Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Muhammad Ali (urodzony w 1942 roku jako Cassius Marcellus Clay jr.) to człowiek legenda, trzykrotny bokserski mistrz świata wszechwag. Swoją wielką karierę rozpoczął od zwycięstwa nad Polakiem, Zbigniewem Pietrzykowskim, w finale wagi półciężkiej na igrzyskach olimpijskich w Rzymie w roku 1960. Jednak Muhammad Ali to nie tylko wybitny sportowiec. To także człowiek, który przez całe życie na przekór wszystkim nigdy nie wyparł się swoich przekonań – dla niektórych dość kontrowersyjnych. W 1967 roku został pozbawiony tytułu mistrza świata i skazany na karę więzienia w zawieszeniu za odmowę odbycia służby wojskowej. Przeszedł na islam i znany był ze swych poglądów antywojennych, które wielokrotnie demonstrował w kontekście amerykańskiej interwencji w Wietnamie. Przez lata zmagał się z chorobą Parkinsona. Wiadomość o jego śmierć 3 czerwca 2016 roku agencje informacyjne na całym świecie podały jako temat numer jeden. Książka Przemysława Słowińskiego w zbeletryzowanej formie przedstawia biografię tego nietuzinkowego człowieka i jest z pewnością lekturą, która zainteresuje nie tylko sympatyków boksu. Autor przedstawia sylwetkę boksera na tle burzliwych w Ameryce wydarzeń lat 60. i 70. XX wieku, jest więc to również opowieść m.in. o ruchu hippisowskim, pastorze Kingu, Czarnych Panterach i Malcolmie X.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Jan Koźbiel
Projekt okładki
Pracownia WV
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Mariola Będkowska
Wydanie I, Chorzów 2016
Tekst opracowano na podstawie wydania Prószyński i S-ka SA 2004, a następnie zaktualizowano
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 32-348-31-33
office@videograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Przemysław Słowiński
ISBN 978-83-7835-522-9
Zbudź pszczołę, a zwróci się przeciwko tobie z siłą smoka.
Sun Tsu,Sztuka wojny
Posterunek policji w Louisville mieścił się w szarym, odrapanym budynku na końcu Shelby Street. Tego dnia dyżur pełnił Joe Martin, żylasty facet z przerzedzonymi jasnymi włosami. Panował nieprzytomny upał, łagodzony nieco przez pracujący pod sufitem ogromny wentylator. Nie zdejmując nóg z biurka, Joe sięgnął po kolejną butelkę wody mineralnej. Otworzył ją zębami i jednym potężnym haustem wychylił niemal do dna. Woda była obrzydliwie ciepła, ale przynajmniej mokra i zwilżała przyjemnie wyschnięte na wiór gardło. Władze stanu Kentucky, wyposażając policyjne posterunki, nie przewidziały takiego zbytku jak lodówki.
Przez zasłonięte roletami okna wdzierały się do biura powiewy ciepłego wiatru. Był chyba piątek, bo ze znajdującej się naprzeciwko restauracji wiatr przynosił obrzydliwy zapach smażonej na oleju ryby. Zza zamkniętych drzwi dochodziło monotonne klekotanie maszyny do pisania. Jedyne umeblowanie pokoju stanowiły ogromne, zaśmiecone biurko z wysuwanym blatem, dwa twarde krzesła i lada. Na biurku tlił się niedopałek w mosiężnej popielniczce, pełnej starszych bliźniaków. Szare płatki popiołu przyprószyły żółty blat biurka i leżące na nim papiery. Na boku olbrzymiego mebla ktoś pracowicie wyrył dużymi cyframi kilka numerów telefonicznych. Na brudnozielonej ścianie wisiała wielka mapa terenu i ubiegłoroczny kalendarz – A.D. 1953. Podłogę pokrywały strzępy sparciałej gumowej wykładziny, zamocowanej przyśrubowanymi tu i ówdzie kawałkami zaśniedziałego mosiądzu.
Joe usłyszał dochodzący od strony schodów tupot nóg i po chwili do biura weszło dwóch klientów. Obydwaj rasy czarnej, mieli po dziesięć, jedenaście lat; jednemu spływały po twarzy wielkie jak krople deszczu łzy.
– Co się stało, chłopaki? – Martin podniósł się zza biurka. – Pobił was kto?
– Nie… tylko… miałem… rower… – wydukał zaryczany dzieciak.
– Co, spadłeś z roweru?
– Nie. Jakiś facet rąbnął mi rower. – Murzynek opanował wreszcie płacz.
– Gdzie?
– Pod sklepem.
– Pod którym sklepem?
– Pod warzywniakiem starego Dreyera.
– Zapiąłeś?
– Nie.
– No to sam poprosiłeś złodzieja, żeby go sobie wziął. – Joe Martin zmarszczył brwi, ale chcąc nie chcąc zabrał się do spisywania protokołu.
– Jak masz na imię?
– Cassius.
– Tylko tyle?
– Nie. Cassius Marcellus.
– I to wszystko?
– Nie. Mam jeszcze nazwisko.
– A jakie, jeśli można wiedzieć? – Joe należał do cierpliwych policjantów.
– Clay. Cassius Marcellus Clay.
Podczas gdy Martin wypełniał pieczołowicie rubryki formularza, rozpacz małego Cassiusa zmieniała się w złość. Zacisnął mocno pięści i wycedził przez zęby:
– Jak złapię tego łobuza, stłukę go na kwaśne jabłko!
Policjant uśmiechnął się, patrząc na wątłe ramiona dzieciaka.
– Musisz się sporo nauczyć – powiedział. – I dużo trenować, jeśli chcesz komukolwiek sprawić lanie. Jak masz ochotę, to wpadnij do mnie na salę przy Jefferson Street.
Posterunkowy Martin był jednym z trenerów miejscowego klubu bokserskiego Columbia Gymnasium, gdzie przez sport starano się trzymać dzieciaki z biednych rodzin z dala od ulicy. Następnego dnia, kiedy prowadził zajęcia z młodymi adeptami pięściarskiej sztuki, stanęli przed nim dwaj wczorajsi interesanci.
– To jest mój młodszy brat Rudolph – przedstawił swego towarzysza mały Cassius. – On też chciałby nauczyć się boksować.
– No to wkładajcie rękawice chłopaki. Zobaczymy, co jesteście warci.
Tak wyglądał początek jednej z najbardziej ekscytujących sportowych karier. O małym Cassiusie już wkrótce zaczęto pisać, że ma refleks pantery, kroki tancerza najwyższej klasy, szybkie i silne pięści oraz żelazny podbródek, wytrzymujący każde uderzenie.
Wszystko zależy od dobrego początku.
Najpierw powinniśmy wytyczyć sobie jasny cel i dopiero wtedy podążać niewzruszenie wiodącą ku niemu ścieżką.
K. Tonei, This is aikido
Historia Cassiusa Claya zaczyna się nietypowo, ale jak się wkrótce okaże, niemalże wszystko było w tym człowieku nietypowe. Nietypowy był styl walki z opuszczonymi luźno wzdłuż ciała rękami, nietypowe były prezentowane przez niego pycha, wyniosłość i nonszalancja, nietypowa była też rodzina, w której przyszedł na świat. Historie bokserskich mistrzów świata wagi ciężkiej zaczynają się zazwyczaj podobnie: „Urodził się w biednej rodzinie murzyńskiej”, a często przed słowem „biednej” dodawany jest jeszcze przysłówek „bardzo”. Tymczasem Cassius urodził się w rodzinie przyzwoicie sytuowanej. Nie bogatej, ale i nie biednej. Miało to miejsce 17 stycznia 1942 roku o godzinie 6.35 w liczącej 300 tysięcy mieszkańców miejscowości Louisville w stanie Kentucky, sławnej z powodu rozgrywanych w niej corocznie wyścigów konnych.
Przyszedł na świat w łóżku kupionym za poważną kwotę 225 dolarów, a kiedy doszedł do znaczących zaszczytów, Clay senior oznajmił, że nie sprzedałby tego mebla nawet za tysiąc. Zresztą sprawa była i tak bezprzedmiotowa, bowiem wspomniane łóżko Cassius Clay zabrał do swego nowego domu, gdzie służyło mu jeszcze przez wiele lat, a kto wie, czy nie sypia na nim i dziś.
Przodkowie przyszłego czempiona mieszkali w Louisville już od sześciu pokoleń; na początku stanowili własność człowieka nazywającego się Cassius Marcellus Clay, który był w swoim czasie wysłannikiem prezydenta Abrahama Lincolna do Rosji. Dawno, dawno temu czarnoskóry sługa pana Claya dał imię swojego właściciela najstarszemu synowi i od tej pory tak nazywano najstarszych synów w każdym pokoleniu. Ojciec naszego bohatera, Cassius Marcellus Clay senior, był malarzem szyldów w Louisville, zarabiającym na tyle dobrze, że jego małżonka, Odessa Clay (z domu Grady), mogła nie pracować i poświęcić się wychowaniu Cassiusa juniora i jego młodszego o dwa lata brata Rudolpha. Mieszkali w jednopiętrowym domku z czerwonej cegły przy Grand Street, schludnym jak fartuszek pierwszoklasisty. Pod frontowymi oknami rosło morze begonii, a bratki tworzyły okrągły dywan wokół pnia akacji.
Mały Clay wyrastał więc w dostatku w pięciopokojowym domu, pod troskliwym okiem rodziców. Po ojcu odziedziczył buntowniczość, po matce ciepło i dobroć. Pani Odessa słynęła również w okolicy z przepysznych czekoladowych pierniczków. Na dwunaste urodziny Cassius otrzymał od ojca wspaniały prezent: nowiutki rower wyścigowy. Kosztował 60 dolarów, sumę na owe czasy zawrotną. Radości nie było końca i malec przez cały dzień z niego nie zsiadał, a kiedy trzeba było iść spać, postawił sobie rower przy łóżku. Wydawało się, że najstarsza pociecha państwa Clayów zostanie w przyszłości zawodowym kolarzem. To, iż stało się inaczej, spowodował pewien anonimowy złodziej, którego nigdy zresztą nie znaleziono i nie ukarano. Sam zaś Cassius chciał w przyszłości zostać policjantem, do czego poniekąd zobowiązywało go nazwisko1.
* * *
Trenujący małolatów w miejscowym Columbia Gymnasium posterunkowy Joe Martin był dobrym trenerem, chociaż jego metody wychowawcze nie należały do wzorcowych. Zwykł mawiać:
– Jeżeli mówię, że na dworze pada deszcz, to żaden z was nie biegnie do okna, żeby to sprawdzić. Jeśli ja tak mówię, to znaczy, że tak jest.
Młody Cassius jadał i sypiał w domu, ale żył w bokserskiej sali. Z niespotykaną zaciętością walił w worek i sparował z coraz silniejszymi przeciwnikami. W domu miał miłość i wyrozumiałość, a w klubie słuchał pilnie swojego trenera, uczył się i robił błyskawiczne postępy.
– Zrobię z niego i jego brata prawdziwe gwiazdy – mówił Martin. I w połowie miał rację.
Cassius Clay był już tak dobry, że co tydzień występował w prawdziwym ringu w walkach amatorskich, szybko zyskując uznanie fachowców. W debiutanckim pojedynku zwyciężył na punkty białego chłopaka nazwiskiem Ronny O’Keefe. Po kolejnych zwycięstwach zaczęto go nazywać „chłopakiem o szybkich rękach”. W 1958 roku jako szesnastoletni młodzieniec zwyciężył w wadze średniej w turnieju O Złote Rękawice stanu Kentucky.
* * *
Młody zwycięzca prestiżowego turnieju poczuł się niemal królem dzielnicy. Niemal, bo prawdziwym władcą Snake Town i całego West Endu był niejaki Corky Baker, starszy od Cassiusa o dwa lata właściciel potężnych bicepsów i wielkich jak bochny chleba dłoni, którymi potrafił rozerwać na pół grubą na dziesięć centymetrów książkę telefoniczną. Corky wyglądał dokładnie jak Mister Atlas z popularnych podręczników w rodzaju „Jak stać się sprawnym i silnym”. Pracował jako wykidajło w znanej spelunce Dreamland Tavern, gdzie słynął z żelaznego chwytu „za kark i portki”, który mu służył do wywalania pijaków i awanturników na zewnątrz, a dodatkowe pieniądze zarabiał, zakładając się, jak wysoko do góry podniesie przód ogromnego cadillaca. Obaj chłopcy już dwukrotnie konfrontowali na ulicy swe pięściarskie umiejętności i uczciwie trzeba przyznać, że spotkania te nie kończyły się dla Claya najszczęśliwiej. Chodzący w glorii zdobywcy Złotych Rękawic Cassius wiedział dobrze, że prędzej czy później Corky znowu stanie na jego drodze. Szczerze mówiąc, trochę się obawiał tego starcia, ale chcąc zostać mistrzem świata – o czym już zaczynał przecież marzyć – wiedział dobrze, że droga do sukcesu wiedzie poprzez skucie mordy pewnemu siebie Bakerowi.
Przez kilka tygodni czarna społeczność Louisville żyła zbliżającą się walką Claya z Bakerem. Wywoływała ona w małym mieście sensację nie mniejszą niż późniejszy pojedynek o mistrzostwo świata z Joe Frazierem. Jak to w Ameryce – na potęgę zawierano zakłady, w których zdecydowanym faworytem był bykowaty wykidajło.
Clay postanowił nie czekać, aż któregoś pięknego dnia spotka znowu swego przeciwnika na ulicy. Pewnego jesiennego popołudnia poszedł wraz z kilkoma kolegami do mordowni, w której pracował Baker.
– Słuchaj, Corky – powiedział – doszły mnie słuchy, że planujesz połamać mi żebra.
– I nie tylko – rzekł na to rywal. – Złamię ci również kręgosłup i zmiażdżę czaszkę. I żadne tam złote czy inne rękawice cię przed tym nie uchronią.
– No to masz okazję udowodnić, czy w pięściach jesteś równie mocny jak w gębie. W najbliższy piątek odbędą się w Columbia Gym zawody Tomorow’s Champions. Wyzywam cię na pojedynek.
– To nie jest prawdziwa walka… – zaczął Corky, ale natychmiast został zakrzyczany przez towarzyszącą Cassiusowi grupę.
– Co, pękasz? Patrzcie na tego siłacza, boi się wejść do ringu! Strach cię obleciał? To idź sobie popłakać do mamusi!
Potężny wykidajło zacisnął w strasznym gniewie ogromne pięści i przez chwilę wydawało się, że rzuci się swym dręczycielom do gardła jak rozjuszony doberman. Opanował się jednak i zanim odwrócił się ostentacyjnie do Claya plecami, rzucił krótko:
– Dobra, dupku. Na ringu czy na trawie, co za różnica. I tak zrobię z ciebie marmoladę.
W piątkowy wieczór niewielka sala Columbia Gym pękała w szwach. Ludzie siedzieli stłoczeni jak śledzie, dosłownie głowa przy głowie. Kiedy rozległ się dźwięk gongu, Corky ruszył na przeciwnika, młócąc zażarcie ogromnymi pięściami. Jednym z tych wściekłych swingów o mało nie znokautował sędziego, ale za nic nie mógł trafić Cassiusa. Ten zaś trafiał jak chciał i kiedy chciał, z każdej niemal pozycji. Jego prawa lądowała na nosie rywala raz po raz z zegarmistrzowską precyzją i wkrótce narząd węchowy Corky’ego nabrzmiał do rozmiarów dorodnego pomidora. Zanim druga runda dobiegła końca, opuchnięty Baker przestał nagle walczyć.
– Dosyć, do cholery! – wymamrotał. – To nie fair.
Co rzekłszy, uczynił to samo, co kilkadziesiąt lat później pewien Polak nazwiskiem Andrzej Gołota, czyli po prostu salwował się ucieczką.
Nowym niekwestionowanym władcą Louisville został Cassius Marcellus Clay. Było to zwycięstwo bez żadnych profitów finansowych, ale w karierze przyszłego czempiona nie mniej ważne niż tryumfy nad wielkimi gwiazdami ringu.
* * *
Zdania na temat uprawiania seksu przez sportowców przed ważnymi meczami są podzielone. Jedni sądzą, że nie jest to wskazane, ponieważ odbiera siłę i chęć do walki, inni uważają, iż właśnie bez seksu będą całkiem do niczego. Szesnastoletni Clay nie miał na temat seksu wyrobionego zdania, przede wszystkim dlatego, że jeszcze go nie posmakował. Za sobą miał tylko dwa doświadczenia o podłożu z grubsza seksualnym. Pierwsze – liczył sobie lat dwanaście – ograniczyło się do podglądania pewnego wieczoru pary, która otrzymawszy nowe mieszkanie, nie zdążyła jeszcze założyć sobie zasłon. Clay wraz z grupką kolegów patrzył w napięciu, jak kobieta i mężczyzna ściągają z siebie ubranie, lecz zanim doszło co do czego, mężczyzna zgasił światło i cały teatr szlag trafił.
Drugie doświadczenie – dwa lata później – polegało na kilku niezdarnych pocałunkach z jedną z sąsiadek, chudą, wiecznie roześmianą Gwendolyn Jones. Jeden ze starszych przyjaciół Claya z Columbia Gym, Donnie Hall, uznał taki stan rzeczy za niedopuszczalny i kiedy chłopcy pojechali w lutym 1958 roku do Chicago na turniej bokserski dla juniorów, zabrał się ostro za seksualną edukację prawiczka.
Zakwaterowano ich w hotelu St Clair, niedaleko zamarzniętego jeziora Michigan. Kiedy się już rozmieścili wygodnie w pokojach, Donnie zadzwonił po taksówkę.
– Dokąd, chłopaki? – zapytał ich siedzący za kierownicą ogromnego żółtego chevroleta łysy Murzyn w różowej koszuli i niebieskiej dżinsowej kamizelce.
– Tam, gdzie można znaleźć jakieś babki – odpowiedział Donnie.
– To zależy, ile chcecie zapłacić – rzekł ostrożnie taksówkarz.
– Cena nie gra roli. Wieź nas po prostu tam, gdzie są najlepsze – chwacko rzucił Donnie.
– Okay. Ale to was będzie kosztować ekstra. – Łysy Murzyn odwrócił się i złamał chorągiewkę.
Wysiedli przy Calument Avenue, ponurej, zaśmieconej ulicy, która nie sprawiała bynajmniej wrażenia, że pracują na niej najlepsze w mieście kurwy. Po chwili znalazły się przed nimi dwie panienki: biała i czarna. Ta biała przyjrzała się Cassiusowi uważnie, po czym zapytała:
– Chcecie się zabawić?
– Tak – odparł zagadnięty. – Nie. Właściwie to tylko spacerujemy sobie.
– Jasne, dziecino. – Donnie uderzył Claya lekko łokciem w bok. – Pewnie, że chcemy się zabawić. Ile to ma kosztować?
– Siedem i dwa.
– Co o tym sądzisz, Cassius?
– W porządku – odpowiedział Clay, chociaż nie miał zielonego pojęcia, co, do diabła, znaczy te siedem i dwa.
Kilka minut później zrozumiał. To znaczyło siedem dolarów dla niej i dwa za pokój. Drogo jak za zboże. Weszli do najbliższej kamienicy. Tynk odpadał ze ścian całymi płatami, na klatce śmierdziało tanimi perfumami i kocimi szczynami. Otworzyło się małe okienko w korytarzu na parterze i wysunął się z niego długi rękaw zielonej wełnianej marynarki, zakończony dłonią z brudnymi paznokciami. Kiedy Donnie położył na tę dłoń odliczone pieniądze, ręka znikła i okienko zatrzasnęło się z głośnym hukiem.
– Którą chcesz? – zapytał Cassiusa przyjaciel.
Clay poczuł się nieco speszony tak obcesowym pytaniem. Właściwie obie były niezbyt urodziwe: biała niska i pękata, czarna wysoka, z długimi zębami i końską szczęką. Ale czarna sprawiała wrażenie czystszej i nieco schludniejszej niż jej biała koleżanka.
– Murzynkę – wyszeptał Cassius przyjacielowi do samego ucha.
Powlekli się skrzypiącymi schodami na górę, gdzie Donnie zniknął ze swą partnerką w którymś z licznych ciemnych korytarzy. Nie mając już u boku przyjaciela, Cassius poczuł się jeszcze mniej pewnie. Dziewczyna otworzyła wielkim kluczem drzwi do jednego z pokoi. Jego całe umeblowanie stanowiła popękana umywalka nieokreślonego koloru, kiedyś zapewne biała, rozchwiany stół z leżącymi na blacie okruszynami chleba, dwa taborety i stojące pod przeciwległą ścianą łóżko, nakryte wzorzystą kapą. Dziewczyna usiadła na łóżku, zadzierając przy okazji wysoko krótką czerwoną spódnicę, i wyciągnęła z torebki srebrną papierośnicę.
– Zapalisz?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Cassius. – Nie palę. Jestem sportowcem.
– No to świetnie, pójdzie szybciej. No, co tak stoisz? Zaczynaj. Nie mamy dla siebie całej nocy.
– Zaczynaj co? – zapytał niepewnie Clay.
– Jak to co? Rozbieraj się.
Cassius odnalazł na ścianie wyłącznik i przekręcił go.
– Co ty, u diabła, robisz? – Z ciemności dobiegł go głos zdziwionej dziewczyny. – Po cholerę zgasiłeś to światło?
– Bo zamierzam zdjąć majtki.
– Jasny gwint. Myślisz, że nigdy dotąd nie widziałam fiuta?
– Mojego na pewno nie – odrzekł logicznie Cassius i zdjął kurtkę, następnie buty, sweter, spodnie, koszulę i skarpetki. Zamierzał już zdjąć slipki, kiedy zauważył, że od strony ulicy pada przez okno jasna smuga światła. Podszedł i zasunął story. Dziewczyna chyba się trochę wystraszyła, bo w jej głosie dało się wyczuć nutę niepokoju.
– Co ty, do chuja pana, wyczyniasz? Po co to zrobiłeś?
– Bo właśnie przystępuję do zdejmowania majtek.
Dziwka rozebrała się błyskawicznie i położyła na łóżku. Kiedy wzrok Cassiusa przyzwyczaił się nieco do ciemności, mógł dostrzec jej chude ciało i sterczące piersi. Wstrzymał oddech. Nigdy jeszcze nie widział gołej kobiety…
Nazajutrz wieczorem przegrał wyraźnie na punkty walkę z Kentem Greenem i dołączył do zdecydowanych zwolenników seksualnej wstrzemięźliwości przed ważnymi pojedynkami.
* * *
Było upalne sobotnie popołudnie. Wieczorem – jak co tydzień – Cassius miał walczyć w kolejnych zawodach Tomorrow’s Champions. Bardzo lubił te piątkowo-sobotnie turnieje, szczególnie że za każdym razem Joe Martin płacił startującym zawodnikom po cztery dolary. Idąc w kierunku sali treningowej w lśniących bokserskich spodenkach w biało-czarne pasy, Clay zatrzymał się przy basenie, gdzie grupka dzieciaków, piszcząc przeraźliwie, rozchlapywała wokoło fontanny wody. W pewnej chwili obok niego stanął inny czarny chłopak, chudy, ubrany w podobne, tylko o wiele bardziej zniszczone bokserskie spodenki i sfatygowane, kiedyś białe tenisówki. Popatrzyli na siebie spode łba, jak dwa młode koguty.
– Dokąd idziesz? – zagadnął Cassiusa oberwaniec.
– Do Columbia Gym. Boksuję dziś wieczorem.
– Z kim walczysz?
– Nie mam pojęcia, ale z pewnością stłukę mu tyłek. A ty czemu nosisz bokserskie spodenki?
– Bo też dzisiaj walczę w Tomorrow’s Champions.
– A z kim?
– Też nie mam pojęcia, ale też jestem przekonany, że złoję mu skórę.
– Wobec tego życzę powodzenia – rzekł Cassius i pomaszerował w swoją stronę.
Kiedy dotarł w końcu do sali treningowej, znajomy obdartus z basenu już tam był. Siedział na ławce w szatni z marsową miną, a kiedy zobaczył Claya, podniósł się i powiedział:
– Masz pecha. Nie walczysz dziś wieczorem.
– Jak to nie walczę? Co za bzdury opowiadasz?
– Ano po prostu nie walczysz – powtórzył chłopak i odepchnąwszy Cassiusa od drzwi, opuścił pomieszczenie.
Zaniepokojony Clay odszukał Joe Martina.
– Ktoś powiedział mi, że dziś nie walczę. Co jest grane?
– Zgadza się. Nie walczysz. Twój przeciwnik waży za mało.
– Czy to czasami nie ten palant w biało-czarnych spodenkach w paski?
– I w podartych tenisówkach – odparł trener. – Chyba mówimy o tym samym facecie.
Zdegustowany takim obrotem sprawy Cassius udał się na poszukiwanie swego niedoszłego rywala. Znalazł go pogrążonego w smutku, siedzącego na kamiennych schodkach przed wejściem do sali.
– Dlaczego dupku nie nabrałeś trochę wagi? – natarł na niego z miejsca. – Przez ciebie obydwaj straciliśmy po cztery dolce!
W oczach napastowanego chłopaka błyszczały łzy, ale wcale nie zamierzał oddać pola.
– Straciliśmy cztery baksy, bo ty jesteś za tłusty – odgryzł się. – Jesteś zbyt młody, żeby tyle ważyć.
Młodego pięściarza w dziurawych tenisówkach spotkamy jeszcze na kartach tej opowieści. Nie co dzień bowiem się zdarza, by z niewielkiego miasta wywodziło się aż dwóch czempionów wszechwag. Nazywał się Jimmy Ellis i chociaż ta pierwsza walka nie doszła do skutku, to w przyszłości zmierzy się z Cassiusem Clayem aż trzykrotnie. Dwa razy jako amator, raz wygrywając, raz przegrywając, i raz w zawodowej walce o mistrzostwo Ameryki Północnej wszechwag. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
* * *
W niewielkim Louisville oprócz Columbia Gym działał jeszcze jeden klub bokserski, Grace Community Center, dużo biedniejszy, położony w murzyńskiej części miasta i prowadzony przez Freda Stonera. Tak się składało, że Stoner był trenerem o niebo lepszym niż Joe Martin, a jego chłopcy prezentowali oczywiście zdecydowanie wyższe umiejętności niż podopieczni policjanta. Clay przekonał się o tym już w 1957 roku, kiedy jeden z wychowanków Freda Stonera spuścił mu w finale stanowych Złotych Rękawic niezłe baty, będąc lepszym w każdym niemal elemencie pięściarskiej sztuki. Niestety, jedną z żelaznych reguł Joe Martina było: „Żadnych kontaktów ze Stonerem”. Płacił swoim chłopcom cztery dolary za cotygodniowy występ w Tomorrow’s Champions i nie życzył sobie, by w turnieju występowali także pięściarze z GraceCommunity Center.
Któregoś dnia Cassius wraz ze swym bratem Rudolphem, „Rudym”, odwiedzili Stonera w jego klubie. W sali treningowej było zimno, sprzęt był podniszczony i dużo gorszej jakości niż w Columbia Gym.
– Jeżeli chcecie trenować, to przychodźcie – powiedział im czarny trener. – Jestem tu codziennie od ósmej wieczorem do północy. Pokażę wam, jak naprawdę trzeba walczyć.
Następnego ranka, kiedy Cassius przyszedł do swojego klubu, Joe Marin zaczepił go już na korytarzu.
– Słyszałem, że byłeś wczoraj na treningu u Stonera. – Ton głosu był taki, jakby młody Murzyn dokonał jakiegoś poważnego przestępstwa.
– No… byłem.
– Znasz reguły naszego klubu. Albo jesteś ze mną, albo ze Stonerem. Masz go zostawić albo ja zostawię ciebie.
Clay wiedział, że w szkółce czarnego trenera może nauczyć się o wiele więcej. To z jego klubu wywodziły się największe lokalne gwiazdy boksu: Jerome Dawson, Billy Williams, Bill Hestor czy Rudolph Stich. Ale bardzo potrzebował również tych cotygodniowych czterech dolarów.
– Dobra – odpowiedział z niechęcią. – Więcej się tam nie pokażę.
Nie dotrzymał obietnicy. Po jakimś czasie postanowił w tajemnicy przez Martinem chodzić również do GCC. Po szkole gnał do klasztoru sióstr klarysek, gdzie czyścił podłogi i zajmował się biblioteką, potem biegł do Columbia Gym na zajęcia od szóstej do ósmej wieczorem, a od dziewiątej do dwunastej trenował pod okiem Freda Stonera. Praca iście katorżnicza, ale na efekty nie trzeba było długo czekać.
Poza boksem Clay miał jeszcze jedną wielką namiętność. Długie godziny spędzał przed jasno oświetloną wystawą salonu Auto Kaiser. Ze wszystkich wystawionych pojazdów interesował go tylko jeden – największy i najbardziej okazały model Cadillaca. Rozpłaszczywszy nos o szybę, jak zaczarowany podziwiał ten wspaniały wóz i nie bacząc na swój wiek, zapewniał wszystkich, że kiedyś kupi sobie taki samochód za pieniądze zarobione w ringu.
Tymczasem obok czterech dolarów u policjanta zarabiał jeszcze drugie cztery, ale na razie ciągle nie wystarczało to na najnowszy model Cadillaca. Te dodatkowe cztery baksy dostawał od znanego milionera Williama Reynoldsa, u którego pracę znalazł mu Joe Martin. Któregoś dnia podszedł do Cassiusa podczas treningu i powiedział:
– Słuchaj chłopcze, potrzebujesz kogoś, kto by się zajął w przyszłości twoją bokserską karierą. Znalazłem kogoś takiego. Nazywa się Reynolds i ma więcej szmalu, niż trzymają w Fort Knox. Jego rodzina rządzi całym biznesem metalowym. No wiesz, ta stal Reynoldsa, garnki Reynoldsa, patelnie Reynoldsa, wagony Reynoldsa. Rozmawiałem z nim o tobie i chce ci pomóc. Być może zostanie nawet twoim menedżerem. Będzie czekał na ciebie jutro o osiemnastej.
Dom Reynoldsa znajdował się w najelegantszej dzielnicy Louisville, w środku okolonej zielonym żywopłotem ogromnej posiadłości i przypominał Cassiusowi siedzibę Reda Buttlera z „Przeminęło z wiatrem”. Trzypiętrowy, opleciony bluszczem, z szerokimi schodami wiodącymi do przestronnej werandy, wspartej na wielkich białych kolumnach. Znajdujący się przed domem trawnik wielkości futbolowego boiska był wystrzyżony niczym francuski pudel. Clayowi wydawało się, że za chwilę ujrzy rząd drewnianych domków u stóp wzgórza i zbierających bawełnę niewolników.
Pociągnął za sznurek dzwonka, a kiedy po dłuższej chwili nikt nie zareagował, wszedł do środka. Zaczął wspinać się po marmurowych schodach, kiedy nagle rozległ się za nim ostry krzyk:
– Hej, czarnuchu! Gdzie ty się do cholery pchasz? To prywatna posiadłość pana Williama Reynoldsa.
Stojący na dole człowiek miał nalaną czerwoną twarz i gładko zaczesane do tyłu rude włosy. Nosił garnitur o barwie czerwonego wina z nakładanymi kieszeniami, krawat w tym samym odcieniu i brązową jedwabną koszulę.
Clay powoli odwrócił się i zaczął schodzić. W tym momencie obok rudzielca pojawił się starszy siwy Murzyn, jak się później okazało ogrodnik.
– Czy ty wiesz, czarnuchu, gdzie w ogóle jesteś?
– Tak, proszę pana, wiem, gdzie jestem – odpowiedział Cassius i po chwili dodał: – Z tym że nie jestem żadnym czarnuchem.
– Myślę, proszę pana, że to jest Cassius Clay – wtrącił siwy Murzyn, czując wiszącą w powietrzu awanturę.
– Znasz tego czarnucha, John? – zapytał rudzielec.
– Tak, proszę pana. To jest bokser. Pan Reynolds kazał mu przyjść dziś wieczór. Zajmę się nim, jeśli pan pozwoli.
– No to zabierajcie się obaj do diabła! – Rudy był wyraźnie w nie najlepszym nastroju.
Stary ogrodnik poprowadził Cassiusa na tył domu.
– Co to za rudy palant? – zapytał go Clay.
– Radzę ci nie używać głośno tego określenia. To pan Walter Penruddock, jeden z dyrektorów pana Reynoldsa. Ale domem rządzi jego ciotka, pani Maria Luiza. Chodź, to cię jej przedstawię. – To mówiąc, ogrodnik zaprowadził młodego boksera do kuchni, gdzie czekała już wysoka, siwa i chuda jak szczapa kobieta z wąskimi, wiecznie zaciśniętymi wargami. Bez słowa przyjrzała się Clayowi od stóp do głów, po czym rzekła krótko: – Pokażę ci, co masz robić.
– Kiedy spotkam się z panem Reynoldsem? – zapytał grzecznie Cassius.
Siwa pani spojrzała na niego, jakby był wyplutą pestką śliwki lub rzuconym na podłogę niedopałkiem.
– Pan Reynolds – odpowiedziała dumnie – jest człowiekiem bardzo zajętym. Zobaczysz się z nim, kiedy uzna to za stosowne.
Odtąd codziennie po zajęciach w szkole Clay przyjeżdżał do posiadłości pana Reynoldsa, gdzie pani Maria Luiza wyznaczała mu rozmaite zadania. Który kurz pościerać, które śmieci wynieść, którą podłogę wyszorować, który ganek pozamiatać. Co tydzień w sobotę siwa dama wręczała mu osobiście cztery dolary, co czyniła dokładnie w taki sposób, w jaki daje się jałmużnę ubogiemu. Czasami Cassius pytał starego ogrodnika, kiedy zobaczy się z panem Reynoldsem, ale niezmiennie słyszał tę samą odpowiedź:
– Pan Reynolds to bardzo zajęty człowiek.
Pracował już od kilku miesięcy, kiedy pewnego dnia, myjąc podłogę, usłyszał, że ktoś za nim mówi:
– No proszę, przyszły mistrz olimpijski, Cassius Clay.
Był to sam pan William Reynolds, mniejszy i grubszy, niż to sobie Cassius wyobrażał, ale wesoły i pełen wigoru.
– Pan Reynolds! – ucieszył się. – Chciałbym z panem porozmawiać właśnie o mojej bokserskiej karierze.
– Znakomicie – odparł pan Reynolds. – Teraz nie mam czasu, ale wpadnij do mnie któregoś dnia.
W ciągu następnego roku udało się Clayowi spotkać pana Reynoldsa jeszcze dwukrotnie. Zawsze mile się uśmiechał i nieodmiennie mówił:
– Wpadnij do mnie któregoś dnia, to sobie pogadamy.
* * *
W roku 1960 Cassius Clay wygrał rozgrywany w Chicago ogólnokrajowy turniej O Złote Rękawice, a w kilka tygodni później w pięknym stylu zdobył mistrzostwo Stanów Zjednoczonych w wadze półciężkiej. Miał już 18 lat, 188 centymetrów wzrostu i ważył prawie 80 kilogramów. Był wschodzącą gwiazdą amerykańskiego boksu i największą nadzieją USA na złoty medal w zbliżających się właśnie XVII Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie. Przez krajowe eliminacje przeszedł jak burza, nokautując w finale znakomitego Allana Hudsona z Nowego Jorku.
* * *
Olimpijski turniej bokserski w wiecznym mieście rozgrywany był we wspaniałej nowoczesnej hali Palazzodello Sport, mieszczącej 15 tysięcy widzów. A właściwie odbywały się tam przede wszystkim walki finałowe, ponieważ część wcześniejszych pojedynków miała miejsce w dużo mniejszym Palazetto. Żeby więc wystąpić w poniedziałkowy wieczór 5 września w olbrzymim Palazzo, trzeba było dostać się do serii finałowej, a nie było to wcale proste, ponieważ w niezwykle silnie obsadzonej kategorii półciężkiej aż roiło się od sław. Niewątpliwie największą z nich był trzykrotny (później czterokrotny) mistrz Europy i brązowy medalista poprzednich igrzysk, w Melbourne, Polak Zbigniew Pietrzykowski. Niezwykle groźny był również debiutujący w tej kategorii Rosjanin Genadij Szatkow. Respekt budzili Rumun Negrea i Bułgar Spasow. Włosi liczyli na znakomitego Giulia Saraudiego, a Australijczycy na swój wielki talent, Tony’ego Madigana.
Losowanie było dla Claya bardzo pomyślne. W pierwszej turze eliminacji wyciągnął wolny los, w drugiej zaś trafił na słabiutkiego Belga Yvona Becausa. Znokautował go w drugim starciu. W ćwierćfinale czekał jednak na niego sam Genadij Szatkow, mistrz olimpijski z Melbourne w wadze średniej i aktualny mistrz Europy. Zawodnik Związku Radzieckiego był zdecydowanym faworytem, ale w walce z młodym Amerykaninem właściwie nie istniał. W konfrontacji z niezwykle szybkim i zwinnym przeciwnikiem raził powolnością i brakiem konceptu, przegrywając jednogłośnie na punkty.
Wszyscy liczący się pięściarze gładko przeszli eliminacje. Najlepsze wrażenie zrobił Australijczyk Madigan, który w pięknym stylu pokonał bardzo silnego Szweda Larsa Norlinga, później cenionego zawodowca. Dopiero w ćwierćfinałach odpadli wspomniany Szatkow, Bułgar Peter Spasow i Rumun Gheorghe Negrea. Ten ostatni został wręcz zdeklasowany przez Anthony’ego Madigana (nokaut w drugiej rundzie).
W półfinale Clay trafił właśnie na Madigana. Wypadł, szczerze mówiąc, blado i jego wymęczone zwycięstwo nad Australijczykiem wielu uważało za niezasłużone. Nie za bardzo potrafił znaleźć receptę na agresywnego i silnie bijącego przeciwnika, ale najwidoczniej niespotykana szybkość, zwinność i gracja zjednały mu sympatię sędziów, którzy ostatecznie jednogłośnie wytypowali jego wygraną. Ten rezultat premiował go do finału, w którym czekał już Zbigniew Pietrzykowski. Tego nazwiska nie potrafił prawidłowo wymówić nikt z amerykańskiej ekipy, bez ryzyka wywichnięcia sobie szczęki. Nazywali go po prostu „Ziggy”, ale dobrze wiedzieli, kim jest i co potrafi. Dwudziestosiedmioletni Polak był lepiej wyszkolony technicznie, bardziej doświadczony i dysponował niesłychanie silnym ciosem z lewej ręki, którym powalił wielu rywali, w tym samego Laszlo Pappa. W półfinałowej walce nie dał najmniejszych szans faworytowi gospodarzy, Giuliowi Saraudiemu. Za młodym Amerykaninem przemawiała natomiast szybkość, zręczność i niespotykana koordynacja ruchów. Trenerzy drużyny USA bardzo obawiali się o losy tego pojedynku, nie przejmował się tylko sam Clay.
– Kaszka z mlekiem – stwierdził spokojnie. – Pokonam go.
Tuż przed rozpoczęciem ich walki doszło do niecodziennego wydarzenia. Inny polski pięściarz, Tadeusz Walasek, wygrał wyraźnie z czarnym Amerykaninem EdwardemCrookiem, ale sędziowie wytypowali zwycięstwo Murzyna. Na widowni rozpętała się prawdziwa burza protestów. Walasek stał z kamienną twarzą, starając się zachować po męsku, jak prawdziwy sportowiec. Ze ściśniętym gardłem zdołał tylko wykrztusić do Feliksa Stamma:
– Panie, ja chyba będę etatowym wicemistrzem. Wciąż mnie kiwają.
Tumult na widowni trwał kilkanaście minut, co spowodowało znaczne opóźnienie kolejnego finału. A jak wyglądał sam przebieg finałowego pojedynku w wadze półciężkiej? Oddajmy głos jednemu z bohaterów tego dramatu, Zbigniewowi Pietrzykowskiemu:
„Oglądałem go podczas turnieju parę razy. Wysoki, wyższy ode mnie, był niesłychanie rozluźniony. Miał wrodzoną cechę nadającą każdemu ruchowi ciała kocią miękkość. Wydawało się, że Clay nie bije silnie. Podczas walki z Belgiem Becausem w pewnym momencie wypuścił niegroźny zdawałoby się, prawy sierp, a tamtego zmiotło z ringu. W finale rzymskiego turnieju olimpijskiego zmierzyłem się z tym zbudowanym jak młody bóg rywalem. Wchodząc na ring, słyszałem jeszcze trwające protesty widowni przeciw niesłusznemu werdyktowi, który odebrał Walaskowi zwycięstwo nad Amerykaninem Crookiem. Nerwy miałem napięte do ostatnich granic wytrzymałości. I w tym stanie rozpocząłem z Clayem walkę o złoty medal. Tempo było mordercze. Początkowo szło mi lepiej, niż przypuszczałem. Zastosowałem rozsądną taktykę walki, wymagającą olbrzymiej koncentracji i fantastycznej kondycji. Tej ostatniej, niestety, zaczęło mi brakować już w pierwszej rundzie. Była to przecież moja piąta walka w tym turnieju. W drugiej rundzie coraz częściej stawałem w miejscu. Prowokowałem Amerykanina, żeby poszedł do przodu, żeby choć raz wdał się w wymianę ciosów. Kilka razy moja lewa pięść już lądowała na jego szczęce. Widownia wydawała okrzyki, sądząc, że trafiłem. Tylko ja jeden wiedziałem, że tak nie jest. Clay bowiem nieznacznymi ruchami głowy potrafił uniknąć ciężkich ciosów. Po drugiej rundzie zdałem sobie sprawę, że pojedynku tego nie jestem w stanie wygrać. Byłem u kresu sił, choć w tym momencie jeszcze oceniono, że spotkanie jest remisowe. Przeszyła mnie myśl, żeby się poddać. Nie słuchałem, co mówi do mnie trener Stamm. Zastanawiałem się tylko, co mi powie, gdy usłyszy, że rezygnuję, nie chcę dalej walczyć z przeciwnikiem, który odebrał mi wiarę w zwycięstwo. Tak dumałem aż do gongu wzywającego do trzeciej rundy. Ciężko wstałem i resztkami sił dotrwałem do końca…”.
Walkę wygrał jednogłośnie Clay (59:57, 60:56, 59:56, 59:56, 60:57). Cóż więcej można dodać. Tak właśnie było, a nie inaczej. Na Clayu nie mogli się poznać najtężsi fachowcy aż do momentu, w którym pokonał najlepszego bodaj wtedy amatorskiego pięściarza.
Ten polski akcent w rozpoczynającej się światowej karierze Cassiusa Claya tak opisał w swoim „Pamiętniku” nieodżałowanej pamięci „Papa” Stamm:
„Pojedynek Pietrzykowskiego z czarnym Amerykaninem, Cassiusem Clayem, rozpoczyna się wśród ogłuszającego hałasu ciągle jeszcze protestującej publiczności. Tumult jest tak wielki, że ledwie mogę dosłyszeć, co mówi do mnie Zbyszek.
– Nie mam kauczukowej ochronnej szczęki – skarży się.
Wiem o tym bardzo dobrze. Pietrzykowski zgubił swą sztuczną szczękę już w sobotę. Nigdzie nie mogliśmy jej znaleźć. W niedzielę czyniłem kroki, aby otrzymać nową. Jednak z powodu święta okazało się to zupełnie niemożliwe. Tego rodzaju ochraniacze muszą być doskonale dopasowane, nie było więc mowy o pożyczce.
Brak ochraniacza dziąseł denerwował mnie na pewno tak samo, jak Pietrzykowskiego. Zły byłem na niego, że nie potrafił zadbać o swój sprzęt. Denerwował mnie również przeciwnik Zbyszka. Wolałbym, aby nim był Australijczyk Madigan, którego Clay z trudem wyeliminował w półfinale. Moim zdaniem raczej Australijczyk zasłużył na zwycięstwo.
Clay był od Pietrzykowskiego wyższy i, co najgorsze, miał dłuższe ręce. Nadto wyróżniał się znakomitą pracą nóg, rzadko spotykaną u amerykańskich pięściarzy.
Walkę rozpoczyna Pietrzykowski. Stara się dosięgnąć przeciwnika prostymi, aby w dogodnym momencie wypuścić skuteczną serię. Jednak plan ten się nie udaje. Clay okazał się zbyt szybki, a jego niezmiernie długie lewe proste szachowały Zbyszka. Starcie jest wyrównane.
Drugą rundę Pietrzykowski zaczyna dobrze. Kilka razy zapędza czarnego rywala w liny i atakuje seriami. W pewnej chwili Zbyszek silnie trafia z lewej w żołądek. Amerykanin odczuł to uderzenie. Niestety, bielszczanin nie potrafi wykorzystać dogodnego momentu i nie idzie za ciosem. Być może już wtedy dokucza mu dotkliwy ból, bowiem silnie krwawi. Jeden z zębów zranił mu dziąsło i niemal przebił górną wargę. Wydaje się, że tę rundę Pietrzykowski lekko wygrał.
Po gongu ciężko siada na krześle. Jest ogromnie wyczerpany i znajduje się u kresu sił.
– Panie Felku, ja już nie mogę…
Szybko tamuję krew i mówię:
– Zapamiętaj sobie, że w finale olimpijskim nie ma słów „nie mogę”. Walczy się do ostatka.
Błyskawicznie układam plan strategiczny na ostatnią rundę.
– Zaraz po gongu postaraj się go zaskoczyć atakiem i zapędzić do narożnika. Jeśli się uda, wypuść serię silnych haków z obu rąk. Może zdołasz go zbić z nóg. Jeśli się uda, to przyjmij niską postawę i skryj się za podwójną gardą, balansuj ciałem. Wtedy on z całą pewnością podejdzie na półdystans, aby cię skończyć. Wówczas ty z podwójnej zasłony trzepniesz go lewym sierpem. Ten cios powinien zakończyć walkę. Serii już nie próbuj, bo nie masz na nie siły…
Odzywa się ostatni gong. Pietrzykowski przypuszcza atak. Udaje mu się zapędzić Claya do narożnika. Pada seria ciosów, ale anemicznych, nieskutecznych. Zdaję sobie sprawę, że Zbyszek nie ma kondycji i nie może zdobyć się na dynamiczny cios.
Po tym spalonym natarciu Pietrzykowski kryje się za podwójną gardę i wyraźnie prowokuje Amerykanina do decydującego natarcia. Każdy mało doświadczony bokser złapałby się na taki kawał. Ale Clay okazuje się cwaniakiem. Ani mu w głowie bliżej podejść do Zbyszka. Jest ostrożny i z dystansu długimi ciosami rozbija gardę.
Wszystkie próby przejścia Pietrzykowskiego do ataku Clay likwiduje w zarodku. Jest dużo świeższy, szybszy w nogach. Zbyszek kończy walkę bardzo wyczerpany. Przegrywa z lepszym bokserem, jak się okazało, późniejszym mistrzem świata.
Do turnieju olimpijskiego trzeba się solidnie przygotowywać przez pół roku. A Pietrzykowski przed zgrupowaniem w Cetniewie migał się, podobnie jak Adamski i Drogosz. W górach chłopcy woleli jeździć autobusem, niż odbywać treningowe spacery. Wszyscy trzej nie mieli w czasie turnieju olimpijskiego dostatecznej kondycji”.
Zwycięzca zaś uczcił swój tryumf napisanym specjalnie z tej okazji poematem, rozpoczynającym się od słów:
To make America the greatest in my goal,
So I beat the Russian, and I beat the Pole2.
Po walce i dekoracji trener Claya udzielił telewizji włoskiej wywiadu, w którym powiedział:
– Tego chłopca nikt nie pokona. Nikt nie jest w stanie uderzyć go dwa razy z rzędu, tak szybko bowiem porusza się po ringu.
Chyba nie mniejszą radość niż złoty medal sprawiła tryumfatorowi wagi półciężkiej wizyta w jego szatni jednej z największych gwiazd rzymskiej olimpiady, pięknej Wilmy Rudolph, nazywanej Czarną Gazelą, trzykrotnej złotej medalistki: w biegu na 100 m, na 200 m oraz w zespole sztafetowym USA 4 × 100 metrów.Wilma Rudolph była także rekordzistką świata na 100 m (11,2 sek.) i 200 m (22,9 sek.)3.
Kiedy pojawiała się na olimpijskim stadionie, na widowni robiło się pogodnie. Jej występy w eliminacjach sprintu miały charakter beztroskiej zabawy. Biegała nie tylko najszybciej, ale i najpiękniej. Mówiono, że już w dzieciństwie była niedościgniona. Kiedy mama wołała na kolację, Wilma była zawsze pierwsza przy stole, prześcigając starszych braci. Wychodziła na rzymski stadion w śmiesznym, słomianym kapelusiku, kupionym na bazarze za kilka lirów. Rozstawała się z nim tylko podczas biegu. Przerywała taśmę i biegła po kapelusik leżący na trawie.
Pochodziła z bardzo biednej rodziny, w której głód był stałym gościem. Owdowiała matka z trudem utrzymywała liczną rodzinę. Źle odżywiana Wilma zachorowała na paraliż dziecięcy. Kiedy miała cztery lata, noszono ją na rękach, nóżki wciąż były bezwładne. Przez kolejne cztery lata matka z uporem graniczącym z heroizmem prowadzała ją codziennie do odległego szpitala. Kiedy miała pięć lat, zaczęła ledwie kuśtykać. W szóstym roku próbowała już chodzić. Mając siedem lat, biegała, a jako ośmioletnia dziewczynka była najszybsza wśród rówieśnic. W kilkanaście lat później prześcigała z łatwością wszystkie rywalki z całego świata.
Cassius był wtedy zakochany w Wilmie po uszy, do czego przyznał się publicznie dopiero wiele lat później w swojej autobiografii. Na wszelkie sposoby próbował zainteresować sobą bliżej piękną lekkoatletkę, ale kiedy tylko znalazł się w jej pobliżu, gardło ściskał mu dziwny skurcz, a język stawał kołkiem. Całymi godzinami przechadzał się w pobliżu amerykańskiej ambasady, gdzie mieszkała Wilma, w nadziei spotkania jej i zamienienia kilku słów, ale kiedy mu się to w końcu udawało, nie umiał wykrztusić z siebie jednego poprawnego zdania.
Poza tym smukła Wilma o pogodnych brązowych oczach miała jeszcze innego adoratora, Raya Nortona, sprintera, który zawsze był o krok przed Clayem. Kiedy Wilmie upadł na przykład na ziemię bucik czy ręcznik i Cassius rzucał się, żeby go podnieść i podać ukochanej, Norton był zawsze o ułamek sekundy szybszy. Kiedyś chciał zaprosić Wilmę na ciastko do kawiarni przy Piazza di Spagna, ale ze zdumieniem ujrzał ja siedzącą tam w towarzystwie Raya. Bardzo żałował, że Ray Norton jest biegaczem, a nie bokserem. Marzył nocami o tym, że staje naprzeciwko niego w ringu i masakruje znienawidzoną do ostatka gębę.
Tak więc śliczna Wilma, chociaż darzyła Cassiusa ogromną sympatią, pozostała wyłącznie koleżanką z olimpijskiej drużyny. Wyszła za mąż wkrótce po powrocie z Rzymu, ale nie za Raya Nortona, tylko za niejakiego Roberta Elridge’a, przyjaciela z lat dziecinnych, z którym bawiła się w piaskownicy. Na jej prośbę Robert siusiał do wysuszonego piasku, kiedy babki nie chciały się lepić. Jej dalsze losy nie potoczyły się jednak zbyt szczęśliwie. Robert nie mógł znaleźć pracy, więc Czarna Gazela pracowała jako modelka, utrzymując cały dom, który był coraz większy. Co roku przybywało nowe dziecko. Po piątym Wilma ciężko zachorowała. Zaczęły się kłopoty materialne. Dawna gwiazda zupełnie odsunęła się od sportu, a niektóre jej późniejsze wypowiedzi pobrzmiewały goryczą, jaką budziły w niej wspomnienia zwycięskich startów:
– Cóż są warte trzy złote medale, kiedy patrzę teraz na moje trudne życie. Parę dni szczęścia na olimpijskim stadionie. Wszystko, co było przedtem i potem, jest raczej smutne w moim życiu. Stałe kłopoty, masa dzieci, częste choroby, ciągłe poszukiwanie zajęcia.
Dla tych jednak, którzy widzieli jej olśniewające zwycięstwa na bieżni, już na zawsze pozostanie śliczną młodą dziewczyną w zabawnym słomkowym kapelusiku. Największą bohaterką i najbardziej pogodną zawodniczką rzymskiej olimpiady.
* * *
Po powrocie do wioski olimpijskiej czekała świeżo upieczonego mistrza jeszcze jedna wizyta. Zaszczycił go mianowicie sam aktualny mistrz świata wszechwag, Floyd Patterson. Zdjęcia dwóch kolorowych czempionów, jednego zawodowego, drugiego amatorskiego, obiegły nazajutrz całą amerykańską prasę. Cichy i skromny Floyd oraz hałaśliwy i arogancki Cassius. Przy błysku dziesiątek fleszy uścisnęli sobie ręce, po czym Clay powiedział: „Opiekuj się dobrze swoim tytułem. Trzymaj go dla mnie przez najbliższe dwa lata, kiedy będę gotowy, żeby ci go odebrać”.
Po odegraniu jeszcze na ringu dzikiego tańca radości, upojony szczęściem mistrz olimpijski wagi półciężkiej przez następnych kilkadziesiąt godzin nie zdejmował złotego krążka z szyi. Chodził z nim po Via Veneto, pokazując wszystkim napotkanym ludziom. Przechodnie kiwali głowami, biorąc go za niegroźnego wariata. Nie rozstawał się z medalem, nawet kładąc się do łóżka. Nic w tym dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę poprzedzające ten tryumf mordercze treningi. Kiedy dwa tygodnie później transatlantyk z Clayem na pokładzie dobił do brzegów Ameryki, na mistrza olimpijskiego czekał już zawodowy kontrakt.
Jako amator stoczył 187 walk; przegrał tylko 8, we wczesnym etapie kariery. W późniejszym czasie, uważając, że to i tak za dużo, przyznawał się jedynie do trzech porażek.
Kiedy myślą, że jesteś blisko, bądź daleko.
Kiedy myślą, że jesteś daleko, bądź blisko.
Sun Tsu,Sztuka wojny
Chętnych do wzięcia w swoje ręce zawodowej kariery olimpijskiego mistrza było wielu. Najpierw zjawił się u Cassiusa Claya seniora Joe Martin. Była to pierwsza wizyta trenera w domu jego najlepszego zawodnika – posterunkowy Martin nie zwykł odwiedzać mieszkań czarnych obywateli, chyba że służbowo. Była to zarazem jego ostatnia tam wizyta. Przyniósł ze sobą już gotowy kontrakt. Gwarantował Clayowi juniorowi 75 dolarów na tydzień przez najbliższe 10 lat.
– Niech pan zostawi tu umowę – powiedział Clay senior. – Chciałbym, żeby zapoznał się z nią mój prawnik.
– To dobra umowa – odrzekł policjant. – Nie musi jej oglądać żaden prawnik. A poza tym trzeba to podpisać natychmiast.
– Ach tak – powiedział Clay senior. – Więc niech pan przyjmie do wiadomości, że nikt nie kupi mojego syna za głupie siedemdziesiąt pięć dolarów na tydzień i to jeszcze aż na dziesięć lat.
Swoje propozycje zajęcia się karierą Cassiusa przysłali między innymi: były mistrz wszechwag Rocky Marciano, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Melbourne w kategorii ciężkiej Pete Rademacher i menedżer aktualnego czempiona najcięższej wagi, Floyda Pattersona, Cus d’Amato. Największe jednak szanse dawano królowi stali. Sekretarz pana Reynoldsa czekał na Cassiusa na nabrzeżu portu w Nowym Jorku, kiedy ten wysiadał ze statku, którym przypłynął z Italii. Z polecenia swego pryncypała umieścił mistrza olimpijskiego w jego prywatnym apartamencie w hotelu Waldorf–Astoria, tuż obok apartamentu księcia Walii i naprzeciw pokoi zajmowanych kiedyś przez prezydenta Herberta Hoovera. Następnego dnia zabrał go na obiad do restauracji oraz do sklepu na Manhattanie, gdzie za 400 dolarów dokonał zakupu dwóch zegarków w charakterze prezentów dla rodziców Cassiusa. Na koniec wręczył mu egzemplarz umowy menedżerskiej.
– Kiedy zobaczę się z panem Reynoldsem? – zapytał Clay sekretarza.
– Tego nie wiem. Pan Reynolds to bardzo zajęty człowiek.
* * *
Ostatecznie protektorem Claya w jego zawodowej karierze został nie jeden człowiek, ale cała grupa biznesmenów z Louisville. Dokładnie jedenastu ludzi. Szefem syndykatu, oficjalnie występującym w roli menedżera młodego mistrza, został pięćdziesięciosiedmioletni William Faversham, były aktor, grywający kiedyś w teatrze w Bostonie, a później występujący na Brodwayu. W młodości sam uprawiał boks pod okiem znakomitego pięściarza dawnej ery, Jacka „Philadelphii” O’Briena.
Funkcję skarbnika objął James Ross Todd, najmłodszy w syndykacie, liczący sobie zaledwie 26 lat handlowiec, syn wziętego w Louisville adwokata.