i ma na co czekać. Ot choćby moi sąsiedzi. Ich życie to rutyna wymieszana z nudą i każde, nawet drobne, z pozoru niewinne wydarzenie, wstrząsa moją małą społecznością, a problemy często błahe rozrastają się do rangi tych nierozwiązywalnych.

Mieszkam na jednym z wielu osiedli wybudowanych w latach rozkwitu socjalizmu w Polsce. Betonowa płyta, a w niej setki, a czasami nawet tysiące ludzi upchanych w niewielkich klatkach. Zupełnie jak króliki albo kury na farmie. Ja jednak jestem w pewnym sensie szczęściarzem. Na tym osiedlu wychowałem się, dojrzewałem i zawierałem pierwsze znajomości. Moi rodzice mieli tylko mnie i chyba spowodowane to było faktem, że mieszkanie posiada dwa pokoje. Jako jeden z niewielu dzieciaków na osiedlu miałem sam dla siebie cały jeden pokój. Rodzice zajmowali drugi i oprócz sypialni pełnił on również funkcję bawialni, salonu i jadalni. Gdy rodzice umarli, ja automatycznie przejąłem mieszkanie i tak tu pozostałem. Nigdy nie myślałem o przeprowadzce. Co prawda przy wkładzie własnym, jako nieobciążone kredytem mieszkanie, dostałbym pożyczkę z banku i na zakup czegoś większego, lepszego, lub położonego w bardziej atrakcyjnym miejscu, ale ja po prostu nie chciałem. Tu jest mój dom i tu chcę mieszkać. Tu, co stanowi ważny argument, czuję się bezpiecznie, bo oprócz małych skandali, nic, absolutnie nic tutaj się nie dzieje. Mało tego! My, weterani osiedla, wypracowaliśmy dla własnych potrzeb niepisane prawo, które obowiązuje wszystkich. Nawet tych, którzy dopiero co się wprowadzili. Oczywiście Nowi poznają je z czasem na zasadzie prób i błędów.

Każdy, kto posiada samochód, czyli między innymi właśnie ja, parkuje na ściśle określonym miejscu na parkingu przed blokiem. Nie istnieje coś takiego jak prawo pierwszego, lub nie daj Boże, dżungli. Gdyby nawet cały parking był wolny, to ja i tak zaparkuję na moim miejscu, choć znajduje się dość daleko od klatki schodowej i na dodatek pod drzewem i srającymi z niego ptakami. Miejsca te najbardziej intratne, czyli w bezpośrednim położeniu z klatką schodową, zajęte są już od dawien dawna przez naszych zawodowych rencistów. A jest ich sporo! I to oni są najbardziej zadziornymi stróżami swoich miejsc. Osiedle nie jest zamkniętym obozem, a to oznacza, że przyjeżdżają tu w odwiedziny ludzie nie mający bladego pojęcia o TYCH zasadach. No i ONI oczywiście szukają wolnych miejsc jak najbliżej klatek schodowych, by się przypadkiem nie przemęczyć. To jest jak woda na młyn dla weteranów. Pan Karol spod sto sześćdziesiąt pięć, czyli z klatki obok mojej, ten to ma sposób na przyjezdnych chamów. Gdy ktoś stanie na JEGO miejscu, zastawia go tak swoim samochodem, że nie ma sposobu, by wyjechać. Delikwent musi odnaleźć na własną rękę pana Karola, potem wysłuchać pokornie obelg i kazania, a dopiero później, gdy pan Karol dopije swoją kawę, może opuścić nasze osiedle. Najczęściej cały ten proces trwa od pół godziny do nawet dwóch. Z tego co wiem, zależy to od butności pechowca i jakości jego samochodu. Ja osobiście, z racji nieatrakcyjności mojego miejsca parkingowego, nigdy jeszcze nie miałem tego typu zawirowań czy nawet problemów. Dzień w dzień parkuję na tym samym skrawku asfaltu i pod tym samym drzewem.

Podobnie jak wczoraj i tydzień temu, wjechałem na moje osiedle, zwolniłem na pierwszym, bardzo wysokim progu i podjechałem na parking. Za chwilę dowiem się, co takiego wydarzyło się w naszej małej ojczyźnie pod moją nieobecność. Pan Waldemar, dla przyjaciół i sąsiadów Waldek, zrelacjonuje mi wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Od zawsze siedział, siedzi i zapewne będzie siedział na ławce ustawionej pod dachem ochraniającym wejście do naszej klatki schodowej. Waldek dokładnie wie, kiedy wracam z pracy. Rzadko mam coś do załatwienia po niej, więc pewną rutyną już się stało, że idąc z samochodu, on już czeka na mnie przy pięciu betonowych schodach prowadzących z parkingu na chodnik przy bloku.

Z tą ławką to także ciekawa historia. Normalnie, czyli przy wszystkich innych klatkach na naszym osiedlu, takiego luksusu jak ławka nie doświadczysz. Pewnego letniego dnia, gdy wychodziłem do pracy, było normalnie i pusto jak zawsze. Gdy jednak wróciłem, stanąłem jak wryty, widząc pana Waldka i pana Andrzeja, emeryta z piątego piętra, siedzących i rozmawiających ochoczo na ławce. Tego pamiętnego dnia, gdy fala plotek na temat tego wydarzenia, ogromna jak tsunami, zalała całe osiedle, sam z siebie zapytałem dobrze znanych mi od dziecka sąsiadów.

–       Skąd panowie wytrzasnęliście tę ławkę?

–       To tajemnica, Rysiu.

Tak, właśnie tak. Dla sąsiadów ciągle byłem Rysiem. Nie panem Ryszardem, bo choć mam już cztery dekady na karku, dla nich nadal jestem dzieciakiem.

–       No, ale po co ona wam tu?

–       Rysiu. Zobacz jaki teraz mamy komfort. Siedzimy sobie centralnie przed blokiem. Widzimy kto przychodzi, kto wychodzi i co się dzieje. Ile można siedzieć przy trzepaku lub śmietniku?

–       Rozumiem, ale czy nie złamaliście prawa, biorąc sobie tę ławkę w tak zwane posiadanie?

–       My jej nie zabraliśmy, tylko ewentualnie pożyczyliśmy, ale tak na serio Rysiu, to zastanów się, kto upomni się o jakąś zniszczoną ławkę?

–       Nie wiem. To zależy skąd ją pożyczyliście.

–       A, i to jest właśnie ta tajemnica, Rysiu.

Mniej więcej tak właśnie wyglądała rozmowa. Ławka jednak stoi pod naszym dachem po dziś dzień, stając się mimowolnie centralnym miejscem towarzyskich spotkań mieszkańców osiedla.

Parkując malucha, spostrzegłem kątem oka, że zazwyczaj spokojny pan Waldek, nerwowo mnie wypatruje. Oho! Coś się wydarzyło. Coś bardzo, ale to bardzo ważnego! –    pomyślałem. Wysiadłem z samochodu i normalnym krokiem ruszyłem w kierunku klatki schodowej i tym samym ku panu Waldkowi. Tym razem dopadł mnie już na samym parkingu. Jego niezdarne, szybkie przemieszczanie, można by, przy dobrej wierze, nawet nazwać biegiem.

–       Rysiu, czy ty wiesz, co się dzisiaj wydarzyło?!

Nie wiem, ale zaraz na pewno się dowiem –    pomyślałem i odpowiedziałem:

–       Nie. Nie wiem. Dopiero co wróciłem przecież z pracy.

Starałem się zachować lekceważący ton, ale nie wiem, czy dobrze mi to wyszło, bo naprawdę byłem ciekaw, co też tak wstrząsnęło panem Waldkiem.

–       Rysiu! Pedały wprowadziły się do naszego bloku! Mało tego! W naszej klatce mieszkać będą i to na naszym piętrze! Rysiu! Jaka hańba, jaki wstyd i upokorzenie! Trzeba coś z tym zrobić!

–       Czyli to mieszkanie po starej Kaczmarkowej ktoś wreszcie kupił?

–       Nie ktoś, Rysiu, tylko PEDAŁY!

–       Panie Waldku. Spokojnie. Skąd wiadomo, że to pedały, czy raczej homoseksualiści? Przecież to mogą być na przykład dwaj studenci wynajmujący kwaterę albo przyjaciele, albo pracownicy jakiejś firmy. Możliwości jest wiele! Przecież nie mieli napisane na czołach „Jestem gejem”.

–       Napisane nie mieli, ale Walczakowa ich widziała i rozpoznała to diabelskie ścierwo.

–       Walczakowa? A pan gdzie wtedy był? Bo rozumiem, że pan ich nie widział?

–       Ja do sklepu po małą, przedpopołudniową bombkę poszedłem. Spotkałem Zalewskiego, tego z klatki numer dwadzieścia dwa i trochę się z nim zagadałem. Trzeba wiedzieć przecież, co dzieje się na drugim końcu osiedla, no nie? Ale jak tak sobie teraz pomyślę, to żem cholera dupy dał Rysiu, bo przede wszystkim swojego trzeba pilnować, a plotami zająć się później. Zresztą ja przecież nie plotkuję. No, ale o czym ja… Aha! Już sobie przypomniałem. Walczakowa ich widziała i na swój honor przysięga, że to pedały, a jak Walczakowa przysięga, to prawdę mówi i trzeba jej wierzyć.

–       Panie Waldku, a niby skąd Walczakowa ma taką wiedzę, by rozpoznać kto gej, a kto nie?

–       Ona na takie kursy chodzi. Ksiądz proboszcz je organizuje i nawet zaświadczenia wystawia po zdanym egzaminie. Walczakowa na wszystkich była i w zeszłym miesiącu ukończyła właśnie taki jeden, zaraz, zaraz… jak to szło… „Jak rozpoznać homoseksualistę? Co z tym zrobić i jak działać dalej”? Czy jakoś tak. W każdym razie, wie kobieta, co mówi. Ma w końcu wykształcenie –    pan Waldek zakończył swoją wypowiedź w poważnym tonie.

–       Panie Waldku, poczekamy –    zobaczymy. Zawsze może być tak, że Walczakowa się pomyliła. Nie panikujmy tak od razu.

–       No, ale jak to tak?! Petycję trzeba nam pisać do Rady Osiedla! Skargę! A nawet wyżej! Do urzędu miasta i telewizję wezwiemy! Zajmiesz się tym Rysiu? Ty taki wykształcony i w świecie obyty…

–      Ja obyty w świecie. Dobre.

–       Panie Waldku –    mówiąc, ruszyłem w kierunku windy –    zrobimy tak: Jak się na dobre wprowadzą, to powitamy ich na naszym piętrze jak na prawdziwych i tolerancyjnych Polaków przystało. Chlebem i wódką. No i zapytamy wprost.

–       Wprost? Tak po prostu?

–       Właśnie. Jeżeli okaże się, że to prawda, to się wtedy zastanowimy.

–       No dobrze, ale to ty ich zagadasz. Mnie jakoś tak nieporęcznie.

–       Po pierwsze, nie TY, tylko panie Ryszardzie, ewentualnie panie Rysiu. Skończmy z tym traktowaniem mnie jak dzieciaka. Ja mam już ponad czterdzieści lat panie Waldku! Rozumiem, że zna mnie pan od dzieciaka, ale ja już dorosłem i nawet rozpocząłem etap starzenia.

–       Oczywiście, oczywiście. Dla mnie jednak zawsze będziesz Rysiem. I tyle.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok