My, reakcja – historia emocji antykomunistów w latach 1944-1956 DODRUK - Piotr Semka - ebook

My, reakcja – historia emocji antykomunistów w latach 1944-1956 DODRUK ebook

Piotr Semka

4,3

Opis

Opowieść o świecie ludzi, którzy odrzucili powojenny komunizm.

To książka skierowana do czytelnika, który chciałby zrozumieć, przed jakimi dylematami stali Polacy wierni idei niepodległości, utożsamiający się z Kościołem katolickim i przeciwstawiający się dominacji przywiezionego z Moskwy marksizmu. To książka dla tych, którzy podjęli kult „żołnierzy wyklętych”. Piotr Semka prezentuje jednak znacznie szerszą panoramę społecznego oporu niż tylko oddziały zbrojne. Oprócz konspiratorów z AK, WiN, NSZ i NSW ukazuje działaczy PSL, ludzi wiernych Kościołowi, przedstawicieli przedwojennych elit, ziemian, ludzi prywatnej inicjatywy i konserwatywnych pozytywistów. Podejmuje polemikę z książkami „rewizjonistów”, odrzucających tradycje powstania warszawskiego i negujących wybory Polaków w czasie II wojny światowej.

Autor przyjął wizję inną niż ukazywanie lat stalinowskich poprzez kolejne etapy

działań PZPR, zetempowskich pochodów, a potem rozliczeń pomiędzy byłymi marksistami. W książce głos mają nie tylko dokumenty i wydobyte z archiwów wspomnienia, lecz przede wszystkim żywi ludzie. Do niektórych Piotr Semka dotarł w ostatniej chwili.

Pierwsza tak szeroka panorama losów Polaków zmagających się z komunizmem w latach 1944-1956

To opis dramatu niepodległościowej elity – ich marzenia o wolnej Polsce pozostają dla nas zobowiązaniem do dziś.

Prof. Jan Żaryn

Znakomita, bo utkana z faktów i relacji epopeja „reakcjonistów” – ludzi wymazywanych z kart historii wspólnym wysiłkiem komunistów i „salonu”.

Rafał Ziemkiewicz

Tylko Piotr Semka umie tak sprawnie łączyć opowieść historyczną i analizę socjologiczną z obserwacją psychologii społecznej.

Jacek Karnowski

Obok tomików Herberta, analiz prof. Pawełczyńskiej można teraz postawić książkę Semki: wielki hołd złożony ludziom prawym, którzy musieli żyć „prawem wilka”. Historia o nich już głucho nie milczy.

Prof. Andrzej Nowak

Dzięki takim książkom zaczynamy wreszcie odzyskiwać zbiorową pamięć.

Bronisław Wildstein

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (7 ocen)
5
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Semka MY REAKCJA Historia emocji antykomunistów 1944-1956 ISBN: 978-83-7785-864-6 Copyright © Piotr Semka, 2015 All rights reserved Konsultacja naukowa: prof. Jan Żaryn Autor dziękuje za inspirację oraz cenne uwagi Pawłowi Nowackiemu Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Herman REDAKCJA: Joanna BrodniewiczZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Mojemu Dziadkowi, Janowi Semce,

uczestnikowi konspiracji „Łupaszki”

Wstęp

To będzie opowieść o świecie ludzi odrzucających marksizm, którym przyszło żyć po wojnie w Polsce pod władzą komunistów. Kieruję tę książkę do młodej generacji, która podjęła pamięć o żołnierzach wyklętych. W ciągu ostatniej dekady polscy historycy wykonali ogromną pracę, aby wydobyć prawdę o zbrojnym podziemiu niepodległościowym z lat 1944–1963.

Ja chcę pójść dalej. Grupa „ludzi wyklętych” w nowym ustroju była znacznie szersza. Pragnę zarysować panoramę społecznego oporu z okresu pierwszej dekady komunistycznego zniewolenia. Ukazać losy niedobitków przedwojennych elit, niepodległościowej inteligencji i pokolenia AK-owskiego. Chcę opowiedzieć o realiach ich życia codziennego w szarzyźnie PRL-u.

Jak dotąd nie było zbyt wiele syntetycznych prób spojrzenia na ten okres z „prawej strony”. W wielu książkach o dziejach PRL-u na pierwszym planie przedstawia się działania komunistów, a ci, których nowe władze uznawały za wrogów, są zazwyczaj tłem dla psychodramy ludzi, których uwiódł komunizm. Widać to bardzo dobrze w rozliczeniowych opowieściach byłych marksistów. Tylko mimochodem, często ogólnikowo i zdawkowo, wspomina się o tych, którzy byli wtedy przez system miażdżeni lub marginalizowani. Ofiary ZMP-owskich nagonek, prześladowani AK-owcy, chłopi, którzy padali ofiarą „szturmowych” wypraw na wieś, zarysowani są jako godne współczucia, ale jednak drugoplanowe postaci wydarzeń lat 40. i 50. minionego stulecia. Dlatego zdecydowałem się napisać opowieść, w której to właśnie „reakcja” będzie na pierwszym planie, to jej wspomnienia będą najważniejsze, jej problemy i dylematy najistotniejsze. Określenie „reakcja” nie oznacza wyłącznie osób z wyższych sfer. Interesuje mnie zarówno polityk z II RP wegetujący po wojnie jako rozbitek życiowy, jak i chłop z wołyńskiej wsi czekający tygodniami pod namiotami ze słomy na pociąg, który wywiezie go raz na zawsze z ojczystej, kresowej ziemi. Jest w tym głębszy sens, bo zarówno były dygnitarz sanacji, jak i wieśniak spod Łucka czy Równego mieli w sobie poczucie polskości, przywiązanie do religii czy niechęć do eksperymentów społecznych — które czyniły z nich przedmiot reedukacji marksistowskiej. Dziś „nowa lewica” zżyma się, dlaczego w Polsce „doły społeczne” nie wytworzyły własnych bohaterów buntu ludowego przeciwko wyższym klasom. Sarka się, że polscy robotnicy i chłopi przyjęli siatkę świadomości historycznej, którą określa się z rozdrażnieniem jako szlachecką. Ale formułujący te pretensje zapominają, że w ciągu ostatnich 200 lat dziejów dystynkcja Polak versus nie-Polak wielokrotnie bywała ważniejsza niż konflikty klasowe czy ekonomiczne. I było jasne, że w określeniu „Polak” nie chodzi o kwestie etniczne. Politycznie Polakiem był w latach II wojny światowej prof. Szmul Zygielbojm, który był lojalny w stosunku do rządu londyńskiego i popełnił samobójstwo, aby wstrząsnąć zachodnimi mocarstwami wobec ich obojętności w sprawie zagłady Żydów. Nie był natomiast w sensie politycznym Polakiem Bolesław Bierut, który realizował plan ubezwłasnowolnienia Polski wobec Stalina. „Ludzie wyklęci” — uznani przez nową, komunistyczną władzę za obywateli drugiej kategorii — musieli dokonywać setek najróżniejszych wyborów. Zostać w kraju, czy przedzierać się na emigrację? Cierpieć nędzę za cenę zachowania godności i nie schylać karku, czy robić karierę, ale zdradzać kolegów? Chodzić na pochody 1-majowe, czy też ich unikać? Po wojnie bezpieka i propaganda nazywała ich „reakcją”, „wrogami ludu”, „kontrrewolucją”, a na wsi „kułakami”. Bardziej oględne było określenie w miastach: „ludzie przedwojenni”, a na prowincji: „ludzie ze złym życiorysem”. Tuż po wojnie pod te stygmatyzujące określenia mógł podpaść każdy, potem już na celowniku władz były tylko pewne grupy, a na koniec zarezerwowano je jedynie dla czynnych antykomunistów z opozycji niepodległościowej.

Będzie to opis z perspektywy kraju. O emigracji wspomnę tylko w kontekście jej wpływu na to, co myśleli i jak występowali przeciw komunizmowi Polacy żyjący między Odrą a Bugiem. Wspomnę też o komunikacji kurierskiej z ośrodkami oporu w kraju.

Trudno mi jednak opisać to pokolenie bez odniesienia się do oceny wysiłku wojennego i konspiracyjnego Polaków w czasie wojny. Wysiłku, który negowany jest dziś poprzez pytania typu: „Dlaczego Polacy walczyli o swoje zniewolenie?”. Muszę się odnieść do tej dyskusji, bo bez zrozumienia dylematów wolnych Polaków z lat wojny trudno opisać pierwszą powojenną dekadę.

Chcę opowiedzieć, skąd brały się emocje i jaki był stan wiedzy naszych przodków o sytuacji politycznej w poszczególnych momentach historii. Jakie były ich ograniczenia. Próbować zrozumieć, dlaczego w taki, a nie inny sposób rozwiązywali swoje dylematy. Budzi mój sprzeciw także inna maniera: opisywanie Polski po 1945 roku jako kraju ludzi zdemoralizowanych wojną, w którym każdy był ofiarą i katem jednocześnie. Nie zamykam oczu na zło, które zasiała wojna, ale odrzucam wizję Polaków jako wizję społeczności zacofanej, nietolerancyjnej, w której dominowały złe instynkty. Narodu wymagającego przyspieszonej reedukacji, nawet jeśli edukatorami byli brutalni komuniści. Usprawiedliwienie epoki PRL-u jako niezbędnej modernizacji budzi mój szczególny sprzeciw. Chcę przypomnieć zapomnianych bohaterów, których odwagę uwieczniły jedynie ubeckie raporty. Ogromną wolę oporu wobec narzucanej ideologii, niebywały wysiłek w odbudowywaniu choćby kościołów czy organizowaniu życia Polaków na ziemiach zachodnich. Bez cichej akcji domowego oporu niemożliwe byłoby udane przekazanie kolejnym pokoleniom pamięci patriotycznej, historycznej, a czasami nawyków zwykłej kultury życia codziennego. Z takich drobnych cegiełek godności i kultury osobistej budowany był mur, który ochronił Polaków przed skomunizowaniem.

Już po paru tygodniach pracy nad książką zorientowałem się, że zabrałem się do tego tematu przynajmniej o 20 lat za późno. Osoby z pokolenia 1920 to dziś niezwykle sędziwi starcy. W naturalny sposób ich świadectwa są najrzadsze. Siłą rzeczy o klimacie pierwszych powojennych lat opowiadają dziś ci, którzy mieli wówczas 18, 19 lub jeszcze mniej lat. Wiedząc, że wziąłem się do tej pracy za późno, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że „lepiej późno niż wcale”. Że trzeba uwiecznić zapamiętane gesty, powiedzenia, żarty, zachowania, bez których Polacy nie byliby dzisiaj sobą. Przeglądałem też pod tym kątem filmy z epoki PRL-u, literaturę, wspomnienia. Wiem, że większość z tych dzieł miało cel propagandowy, ale szukałem w nich mimowolnych (i przemyconych) śladów autentycznych odczuć i emocji. Ten okres pozostawił niewiele wspomnień pisanych na bieżąco. Ludzie w kraju bali się notować swoje przeżycia — w razie rewizji UB zapiski mogły być groźnym obciążeniem. Za każdym razem od nowa zadawałem sobie pytanie, gdzie znajdowały się granice uczciwej i godnej pracy dla dobra wspólnego, zgodne z polską racją stanu — np. przy odbudowie ziem zachodnich, a gdzie zaczynało się naganne uczestnictwo w nowym systemie.

Często ci, którzy byli bohaterami w czasie okupacji, w przygnębiający sposób zawodzili po wojnie. I ci, którzy w czasie wojny byli za młodzi, by walczyć, podejmowali trud konspiracji w samym zenicie stalinowskiego terroru. Ci, którzy przeszli przez łagry czy więzienia stalinowskie, szukali jedynie spokoju i stabilizacji. Inaczej czytamy relację kogoś, kto mimo wyrywania paznokci nie zdradził, a inaczej kogoś, kto zrobił na tragedii innych karierę. Byli i tacy, którzy skupili się na „tranzycie wartości”. Rezygnowali z bezpośredniej walki, ale swój wysiłek wkładali w wychowanie dzieci na dobrych Polaków znających bez zakłamań narodową historię. To ci, którzy wzięli sobie do serca zdanie z rozkazu o rozwiązaniu Armii Krajowej, 19 stycznia 1945 roku: „Starajcie się być przewodnikami narodu i realizatorami niepodległego państwa polskiego. W tym działaniu każdy z was musi być dla siebie dowódcą”.

Pragnę opowiedzieć, jak Polacy chronili swoją godność, jak uczyli swoje dzieci niezależnego myślenia, jak podtrzymywali symbole i przekazywali prawdę zakłamywaną przez szkołę i propagandę lejącą się z łamów gazet, głośników radia i ekranów pierwszych telewizorów.

To pokolenie moich dziadków i rodziców. Ta książka jest hołdem dla nich. Będę się odnosił do losów mojej rodziny i opowiadał, jak ich przykład i tradycja ukształtowały także mnie. Jestem ich dłużnikiem.

Jeden z rosyjskich dysydentów Edward Kuzniecow powiedział: „Socjalizm niewiele wymaga od człowieka — wymaga tylko, by pokochał to, czego normalny człowiek nienawidzi, a znienawidził to, co normalny człowiek kocha”1.

Janusz Korwin-Mikke, Adam, Ewa i genetyka, „Najwyższy czas”, 3.01.2008, www.nczas.com, 10.11.2014. [wróć]

1. Wolności oddać nie umiem

Niepodległość. Marzenie śnione przez 123 lata obcych zaborów. Skończyła się nagle we wrześniu 1939 roku.

W ciągu dekad niewoli moc tej dominującej emocji Polaków przygasała tylko na krótko. Zazwyczaj po gigantycznych klęskach — takich jak upadek powstania kościuszkowskiego, zmiażdżenie powstania 1831 roku czy zrywu 1863 roku. Ale wystarczało zwykłe dojście do pełnoletniości nowego pokolenia, niezłamanego klęską, by „sen o szpadzie” powracał. W listopadzie 1918 roku marzenie się ziściło. Powstało państwo niedoskonałe, ale własne. Zdolne do wykorzystania dwóch dekad swobody, aby wychować młode pokolenie, które chciało bronić wolności i ryzykować w jej imię własne życie.

We wrześniu 1939 roku ten krótki, wyśniony złoty sen znów zamienił się w koszmar. Najbardziej bolało odkrycie, jak słabe było państwo. Jak zawiódł wódz naczelny, prezydent i siła armii. Jak zachowali się sojusznicy. Ale zwycięscy okupanci nie dali czasu Polakom na wybuch publicznego krytycyzmu. Z całą brutalnością, na jaką było ich stać, zaczęli niszczyć symbole kraju. Znów nie wolno było wywieszać biało-czerwonej flagi. Znaki orła białego zwalano kolbami na bruk. Na jednym ze zdjęć z września 1939 roku esesmani pokazywali Hitlerowi zdobyczny proporczyk pułkowy z wyhaftowanym srebrną nicią orłem. W drugiej części kraju — pod władzą Sowietów — orły były skuwane z gmachów jako symbol pańskiej Polski. Gazetowe karykatury pokazują symbol Polaków jako białą gęś, której szyję przebija sowiecki bagnet.

Może gdyby z demonstracyjnym lekceważeniem orłom pozwolono wisieć na urzędach, a portretom marszałka Rydza-Śmigłego na ścianach — pojawiłby się znacznie bardziej niebezpieczny dla Polaków nastrój oswojenia z rozpadem państwa, zachęcający do modus vivendi z okupantami. Wystarczy przypomnieć, ile złej krwi między Polakami wywołało wtedy postawienie przez Niemców honorowej warty przed grobem Piłsudskiego na Wawelu. Ale w nienawiści najeźdźców sowieckiego i hitlerowskiego wobec symboli II RP — było pośrednie uznanie, że rozbite państwo było coś warte. Komuś przeszkadzało. Stawało na drodze czyichś dążeń. Nie było tylko operetką z legionowymi oficerami ustrojonymi orderami jak choinka. Że istnienie tego państwa było dla Berlina i Moskwy groźnym precedensem, który miał być zapomniany.

Zaczął się terror.

W Poznaniu i Toruniu starsze pokolenie przypomina sobie czasy zaborów, gdy obcy policjant mógł aresztować za publiczne mówienie po polsku. W Wilnie ludzie urodzeni pod władzą carów odkrywali, że nagle znów aktualne są słowa zsyłka i Sybir, tylko zamiast kibitek po mieście krążą czorne worony. Tak nazywane były pomalowane ciemną farbą więźniarki NKWD.

Zmianę nastrojów jak zwykle wywoływał czyn. Pamięć o chaosie i złym dowodzeniu polskim wojskiem szybko równoważyła duma z ofiary Westerplatte, ofiarności obrońców stolicy z ulicy Opaczewskiej. Samo życie kreowało nowych bohaterów. Prezydent Warszawy Stefan Starzyński aresztowany przez Niemców, marszałek Sejmu Maciej Rataj rozstrzelany w Palmirach czy major Henryk Dobrzański „Hubal”, którego Niemcy miesiącami nie byli w stanie dopaść. Potem w tej roli wystąpili generał Władysław Sikorski, lotnicy z Dywizjonu 303 i obrońcy Tobruku. Obrażany i upokarzany każdego dnia naród idealizował władze emigracyjne Rzeczpospolitej. Nikt nie oburzał się, że rząd Sikorskiego został tak naprawdę narzucony przez Paryż i Londyn ze złamaniem zasad legalizmu konstytucyjnego II RP. Ludzie chcieli nadziei, a nie informacji o swarach wśród emigracyjnych polityków i o mściwości Sikorskiego wobec przedstawicieli sanacji. Najważniejszy dla przebywających w kraju był fakt, że nazistowski i komunistyczny zaborca wspólnie rozpoczęli proces odbierania Polakom tego, co najbardziej cenią — wolności. Polacy mają dziesiątki wad, ale od innych narodów odróżniało ich zawsze traktowanie braku wolności jako czegoś nieznośnego.

Ostrość tej najsilniejszej, wolnościowej emocji była temperowana jedynie poziomem strachu przed niemieckim i sowieckim terrorem. Sprzeciw wobec ponownej niewoli obejmował zdecydowaną większość narodu. Owszem był i margines społeczny, który szukał niemieckich przodków, aby zapisać się na volkslistę, zgłaszał się do sowieckiej czerwonej milicji pomocnicznej, widział w czasie wojny okazję do wzbogacenia się drogą spekulacji lub szmalcownictwa. Ale mimo tych zdemoralizowanych jednostek rozmiary solidarności i samoorganizacji społeczeństwa zadziwiały. Zbyt silna była duma z samodzielnie zdobytej niepodległości w latach 1918–1920, by zadowolić się formą niemieckiego protektoratu. Zbyt mocne były wspomnienia z ostatnich lat I wojny światowej, aby nie wierzyć, że w końcu zachodni alianci pokonają nowe wcielenie pruskiego militaryzmu. W poprzedniej wojnie Francja, Wielka Brytania i Ameryka skutecznie pokonały Niemcy. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Polacy najzwyczajniej w świecie nie mieli innego wyjścia, jak ufać nadziei na powtórkę wydarzeń z lat 1914–1918. Aby nie zwariować z bólu i rozpaczy, musieli uczepić się myśli o pozytywnej roli zachodnich aliantów. Przede wszystkim byli dumni z tego, że przeciwstawili się hitleryzmowi, choć przegrali. Tylko nieliczni „realiści” po klęsce wrześniowej głosili, że trzeba było oddać Gdańsk i korytarz. Dominowała wola oporu, choć przerażała skala terroru.

Był to dowód żywotności narodu, a nie — jak chcą dziś historyczni rewizjoniści — objaw samobójczych skłonności Polaków. Na tle bezruchu i lojalności Czechów wobec niemieckiej władzy, na tle skali kolaboracji Francuzów czy „aksamitnej” okupacji w Danii czy Belgii — Polska była wzorem wolnościowej samoorganizacji społecznej. Jej siła i powszechność wynikała z faktu, że we wrześniu 1939 roku stawiła opór Hitlerowi nie dlatego, że uległa intrygom Anglii czy Francji, lecz dlatego, że zrobiła to z własnej woli.

Ci, którzy przedstawiają postawę Czechów jako wzór dla Polaków — niech przeczytają eseje Václava Havla z goryczą opisujące, jak ówczesna kapitulacja prezydenta Edvarda Beneša złamała na dekady narodową psychikę naszych południowych sąsiadów.

Polacy byli inni i wynikało to z niezmożonej chęci pozostania sobą, ze stawiania wolności w centrum narodowej emocji jako wartości nadrzędnej. Z tymi uczuciami Polacy wkroczyli w czwarty rok okupacyjnej niewoli.

W nocy z 3 na 4 stycznia 1944 roku wojska rosyjskie przekroczyły granice II RP w okolicy miejscowości Sarny. Wielu historyków dziejów Polaków pod rządami komunistów właśnie tę datę uznaje za początek nowej epoki, choć na dobre Armia Czerwona zaczęła zajmować ziemie wschodnie II RP dopiero od marca 1944 roku. W lipcu tego roku Sowieci zdobyli Wilno i Lwów, a następnie do sierpnia zajęli tereny centralnej Polski do linii Wisły i stworzyli pierwsze marionetkowe państwo, tzw. Polskę Lubelską. Próba samodzielnego wyzwolenia się, powstanie warszawskie, zakończyło się klęską. W styczniu 1945 roku sowiecki walec ruszył dalej. To pół roku było dramatycznym okresem zmagania się ze sobą polskich nadziei na wolność, niemieckiej furii niszczenia i sowieckiej potęgi. Jak zmieniały się nastroje i emocje Polaków w ciągu półrocza politycznej gorączki między majem a październikiem 1944 roku, gdy skapitulowało powstanie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw dokonać próby rekonstrukcji świata wojennych doświadczeń, wyobrażeń i nadziei Polaków.

Jakże często zapominamy, że były to przynajmniej trzy typy okupacji.

Obraz niemieckiej okupacji utrwalił się w wyobraźni zbiorowej Polaków głównie poprzez filmy, których akcja toczyła się w Generalnej Guberni, najczęściej z Warszawą w roli głównej. Tak było w wypadku najnowszych projekcji, takich jak Kamienie na szaniec, czy serialu Czas honoru, ale i wcześniejszych produkcji — seriali Kolumbowie czy Polskie drogi z lat 70. Trudno się dziwić — AK-owska konspiracja w stolicy była efektowna, barwna i zawadiacka.

A jednak tereny GG to była tylko połowa okupowanych ziem. Na zachodzie Niemcy wcielili do Rzeszy całe polskie Pomorze, Górny Śląsk, Wielkopolskę wraz z ziemią łódzką i wreszcie północne Mazowsze. Tam okupacja była brutalna, AK-owska konspiracja działała z najwyższym trudem.

Nie zapisała się też wystarczająco mocno w pamięci Polaków specyficzna sytuacja na kresach. Wpierw w latach 1939–1941 sowiecki terror, a potem wydarzenia przypominały kipiący kocioł — na wierzchu ciężka pokrywka hitlerowskiej władzy, a pod spodem kipisz polsko-litewsko-białorusko-ukraińskich aspiracji i animozji. Do tego doszła sowiecka partyzantka — złowieszcza zapowiedź powrotu armii Stalina na kresy. Gdyby nie Józef Mackiewicz i jego książki, wiedza o dramacie wschodnich ziem RP z lat 1939–1944 byłaby zupełnie zapomniana.

Podkreślmy, że wojenne historie bywały bardzo różne. Pierwszy typ doświadczenia okupacyjnego to los Polaków żyjących na terenach przyłączonych do Rzeszy. Dużą ich część wygnano do Generalnej Guberni, a resztę zepchnięto do roli tolerowanej siły roboczej lub fachowej jako tzw. Gute arbeitete Polen, „dobrze pracujących Polaków”. Poddani byli brutalnemu terrorowi (ruch oporu był niezwykle słaby). Specyficznym problemem tych terenów było przyjęcie przez część ludności III i IV grupy volkslisty, czyli kategorii przeznaczanych dla Ślązaków i Kaszubów uznawanych przez władze Rzeszy za nadających się do germanizacji. Nieprzyjęcie takiej grupy volkslisty oznaczać mogło represje. Władze emigracyjne i organy Polskiego Państwa Podziemnego przyjmowały takie decyzje ze zrozumieniem, choć oczywiście wachlarz motywacji i postaw przyjmowanych przez osoby, które przyjęły tę formę uznania niemieckiej władzy, były niekiedy bardzo różne. Jedni Ślązacy przyjmowali volkslistę, aby uniknąć represji, inni przyjmowali ją z obojętnością jako kolejną zmianę przynależności państwowej, a byli też tacy, którzy przyklejali się do niemieckości, widząc w niej szansę na awans. Dla naszych rozważań najważniejsze są dwie obserwacje. Polacy z terenów przedwojennej Polski przyłączonych po 1939 roku do Rzeszy byli poddani tak brutalnym represjom i upokorzeniom, że w ich emocjach dominowała niechęć wobec Niemców. Siłą rzeczy np. Polacy w czasie wyzwolenia Poznania w styczniu 1945 roku postrzegali Armię Czerwoną jako wybawcę od wyjątkowo okrutnej władzy hitlerowców.

Na drugim krańcu Rzeczypospolitej mieszkańcy kresów mieli za sobą bardziej skomplikowane doświadczenia. Zaznali okrutnej okupacji sowieckiej, która miała cechy eksterminacji. Masowe wywózki, brutalny terror NKWD i szok degradacji cywilizacyjnej związany z wejściem w skład państwa sowieckiego wywoływał emocje, które różniły mieszkańców kresów od ziem zachodnich i centralnych. Po pierwsze, Polacy we Lwowie czy Wilnie zetknęli się ze zdumiewającą sprawnością sowieckich służb specjalnych. Powodowało to sytuację, w której konspiracja była bardzo słaba i niepokojąco nieodporna na inwigilację. Po drugie, na ziemiach kresowych okres lat 1939–1941 to przykre odkrycie, jak w praktyce może wyglądać współpraca sowieckiej władzy okupacyjnej z przedstawicielami żywiołu białoruskiego, ukraińskiego i żydowskiego, którzy łączyli w sobie niechęć do Polaków jako niegdysiejszego narodu państwowego z najprymitywniejszymi instynktami nienawiści klasowej, podsycanymi przez Sowietów. W tej optyce przybycie Niemców po 22 czerwca 1941 roku było traktowane z pewnymi nadziejami na analogicznej zasadzie, jak Polacy z Warthegau czy włączonej do Rzeszy części Mazowsza przyjmowali w 1945 roku wejście Sowietów. I jeszcze jeden rys, który był charakterystyczny dla wschodnich województw Rzeczypospolitej w latach 1939–1941, to tzw. eksperyment lwowski, czyli udana z punktu widzenia Sowietów operacja wciągnięcia części elit intelektualnych i uniwersyteckich do sowieckiego życia. To kazus takich postaci jak pisarz Tadeusz Boy-Żeleński czy reżyser teatralny Aleksander Węgierko, którzy zdumiewająco łatwo zaakceptowali kolaborację z Sowietami. Takie imprezy jak propagandowy rok mickiewiczowski we Lwowie w 1940 roku pokazywały, że można stworzyć kulturę „narodową w formie, socjalistyczną w treści”. A wydawałoby się reprezentujący zachodnią wyrafinowaną kulturę Tadeusz Boy-Żeleński, gdy się nad nim odpowiednio popracuje, może zgodzić się na udział w propagandowej wycieczce do Moskwy, po której opowiada jawne kłamstwa na temat wspaniałości życia w Kraju Rad. Było to groźne memento pokazujące, że Sowieci potrafią sprawnie operować narodowym sztafażem i w odpowiednim czasie będą w stanie do tej taktyki powrócić. Kolejne lata okupacji niemieckiej to doświadczenie barbarzyństwa porównywalnego z okupacją sowiecką, połączonego z represjami wobec tamtejszych Polaków ze strony czy to nacjonalistów ukraińskich, czy to kolaborantów białoruskich na służbie hitlerowców, czy to wreszcie sowieckiej partyzantki.

I wreszcie teren Generalnej Guberni. Tutaj doszło do paradoksu, terror niemiecki był niezwykle brutalny i ostry, ale konspiracja antyniemiecka rozkwitała w stopniu, który był absolutnie nieporównywalny w stosunku do terenów włączonych do Rzeszy, była także znacznie aktywniejsza i sprawniejsza niż na terenach kresów. To fenomen polskiego państwa podziemnego, który wszedł do legendy i jest źródłem dumy Polaków aż do dzisiaj. Była to najpowszechniejsza działalność spiskowa w Europie. Stała się ona udziałem ok. 300 tys. osób, a przy przyjęciu szerokiej formuły oporu cywilnego, takiego jak tajne nauczanie, różne formy współpracy z AK czy NSZ, może być szacowana na ponad 800 tys. ludzi. Dotyczyło to przede wszystkim Generalnej Guberni, choć w latach 1941–1944 obejmujący w pewnym stopniu tereny kresowe przyłączone czy to do GG, czy do tzw. Komisariatu Rzeszy, „Wschód” obejmował tereny Wileńszczyzny i Polesia. Jedną z przyczyn tego fenomenu było istnienie polskiej prywatnej inicjatywy, która pośrednio była oparciem dla ruchu oporu. Tego nie było ani na terenie zajętym przez Sowietów, ani na terenie włączonym do III Rzeszy. Ta skala sprzeciwu mogła być i może być nadal powodem do dumy. W innych krajach, w których występował silny ruch oporu, albo był mniej rozwinięty, jak we Francji, albo państwa te miały znacznie lepsze warunki naturalne, jak np. spore obszary górskie w byłej Jugosławii i Grecji. Jeszcze innym przypadkiem były tereny sowieckiej Białorusi i Ukrainy, na których partyzantka podporządkowana Moskwie korzystała ze stałego zasilania ze strony sztabów partyzanckich i dostaw lotniczych zza linii frontu. Żeby walczyć, trzeba mieć broń.

Jan Nowak-Jeziorański wspominał:

Mniej więcej od połowy września 1943 roku nastąpiło drastyczne ograniczenie lotów do Polski ze zrzutami ludzi, broni, amunicji i sprzętu. Od połowy października (1943 roku) zostały wstrzymane całkowicie zrzuty skoczków, którzy zabierali ze sobą prócz poczty także pasy z pieniędzmi dla AK i dla Delegatury Rządu. W listopadzie Polska nie otrzymała ani jednego zrzutu broni. W grudniu 1943 roku i styczniu 1944 Anglicy dopuścili tylko do kilku lotów. Wielki plan zaopatrzenia AK w broń specjalistów przy pomocy około 300 lotów i przygotowanie w ten sposób polskiego podziemia do akcji na wielką skalę utknął na samym wstępie. Strona angielska tłumaczyła to trudnościami technicznymi. (…) Po stronie polskiej panowało przekonanie, że wstrzymanie zrzutów ludzi i broni jest podyktowane motywami politycznymi i stanowi rezultat sowieckich oskarżeń, że AK nie walczy z Niemcami, lecz dostarczaną broń używa przeciwko sowieckim partyzantom1.

Francuskiej Résistance, partyzantce Josipa Broza-Tito i walecznym Grekom broń sypała się z nieba, a w Polsce trzeba było ją zdobywać na Niemcach. Ci jednak nie oddawali łatwo uzbrojenia.

Historyczni rewizjoniści poddający krytyce politykę polskich władz podziemnych bardzo często ex post stawiają tej konspiracji zarzuty albo o zbyt nieodpowiedzialne narażanie się na niemieckie represje, albo o zbytnie bagatelizowanie czy to walki z podziemiem komunistycznym, czy to w bardziej generalnym planie o brak założenia, że głównym przeciwnikiem przynajmniej od bitwy stalingradzkiej na przełomie lat 1942 i 1943 powinien być Związek Radziecki. Te krytyki nie uwzględniają paru istotnych elementów sytuacji w okupowanej Polsce. Po pierwsze, centrum konspiracji była Generalna Gubernia, w której podstawowym problemem był terror niemiecki. Wiązała się z tym kolejna cecha podziemnego państwa polskiego: było ono konfederacją narodu przeciwko okupantowi niemieckiemu, obrażającemu jego godność, ale i niekryjącemu planów eksterminacyjnych.

Józef Mackiewicz tak opisywał ten fenomen przy okazji sceny, gdy Rosjanin Anton Panisienko, uciekinier spod władzy sowieckiej, przybywa do okupowanej Warszawy:

Nie było przesiąkania, lecz niemal idealna linia rozgraniczająca walczący naród od okupanta. Dla niego, człowieka wzrosłego w ustroju sowieckim, stanowiło to prawdziwą rewelację. Po prostu każdy Polak na bruku ulicznym był „swój”, każdy Niemiec był „wróg”, jak coś w naturze rzeczy oczywistego. Naturalnie, zdawał sobie sprawę, i słyszał zresztą, że zdarzają się jakieś wtyczki, agenci niemieccy, że muszą być i szpicle, i zdrajcy, jak bywa w każdym zbiorowisku ludzkim. Ale nie oni reprezentowali „czujność” i postrach panujących władz, lecz wręcz odwrotnie: sami wystawieni byli na czujność i kontrterror walczących z władzą mas. Było coś imponującego w tej solidarności, w tym spontanicznym, zdyscyplinowanym kolektywie oddolnym, z którym zetknął się po raz pierwszy, on, który znał dotychczas jedynie kolektyw narzucony odgórnie2.

Niemiecka propaganda w najmniejszym nawet stopniu nie siliła się na tak sprytny i chytry sztafaż polski, jaki po raz pierwszy można było zobaczyć w czasie sowieckiego eksperymentu lwowskiego z lat 1939–1940. Hitlerowska brutalność sprawiała wrażenie jakiejś osobistej pasji i namiętności Niemców w dziele zniszczenia Polaków. Stąd postulaty, by Polacy przyjęli, że przynajmniej od 1943 roku trzeba skupić się na walce z Rosjanami, były teorią. Mieszkaniec Warszawy czy Krakowa, który w każdej chwili mógł dostać od dowolnego patrolu niemieckiego w twarz lub zostać rozstrzelany, cieszył się z niemieckiej klęski pod Stalingradem i zauważał, że Niemcy zaczęli się bać. Wyrafinowane myślenie, że jeśli Niemcy przegrają, to może w końcu dotoczyć się do Polski sowiecki walec, było czymś abstrakcyjnym. Współcześni rewizjoniści dziwią się, że dowództwo Armii Krajowej nie przesunęło ciężaru walki na Sowietów, a na pytania o możliwość takiej zmiany akcentów odpowiadają, że była to przecież armia, a tam wypełnia się rozkazy. Nie jest to do końca prawda. Siła polskiego oporu wynikała z dobrowolności i ofiarności ludzi zaangażowanych w kolejne poziomy pracy konspiracyjnej. To właśnie tego ducha sprzysiężenia narodowego tak pięknie ukazują filmy opisujące tamte lata — seriale Akcja V1-V2 (1973), Polskie drogi (1976–1977), czy Akcja pod Arsenałem (1977). Tej konspiracji można było rozkazywać, ale na siłę nic nie można było jej kazać. Bez otuliny poparcia społecznego AK mogłoby działać w nieporównanie słabszym stopniu. Miało to swoje konsekwencje. Powtarzam, konspiracja AK-owska była przede wszystkim antyniemiecka, bo jej głównym terenem była Generalna Gubernia, w której Niemcy byli głównym i najstraszniejszym problemem. Józef Mackiewicz, najlepszy kronikarz nastrojów Polaków na kresach, trafnie opisuje, jak ciężko było emisariuszom z Wilna czy Lwowa wytłumaczyć liderom podziemia w Warszawie, że na kresach oprócz Niemców problemem są Sowieci oraz nacjonalizmy: przede wszystkim ukraiński i litewski, ale i białoruski. Konspiracja Generalnej Guberni funkcjonowała najlepiej w zderzeniu z okupantem niemieckim. Kodeksy zachowań cywilnych tworzone na potrzeby środowiska intelektualnego, aktorskiego, wiejskiego, robotniczego były powszechnie akceptowane.

W filmie Akcja pod Arsenałem jest znamienna scena. Młodzi ludzie uczestniczący w ulicznej akcji przeciwko Niemcom, uciekając, wpadają do tramwaju i nieudolnie próbują ukryć swoje pistolety maszynowe pod prochowcami. Gdy wyciągają drobniaki, aby zapłacić za bilet, uśmiechnięty od ucha do ucha konduktor mówi: „Wojskowi nie płacą”. Była to aluzja do praktyki z okresu przedwojennego, w której żołnierze i oficerowie Wojska Polskiego byli zwolnieni od płatności za środki komunikacji publicznej. Ta scena, w której konduktor i, jak można się domyślać, większość pasażerów tramwaju demonstrują swoje poparcie dla przedstawicieli podziemnego państwa to dobra metafora dla sytuacji z lat wojny. Ale skuteczność polskiego oporu wobec Niemców miała jedną wadę. Utwierdzała w przekonaniu, że tak samo skuteczny będzie w wypadku pojawienia się Sowietów. Lekcja eksperymentu lwowskiego nie została odrobiona przez władze państwa podziemnego.

Pokolenie tworzące władze konspiracyjne należało do ludzi, którzy przeżyli cud niepodległości w 1918 roku, a potem dana im była satysfakcja zwycięstwa nad Związkiem Sowieckim w wojnie 1920 roku. Tę wspaniałą, ale i dodajmy chłodno, zdarzającą się raz na sto lat, koniunkturę uznano za coś oczywistego. Splot wydarzeń z lat 1918–1920 wynikał z jednoczesnego osłabienia kajzerowskich Niemiec i Rosji rozdartej rewolucją i wojną domową. Powtarzam: było to wspaniałe doświadczenie ludzi żyjących w okresie międzywojennym, jak byśmy to dziś powiedzieli, konstytuujące myślenie zbiorowości. Dla tego pokolenia i kolejnej generacji, która wychowała się w szkołach II RP, istnienie Polski stało się faktem niepodlegającym cofnięciu i unieważnieniu. To dlatego prostackie próby Niemców zamienienia Polaków w Generalgouvernement BevÖlkerung, czyli ludność GG, musiały zakończyć się niepowodzeniem. Ale ten opór mógł być tak masowy tylko wskutek cech dziś krytykowanych przez rewizjonistów — antyniemieckości, silnego oparcia na micie powstańczym i na pamięci o oporze społecznym wobec zaborców w XIX wieku. W filmie Krzysztofa Zanussiego Drogi pośród nocy polska arystokratka, która musi znosić zajęcie jej dworku przez oficerów Wehrmachtu, dumnie reaguje na próby niemieckiego oficera, chcącego nawiązać z nią znajomość, z taką samą pogardą i wyniosłością, z jaką szlachcianki po powstaniu styczniowym traktowały rosyjskich oficerów, których nie wpuszczało się za próg polskiego domu.

Bez wzorców XIX-wiecznego oporu wobec zaborcy, szczególnie rosyjskiego — tak dziś wyszydzanych np. przez Rafała Ziemkiewicza, który wykpiwa zasadę „niewpuszczania Moskala za próg” — skala kolaboracji byłaby znacznie większa. Nie byłoby ani tak masowego napływu młodych ludzi do konspiracji, ani tak silnej presji społecznej, która powstrzymywała przynajmniej część oportunistów przed wysługiwaniem się nowej władzy. Powtarzam — Polskie Państwo Podziemne było oddolną konfederacją Polaków przeciwko Niemcom. Karmiło się — i tu mają rację rewizjoniści — wyidealizowanym wizerunkiem zachodnich aliantów i ich domniemanym szacunkiem dla skali polskiego oporu i faktu, że Polska pierwsza stanęła na drodze Adolfa Hitlera, dążącego od końca lat 30. XX wieku do dominacji nad Europą. Bez tej — jak się okazało złudnej — nadziei Polacy nie byliby lepsi jako zbiorowość w czasie okupacji, a skala kolaboracji i proniemieckiego serwilizmu byłaby o wiele większa. Pokusa antysowietyzmu w sojuszu z Hitlerem była złudną alternatywą. Naziści szybko i skutecznie zaczęliby ogrywać ekipę, która poszłaby na sojusz z III Rzeszą, a społeczeństwo tejże ekipy by nie szanowało. Trudno nie porównać tego z postawą Janusza Radziwiłła, bohatera Potopu. Decydując się na kolaborację ze Szwedami, nie przewidział skali oporu szlachty Rzeczpospolitej przeciwko swojemu wyborowi. A im bardziej odrzucano go za zdradę, tym bardziej był lekceważony przez Szwedów. Można wyobrazić sobie podobną sytuację w wypadku hipotetycznego sojuszu ekipy Rydza-Śmigłego i Becka z Hitlerem. Mnożyłyby się z jednej strony przypadki brutalnego nacisku Hitlera na władze w Warszawie, a z drugiej strony jego autorytet podmywałyby antypaństwowe wystąpienia. Jak można podejrzewać, z tradycyjnie antyniemiecką endecją na czele.

Ale idźmy dalej w rozważaniach. Załóżmy, że Polska nie stawiłaby oporu, Hitler usunąłby po pewnym czasie zestrachanych liderów państwa polskiego, którzy zawarliby z nim rozejm. Jest bardzo prawdopodobne, że społeczeństwo zamieniłoby się w rozlazłą masę, w której coraz silniejszą pozycję zdobywaliby kolaboranci, ludzie kierujący się egoizmem, antysemici, szmalcownicy. Taki proces miał miejsce na Słowacji, w Protektoracie Czech i Moraw, na terenie zajętej przez Niemców Litwy czy części polskich kresów zamieszkanych przez Ukraińców. Popatrzmy na ten ostatni przykład. Jeśli dziś poczucie narodowe na Ukrainie jest tak słabe, to jest to wynik braku zbiorowego przeżycia niepodległościowego. Czasami atrapą takich uczuć są nawiązania do skrajnego nacjonalizmu w stylu banderowskim, co z kolei odpycha sąsiadów Ukrainy i faktycznie wspiera politykę Rosji. Polska, która straciłaby swoją „duszę”, unikając zderzenia z Hitlerem w 1939 roku, stałaby się narodem z przetrąconym kręgosłupem. A wolność i tak prędzej czy później straciłaby — tyle że jako naznaczony hańbą sojusznik Hitlera.

Polskie Państwo Podziemne było największą strukturą zbrojnego, cywilnego i obywatelskiego oporu spośród wszystkich państw okupowanych przez Niemców. Jeśli już szukać jakichś porównań, to podobna skala oporu była w Grecji i Jugosławii, ale tam chodziło bardziej o walkę partyzancką niż o strukturę konspiracyjną obejmującą wszystkie warstwy społeczeństwa. Pewne analogie można dostrzec w strukturach Résistance we Francji, ale i tam skala tego zjawiska była mniejsza. A już zupełnie nie można porównać Polskiego Państwa Podziemnego do struktur ruchu oporu w Norwegii, Czechosłowacji czy Danii, gdzie obejmował on niewielki procent ludności. W przypadku Polski ważna była nie tylko masowość protestu, ale także jego zróżnicowanie.

Gdy w 2001 roku odwiedziłem Nowy Jork, parę tygodni po ataku na World Trade Center, jeszcze wyczuwalna była atmosfera obywatelskiej mobilizacji w obliczu zagrożenia Ameryki. Pytani o źródła tej imponującej samoorganizacji Amerykanie wskazali mi znaczenie mitu Pearl Harbor. Opowieść o zdolności Amerykanów do zjednoczenia się wówczas wokół swego prezydenta i Kongresu przekazywana jest tam w szkołach. Dla społeczeństwa polskiego, które po przegranej kampanii wrześniowej znalazło się pod okupacją niemiecką i sowiecką, źródłem inspiracji była konspiracja z okresu zaborów. Jedni pamiętali ją z zaboru rosyjskiego. W Warszawie znany był fenomen tajnego nauczania z czasów strajku szkolnego z początku XX wieku. Drudzy wspominali konspirację narodową z terenów zaboru pruskiego. Młode pokolenie wychowane już w szkołach II Rzeczypospolitej chłonęło niezgodę na niewolę z tradycji romantycznej i legendy legionowej.

Wszystko to spowodowało, że w Polsce zawiązki podziemnych grup, tajnych kompletów czy dalszej nielegalnej już działalności partii politycznych zaczęły się z chwilą rozpoczęcia niemieckiej okupacji.

Polskie Państwo Podziemne było zarówno odgórną, jak i oddolną inicjatywą. To powodowało, że dla niemieckiego okupanta próby zatrzymania tej groźnej dla nich konspiracji były od początku skazane na porażkę. To, co było ważne w ruchu oporu, to jego szybkość i fakt, że mało kto odrzucał propozycję udziału w buncie przeciwko okupantowi.

Sięgnijmy po przykład z serialu Polskie drogi. Oto w pierwszych tygodniach okupacji polska urzędniczka sortująca listy zostaje wezwana przez dyrektora placówki pocztowej, który zwrócił jej uwagę na to, że powstało nowe zjawisko załatwiania zadawnionych porachunków za pomocą pisania listownych donosów do Gestapo. Zwierzchnik zaproponował swojej podwładnej, aby takie listy były wyłapywane i niszczone. Urzędniczka natychmiast się zgodziła, choć musiała przecież wiedzieć, jakie mogły być tego konsekwencje.

Gigantyczna liczba takich drobnych działań na najprzeróżniejszych szczeblach osłabiała Niemców. Oto inny przykład z serialu o zdobyciu przez AK egzemplarza broni V2. Niemcy wskutek alianckiego bombardowania Peenemünde byli zmuszeni do przeprowadzenia prób daleko na wschodzie — w miejscowości Blizne nad Bugiem, poza zasięgiem brytyjskich bombowców. W trakcie prób jedna z rakiet wpadła do rzeki. Mimo że Niemcy gorączkowo szukali zagubionego pocisku, nikt z miejscowych nie ujawnił, że znajduje się on na dnie rzeki. Potem dzięki wzajemnemu zaufaniu wielu osób wiadomość o tym wydarzeniu została przekazana miejscowemu szefowi komórki wywiadu AK, trafiła do Warszawy, skąd po pewnym czasie wyruszyła skomplikowana wyprawa, aby pocisk wyłowić i przewieźć do stolicy. Rakietę po badaniach wyekspediowano do Londynu, skąd przybył specjalny samolot. Operacja ta dziś może śmieszyć narażaniem się dziesiątków ludzi po to tylko, aby przekazać rakietę V2 Anglikom, którzy i tak sprzedali nas w Jałcie. Jednak łańcuch ludzi ryzykujących życie w tej operacji robił to, żeby zaszkodzić Niemcom. Chcieli poczuć godność kogoś, kto chce mieć wpływ na losy wojny, i kogoś, kto chce zachować się wobec Anglików w porządku. Nawet jeśli potem postępowanie Londynu było rozczarowujące.

Jedną z osób w tym łańcuchu był mój dziadek, komandor marynarki z grupy „Alfa” Armii Krajowej, Józef Woźnicki, który w jednym z warszawskich mieszkań jako specjalista od żyrokompasów badał instalacje sterownicze pocisku V2. Czy dziś mam nazywać swojego dziadka idiotą, który nie zauważał perfidii Albionu? Czy mój dziadek nie miał prawa bać się, że V2 może przeważyć losy wojny na rzecz III Rzeszy i że sztandar ze swastyką już na zawsze będzie powiewać nad Warszawą? Czy miał prawo bać się wygranej Hitlera, nie odgadując zdrady Churchilla?

Dzisiaj stawiane jest pytanie, dlaczego konspiracja miała głównie antyniemieckie ostrze. Wynikało to z faktu, że najlepiej rozkwitała na terenach zamieszkanych w sposób zwarty przez Polaków, czyli w centralnej Polsce, z której Niemcy stworzyli Generalną Gubernię. Dominacja ludności polskiej i żydowskiej na tym terenie zmniejszała groźbę wspomagania niemieckich władz przez donosy ludności niepolskiej. Już na terenach województw wschodnich w latach 1939–1941 najlepsze warunki do konspiracji antysowieckiej były albo na obszarach zamieszkanych w przeważającej większości przez Polaków, takich jak Łomżyńskie czy ziemia augustowska, albo w dużych ośrodkach miejskich — w Wilnie i we Lwowie. Dla Polaków żyjących na terenach z większością ukraińską czy białoruską — co wykazały potem działania na Wołyniu — znacznie groźniejsi od Niemców byli nacjonaliści z mniejszości niepolskich lub członkowie kolaboracyjnych milicji lokalnych, np. białoruskiej czy litewskiej.

Wracając do sytuacji w Generalnej Guberni, pytanie o wybór głównego wroga w przypadku okupacji niemieckiej było bezsensowne. Niemieckie represje zaczęły się od samego początku niemieckich rządów i każdy dzień przynosił dziesiątki przykładów wyzywającego antypolonizmu Niemców. Każdy patrol mógł ciężko pobić Polaka, który w jego opinii „krzywo nań spojrzał”, każdy Niemiec, jeśli miał ochotę, mógł obrabować polskie mieszkanie z cennych przedmiotów i liczyć na pobłażliwość swoich zwierzchników wobec takiego zachowania. Nie znaczy to oczywiście, że nie było obszarów w miarę normalnego życia, jednak akty niemieckiego terroru, nawet wybiórcze, wprowadzały poczucie tak głębokiego upokorzenia, że obsesyjna walka z Niemcami całkowicie zdominowała wyobraźnię większości „obywateli” GG.

Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, Warszawa-Kraków 1989, s. 217. [wróć]

Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić, Londyn 2011, s. 442. [wróć]

2. Architektura podziemia

Od jesieni 1943 roku Polacy widzieli, jak chorągiewki ze swastyką cofały się na zachód na mapach ukazujących aktualną sytuację wojenną. Powoli strach Niemców przed przegraną wojną był widoczny i odczuwalny. Volksdeutsche wykonywali gesty wobec niegdysiejszych polskich współobywateli, a partyzantka leśna nabierała wigoru. Fatalistyczne powiedzonko, które zaczęło wtedy krążyć wśród Niemców, głosiło: „Cieszcie się wojną — pokój będzie straszny”.

Dziś wiemy już, jak zwykli Polacy mało wiedzieli o słabej pozycji rządu emigracyjnego wobec Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim wobec Związku Sowieckiego. Trudno się temu dziwić. Dwa główne źródła wiadomości — radio BBC i biuletyny Komendy Głównej AK — każde z innych powodów unikały podkreślania informacji wskazujących na ustępliwość zachodnich aliantów wobec Rosji. Trudno było pisać o słabej pozycji międzynarodowej rządu w Londynie w ostatniej, decydującej fazie wojny, skoro chciało się utrzymać ducha oporu i mobilizacji społecznej. W wypadku radia londyńskiego — realizowało ono bardzo ściśle brytyjską politykę informacyjną, która starała się z jednej strony podkreślać uznanie rządu Jej Królewskiej Mości dla walki żołnierzy polskich, z drugiej strony unikać wszystkiego tego, co mogło wskazywać na konflikt na linii Polska — Wielka Brytania — ZSRS.

Jan Nowak-Jeziorański, który jako kurier podziemia krążył w czasie wojny między Warszawą a Londynem, tak oceniał wpływ BBC i Polskiego Radia z Londynu na kraj:

Mimowolnie stwarzało to wrażenie, że ten świat zewnętrzny, którego centrum był Londyn, ma oczy wpatrzone w Polskę, że Polska jest w centrum uwagi i że jej heroiczna postawa, odmowa współpracy z Niemcami i nieprawdopodobna ofiarność w służbie zwycięstwu, zdobywa jej bardzo mocną pozycję w obozie zwycięzców. Dlatego obraz świata był absolutnie wypaczony. Dla mnie niebywałym wstrząsem był przyjazd (w czasie wojny) na Zachód i zetknięcie się z prasą, bo wtedy dopiero się zorientowałem, jak krzywym zwierciadłem — poniekąd niechcący — było BBC1.

Także pisma Komendy Głównej AK i Delegatury Rządu na Kraj dbały o optymistyczny przekaz, bez którego niemożliwe byłoby utrzymanie dobrego morale w szeregach konspiracji i oddziałach partyzanckich. Krajowe pisma oczywiście miały pewien poziom pluralizmu. Przykładowo istniała prasa środowisk Narodowej Organizacji Wojskowej, a potem Narodowych Sił Zbrojnych, która wyraźnie stawiała tezę, że Polska ma dwóch wrogów — Niemcy i Sowietów. W tekstach publicystów tego nurtu pojawiała się nawet dość racjonalna teza, że przeciwnik sowiecki jest groźniejszy, bo może liczyć na poparcie zachodnich mocarstw, dbających o to, aby Moskwa nie wycofała się z wojny na zasadzie jednostronnego rozejmu z Niemcami. Tyle że ten nacjonalizm bladł wobec codziennego bestialstwa Niemców.

Jak wyglądała w sensie polityczno-wojskowym architektura Polskiego Państwa Podziemnego? Składało się na nią wiele niuansów i niekonsekwencji. Mimo że po klęsce wrześniowej bardzo silny był nurt potępienia sanacji za niezdolność do stworzenia silnego państwa, mogącego wytrzymać niemiecki atak, to dowódcy najpierw Związku Walki Zbrojnej — Michał Tokarzewski-Karaszewicz, a potem już Armii Krajowej — gen. Stefan Grot-Rowecki, a po jego aresztowaniu 30 czerwca 1943 roku — jego następca Tadeusz Bór-Komorowski byli oficerami, którzy swoje awanse otrzymali w czasach rządów piłsudczyków. Właśnie ta dominacja wojskowych, którzy zrobili karierę po zamachu majowym w 1926 roku, powodowała dystans, jaki wobec Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej, miała Narodowa Organizacja Wojskowa, a potem Narodowe Siły Zbrojne. Narodowcy nie byli pewni, czy w momencie końca wojny „piłsudczycy” — jak postrzegali kierownictwo AK — nie użyją swej siły militarnej do odnowienia hegemonii sanacji nad Polską. W końcu obawy zeszły na dalszy plan i NOW weszło do AK. Taki sam proces przeszła Konfederacja Narodu — utworzona z pary mniejszych grup, ale faktycznie zdominowana przez wyrazistą osobowość lidera ONR Falanga — Bolesława Piaseckiego. Osobną drogą pójdą Narodowe Siły Zbrojne — które wyszły w 1942 roku z NOW, nie zgadzając się na scalenie z AK.

Przez wiele lat powojennych ofiary okupacyjne narodowców były tematem tabu. Publikacje wydawane w latach PRL-u eksponowały straty komunistów PPR, wspominały o zamordowanych ludowcach i socjalistach, ale o zamordowanych działaczach Stronnictwa Narodowego zazwyczaj milczano. A przecież konspiratorzy z ruchu narodowego byli niezwykle zaciekle niszczeni przez hitlerowców. Było to zrozumiałe z racji tradycyjnie antyniemieckiego nastawienia obozu narodowego w całej Polsce, ale i roli, jaką działacze Stronnictwa Narodowego odgrywali na Pomorzu i w Wielkopolsce.

Jako pierwsi ginęli po 1 września 1939 roku narodowcy — pomorscy, wielkopolscy i śląscy nauczyciele, przedstawiciele lokalnych elit i burmistrzowie. Byli oni rozstrzeliwani według wskazań Niemców z Selbschutzu — bojówek złożonych z Niemców mieszkających na zachodnich terenach RP. „Mało kto wie, że lasy w Piaśnicy koło pomorskiego Wejherowa to największy cmentarz rozstrzelanych narodowców — ofiar Gestapo w Polsce” — wskazuje Jarosław Sellin, polityk i historyk wywodzący się z tradycji endeckiej2.

Ale polowanie na działaczy obozu narodowego trwało też w Generalnej Guberni i na kresach.

Wspomnijmy niektóre z setek ofiar: polityków SN: prof. Romana Rybarskiego, prof. Witolda Staniszkisa (obaj zgładzeni w Auschwitz) czy prof. Ignacego Chrzanowskiego — ofiarę obozu w Sachsenhausen. Niszczono też przedstawicieli elit kulturalnych narodowców — choćby Stanisława Piaseckiego, przedwojennego redaktora tygodnika „Prosto z mostu”, rozstrzelanego w 1941 roku, czy Andrzeja Trzebińskiego, młodego poetę i lidera środowiska „Sztuki i Narodu” zgładzonego w 1943 roku3.

Mimo tych strat, siła konspiracji narodowców wynikała z faktu, że przed wojną była to najliczniejsza partia w Polsce. Podziemie narodowe obejmowało wszystkie grupy społeczne, od profesorskich elit, po dziesiątki lokalnych działaczy na wsi i w małych miasteczkach. O ile Stronnictwo Narodowe zwlekało z włączeniem swojej organizacji wojskowej — Narodowego Zjednoczenia Wojskowego do AK, to nie miało oporów przed przystąpieniem do „grubej czwórki”.

Było to porozumienie najważniejszych czterech partii będące swoistą radą doradczą Delegata Rządu na Kraj. W jego skład wchodziło Stronnictwo Ludowe, które przyjęło na czas wojny nazwę SL Roch — dysponowało najsilniejszymi strukturami, potem było PPS-wrn, dalej Stronnictwo Narodowe i wreszcie Stronnictwo Pracy — najsłabsze w tym gronie, ale uważane za partię najbliższą premierowi i Naczelnemu Wodzowi Władysławowi Sikorskiemu.

Wspominając o Stronnictwie Narodowym, mówimy o tzw. endecji profesorskiej, czyli najbardziej umiarkowanym ugrupowaniu tego nurtu. W opozycji do niego byli spadkobiercy przedwojennego ONR ABC, którzy stworzyli NOW, a potem NSZ, oraz kontynuatorzy ONR Falangi w postaci Konfederacji Narodu z Bolesławem Piaseckim na czele i jego siłami zbrojnymi — Uderzeniowymi Batalionami Kadrowymi. Przez okres okupacji trwała żmudna akcja scaleniowa Konfederacji Narodu i NOW z Armią Krajową. Poza AK pozostała do końca wojny NSZ i stojąca za nimi Organizacja Polska4.

Trzeba podkreślić ten polityczny pluralizm. Polskie Państwo Podziemne nie było dyktaturą zarządzaną przez wojskowych. Niezwykle konsekwentnie dbano o to, by obok siły zbrojnej — AK istniała Delegatura Rządu na Kraj, organ odpowiadający rządowi, i quasi-parlament, którym była Rada Jedności Narodowej — odpowiednik Rady Narodowej w Londynie.

Osobisty wpływ Sikorskiego na kształt struktur cywilnych państwa podziemnego był wyraźnie widoczny. Pierwszym delegatem rządu na kraj został przedwojenny przywódca Stronnictwa Pracy Cyryl Ratajski. Po jego aresztowaniu przez Niemców od lata 1942 roku delegatem był Jan Piekałkiewicz ze Stronnictwa Ludowego. Kiedy zaaresztowało go Gestapo, od wiosny roku 1943 do marca 1945 roku — Jan Stanisław Jankowski ze Stronnictwa Pracy. To dobrze wskazuje, jak silny wpływ miał Sikorski, wysuwając z uporem na stanowisko zwierzchnika „grubej czwórki” dwukrotnie polityków niezwykle słabego w kraju Stronnictwa Pracy.

Na średnim i niskim szczeblu podziemia niewiele wiedziano też o ukrywanych tarciach wokół pytania, kto ma być wiodącą władzą w kluczowej chwili zrywu powstańczego w momencie końca okupacji: rząd w Londynie czy podziemne władze w Polsce? Rząd emigracyjny miał szerszą wiedzę o sytuacji międzynarodowej, ale krajowe władze podziemia dysponowały lepszą wiedzą o nastrojach w kraju. Pytanie to pojawi się przy okazji akcji „Burza” — operacji zbrojnej walki z Niemcami w momencie wkraczania Armii Czerwonej i podejmowaniu decyzji o wybuchu powstania warszawskiego.

Kolejnym elementem nastrojów w kraju było bardzo silne „wahnięcie w lewo”. Klęskę piłsudczyzny w 1939 roku utożsamiano z potrzebą, jak to wtedy mówiono, zdemokratyzowania Rzeczpospolitej. Powstawały projekty polityczne czy to PPS, czy to Stronnictwa Ludowego, w których solennie obiecywano szybkie dokończenie reformy rolnej, zakończenie istnienia wielkiej własności ziemskiej i w pewnym stopniu nacjonalizację przemysłu. Już w listopadzie 1939 roku gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz w broszurze dotyczącej celów walki podkreślał, że nie może być powrotu do sytuacji społecznej i ekonomicznej z lat II RP.

W swoim przesłaniu dla podziemia krajowego gen. Kazimierz Sosnkowski bez większego problemu przedstawiał powojenny kraj jako „Polskę Ludową”. „Wierzę, że właśnie wśród was, w ogniu walki tworzy się nowy typ Polaka, obywatela Polski Ludowej w najlepszym tego słowa znaczeniu” — pisał gen. Sosnkowski w liście z 20 października 1941 roku do gen. Grota-Roweckiego5. To wahnięcie na lewo związane było z przekonaniem ludowców i socjalistów, że to oni będą tworzyć odrodzone państwo polskie po wojnie. Wielu podziemnych polityków SL czy PPS nie ukrywało, że patrzy podejrzliwie na endecję jako reakcję i siłę, która może blokować zmiany. Z kolei narodowców, wyczulonych na groźbę komunizacji Polski, irytowała doktryna Komendy Głównej AK, uznająca Sowietów za „sojusznika naszych sojuszników” i potępiająca starcia NSZ z partyzantką komunistyczną. Każda z tych stron miała swoje racje. AK było pod naciskiem rządu w Londynie, który musiał odpierać ataki Stalina kreującego polskie podziemie niepodległościowe na sojuszników Hitlera. NSZ i lokalni dowódcy AK na własne oczy widzieli, jak wrodzy i wiarołomni są w stosunku do nich sowieccy partyzanci i z jaką „klasową” satysfakcją grabią polskie dwory.

Przedstawicielem wyraziście postępowych — w znaczeniu socjalistyczno-liberalno-ludowych — poglądów był w dowództwie AK szef Biura Informacji i Propagandy płk Jan Rzepecki czy Kazimierz Moczarski. Rzepecki w swoim raporcie z wiosny 1944 roku potrafił np. głosić tezę, że aby utrzymać rząd dusz, władze Polskiego Państwa Podziemnego muszą zdobyć się na wyraźne reformy społeczne, ale polska AK-owska musiała wiarygodnie reagować na wzrost wpływów podziemia komunistycznego. Jednak brak zaufania zdarzał się także po drugiej stronie. Jak daleko posunięte było zacietrzewienie antyendeckie w kręgach dowództwa AK i Polskiego Państwa Podziemnego? Można wyobrazić sobie, że dla endecji, mającej jak najgorsze wspomnienia z lat po zamachu majowym 1926 roku, obawa przed czy to skrętem piłsudczyzny na lewo, czy też powtórką z dominacji sanacji nad Polską, mogła być poważnym problemem. Jednak władze Polskiego Państwa Podziemnego traktowały niechęć środowisk przedwojennego ONR do zjednoczenia się w jednej Armii Krajowej jako dowód na prowadzenie jakiejś ukrytej gry, w której tle mogły być zamiary zdobycia dyktatorskiej władzy w chwili odejścia Niemców. Obawiano się „rewolucji narodowej”, która w praktyce mogła wywołać bratobójczą walkę.

Zbliżanie się ze wschodu sowieckiego walca wiązało się ze wzrostem siły obozu komunistów z Polską Partią Robotniczą na czele. Utworzenie w noc sylwestrową z 31 grudnia 1943 na 1 stycznia 1944 roku zdominowanej przez komunistów Krajowej Rady Narodowej — było sygnałem, że „pachołki Moskwy” szykują się do zdobycia władzy. W większości podziemia uważano to za tak ogromny absurd, że nieco lekceważono taką możliwość. Krzepiono się wizją zwartego podziemnego społeczeństwa wiernego władzom podziemia.

Mocnym szokiem i przypomnieniem o antypolskim nastawieniu Stalina było ujawnienie przez Niemców grobów w Katyniu. Przekonanie, że mimo manipulacji Goebbelsa, zbrodnia istotnie jest dziełem NKWD, było powszechne. Była to kolejna po „ciosie w plecy” 17 września 1939 roku mentalna „szczepionka” na komunizm, uzmysławiająca perfidię Stalina.

A jednak PPR i jego zbrojne organizacje Gwardia Ludowa, a potem Armia Ludowa krzepły, coraz lepiej rozpracowywały, a nawet denuncjowały Niemcom struktury AK, na dodatek w miarę zbliżania się frontu sowieckiego były coraz lepiej zaopatrywane w broń i instruktorów. Mimo podziemnej akcji propagandy antykomunistycznej, której symbolem były napisy na murach „PPR — płatne pachołki Rosji” w kierownictwie podziemia dominował optymizm i przekonanie, że komuniści to środowisko marginalne, które z pewnością zostanie przez społeczeństwo odrzucone jako sowiecka V kolumna. Ponad wszystkim zaś — jak już wspominałem w poprzednich rozdziałach — rządził dogmat prymatu walki z Niemcami. O trudnych do pominięcia konfliktach politycznych w łonie partii politycznych nie chciano myśleć, stawiając tezę, że walka z okupantem hitlerowskim jest priorytetem. Czasem tylko młodzi konspiratorzy kpiąco pytali, czy „zwolniono ich od myślenia rozkazem Naczelnego Wodza?”6.

A jak wyglądała sytuacja na emigracji? Wspominałem już, że grzechem pierworodnym powstania rządu Sikorskiego był fakt, iż powstał ze złamaniem zasad konstytucji RP. Prezydent Ignacy Mościcki internowany w Rumunii wyznaczył na swego następcę gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego. Obrońcy tej decyzji wskazują, że znany bon vivant z kręgów piłsudczykowskich, mianowany tuż przed wojną ambasadorem w Rzymie, zmienił swoje nawyki i zaczął być na nowo człowiekiem poważnym. Cóż z tego, skoro nominacja Mościckiego wyglądała tak, jakby obóz sanacji nie zauważył klęski. Na dodatek złej sławy Wieniawy-Długoszowskiego jako szwoleżera wjeżdżającego konno do „Adrii” (legendy notabene zmyślonej) nie dało się łatwo zmyć. To, w połączeniu z presją Anglii i Francji, które zapowiedziały, że nie wpuszczą Wieniawy na swój teren, spowodowało wyniesienie do władzy gen. Władysława Sikorskiego. Doszło wtedy do pewnego zrównoważenia sił. Nowym prezydentem został Edward Raczkiewicz, były marszałek przedwojennego senatu, mający opinię piłsudczyka, ale nie pierwszoplanowego. Z kolei Władysław Sikorski aż dyszał niechęcią do piłsudczyków. Najbliższą mu partią było Stronnictwo Pracy na czele z Karolem Popielem — ugrupowanie słabe. Za najsilniejsze ugrupowanie w rządzie Sikorskiego uważano Stronnictwo Ludowe i ono otrzymało tekę wicepremiera dla Stanisława Mikołajczyka. W rządzie Sikorskiego był jeszcze PPS, ale już Stronnictwo Narodowe pozostawało w stosunku do niego w opozycji. Aby stworzyć wrażenie, że w rządzie są wszystkie siły, Sikorski włączył do rządu Stanisława Trąbczyńskiego, narodowca, ale niemającego żadnej pozycji w Stronnictwie Narodowym. Najlepsze czasy rządu Sikorskiego to okres lat 1940–1942, kiedy to Wielka Brytania walcząca ostatkami sił ceniła spory jak na warunki wojenne kontyngent polskich sił na Zachodzie, na czele z polskimi lotnikami, którzy pomogli Brytyjczykom wygrać bitwę o Anglię. Po czerwcu 1941 roku Anglicy patronowali paktowi Sikorski-Majski, który przyniósł amnestię dla dziesiątek tysięcy Polaków wywiezionych do łagrów i obozów pracy. Po zwycięstwie stalingradzkim Anglicy postawili na Stalina. A ten zawsze dbał o swoje interesy. Nawet w momencie największych sukcesów Hitlera w parciu na Moskwę Rosja nie uznała granicy ryskiej. Zastępczo przyjęto w rządzie Sikorskiego za furtkę do uznania granicy ryskiej przez Stalina deklarację Moskwy, że uważa pakt Ribbentrop-Mołotow za niebyły. Brytyjscy dyplomaci, którzy sprawowali nad rządem Sikorskiego kontrolę, raz subtelną, raz bardziej obcesową, robili wszystko, aby niepokoje, które nurtowały Polaków na temat stosunku do nich Stalina, rozwiewać lub dawać do zrozumienia, że nacisk Londynu pomoże rozwiązać konflikt na linii Sikorski-Stalin. Gdy Niemcy znaleźli w Katyniu zwłoki polskich oficerów, Sikorski nie miał innego wyjścia, jak tylko żądać wyjaśnienia sprawy przez niezależną komisję międzynarodową Czerwonego Krzyża. Stalin, który był już wówczas po przesileniu walk na wschodzie w postaci wygranej bitwy stalingradzkiej, zerwał stosunki dyplomatyczne z polskim rządem w Londynie. Śmierć gen. Władysława Sikorskiego w katastrofie gibraltarskiej 4 lipca 1943 roku była dla Polski bardzo złowróżbnym symbolem. Natychmiast doszło do sporu między piłsudczykami a grupą „trzymającą rząd” złożoną ze Stronnictwa Pracy, PPS i Stronnictwa Ludowego. W rezultacie prezydent Raczkiewicz uznał, że trzeba doprowadzić do kompromisu. Stanowisko nowego Naczelnego Wodza objął dotychczasowy zastępca Sikorskiego na tym stanowisku gen. Kazimierz Sosnkowski, znany z krytycyzmu wobec Sowietów. Szefem rządu z kolei został dotychczasowy wicepremier Stanisław Mikołajczyk. Był to polityk mierny i pełen niedobrych emocji. Sporą część jego uwagi skupiało zapewnienie po wojnie władzy Stronnictwu Ludowemu. Zupełnie nie sprawdziło się rozdzielenie funkcji premiera i naczelnego wodza. Podział tych dwóch funkcji zapowiadał wewnętrzny konflikt w obozie londyńskim. Mikołajczyk otrzymał swoje stanowisko przede wszystkim dlatego, że Stronnictwo Ludowe uważało się za najsilniejsze ugrupowanie w rządzie. Nominację tę wspierali też dyskretnie Brytyjczycy, którzy uważali Sosnkowskiego za zbyt antyrosyjskiego. Pozycję Sosnkowskiego wzmacniało poparcie jego osoby ze strony gen. Władysława Andersa, który poprzez posiadanie „własnej” armii na Bliskim Wschodzie miał dość silną pozycję zarówno wobec Mikołajczyka, jak i Brytyjczyków.

Nie ulega wątpliwości, że Mikołajczyk nie miał predyspozycji osobistych ani odpowiedniego formatu potrzebnego do objęcia funkcji szefa polskiego rządu w tak dramatycznej chwili. Nie miał obycia dyplomatycznego ani państwowego, co maskował apodyktycznym stylem i dość tanim makiawelizmem. Ale jego adwersarz gen. Kazimierz Sosnkowski miał także sporo słabości. Był dla odmiany bardziej typem intelektualisty i teoretyka niż człowiekiem mającym cechy zdecydowanego dowódcy i polityka.

„Generał Sosnkowski — człowiek niewątpliwie szlachetny, inteligentny i gorący patriota, ale pozbawiony (był) cech wodza — wspominał po latach Jan Nowak-Jeziorański. — I Sikorski, i Anders to byli ludzie zdecydowani, charyzmatyczni, posiadający silną wolę oraz potrafiący ją narzucić. Sosnkowski przeciwnie. Nieustannie analizował, zastanawiał się, rozważał”7. Konflikt między premierem a Naczelnym Wodzem miał głębsze korzenie. Sosnkowski był pryncypialnie antysowiecki i zakładał, że należy chronić siły narodu do czasu spodziewanego konfliktu aliantów z Sowietami. Lekceważył nastroje w kraju, które buzowały od emocji antyniemieckich i nacechowane były marzeniami o odwecie na Niemcach. Mikołajczyk z kolei ulegał naciskom brytyjskim, na jakieś dogadanie się z Sowietami, i dość megalomańsko wierzył, że przy pomocy zachodnich aliantów rozegra grę, w której wywalczy dla Polski solidne miejsce na mapie Europy.

Podziemie w kraju wiedziało o tych sporach bardzo niewiele. Bardziej wyczuwano ten konflikt, odnotowując sprzeczne polecenia z Londynu.

Rozdźwięki i walka (w elicie władzy w Londynie — przyp. aut.), poczynając od lipca 1943 roku, zaczęły rzutować na kraj w ten sposób, że podwładni znaleźli się w trudnej sytuacji, bo nie otrzymywali jednolitych rozkazów. Przeciwnie, wiedzieli, że znajdują się między dwoma biegunami, które dążą do sprzecznych celów. W rezultacie punkt ciężkości dowodzenia przesunął się do Polski8.

Dramat polegał na tym, że im bardziej Stalin parł na zachód i bił Niemców, tym mocniejszą miał pozycję w obozie aliantów. Ameryka nie ustawała w staraniach o wejście Rosji do wojny przeciwko Japonii, a Anglicy drżeli, by Moskwa nie zawarła separatystycznego pokoju z Hitlerem. W końcu losy Polski zadecydowały się na konferencji w Teheranie w listopadzie 1943 roku. Brytyjczycy zaakceptowali tam granicę według linii Curzona i co więcej, zobowiązali się, że wezmą na siebie zadanie wymuszenia akceptacji dla tej linii granicznej na polskim rządzie. W zamian Brytyjczycy otrzymali czysto papierowe, jak się później okazało, obietnice, że Moskwa nie będzie występowała przeciwko interesom Brytyjczyków na Bałkanach. Było to związane z rozważaniem przez Londyn inwazji na „miękkie podbrzusze” okupowanej przez Niemców Europy od strony Grecji. W momencie, gdy Rosjanie dotarli do granic II RP, rozpoczęli wobec rządu Mikołajczyka perfidną grę. Obiecywano normalizację stosunków zerwanych po odkryciu katyńskim za cenę trzech warunków. Po pierwsze, rząd londyński miał uznać linię Curzona. Po drugie, miał dołączyć do rządu przedstawicieli „demokratycznych środowisk krajowych”, czyli przedstawicieli komunistów i lewicujących ludowców i socjalistów. I wreszcie po trzecie, Stalin zażądał publicznego ogłoszenia przez Polaków, że uznają Katyń za zbrodnię niemiecką. Taktyka sowiecka była niezwykle przewrotna. Mikołajczyk nie mógł się zgodzić na tak sformułowane trzy postulaty, bo skompromitowałby się wobec swojego zaplecza politycznego, partii obecnych w rządzie i kraju. Nawet gdyby zaakceptował choćby jeden z tych postulatów, Sowieci mnożyliby kolejne żądania tak, aby Mikołajczyka całkowicie skompromitować. O ile Sosnkowski i Anders uznali, że gra z Rosjanami musi skończyć się katastrofą i jedyne, co zostaje, to minimalizowanie walki w kraju i przygotowywanie się do zderzenia aliantów zachodnich ze Stalinem, to Mikołajczyk rozpoczął grę ze Stalinem, prowadząc ją w dużej części w tajemnicy przed wszystkimi. Wiedział, że Armia Czerwona już zajęła kresy, a lada moment może zająć Polskę centralną. Musiał wiedzieć o rozbrajaniu kresowych oddziałów AK. Jak się zdaje, Mikołajczyk wyciągnął z tych złowróżbnych wieści wniosek, że trzeba niemal za każdą cenę starać się o przywrócenie relacji z Moskwą.

Ówczesny sposób myślenia Mikołajczyka uwiecznił w swoich wspomnieniach Jan Nowak-Jeziorański, który 10 lipca 1944 roku spotkał się z polskim premierem przed wylotem do kraju.

Rosjanie zajmą Polskę — to jest pewne i zaanektują za zgodą Anglosasów ziemie wschodnie po Bug. Możemy przeciw temu co najwyżej protestować, ale co tam protesty — machnął lekceważąco ręką. Jeżeli Rosja będzie chciała sowietyzować resztę kraju siłą i terrorem, nie mamy żadnej szansy. Ale to jest mało prawdopodobne. We Francji i w Niemczech wyłonią się po wojnie silne partie komunistyczne, odstraszający przykład Polski odebrałby im wszelkie szanse. Sowietyzacja Polski przemocą nie może wyprzedzać zwycięstwa komunistów w zachodniej Europie. Jeśli to rozumowanie okaże się trafne, nie można doprowadzić do tego, aby powstała w kraju próżnia polityczna, bo wtedy komuniści sami ją wypełnią bez użycia przemocy. Trzeba więc dążyć do kompromisu i znaleźć się na miejscu9.

Argument o potrzebie „znalezienia się na miejscu” rzuca na Mikołajczyka mało pochlebne światło. Przecież w kraju był Delegat Rządu na Kraj w randze wicepremiera oraz politycy z Rady Jedności Narodowej. Nie było więc groźby „próżni politycznej”. Oczywiście obecność polskiego premiera w kraju w momencie wejścia Rosjan miałaby swoje znaczenie. Mikołajczyk zakładał jednak, że bez niego nic się w kraju nie uda. A od tego krok do podejrzenia, że chciał sam zdobyć całą władzę i uczynić z ludowców partię władzy. Na dodatek musiał wiedzieć, że bez zgody Rosjan Brytyjczycy go do kraju nie puszczą. Jego gra na siebie była nielojalna zarówno wobec prezydenta Raczkiewicza, jak i gen. Sosnkowskiego, i stawiała go w słabszej pozycji wobec Stalina.

Nowak-Jeziorański, który szykował się wtedy do przerzutu do Warszawy, usłyszał interesujące słowa Mikołajczyka: „Odprowadzając mnie do drzwi i żegnając się bardzo serdecznie, rzucił nagle zagadkowe zdanie: — Następnym razem spotkamy się w Warszawie… i to wkrótce… w okolicznościach może nie bardzo przyjemnych”. Słowa te Nowak-Jeziorański w swoich wspomnieniach zinterpretował tak: „(Miał) nadzieję dotrzeć do Warszawy uwolnionej od Niemców via Moskwa, a więc za zgodą Rosjan”10.

Finałem tej fazy starań o jakiś modus vivendi ze Stalinem była wizyta Mikołajczyka w Moskwie na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku. Mikołajczyk był przekonany, że dogada się ze Stalinem i bezpośrednio z Moskwy pojedzie do wolnej już Warszawy. Była to gigantyczna naiwność.

Posag dla nas, [Wywiad Józefa Marii Ruszara z Janem Nowakiem-Jeziorańskim z 1986 roku], „Historia. Do Rzeczy”, 2014, nr 6, s. 52. [wróć]

Relacja Jarosława Sellina, 5.07.2014 [jeśli nie zaznaczono inaczej, relacji wysłuchał Piotr Semka]. [wróć]

„Wybacz mi żono, że Polskę ukochałem bardziej niż Ciebie i dziecko”, polscy narodowcy jako ofiary nazizmu w okresie II wojny światowej, red. Przemysław Andrejuk, Szczecin 2009. [wróć]

Relacja Jana Żaryna, 14.01.2014. [wróć]

Andrzej Krzysztof Kunert, Rzeczpospolita walcząca, styczeń-grudzień 1941, Warszawa 2002, s. 356. [wróć]

Godzina W, reż. Janusz Morgenstern, Polska 1979. [wróć]

Posag dla nas, s. 51. [wróć]

Ibidem. [wróć]

Jan Nowak-Jeziorański, Kurier z Warszawy, s. 290. [wróć]

Ibidem, s. 290–291. [wróć]

3. Gorączka 1944

Kiedy w nocy z 3 na 4 stycznia 1944 roku wojska sowieckie przekroczyły granicę II Rzeczpospolitej w okolicach miasta Sarny, stało się jasne, że gra o Polskę wchodzi w decydującą fazę.

„A czas się zbliżał, każdy czuł, że już nam ziemia drży i okna domów cięły świat jak okna cel”.

Ten cytat rozpozna każdy miłośnik Jacka Kaczmarskiego. Pochodzi z piosenki Dylemat, opowieści o ojcu, żołnierzu AK, który długo nie chciał, aby syn wdawał się w konspirację. Kiedy jednak zauważył, że syn szuka okazji do walki w komunistycznej Armii Ludowej, zdecydował się, aby wciągnąć syna do AK. Jeszcze raz wsłuchajmy się w te słowa — „Każdy czuł, że już nam ziemia drży”. Oczywiście chodzi o drżenie ziemi od odgłosów sowieckich armat. Ale stan podniecenia wywołanego nadzieją na rychłą przegraną Niemców trwał już od końca 1943 roku.

Mój stryj Zbigniew Semka, żołnierz AK zaprzysiężony pod ps. Brutus, wspomina:

Już w styczniu 1944 roku w rozmowach nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego alianci nie uderzają od strony Grecji. Spekulowaliśmy, że jak to się wtedy mówiło, uderzenie w miękkie podbrzusze Europy da szansę na dojście Amerykanom i Anglikom do Polski w sytuacji, gdy Rosjanie zatrzymywani przez Niemców będą jeszcze hen w okolicy Dniepru. Gdy alianci zajęli Włochy, pocieszano się, że szybko pobiją Niemców i także dojdą do naszych ziem przed Rosjanami. Wtedy zorganizujemy się, pobijemy Niemców i staniemy na granicy ryskiej. Byli tacy, co twierdzili, że wygładzi się granicę ryską z wychyłem na wschód, np. weźmiemy sobie Mińsk1.

Szukając pamiętników oddających dobrze nastrój tamtego okresu, sięgnąłem po wspomnienia Zbigniewa Wernica, ps. Cezar, zastępcy dowódcy plutonu AK. Ten młody konspirator AK prowadził między styczniem a czerwcem 1944 roku pamiętnik, który cudem ocalał z powstania. Sam „Cezar” powstańczego zrywu nie doczekał. W czerwcu został aresztowany przez Gestapo i rozstrzelany 21 lipca 1944 roku.

Dla historyka zawsze najciekawsze są zapiski robione w danym czasie, gdyż ludzie, którzy wspominają pewne wydarzenia po latach, korygują je na podstawie wiedzy o tym, co zdarzyło się potem. Tymczasem pamiętnik „Cezara” to wiarygodny opis poglądów i przewidywań szeregowego żołnierza podziemia. Zapis z 6 kwietnia 1944 roku mówi:

Wczoraj komunikat z Londynu doniósł, że Armia Krajowa nawiązała kontakt z armią czerwoną. Komendant okręgu wołyńskiego nawiązał kontakt w okolicach Łucka z dowódcą dywizji kawalerii sowieckiej, w całym szeregu miejscowości na Wołyniu ujawniły się oddziały polskie. Tyle komunikat. Wydarzenie brzemienne, a z drugiej strony, mamy współpracować z mordercami naszych braci, z katami naszych oficerów. Mamy witać bandycką armię czerwoną na naszych polskich ziemiach.

Żołnierz musi słuchać rozkazu, święte słowo, lecz w duszy żarzy się bunt, nie, nigdy razem z czerwonym satrapą nie pójdziemy walczyć. Mamy bić Niemców, krwawić się, by torować drogę czerwonemu imperializmowi? Nigdy. W tym momencie, gdy Armia nasza krajowa podaje rękę rosyjskim (…), myśli nasze biegną ku niewielkiej krypcie srebrnych dzwonów, ku temu, dla którego Polska była jedynym celem życia, a wschód jej paliwem, jej potęgą.

W ogóle to dziwna sprawa, Polska, nie utrzymując stosunków dyplomatycznych z Rosją, współpracuje z nią na polu militarnym. Zobaczymy, jakie będą komentarze w tej sprawie. Gdyby nastąpiło porozumienie i gdyby zaczęła się na tamtych terenach tworzyć armia polska, to… Ale to wszystko jest gdyby, żeby. Zobaczymy2.

Spróbujmy zatrzymać się nad tym cytatem. W chwili, gdy Armia Czerwona wkroczyła na kresy, młody AK-owiec dość niskiego szczebla w krótkim tekście definiuje najprzeróżniejsze, często wykluczające się uczucia. Jest i pamięć o tym, że Sowieci są mordercami z Katynia — jak się okazuje, większość społeczeństwa uznała, że w tym jednym wypadku Niemcy mówią prawdę i że Rosjan było stać na wymordowanie tysięcy polskich oficerów. Wyłoniła się też niejasna myśl, że jakiś modus vivendi z Rosjanami trzeba będzie wypracować. Na koniec pojawiła się wreszcie dosyć fantastyczna nadzieja, że Rosjanie pozwolą formować na zajętych przez siebie terenach niezależną i niepodległą armię polską. Przerzućmy kilka stron pamiętnika „Cezara” dalej, aby zobaczyć wpis z 6 czerwca 1944 roku — dnia inwazji aliantów na Normandię. Młody konspirator wówczas pisał:

Historyczny dzień. Dziś w nocy rozpoczęła się inwazja na Europę (…) zaczął się nowy, końcowy etap wojny. Premier Mikołajczyk, przemawiając z Waszyngtonu, stwierdził wprawdzie, że chwila powstania w kraju jeszcze nie nadeszła, ale my wiemy, że już na pewno jest niedaleki okres ostatniego porachunku3.

I kolejny przeskok. 15 czerwca „Cezar”, opisując, jak przygotowywał biało-czerwone opaski z numerem swojego plutonu, pisze:

Aż serce się raduje na widok biało-czerwonej opaski z orzełkiem i WP. Wojsko Polskie, jak to brzmi. Kiedyś nareszcie wyjdziemy z tych podziemi. Ach, będzie to dzień. Zamieni się stolica biało-czerwonym kwiatem. A jeszcze gdzieś w głębi biurka przechowywany z pietyzmem mam stary ojca znaczek biało-czerwony peowiacki z pamiętnych dni 1915 r.4.

Wspomniane przez młodego żołnierza wydarzenia z 1915 roku to chwile, kiedy z Warszawy uciekli Rosjanie i na ulice mogli wyjść żołnierze Polskiej Organizacji Wojskowej. Ale klimat tych słów pokazuje też dobrze popularne wówczas marzenie, że powtórzy się dzień 11 listopada 1918 roku, gdy młodzi chłopcy rozbrajali na ulicach Warszawy oficerów kajzerowskiej armii, a niemiecki garnizon żołnierski zrewoltował się na wieść o rewolucji i dał się faktycznie zneutralizować.

Jeśli kąśliwe zarzuty rewizjonistów o poruszającej niefrasobliwości i schematyzmie dowództwa podziemia mają gdzieś najsolidniejsze podstawy, to właśnie w kwestii zadziwiająco pewnej wiary, że powtórzy się scenariusz z 1918 roku. Znawca okupowanej Warszawy prof. Tomasz Szarota przyznaje:

Jest prawdą, że generał Stefan Rowecki „Grot” wierzył, że koniec II wojny światowej na ziemiach polskich będzie przypominał listopad 1918 r. Trudno uwierzyć, że rozumuje tak wysokiej klasy oficer. Trzeba wiedzieć, że Rowecki sam tamte wydarzenia przeżył w taki sposób. Wraz z kolegami jako 23-latek z Polskiej Siły Zbrojnej wziął z kolegami koło Wyszkowa do niewoli całą kompanię niemieckich żołnierzy. To przeświadczenie o powtórzeniu się sekwencji wydarzeń z 1918 r. odbija się zarówno w propagandowej akcji „N”, która miała skonfliktować znajdujących się na terenie Generalnego Gubernatorstwa żołnierzy Wehrmachtu z SS i funkcjonariuszami niemieckiej policji, jaki w zapomnianych już dziś napisach „Oktober”, które miały już jesienią 1943 r. przypominać Niemcom schyłek I wojny światowej w październiku 1918 roku5.

Szarota przyznaje, że krążyły wówczas wśród wysokich dowódców AK opinie, że jeśli nastąpi jak w 1918 roku załamanie się Niemiec, to albo Wehrmacht stanie się neutralny, albo wręcz — w najśmielszych hipotezach — może przejść na stronę Polaków.

Trudno nie szczypać się ze zdziwienia, gdy styka się z takimi świadectwami. Jak można było nie zauważać zupełnie innego charakteru ideologii nazistowskiej, która nie tylko zindoktrynowała SS i Gestapo, ale także wbiła Wehrmacht w ślepe posłuszeństwo. Z drugiej jednak strony nie powinno się zapominać o oficerach uczestniczących potem w spisku 20 lipca 1944 r. takich jak pułkownik Claus Schenk von Stauffenberg. Tacy ludzie byli w armii niemieckiej, tyle że byli słabsi i było ich mniej niż zakładały to nadzieje dowódców polskiej AK6.

A jednak tak było. Musimy przyjąć to do wiadomości i zrozumieć, jak mocno wpłynęło to założenie na sekwencję wydarzeń, która doprowadziła do powstania warszawskiego.

Aby zakończyć cytaty z dziennika „Cezara”, zacytujmy jeszcze sentencję, którą Zbigniew Wernic wykaligrafował na wewnętrznej okładce brulionu — pamiętnika: „W końcu lepiej wykonywać złe decyzje niż być biernym świadkiem wydarzeń”7. Powtórzmy raz jeszcze. Najlepsza część społeczeństwa żyła przygnieciona brutalną, nienawistną kampanią terroru, którą rozpętali hitlerowcy. W tej akcji mordowania i upokarzania Polaków dosłownie każdego dnia były zarówno elementy nazistowskiej ideologii z pojęciem „narodu panów”, jak i osobista pogarda i okrucieństwo wielu Niemców. Nigdy nie zapomnę wspomnień mojej matki Aliny, która przeżyła wojnę w okupowanej Warszawie i cudem wyrwała się z paru ulicznych łapanek. Mama opowiadała, że gdy Niemcy spychali Polaków kolbami pod ściany domów, wszyscy doskonale potrafili wyczuć, co robili na rozkaz swoich oficerów, a co „dokładali” od siebie. Tych kopniaków i ciosów wynikających z własnej inicjatywy i nienawiści do Polaków było zaskakująco dużo.

Dopiero na tym tle zrozumieć możemy, jak nietrafne są opinie Piotra Zychowicza o tym, że Polacy po klęsce stalingradzkiej powinni zawiesić akcję przeciwko Niemcom i przygotowywać się do przyjścia okupacji rosyjskiej. Życie pod władzą Hansa Franka — władcy Generalgouvernement nie dawało szansy na zapomnienie o wyzywającej nienawiści Niemców. Siłą rzeczy na terenach Generalnej Guberni i obszarach II RP przyłączonych bezpośrednio do Rzeszy marzenie o chwili odwetu i powstaniu przeciwko Niemcom wypełniało całkowicie myślenie młodych i starych. Jedynym, co korygowało tę żądzę walki na terenach przyłączonych do Rzeszy, był znacznie silniejszy terror niemiecki. Ale w GG — w Warszawie, Krakowie czy Lublinie — konspiracja kwitła. Przypomnijmy zdziwienie Józefa Mackiewicza, który w powieści Nie trzeba głośno mówić8 opisywał okupacyjną Warszawę jako jakiś przedziwny obszar, w którym łączyły się dwa pozornie przeciwstawne czynniki. Terror niemiecki i kwitnąca konspiracja.

Miasto, w którym jednocześnie ludzie ginęli z głodu i powstawały bajeczne fortuny. Do którego trafiało z Londynu dużo obcej waluty i w którym Niemcy rozstrzeliwali ludzi pod ścianami domów z byle powodu. Mackiewicz nie mógł zrozumieć, dlaczego to dziwne miasto nie jest w stanie przyjąć grozy nadchodzących Sowietów.

Można powiedzieć, że konspiracja AK-owska była wielką maszyną przygotowującą jeden decydujący zryw. Miało to swoją cenę. Obowiązująca ideologia unikania zbyt aktywnej walki przed ową wymarzoną godziną „X” została natychmiast przedstawiona przez komunistyczne podziemie jako polityka stania z bronią u nogi, a nawet gorzej, dowód na ukrytą kolaborację z nazistami. Jeśli nie zrozumiemy, że Armia Krajowa i rząd w Londynie musiały odpierać sowieckie i komunistyczne zarzuty zarówno na froncie wewnętrznym, jak i wobec zachodnich aliantów, nie pojmiemy, dlaczego pchano kraj do wypełniania planu zaatakowania Niemców w chwili ich odwrotu.

Pojawiają się głosy, że najlepszym rozwiązaniem w ówczesnej sytuacji było stworzenie solidnej sieci konspiracji przygotowanej na okres po wejściu Sowietów, niepodejmowanie akcji „Burza” ani powstania warszawskiego i wysłanie oddziałów partyzanckich AK na zachód zamiast ujawniania ich przed Sowietami. Jako przykład takiej mądrości politycznej podaje się marsz Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych. Jednak zapomina się o paru czynnikach. Po pierwsze, niepodejmowanie walki z Niemcami byłoby absolutnie niezrozumiałe dla młodych — a oni stanowili większość konspiracji i partyzantki. Dowódcy AK mogli bardzo poważnie obawiać się, że doszłoby wówczas do przejścia sporej części rozgorączkowanej młodzieży do komunistycznej Armii Ludowej. Przypomnijmy raz jeszcze piosenkę Kaczmarskiego Dylemat opartą, jak pisze sam autor, na autentycznych wspomnieniach jego wuja Ignacego. Bohater piosenki, jak każdy ojciec bojący się o życie syna, stara się trzymać go z dala od konspiracji. Ale syn, marząc o walce, zaczyna kręcić się wokół sąsiada z tej samej kamienicy, o którym wiadomo, że konspiruje w AL. Koniec końców, mimo obaw, bierze syna do AK, nie chcąc, by służył komunistom.

Po drugie, oddziały Armii Krajowej nie mogły gremialnie wycofać się wraz z Niemcami na zachód. Przywoływany przykład Brygady Świętokrzyskiej nie był propozycją dla wszystkich oddziałów AK. Brygada była jednostką średniej wielkości, w styczniu 1944 roku w chwili wymarszu w kierunku linii frontu liczyła ok. 850 żołnierzy9.