Mroczna żądza - Gena Showalter - ebook

Mroczna żądza ebook

Gena Showalter

4,1

Opis

Cykl książek Władcy Podziemi – Maddox, Reyes i Anya to nieśmiertelni wojownicy strzegący bogów Olimpu, którzy przed wiekami popadli w ich niełaskę, zabijając Pandorę, strażniczkę puszki wszelkiego zła. Dziś żyją we współczesnym świecie, a każde z nich skazane jest na wieczne cierpienie. Piekło Maddoksa to powracające ataki Furii, Reyes jest księciem Bólu, a Anya boginią Anarchii. Cała trójka jest skazana na nieustanną wojnę z ludźmi, bogami i demonami. Ich szansą na wybawienie jest miłość, tylko że i ona niesie ogromne zagrożenie… Danika, uzdolniona amerykańska malarka, podczas wycieczki do Budapesztu zostaje porwana przez nieśmiertelnych wojowników. Czeka ją śmierć - tak zadecydował Kronos, potężny bóg Podziemi. Jego woli przeciwstawia się zakochany do szaleństwa w Danice Reyes, jeden z nieśmiertelnych. Dręczony przez demona Bólu, żyje w wiecznym cierpieniu. Nie wiedział, czym jest rozkosz, dopóki nie pokochał Daniki. Dla niej jest gotów narazić się na gniew Kronosa, ratując ją przed niebezpieczeństwem. Czy miłość i poświęcenie wystarczą, by przetrwać w mrocznym świecie potężnych bóstw?

W cyklu Władcy Podziemi ukazały się następujące tytuły: Mroczna noc, Mroczna więź, Mroczna żądza, Mroczny szept, Mroczna namiętność i Mroczne kłamstwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (153 oceny)
54
66
24
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izzat

Całkiem niezła

Kontynuacja losów władców, lub też jak zaczęto ich w tym tomie nazywać, włodaży podziemi. Znaleźli i zdobyli dwa spośród czterech artefaktów.
00

Popularność




Gena Showalter

Mroczna żądza

Przekład Klaryssa

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Reyes stał na dachu wysokiej na pięć kondygnacji budapeszteńskiej twierdzy. Z nieba sączyło się czerwono-żółte światło księżyca, jakby krew zbełtana z płatkami złota, wymieszane świetlne barwy, połyskujące i mroczne niczym cięte rany na aksamitnym niebie.

Spojrzał w dół, w czarną przepaść. Kusiła go, przywoływała, jakby otwierała przed nim ramiona. Tysiące lat i co się ze mną teraz dzieje? – pomyślał z rozpaczą.

Zimny wiatr targał mu włosy we wszystkich kierunkach, wbijał szpilki w pierś, muskał kark skrzydłami obrzydliwych motyli. Reyes przypomniał sobie, jak trysnęła krew. Nie jego, przyjaciela. Życie mieszało się ze śmiercią, a w duszy budziło się piekące poczucie winy.

Tyle razy przychodził tutaj, marząc o tym, co nie mogło się spełnić. Tyle razy szukał absolucji, uwolnienia od codziennej męki i od demona, który zmuszał go do samookaleczeń i od którego był całkowicie uzależniony.

Jego modlitwy nigdy nie zostały wysłuchane. I nigdy nie zostaną. Taki właśnie był i taki miał zostać, strażnik Bólu, igraszka Bólu.

Męka wciąż rosła. Kiedyś nieśmiertelny wojownik chroniący bogów, teraz, jak i jego druhowie, wojownik świata podziemnego owładnięty przez jednego z wielu demonów, które wydostały się z dimOuniak. Od łask do poniżenia, do wzgardy. Od szczęścia do żałosnego bytowania.

Zacisnął zęby. Śmiertelnicy nazywalidimOuniak puszką Pandory, puszką, która strąciła go na zawsze do piekieł. Razem z przyjaciółmi wieki temu otworzył ją lekkomyślnie, bogom na złość. Teraz on i jego druhowie zamienili się w puszkę, bo każdy nosił w sobie demona.

Skocz, podszeptywał mu teraz duch.

Jego demon – Ból. Jego stały towarzysz. Nadnaturalna siła, z którą zmagał się każdej minuty każdego dnia.

Skacz.

– Jeszcze nie. – Jeszcze kilka sekund oczekiwania i pogruchocze kości, uderzając o ziemię. Wyszczerzył się na tę myśl. Drobne drzazgi przebiją trzewia, wnętrzności zaczną pękać jak balony z wodą. Skóra popęka od nadmiaru płynów i tym razem obryzga go już własna krew. Agonia, cudowna agonia... I wreszcie koniec.

Na chwilę przynajmniej.

Uśmiech powoli znikł z jego twarzy. Za kilka godzin, dni, jeśli się potłucze poważnie, kości się pozrastają, żyły znowu połączą w sprawny system, popłynie nimi krew, rany zabliźnią i obudzi się znów cały i zdrowy, ale przez jedną krótką, błogosławioną chwilę dozna nirwany. Wstąpi do raju. Oto najsłodsze uniesienia, które przynosi ból. Będzie się wił w ofiarowanej przez demona Bólu rozkoszy. Jedynej, jaką znał. Demon zamruczy zadowolony, a potem zamilknie. On zaś znowu zanurzy się w cudownym spokoju.

Przynajmniej na trochę. Zawsze na trochę.

– Nie musisz mi przypominać, jak ulotny jest mój spokój – mruknął, żeby odegnać przygnębiającą myśl. Wiedział, jak szybko mija czas. Czasami rok wydawał się minutą, minuta sekundą.

A jednak każda miara czasu była nieskończonością. Jeszcze jedna ze sprzeczności życia jednego z panów Podziemi, wojowników czeluści.

Skacz!

Teraz Ból już nalegał.

Skacz, skacz.

Reyes spojrzał w dół na strzępiaste skały oblane krwawym światłem księżyca.

– Powiedziałem ci, jeszcze kilka sekund. Zatopić ostrze w gardle przeciwnika, zabić go. O tak. A później już niczego nie oczekiwać. Dokonać tego aktu. I koniec. Raz na zawsze.

Skacz.

Teraz to był już rozkaz rzucony ze zniecierpliwieniem. Żądanie rozkapryszonego dziecka.

– Zaraz.

Skaczskaczskacz!

Taaa. Czasami demony zachowywały się naprawdę jak rozkapryszone ludzkie dzieci. Reyes odgarnął rozwiane włosy. Jedynym sposobem uciszenia demona, drugiego ja tkwiącego w wojowniku, było posłuszeństwo. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego się opiera, dlaczego smakuje tę chwilę przekory.

Skacz!

– Może tym razem wrócisz wreszcie do piekła – mruknął. Zawsze można sobie pomarzyć. W końcu rozpostarł ramiona, zamknął oczy. Przechylił się...

I usłyszał za sobą:

– Na dół!

Otworzył oczy, zły, że ktoś mu przeszkadza. Wyprostował się, ale nie odwrócił. Wiedział, dlaczego Lucien się tu pojawił. Zbyt zawstydzony, nie śmiał spojrzeć mu w twarz. Przyjaciel rozumiał oczywiście, co się tu dzieje, ale nie zrozumie, co stało się wcześniej.

– Taki właśnie mam zamiar, delegować się na dół. Wynoś się i pozwól mi zrobić swoje.

– Wiesz doskonale, o co mi chodziło. Idziemy, muszę z tobą porozmawiać.

W powietrzu rozniósł się zapach róż, tak intensywny, jakby Reyes nagle znalazł się w wiośnianym ogrodzie. Dla człowieka był to zapach niemal narkotyczny, istota śmiertelna pod jego wpływem była gotowa spełnić każde polecenie. Reyesa, jeśli już, to tylko drażnił. Po tysiącach lat Lucien powinien wiedzieć, że tym sposobem niczego nie osiągnie.

– Porozmawiamy jutro – rzucił krótko.

Skacz!

– Porozmawiamy teraz, potem możesz sobie robić, na co tylko masz ochotę.

Potem, jak już wyzna swoją najnowszą zbrodnię? Wielkie dzięki. Poczucie winy, wstyd, żal rodziły emocjonalny ból, ale ten akurat na nic był demonowi. On karmił się fizycznym cierpieniem, tylko wtedy się uspokajał, dawał odetchnąć Reyesowi.

Nieźle się spisałeś.

Nie był pewien, kto sformułował ten piękny sarkazm, on czy demon.

– Znalazłem się w fatalnej sytuacji, Lucien.

– Jak inni. Jak ja.

– Ty przynajmniej masz kobietę, która może cię pocieszyć.

– Ty masz przyjaciół, masz mnie. – Lucien, strażnik demona Śmierci, odprowadzał dusze w zaświaty, do piekieł i nieba, takie miał zadanie. Był stoicki, spokojny, przynajmniej zazwyczaj. Ich przywódca. Wszyscy jego towarzysze, mieszkańcy budapeszteńskiej twierdzy, zwracali się do niego po radę i pomoc. – Musisz ze mną porozmawiać.

Nie lubił odmawiać przyjacielowi, ale uznał, że lepiej, by nie wiedział, co się stało, jaki straszny czyn popełnił. Reyes nie skończył jeszcze formułować myśli, gdy nagle do niego dotarło, jak strasznym jest tchórzem.

– Lucien... – zaczął i utknął. Wrr.

– Aerona nie można już śledzić. Środek, który zostawiał ślady, musiał się wyczerpać. Nie wiadomo, gdzie jest, co robi i czy to on zabijał tych ludzi w Stanach. Maddox mówił mi, że dzwonił do ciebie zaraz po ucieczce Aerona. Potem dowiedziałem się od Sabina, że opuściłeś natychmiast Świątynię Niewymawialnych i wyjechałeś w pośpiechu z Rzymu. Powiesz mi, dokąd tak bardzo się spieszyłeś?

– Nie. – Miałby mówić o tym? Nigdy. – Możesz jednak być pewien, że Aeron już nigdy więcej nikogo nie zabije. – Zamilkł, a zapach róż stał się jeszcze intensywniejszy.

– Skąd o tym wiesz? Skąd wiesz, że na pewno? – W pytaniu zabrzmiała zjadliwa nuta. Reyes tylko wzruszył ramionami. Lucienowi niezbyt to się spodobało. – W takim razie może ja ci powiem, co myślę? – O ile wcześniej jego głos brzmiał ostro, teraz pojawił się w nim... chyba strach. – Pojechałeś za Aeronem, żeby chronić dziewczynę.

Dziewczyna.... Aeron ją porwał. Działał na rozkaz nowych bogów, Tytanów, którzy kazali mu zabić Danikę. Reyes raz na nią spojrzał i od razu zawładnęła jego myślami. Nadawała barwy wszystkiemu, co robił. Przeistoczył się w zadurzonego głupka.

Odmieniła całkowicie jego życie, i to wcale nie na lepsze. A jednak wkurzało go potwornie, że Lucien nie potrafił, nie chciał wymówić jej imienia. Reyes pragnął Daniki bardziej niż roztrzaskania czaszki i bólu ostatecznego, który skończyłby wszystko. Jego demonowi coś musiało to mówić.

– No i? – ponaglił Lucien.

– Masz rację – wycedził przez zęby. Trzeba to w końcu przyznać. Targały nim rozmaite emocje, im bardziej je powściągał, im bardziej starał się okazać spokój, tym większa przetaczała się w duszy burza. – Pojechałem za Aeronem.

To wyznanie zawisło swoim ciężarem w powietrzu.

– Znalazłeś go... – cicho stwierdził Lucien.

– Znalazłem go. – Reyes wyprostował się. – I... zniszczyłem.

Lucien zrobił kilka kroków, krusząc kamień pod stopami.

– Zabiłeś?

– Gorzej. – Reyes ciągle się nie odwracał. Patrzył tęsknie w dół. – Ukryłem. Zszedł do podziemia.

Ciężkie kroki umilkły raptownie.

– Umieściłeś go w podziemiu, ale nie zabiłeś? – Lucien najwyraźniej był skołowany. – Nic nie rozumiem.

– Już miał zabić Danikę. Widziałem mękę w jego oczach, wiedziałem, że nie chce tego zrobić. Ciąłem go sztyletem, żeby powstrzymać, a on mi dziękował. Dziękował mi, Lucien. Błagał, żebym powstrzymał go skutecznie. Żebym wziął jego głowę. Nie mogłem tego zrobić. Podniosłem miecz, ale nie byłem w stanie... Poprosiłem Kane’a, żeby przywiózł mi łańcuchy Maddoksa. On już ich nie potrzebuje. Skułem Aerona i do piachu.

Jeszcze nie tak dawno Reyes musiał co noc przykuwać Maddoksa do łóżka, potem zadawał mu sześć ciosów mieczem w brzuch. Klątwa, przekleństwo dla nich obu. Maddox rano wracał z dna piekieł, by znowu umierać o północy od ciosów Reyesa. Taki ze mnie przyjaciel, pomyślał.

Przez tysiące lat Maddox zdążył pogodzić się ze swoją klątwą, lecz i tak trzeba było go pętać. Jako strażnik Furii w każdej chwili mógł zaatakować, rzucić się nawet na przyjaciół. Był silny, zdolny skruszyć najtwardszy metal w sekundę. Zamówili więc specjalne okowy kute przez Hefajstosa, których nikt nie mógł otworzyć bez specjalnego klucza, nawet nieśmiertelny.

Podobnie jak Maddox, Aeron nie był w mocy zerwać łańcuchów. Reyes zrazu miał opory, nie chciał odbierać resztek wolności zniewolonemu już ponad wszelką miarę przyjacielowi, ale tak jak w przypadku Maddoksa, nie miał niestety innego wyjścia.

– Gdzie on teraz jest? Mów, gdzie jest Aeron. – W pytaniu zawarty był rozkaz człowieka, który żąda i uzyskuje to, co chce i to bezzwłocznie.

Reyes nie przestraszył się, nieznośna była mu tylko myśl, że będzie musiał rozczarować tego potężnego wojownika, którego kochał jak brata.

– Tego ci nie powiem. Aeron nie chce, żeby go oswobadzać. – Nawet gdyby chciał, i tak bym go nie uwolnił.

W tym tkwiła istota poczucia winy Reyesa.

Kolejna pauza, pełna napięcia i oczekiwania.

– Sam go znajdę. Wiesz, że potrafię tego dokonać.

– Próbowałeś i nic z tego. Inaczej byś tu nie przyszedł.

Lucien potrafił przenieść się do świata duchowego i podążać śladem aury. Czasami jednak ślad się gubił, coś go zakłócało, mąciło.

Reyes podejrzewał, że aura Aerona uległa zniszczeniu albo zanieczyszczeniu, jako że nie był już tym samym nieśmiertelnym wojownikiem co kiedyś.

– Masz rację. Ślad urywa się w Nowym Jorku – przyznał Lucien posępnie. – Mogę szukać dalej, ale to wymaga czasu, a bardzo go nam brakuje. Minęły już dwa tygodnie.

Tak, akurat Reyes nadzwyczaj boleśnie czuł upływ czasu. Z każdym dniem pętla na szyi zaciskała się mocniej, z każdym dniem rosły obawy. Łowcy, ich groźni wrogowie, nie ustawali w poszukiwaniach puszki Pandory. Chcieli na powrót zamknąć w niej demony, co oznaczało śmierć ich strażników, w ciałach których mieszkały przez wieki.

Jeśli wojownicy chcieli przetrwać, musieli ubiec Łowców, znaleźć puszkę, zanim tamci wpadną na jej trop.

Życie stało się ostatnio chaotyczne, pełne zamętu, mimo to Reyes nie był jeszcze gotów odejść na zawsze.

– Powiedz mi, gdzie on jest – nie odpuszczał Lucien. – Sprowadzę go do twierdzy, skuję, zamknę w lochu.

– Raz już uciekł – sarknął Reyes. – Może uciec ponownie mimo łańcuchów Maddoksa. Żądza krwi daje mu siłę, z jaką jeszcze nigdy się nie spotkałem. Lepiej, żeby został tam, gdzie jest.

– To twój przyjaciel, jeden spośród nas.

– Nie jest sobą, dobrze o tym wiesz. Nie odpowiada za swoje czyny. Zabije również ciebie, jeśli tylko będzie miał sposobność.

– Posłuchaj...

– Przede wszystkim zabije ją...

Ona. Danika Ford, dla Luciena „dziewczyna”. Reyes widział ją tylko parę razy, zamienił z nią ledwie kilka słów, a jednak pragnął jej całym swoim jestestwem. Nie pojmował tego. On taki mroczny, ona świetlista. On strażnik Bólu, chodząca męka, ona uosobienie niewinności. Nie był dla niej pod żadnym względem, ale kiedy na niego patrzyła, jego świat stawał się harmonijny.

Nie miał żadnych wątpliwości, że następnym razem, jeśli tylko miałby okazję, Aeron ją zabije. Nic i nikt już go nie powstrzyma. Nie tym razem. Bogowie nakazali mu zabić Danikę, jej matkę, siostrę, babkę. Woli bogów nie sposób się sprzeciwić. Aeron wykona rozkaz.

Zawrzał, jakby miał eksplodować. Musiał spojrzeć w dół, żeby się uspokoić. Aeron początkowo się opierał. Był dobry. Chciałoby się powiedzieć, że był dobrym człowiekiem, ale nie był przecież człowiekiem. Na nieszczęście z każdym dniem demon rósł w siłę, zyskiwał coraz większą władzę nad strażnikiem. Tłukł się w jego głowie, był coraz głośniejszy. Aeron go usłucha. Nie zazna spokoju, będzie polował i zabijał na oślep, dopóki nie unicestwi tych czterech kobiet.

Ocknął się na moment dwa tygodnie temu w mieszkaniu wynajętym przez Danikę, jej kolejnym tymczasowym lokum w ucieczce przed śmiercią. Tak objawił się duch, zjawa dawnego Aerona, Aerona, który jest świadom popełnionych przez siebie zbrodni. Świadom, w kogo się przemienił – w potwora. Jakże go nienawidził... Pragnął już tylko śmierci, końca udręki. Błagał Reyesa, żeby go zabił.

A ja mu odmówiłem, tłukło się Reyesowi w głowie. Lecz jakże inaczej? Nie potrafiłby podnieść ręki na bliskiego druha, przyjaciela. Już nie. Przez wieki musiał co noc zabijać Maddoksa. Ale czy mógł spokojnie patrzyć na cierpienia swojego brata? Wszak razem walczyli, kładli trupem wrogów. Kochali się.

Musi być jakiś sposób, żeby ocalić i Aerona, i Danikę, powtarzał sobie po raz tysięczny. Ileż godzin spędził, szukając rozwiązania, lecz wszystko na próżno.

W jego myśli wdarł się pytaniem Lucien:

– Wiesz, gdzie jest dziewczyna?

– Nie wiem. – Naprawdę nie wiedział. – Aeron ją odnalazł, ja odnalazłem Aerona. Musiałem go obezwładnić, a ona w tym czasie uciekła. Nie szukałem jej potem. Może być wszędzie. – Dla niej to lepiej, a jednak dałby wszystko, by wiedzieć gdzie się podziewa, co robi... jeśli żyje.

– Lucien, na bogi, co tak długo tu tkwisz?

Reyes wreszcie się odwrócił. Obok Luciena stał Parys, strażnik Rozwiązłości. Obaj zmrużyli oczy i wpatrywali się w przyjaciela.

Promienie księżyca padały jakoś mimo nich, jakby bały się dotknąć zła, z którym i samo piekło by sobie nie poradziło.

Reyes, że był nieśmiertelny, widział ich wyraźnie w ciemnościach.

Parys z nich trzech był najwyższy. Jasne włosy z ciemniejszymi, naturalnymi pasemkami, jasna, nie z tego świata karnacja, błękitne oczy tak niezwykłe, że musiałaby wzbudzić podziw najbardziej wymagającego poety. Śmiertelniczki nie mogły mu się oprzeć, rzucały się wręcz na niego, prosząc o jedną choćby pieszczotę, o jeden gorący pocałunek.

Lucien, choć miał już życiową partnerkę, podobnego szczęścia nigdy nie doświadczył. Kobiety trzymały się od niego z daleka, a to z racji okrutnie oszpeconej twarzy. Wyglądała wręcz jak dawna groteska, czyniła z Luciena marę senną, Bestię z baśni imćpana Charlesa Perraulta. Nic nie pomagało, że miał różne oczy. To brązowe widziało świat realny, a niebieskie spoglądało w świat duchowy, lecz oba jednako zapowiadały, że śmierć wkrótce może zapukać do drzwi.

Obaj mieli imponującą muskulaturę, którą zawdzięczali codziennym morderczym ćwiczeniom na siłowni. Zawsze nosili przy sobie broń, gotowi do odparcia każdego ataku. Była to konieczność.

– Nie przypominam sobie, żebym zapraszał was na imprezę. Nie urządzam party.

– Jesteś stary i pamięć ci nie służy – przyciął mu Parys. – Najpilniejsza sprawa, to omówić plan działania.

Reyes westchnął. Tych facetów nie zdoła zniechęcić żadna złośliwość. Wiedział to doskonale, bo sam taki był.

– Dlaczego tkwicie tutaj, zamiast szukać kryjówki Hydry?

Parys zacisnął usta, w oczach pojawiła się męka, którą Reyes zwykle widział, kiedy patrzył w lustro, ale za chwilę Parys znowu demonstrował swoje zwykłe, dla świata przeznaczone oblicze.

– No? – ponaglił Reyes, nie doczekawszy się odpowiedzi.

– Nawet nieśmiertelni potrzebują przerwy na kawę – oznajmił przyjaciel.

Chodziło oczywiście o coś więcej, ale Reyes nie naciskał. Nie ja jeden mam swoje sekrety, pomyślał sentencjonalnie. Kilka tygodni wcześniej wojownicy się rozdzielili w poszukiwaniu Hydry, pół węża, pół kobiety, która pod czterema jednakowymi postaciami miała jakoby strzec w różnych stronach świata ukochanych „zabawek” króla Tytanów. Owe „zabawki” mogły jakoby doprowadzić do puszki Pandory. Dotąd udało się znaleźć tylko jedną, Klatkę Kompulsji, inaczej Klatkę Musu. Na temat miejsc ukrycia pozostałych posiadali szczątkowe dane.

– Wobec perspektywy marnego końca należałoby zapomnieć o przerwach na kawę. Owszem, wiem, że powinienem się uaktywnić. I się uaktywnię, tyle że potem.

Parys wzruszył ramionami.

– Robię, co w mojej mocy. Stany to cholernie duży kraj. Studiowanie go z daleka jest równie trudne, jak błądzenie po jego miastach. – Każdy z wojowników udał się w inną stronę świata w poszukiwaniu tropów. Wrócili z niczym i teraz rozpatrywali sytuację, próbowali na miejscu uzupełniać wiedzę. Nie spuszczając wzroku z Reyesa, zapytał Luciena: – Powiedział ci, gdzie jest Aeron?

Lucien uniósł jedną brew, ot, taka sztuczka, ale jedna brew w górze wymowniejsza od dwóch.

– Nie, nie powiedział.

– Uprzedzałem cię, że będzie trudno. – Parys zachmurzył się. – Od kilku tygodni nie jest sobą.

Reyes mógłby to samo powiedzieć o Parysie. Na zwykle uśmiechniętej twarzy wyraźnie było widać zmęczenie. Może powinien przycisnąć przyjaciela. Coś musiało mu się przydarzyć, i to coś bardzo poważnego.

– Czas nas goni, Reyes. – W słowach Parysa zabrzmiało oskarżenie. – Zmobilizuj się, pomóż nam.

– Łowcy są bardziej zażarci niż kiedykolwiek, chcą nas wykończyć, wytępić – włączył się Lucien. – Ludzie odkryli Świątynię Niewymawialnych. Będziemy mieli teraz utrudniony dostęp do niej, Łowcy natomiast przeciwnie. Dotąd znaleźliśmy tylko jeden artefakt z czterech, a potrzebne są podobno wszystkie, by dotrzeć do puszki.

Reyes uniósł brew, naśladując Luciena.

– Uważasz, że Aeron mógłby nam pomóc?

– Nie, ale nie może być między nami rozdźwięków. Nie powinniśmy teraz zamartwiać się o niego, kiedy co innego mamy na głowie. Lepiej, żeby wrócił do twierdzy. To oczywiste.

– Nie martw się o niego. Nie chce, żebyście go szukali – powiedział Reyes. – Nienawidzi sam siebie za to, w kogo się przemienił, i woli, żebyście go takim nie oglądali. Przysięgam ci, że jest zadowolony z obecnego położenia, inaczej bym go tak nie zostawił.

Drzwi prowadzące na dach otworzyły się z hukiem i pojawił się ciemnowłosy Sabin, strażnik Zwątpienia.

– Do jasnej cholery. – Sabin wyrzucił ręce do góry. – Co się tu dzieje? – Zobaczył Reyesa na krawędzi dachu, zrozumiał i przewrócił oczami. – Ty, Ból, umiesz rozbić naradę.

– A ty czemu nie szukasz materiałów na temat Rzymu? – odciął się Reyes. Czy wszyscy przestali pracować, od kiedy on wyszedł na dach?

Zaraz po Sabinie pojawił się na dachu Gideon, strażnik Kłamstwa.

– Rety, ale fajnie – zawołał, zanim Sabin zdążył odpowiedzieć.

W języku Gideona „fajnie” oznaczało „nuda”. Facet nie był w stanie wypowiedzieć słowa prawdy, nie narażając się na paraliżujący ból. Ból, tego właśnie mi trzeba, pomyślał tęsknie Reyes. Gdyby tak on musiał kłamać i przywoływać ból słowem prawdy, o ileż życie byłoby prostsze.

– Nie powinieneś przypadkiem pomagać Parysowi w researchu na temat Stanów? – zagadnął Reyes i dodał, choćby z uprzejmości nie czekając na odpowiedź: – To jakiś cyrk. Nie można się już spokojnie zmasakrować?

– Nie – odpowiedział Parys. – Nie można. Nie zmieniaj tematu. Powiedz nam, co chcemy wiedzieć. Klnę się na wszystkie bogi, że pójdę tam i wsadzę ci wacka do ust. Chłopak jest wyposzczony i uważa, że całkiem się nadasz.

Reyes nie miał wątpliwości, że Rozwiązłość gotowa by to zrobić, ale znał Parysa i wiedział, że zdecydowanie woli kobiety.

Spław ich. Reyes przyjrzał się nowo przybyłym. Gideon od stóp do głów w czerni, z włosami ufarbowanymi na elektryczny błękit, z kolczykami w brwiach. Podkreślone czarnymi kreskami oczy. Śmiertelnicy się go bali.

Sabin też nosił się na czarno, ale miał brązowe włosy, brązowe oczy, niewinną twarz. Nikt by nie pomyślał, że gotów zabić każdego, kto się do niego zbliży. I w dodatku zrobi to ze śmiechem.

Obaj byli potwornie uparci.

– Muszę się zastanowić. – Reyes próbował odwołać się do ich, ewentualnej, zdolności współodczuwania.

– Nie ma nad czym się zastanawiać – pouczył go Sabin. – Zrobisz, co do ciebie należy, bo masz poczucie honoru.

Czy tak? A może jesteś tak słaby jak ta śmiertelniczka, której tak pragniesz. Z jakiego innego powodu sprawiałbyś ból tym, którzy cię kochają?

Aj, skulił się w sobie. Był słaby. Był...

– Sabin – warknął, kiedy dotarło do niego, co się dzieje. – Przestań mi sączyć do głowy zwątpienie. Mam dość swojego.

Zmieszany Sabin wzruszył ramionami. Nie próbował nawet zaprzeczać.

– Przepraszam.

– Skoro nasza narada nie jest odwołana, nie wybiorę się do klubu i nie przelecę żadnej chętnej damy. – Sekundę później już go nie było. Zniknął, kręcąc bezradnie głową.

– Nie odwołujcie narady – zwrócił się Reyes do przyjaciół. – Po prostu... zacznijcie beze mnie. Za chwilę będę na dole.

Usta Parysa zadrgały.

– Na dole. Bardzo śmieszne. Też zejdę i zabawimy się w „schowaj moją trzustkę”. Zmuszę cię, żebyś odtwarzał organy, zamiast po prostu zdrowieć.

Lucien wyszczerzył zęby.

– Ja też chcę włączyć się do zabawy. Ukryję wątrobę.

Słysząc głos Anyi, Reyes omal nie jęknął.

Białowłosa bogini padła w otwarte ramiona Luciena. Tulili się i gruchali jak dwójka zadurzonych w sobie na wieczność głupków, zapominając o całym świecie.

Reyes nie od razu zaakceptował Anyę. Była olimpijką, a on nienawidził mieszkańców Olimpu – pierwsze zastrzeżenie. Gdzie się nie pojawiła, siała zamęt, dla niej było to tak naturalne jak oddychanie – drugie zastrzeżenie. Ale... pomagała wszystkim mieszkańcom twierdzy i dała Lucienowi szczęście, o którym Reyes mógł tylko marzyć.

Sabin odkaszlnął.

Parys gwizdnął, ale nie był to wesoły czy beztroski dźwięk.

Reyes poczuł ukłucie zazdrości, ścisnęło się serce, które za chwilę miało przestać bić. Serce, którego wolałby nie posiadać. Gdyby nie miał serca, nie pragnąłby Daniki, a pragnął, chociaż wiedział, że nigdy nie będzie jej miał.

Nieważne. Ona w końcu też nigdy go nie wybierze. Kobiety nie potrafiły zrozumieć rozkoszy, w których gustował, tym więcej nie rozumiała ich słodka, anielska Danika, budziły w niej tylko obrzydzenie, lęk. Dlatego starała się trzymać jak najdalej od niego.

Może mógłby ją jednak zdobyć, przekonać do siebie. Może... ale nie chciał nawet próbować. Kobiety, z którymi zdarzało mu się sypiać, ulegały demonowi, jego predylekcje działały na nie jak narkotyk. Same zaczynały szukać rozkoszy w bólu.

– Może zabierzecie się stąd w końcu – zaproponował tonem, który ociekał ironią i który miał ukryć mękę. Co teraz robi Danika? Kto jest obok niej? Mężczyzna? Czy tuli się do niego, jak Anya tuli się teraz do Luciena? A może nie żyje, leży w ziemi, jak leży teraz w ziemi Aeron? Zacisnął dłonie, paznokcie wydłużyły się, zamieniły w szpony, wpijały się w ciało, przecinając skórę. Co za cudowny ból.

– Skończ z tym, Ból – zwróciła się do niego Anya. – Marnujesz czas Luciena. Irytujesz mnie.

Kiedy była zirytowana, zaczynały dziać się złe rzeczy: wojny, kataklizmy.

– Już się rozmówiliśmy. Powiedziałem mu wszystko, co chciał wiedzieć.

– Wcale nie – zaoponował Lucien.

– Powiedz mu – nakazała. – Jeśli nie powiesz, to klnę się na bogi, acz to sukinsyny, że zepchnę cię zaraz. Kiedy będziesz się zbierał, nie zdołasz mnie powstrzymać. A ja znajdę twoją dziewczynkę i przyślę ci jej paluszek.

Reyesowi zrobiło się czerwono przed oczami.

Danika... okaleczona... Nie reaguj. Nie pozwól, żeby zawładnęła tobą wściekłość, nakazał sobie.

– Nie tkniesz jej.

– Nie wrzeszcz. – Lucien mocniej objął Anyę.

– Nie wiesz, gdzie ona jest – powiedział Reyes już spokojniej.

Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Anya – ostrzegł ją Lucien.

– Co? – zapytała, uosobienie niewinności.

– Trzeba sprowadzić Aerona do domu. Musi być z nami.

– Nie będziemy więcej mówić o Aeronie – warknął Reyes. – Nie było cię tam, nie widziałeś udręki w jego oczach, nie słyszałeś jego błagalnego głosu. Zrobiłem to, co musiałem zrobić, i zrobię to ponownie, jeśli trzeba.

Odwrócił się, spojrzał w dół. Przepaść nęciła, wzywała.

Wyzwolenie, szeptała.

Przynajmniej chwilowe...

– Reyes! – krzyknął Lucien.

Reyes skoczył.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Zamówienie.

Danika Ford chwyciła dwa dymiące talerze. Na jednym talerzu tłusty hamburger z cebulą, na drugim hot dog z chili i podwójnym serem, na obu frytki doskonałe na wywołanie ataku serca. W każdym razie pachniało to wszystko wspaniale. Danice ślinka napłynęła do ust, zaburczało w brzuchu.

Od wczorajszego wieczoru nic nie jadła. Przed pójściem do łóżka połknęła sandwicza. Był trochę wiekowy, bułka lekko zeschnięta, szynka lekko nieświeża. Kupiłaby sobie chętnie innego. Gdyby miała pieniądze.

Za trzy godziny jej zmiana się skończy, wtedy będzie mogła coś zjeść. Trzy godziny bólu kręgosłupa, bólu stóp. Nie wytrzyma. Nie bądź księżniczką. Głowa do góry. Dasz radę. W końcu nazywasz się Ford. „Zaufaj mocy Forda”... bla bla bla.

Spojrzała na talerze i oblizała usta. Skubnie tylko. Nikt nie zauważy. Nikomu jeden kęs nie zrobi krzywdy.

Podniosła rękę, nie mogła się opanować. Sięgnęła...

– Kradnie mi frytkę – usłyszała szept mężczyzny.

– A czego innego spodziewać się po kimś takim jak ona?

Zamarła, zapomniała o głodzie, przez głowę przelatywało tysiąc myśli, ogarniały ją najróżniejsze emocje, przede wszystkim smutek, zniechęcenie i zakłopotanie. Oto czym stało się moje życie, pomyślała. Ukochana, rozpieszczana córka zamieniła się w zbiega. Uznana artystka pracuje jako kelnerka w nędznej knajpie.

– Jestem zdziwiony, ale...

– Sprawdź portfel, jak będziemy wychodzili.

Poczuła straszny wstyd. Nie musiała patrzyć na tych dwóch gości, i bez tego wiedziała, że przyglądają się jej twardym, osądzającym wzrokiem. Obsługiwała ich już trzeci raz i za każdym razem starali się ją upokorzyć. Nigdy nie powiedzieli nic nieprzyjemnego. Uśmiechali się, dziękowali, lecz w ich oczach widziała niesmak i niechęć.

Nadała im ksywkę Braciszkowie Ptaszkowie, tak bardzo chciała, żeby sfruwali z knajpy Enrique.

Staraj się nie zwracać uwagi na siebie... To była podstawowa zasada, wedle której żyła od kilku tygodni.

– Nie chcę więcej widzieć, jak podkradasz z talerza – warknął Enrique. Był właścicielem knajpy i kucharzem od szybkich dań. – Idź już. Jedzenie stygnie.

– Jest gorące. Mogą poparzyć usta i pozwać cię.

Talerze były naprawdę gorące, za to Danice ciągle było zimno. Nie zdejmowała swetra, który kupiła za cztery dolary bez jednego centa w pobliskim lumpeksie. Nawet temperatura talerzy nie ogrzewała dłoni.

Los musi obrócić się na lepsze, powinien się obrócić, już niedługo. Czy złe i dobre w końcu się nie równoważy? Kiedyś tak uważała. Wierzyła, że szczęście czeka za rogiem. Niestety, straciła złudzenia.

Za oknami pulsowało życie Los Angeles. Mknące samochody, beztroscy, śmiejący się przechodnie. Niedawno należała do tego tłumu.

Została kelnerką u Enrique, pracowała po wiele godzin, na ile sił starczało. Szef nie pytał o numer ubezpieczenia, zatrudniał ją na czarno. Płacił gotówką, nie odprowadzał podatków od zarobków. Mogła w każdej chwili odejść, rzucić pracę i zniknąć bez śladu.

Czy jej matka wiodła podobne życie? Siostra? Babka... Żyje jeszcze?

Dwa miesiące temu postanowiły urządzić sobie wakacje w Budapeszcie, ulubionym mieście dziadka. „Magiczne”, tak zawsze mówił o stolicy Węgier. Po jego śmierci pojechały tam, żeby uczcić pamięć zmarłego i pożegnać się z nim ostatecznie.

Największy – błąd – jaki – mogły – popełnić.

Zostały porwane i uwięzione przez potwory, prawdziwe potwory, których musiał bać się sam Bogeyman, postrach wszystkich dzieci. Potwory, które czasami wyglądały jak ludzie, żeby nieoczekiwanie przeistoczyć się w coś przerażającego. Danika widziała szpony, kły, trupie czaszki za maskami zwykłych twarzy.

W jakimś momencie zostały jednak uwolnione, ją znowu pojmano i znowu uwolniono. Zmieniali się sprawcy, miejsca, okoliczności. Wypuszczono ją, dając ostrzeżenie na drogę:

– Uciekaj, ukryj się. Będą na ciebie polować, jeśli znajdą, zabiją.

Wszystkie cztery uciekły, każda w inną stronę. Rozdzieliły się dla bezpieczeństwa. Danika poleciała do Nowego Jorku, miasta, które nigdy nie śpi. Miała nadzieję zgubić się w metropolii. Potwory jakimś sposobem odnalazły ją. Znowu. Raz jeszcze udało się jej uciec. Ruszyła w kierunku Los Angeles. Zatrzymywała się po drodze, chwytała dorywcze prace i zarobione pieniądze wydawała na lekcje samoobrony.

Początkowo kontaktowała się codziennie z rodziną. Kupowała nowe startery do komórki, numer zostawiała u zaufanej przyjaciółki. W jakimś momencie babcia zamilkła. Żadnych telefonów.

Czyżby potwory znalazły ją i zabiły?

Kiedy rozmawiały po raz ostatni, babcia ukrywała się w jakiejś mieścinie w Oklahomie. Miała tam przyjaciół. Zapewne nie powinna była jechać akurat w takie miejsce, ale miała swoje lata i musiała być zmęczona uciekaniem. Przyjaciele nic nie potrafili powiedzieć, do nich też się nie odzywała. Babcia Mallory poszła na rynek i już nie wróciła.

W piersi Daniki wzbierał ból i smutek na myśl o cierpieniach babci. Nie mogła zadzwonić ani do matki, ani do siostry, one też przestały się odzywać.

– Dla bezpieczeństwa – powiedziała mama w czasie ich ostatniej rozmowy. – Rozmowy komórkowe można namierzyć.

Oczy piekły, broda zadrżała. Nie. Nie! – krzyczała w duchu. Co ty wyprawiasz? Nie możesz teraz myśleć o rodzinie. Pytanie „a jeśli” paraliżowało ją.

– Nie leń się – pogonił ją Enrique, przerywając ponure rozmyślania. – Rusz tyłek. Klienci czekają. Jeśli jedzenie wystygnie i odeślą je do kuchni, będziesz musiała zapłacić.

Miała ochotę cisnąć talerzami w palanta. Uważaj, ostrzegł ją głos wewnętrzny. Uśmiechnęła się i odwróciła na pięcie. Uniosła głowę, wyprostowała ramiona i pomaszerowała do stolika. Obaj goście przewiercali ją złym wzrokiem. Faceci z niższej klasy średniej. Tanie ubrania, krótko przycięte włosy. Mięśniacy o ogorzałych twarzach, może budowlańcy.

Na pewno nie przyszli tu prosto z pracy, sądząc po czystych T-shirtach i dżinsach.

Ręce jej drżały, ale udało się jakoś postawić talerze na stoliku i nie zrzucić jedzenia któremuś z gości na kolana. Wyprostowała się, odgarnęła kruczoczarny kosmyk za ucho. Przed Budapesztem miała długie jasne włosy. Po Budapeszcie obcięła je do ramion i ufarbowała na czarno.

– Przepraszam za frytkę. – Chociaż ją lekceważyli i patrzyli na nią z dyzgustem, dawali dobre napiwki. – Nie miałam zamiaru jej zjeść, tylko przesunąć, żeby nie spadła z talerza. – Boże, nigdy dotąd nie zdarzyło się jej kłamać.

– Nie ma problemu – powiedział Ptaszek Pierwszy, ale w jego głosie brzmiała wyraźna irytacja.

Nie odsyłajcie tylko jedzenia do kuchni, proszę, nie odsyłajcie, błagała w duchu. Nie mogła sobie pozwolić na taką wyrwę w swojej tygodniówce.

– Coś jeszcze?

Kawy nie musiała dolewać, mieli pełne filiżanki.

– Dziękujemy – odpowiedział Ptaszek Drugi uprzejmie, ale z wyraźnie słyszalnym przekąsem. Rozłożył serwetkę i położył na kolanach.

Gotowa by przysiąc, że dojrzała przez sekundę odwróconą ósemkę wytatuowaną na jego nadgarstku. Zaskakujące.

– Dajcie znać, jeśli będziecie czegoś potrzebowali. – Usiłowała się uśmiechnąć. – Smacznego. – Zamierzała odejść.

– Kiedy masz przerwę? – zapytał Ptaszek Drugi nieoczekiwanie.

A to co? Po co mu ta wiadomość? Na pewno nie miał zamiaru umawiać się, bo ciągle patrzył na nią z umiarkowanym niesmakiem.

– Hm... Nie mam przerwy.

Włożył frytkę do ust, przeżuł, oblizał tłuszcz z ust.

– Może wyskoczymy wieczorem na jednego?

– Przepraszam, nie mogę. – Uśmiechaj się, nakazała sobie. – Muszę iść, klienci czekają. – Powinna dodać: „może innym razem”. Złagodzić odmowę i zapewnić sobie dobry napiwek, ale słowa uwięzły w gardle. Odejdź, odejdź, odejdź.

Odwróciła się na pięcie i uśmiech natychmiast znikł z twarzy. Podeszła do baru, za którym Gilly, druga kelnerka na zmianie, napełniała kartonowe kubki colą. Powinna oczywiście podejść do czekających gości, jak przed chwilą powiedziała, ale musiała się pozbierać.

– Boże, miej mnie w swojej opiece – mruknęła. Położyła dłonie płasko na barze i pochyliła się. Na szczęście parawanowa ścianka zabezpieczała ją przed spojrzeniami Ptaszków.

– Na próżno prosisz. – Gilly, szesnastka „w drodze”, dla pytających osiemnastka, posłała Danice pełen sympatii uśmiech. Obie pracowały po czternaście godzin. – Położył na nas laskę.

Ktoś tak młody nie powinien przejawiać takiego pesymizmu.

– Nie chcę o tym słyszeć, sprzeciwiam się. – Zdaje się, że zaczynała kłamać nałogowo. Ona też wątpiła, czy Bóg jeszcze nad nią czuwa.

– Czuję, że lada dzień zdarzy się coś wspaniałego.

– Jasne. Na pewno.

– Moje coś wspaniałego już się zdarzyło, kiedy Braciszkowie Ptaszkowie usiedli w twojej sekcji.

– Kpisz sobie? Uśmiechają się do ciebie, jakbyś była Wieszczką Cukrową, a na mnie patrzą, jakbym była Złą Czarownicą. Nie wiem, co złego im zrobiłam i dlaczego mimo wszystko siadają w mojej sekcji. – Kiedy pojawili się przy jej stoliku po raz drugi, przestraszyła się, że koszmar zacznie się od początku, ale nie sprawiali wrażenia potworów, jak ci z twierdzy w Budapeszcie, więc w końcu odetchnęła.

Gilly zaśmiała się.

– Mam ich załatwić na dobre, no wiesz, kozikiem w plecy?

– Gilly, wolałabym nie widzieć cię w kajdankach. Nie pasują ci.

Uśmiech powoli znikł z buzi Gilly.

– Też tak uważam.

Danika miała ochotę poradzić jej, żeby wracała do domu. Mieszkanie z mamą to znowu nie takie nieszczęście. Czuła jednak przez skórę, że musiało być kiepsko, więc Gilly lepiej będzie się żyło „w drodze”. Widywała w Los Angeles straszne rzeczy. Kobiety o martwych oczach handlujące swoimi ciałami. Przemoc, bicie. Ofiary przedawkowania dragów. Skoro Gilly zdecydowała się uciec, pewnie matka w jakimś sensie zmusiła ją do tego.

Danika długo starała się myśleć, że żyje we wspaniałym, bezpiecznym świecie, oferującym mnóstwo możliwości. Teraz oczy jej się otworzyły.

– Idziesz rano na kurs? – zapytała, wekslując rozmowę na neutralny temat.

Pracowała u Enrique zaledwie tydzień, ale każdego ranka chodziły z Gilly na kurs samoobrony. Uczyły się kopać, celnie uderzać, a nawet, no tak, zabijać z absolutną precyzją. Te kursy, poza rodziną, stały się jedynym sensem jej życia.

Nigdy już nie będzie bezradną, bezbronną ofiarą.

Gilly westchnęła, odwróciła się do Daniki. Była za młoda, za świeża, żeby całymi dniami harować za psie pieniądze. Ciemne włosy do brody, wielkie brązowe oczy, miodowa karnacja. Średniego wzrostu, ładna sylwetka. Niewinna i zmysłowa... taką naznaczoną trudnymi doświadczeniami zmysłowością. Była jedyną przyjaciółką, którą Danika w tej chwili miała.

– Moje stopy znienawidzą mnie na zawsze, ale owszem, idę. A ty?

– Absolutnie. – Nie był to dobry czas na zawieranie przyjaźni, ale z Gilly od razu złapała kontakt. Była dzielna i smutna, i to w niej wzruszało.

– Może znowu uda się nam pokonać instruktora. To było niesamowite.

Danika parsknęła śmiechem. Nie pamiętała już, kiedy śmiała się po raz ostatni.

– Może.

Odezwał się dzwonek. Kolejne zamówienie. Żadna z nich się nie ruszyła.

– Muszę ci coś powiedzieć. – Gilly oparła rękę na biodrze. – Kiedy Charles powiedział nam, żebyśmy go zaatakowały, ogarnęła mnie taka wściekłość, że mogłabym go zabić, a potem chichotać.

– Ja czułam to samo. – To akurat, niestety, nie było kłamstwo.

Powiedział im:

– Wyobraźcie sobie, że wam zagrażam i pokażcie mi, czego nauczyłyście się do tej pory. Zaatakujcie mnie.

Nie wahały się ani chwili.

Potem trzeba było zakładać mu pięćdziesiąt dziewięć szwów, ale na szczęście Charles się tym nie przejmował.

Kiedy Danika zaatakowała, ogarnęła ją mroczna furia. Przed oczami miała Aerona, Luciena i Reyesa. Reyes! Porywacze, którzy przysporzyli jej tyle męki, których powinna nienawidzić całym swoim jestestwem. I nienawidziła. Poza jednym. Poza Reyesem. Głupia.

Marzyła o nim na jawie, śniła o nim każdej nocy. Był ciągle w jej myślach.

Czasami pokonywał zjawy z jej snów. Walczył zajadle, płynęły rzeki krwi. Potem wracał do niej poraniony i cierpiący, a ona brała go w ramiona. Całował ją, obsypywał pocałunkami, pieścił.

Tak co noc, w każdej sekundzie. Im więcej o nim śniła, tym bardziej go pragnęła, stał się dla niej ważniejszy niż powietrze. Był jak narkotyk, jak najgorszy nałóg.

Co się ze mną dzieje? Porwał ją nie wiadomo dlaczego, uwięził je wszystkie. Nie zasługiwał na to, żeby go pragnęła. A jednak pragnęła rozpaczliwie. Był przystojny, zabójczo przystojny, ale spotykała wielu zabójczo przystojnych facetów. Był silny i mógł użyć swojej siły przeciwko niej. Był inteligentny, ale zupełnie pozbawiony poczucia humoru. Nigdy się nie uśmiechał. Nigdy nie pragnęła nikogo tak bardzo, jak pragnęła Reyesa.

Tak jak Gilly miał ciemne włosy, ciemne oczy i miodową karnację. Miód zmieszany z roztopioną czekoladą. Otaczała go aura podobnej zmysłowości, jakby naznaczonej trudnymi doświadczeniami z przeszłości.

Tu kończyły się podobieństwa.

Reyes był wysoki, muskularny. Nosił przy sobie cały arsenał noży mocowanych rzemykami na karku, nadgarstkach, łydkach, udach, w pasie. Ilekroć go widziała, okryty był ranami i sińcami, jakby właśnie stoczył kolejną walkę. Prawdziwy wojownik.

Jak cała reszta samozwańczych wojowników świata podziemnego.

Nazywała ich wojami koszmarów sennych. Zdawali się bardziej koszmarni niż najgorsze koszmary senne.

Aeron miał czarne, lekkie skrzydła i mógł latać niczym baśniowy smok. Lucien miał jedno oko niebieskie, drugie brązowe, przewiercał nimi człowieka, hipnotyzował i potrafił znikać w jednej sekundzie, jakby nigdy nie istniał. Zawsze bił od niego słodki zapach róż.

Jakie właściwości posiadał Reyes, tego nie wiedziała.

Wiedziała tylko, że raz ją uratował. Stoczył dla niej walkę ze swoim przyjacielem. Dlaczego? Ciągle się nad tym zastanawiała. Dlaczego zdecydował się dla niej powalić swojego towarzysza? Dlaczego patrzył na nią, jakby była jedyną racją jego egzystencji? Dlaczego ją uwolnił?

Czy to ważne? Jest przecież jednym z nich. Jest potworem. Nie wolno o tym zapominać.

Znowu zadzwonił dzwonek i Enrique wrzasnął:

– Dziewczyny!

Gilly jęknęła.

Danika pomasowała kark. Koniec odpoczynku. Wyprostowała się. Jeden z gości przywoływał ją do stolika.

– Przyjdę jutro po ciebie o wpół do piątej – zwróciła się do Gilly. – OK?

– Powiedzmy o piątej. Będę gotowa. – Gilly odwróciła się i zebrała kubki z colą.

Uporządkowała kilka stolików, kilku gościom dolała kawy. Cokolwiek, byle nie myśleć o Reyesie.

Ptaszek Pierwszy dwa razy upuścił widelec na podłogę, musiała przynosić mu czysty. Ptaszek Drugi przywołał ją raz, żeby dolała kawy. To znowu prosił o nową serwetkę. Przyniosła, chciała odejść, wtedy Drugi chwycił ją za nadgarstek.

Nie wyrwała ręki, nie ofuknęła go. Liczy się każdy grosz, każdy przeklęty grosz. Zapytała grzecznie, czego sobie życzy, dopiero wtedy cofnęła dłoń.

– Chcieliśmy z tobą porozmawiać. – Znowu zamierzał ją przytrzymać.

Cofnęła się. Jeśli jeszcze raz jej dotknie, pęknie. Nie pozwoli nigdy więcej, by dotykał jej ktoś obcy. Z jakiegokolwiek powodu.

– O czym? – Zadzwonił dzwonek nad drzwiami i weszła matka z małym synkiem. – O czym? – powtórzyła.

– O pracy, o pieniądzach.

Otworzyła szeroko oczy. Chryste, wzięli ją za dziwkę? To mieli na myśli, mówiąc „ktoś taki jak ona”. Zabawne, patrzyli na nią z lekceważeniem, wzgardą, a jednak gotowi byli kupić jej usługi.

– Dziękuję. Jestem zadowolona z tej pracy. – Może nie do końca, ale tego nie musieli wiedzieć.

– Danika! – zawołał Enrique. – Ludzie czekają.

Ptaszkowie spojrzeli na drzwi wejściowe, zachmurzyli się trochę.

– Później pogadamy.

Może nigdy? No nie. Prostytutka? Chwyciła dwie karty dań i podeszła do matki z synkiem, wskazała stolik. Mama była zaniedbana, ubrana byle jak, chuda, synek prezentował się nie lepiej, ale Danika uśmiechnęła się do nich serdecznie, poczuła chyba nawet zazdrość.

Tak strasznie tęskniła za swoją matką.

– Co podać do picia?

– Wodę – odpowiedzieli oboje chórem.

Chłopiec spojrzał tęsknym okiem na kubek stojący na sąsiednim stoliku. Był napełniony dobrze zmrożoną wodą, po ściankach spływały kropelki. Danika przechyliła głowę. Oto podstawowe pragnienia, podstawowe potrzeby. Byłby znakomity portret...

Nigdy już nie będziesz malować. Zapomniałaś? – krzyczała w duchu.

W świecie, w którym człowiek w każdej chwili może zginąć, byłby to prawdziwy zbytek. Poza tym żeby malować, musiałaby odczuwać. Nie tylko szczęście. Twórczość wymagała całego spectrum emocji. Tworzenie to gniew, smutek, zachwyt. Nienawiść, miłość, żal. Bez nich malowanie sprowadzało się do mechanicznego kładzenia farb na płótno. Z uczuciami prawdopodobnie by nie przeżyła. Musiała je wyłączyć, jeśli chciała przetrwać.

Teraz też musiała zapomnieć o ogarniającym ją smutku. Nie mogła pozwolić sobie na smutek. Podała mamie i synkowi karty.

– Przyniosę wodę i przyjmę zamówienie.

– Dziękuję – powiedziała matka.

Kiedy przechodziła koło stolika Ptaszków, Dwójka znowu chwycił ją za rękę, zacisnął mocno palce. Danika zesztywniała, wstąpiła w nią furia. Wbrew temu, co myślała, budziły się w niej jednak silne emocje.

– Kiedy kończysz?

– Nie kończę.

– Pytamy dla twojego dobra. Świat jest pełen zła. Nie powinnaś poruszać się w nim sama – mówił z udaną troską.

– Spróbuj dotknąć mnie jeszcze raz, a pożałujesz – wycedziła. – Nie jestem dziwką i nie szukam zarobku. Dotarło?

Ptaszkowie gapili się na nią bez słowa. Wyrwała rękę i odeszła. W przeciwnym razie popełniłaby jakieś głupstwo. Napełniła kubki. Dłonie jej drżały, serce tłukło się jak oszalałe. Musisz się uspokoić. Głęboki wdech, głęboki wydech. Właśnie tak. Napięte mięśnie powoli zaczęły się rozluźniać.

Wróciła do nowych gości, omijając Ptaszków szerokim łukiem. Kiedy matka zobaczyła, że Danika przyniosła małemu colę, otworzyła usta, chciała protestować, ale powstrzymała ją uniesieniem dłoni. Ręka ciągle drżała, uspokajające oddechy niewiele dały.

– Na koszt firmy – szepnęła. Enrique nigdy nic nikomu nie stawiał „na koszt firmy”. Nawet kelnerki nie mogły nic zjeść bez płacenia. Gdyby usłyszał, odliczyłby z tygodniówki Daniki tego nędznego dolara dziewięćdziesiąt siedem. – O ile synek ma ochotę na colę.

Chłopiec rozpromienił się.

– Mogę, mamusiu? Proszę, proszę.

Uśmiechnęła się do Daniki z wdzięcznością.

– Dziękuję.

– Bardzo proszę. – Wyjęła notesik i ołówek. – Co zamawiacie? – Dłoń przestała drżeć, ale mięśnie znowu tak zesztywniały, że złamała ołówek. – Ops. Przepraszam. – Wyjęła z kieszeni fartuszka zapasowy.

Przyjęła zamówienie i rozejrzała się po sali. Właśnie weszli nowi goście, jakaś rodzina. Rzuciła im tylko jedno krótkie spojrzenie. W pierwszych dniach za każdym razem, gdy pojawiali się nowi klienci, podskakiwała nerwowo. Bała się, że lada chwila wejdzie Reyes, przerzuci ją sobie przez ramię i uniesie w noc.

Gilly wskazała nowo przybyłym jedyny wolny stolik. Zerknęła na przyjaciółkę, wymieniły zmęczone uśmiechy. Danika ciągle była zjeżona, wciąż jeszcze czuła chwyt Dwójki. Wiesz, że nie możesz tak reagować, mówiła sobie. Musisz być przygotowana na różne sytuacje. Na każdą sytuację.

– Zapisałaś? – upewniła się matka.

Ocknęła się.

– Tak. Dwa hamburgery, jeden czysty, drugi ze wszystkimi dodatkami, frytki do obu.

Kobieta kiwnęła głową.

– Wspaniale. Dziękuję.

– Już zanoszę zamówienie. Nie powinniście czekać długo. – Wyrwała zapisaną kartkę i ruszyła w kierunku okienka. Tym razem złapał ją za rękę Jedynka.

– Posłuchaj, wcale nie uważamy, że jesteś prostytutką. Chcemy z tobą porozmawiać. Ostrzec cię. Wygląda na to, że możesz mieć problemy.

Przypomniała sobie tamten wieczór, kiedy zostały porwane przez potwory z twierdzy, zobaczyła ściągniętą paniką twarz siostry. W głowie zabrzmiał głos matki:

– Twoja babka być może nie żyje. Mogli ją zamordować.

Czerwona mgła przysłoniła wszystko, furia wróciła z całym impetem. Danika nagle przestała być kobietą, zamieniła się we wcieloną wściekłość o sile żywiołu. Atakuj! Nigdy już nie będziesz bezradna! Rąbnęła Jedynkę prosto w nos. Trzasnęła chrząstka, krew bluznęła na T-shirt Jedynki, na talerz. Zawył z bólu i zakrył twarz dłońmi.

W knajpie na moment zapadła cisza. Ktoś upuścił kubek. Brzdęk. Kawa rozlała się po podłodze. Ktoś zaklął. Danika ocknęła się.

Dwójka zerwał się z krzesła.

– Co ty wyprawiasz, suko?

– Ja... ja... – Stała bez ruchu zdjęta przerażeniem. Niepotrzebnie wywołała zamieszanie, niepotrzebnie zwróciła uwagę na siebie. – Mówiłam wam, żebyście mnie nie tykali.

– Zaatakowałaś go! – Dwójka chwycił ją za ramiona i odsunął. – Jesteś taka sama jak oni. Mówili mi, że raczej jesteś niewinna, żebym był ostrożny, postępował delikatnie. Nie wierzyłem ani jednemu słowu, ale słuchałem. Dowiodłaś, że jesteś godna pogardy. Może jednak naprawdę jesteś dziwką. Ich dziwką.

„Jesteś taka sama jak oni”. Jak kto?

– Przepraszam. Ja nie chciałam... Ja... – Nie miała nic na swoją obronę. Odchrząknęła i poprawiła sweter. – Naprawdę przepraszam.

– Niech ktoś zadzwoni po ambulans, do cholery!

Boże. Znowu będzie musiała uciekać, ledwie jakoś się zagnieździła. Jeśli sprawa dotrze do gazet... Boże. Serce na nowo zaczęło się tłuc jak oszalałe.

Enrique wyszedł z kuchni, pchnąwszy drzwi wahadłowe. Był wysoki, tęgi, potężny.

– Jesteś zwolniona, mała – warknął. – Ale to najmniejszy z twoich problemów. Idź na zaplecze i czekaj na policję.

To oczywiste, że ją zwolnił. I nie wypłaci dniówki.

– Najpierw mi zapłać. Należy mi się...

– Marsz na zaplecze. Wystraszyłaś klientów.

Omiotła szybkim spojrzeniem salę i jej wzrok spoczął na matce z synkiem. Kobieta otoczyła małego ramieniem i przygarnęła do siebie. Wolną ręką odsunęła colę, którą chłopiec dostał od Daniki. Patrzyli na nią wystraszeni. Ja przecież tylko się broniłam, myślała.

Do Daniki podeszła zmartwiona Gilly. Chciała ją jakoś wesprzeć. Bała się, że i ona straci pracę, a także dniówkę. Nie mogła na to pozwolić.

– Zaczekam na policję w swoim mieszkaniu – skłamała, szukając drogi ucieczki.

– Zaczekasz tutaj – nakazał Enrique.

Nie słuchała już dalej. Odwróciła się, uniosła wysoko głowę, wyprostowała się i wyszła z knajpy. Na szczęście nikt nie próbował jej zatrzymać, nawet Dwójka. Wieczór był ciepły, ulica rozświetlona neonami, rojna. Miała wrażenie, że wszyscy się jej przyglądają.

Boże, co teraz?

Przyspieszyła kroku, prawie biegła. Miała przy sobie czterdzieści dolarów. Kupi bilet autobusowy... Dokąd? Może do Georgii, stanu brzoskwiń. Wystarczająco daleko od Kalifornii. Po drodze może wysiąść w Oklahomie, poszukać babci...

Ledwie to pomyślała, poczuła, że coś wraża się jej w plecy. Została pchnięta do zaułka, upadła i na moment straciła oddech. Uderzyła brodą o beton. Zobaczyła przed oczami gwiazdy.

– Suka, demon! – wycharczał napastnik. Dwójka. A więc jednak nie udało się jej uciec. – Naprawdę myślałaś, że zwiejesz? Jesteś w naszych rękach i będziesz cierpiała tak samo, jak twoi kompani. Nie zabiję cię, bo nie wolno mi tego zrobić, ale będziesz błagała o śmierć.

Instynkt podpowiadał: „Nie krzycz, walcz. Nie reaguj, tylko atakuj”.

Słowa, ręka, noga... nagle wszystko stało się jednością. Kiedy napastnik pociągnął ją za włosy, obróciła się i uderzyła go kantem dłoni w krtań. To wystarczyło, by się uwolniła. Puścił ją, z trudem chwytając powietrze. Kontakt. Poczuła, że coś ciepłego i lepkiego spływa jej po palcach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wraziła mu ołówek w szyję, prosto w tętnicę.

– O Boże, o Boże, Boże! – Zerwała się na równe nogi, z trudem łapiąc równowagę, na wpół przytomna. Słyszała, jak Dwójka charczy rozciągnięty na ziemi. Próbował coś jeszcze powiedzieć. Niewiele wymyśliła: – Przepraszam. – Podniosła ręce i krew zaczęła spływać do łokci. Ogarnęły ją panika i zgroza. Nie przychodziło odrętwienie, chociaż byłoby błogosławieństwem.

Jeden krok, dwa, cofała się. O Boże, Boże. Jesteś morderczynią, krzyczało coś w niej. Morderczyni. Metaliczny zapach krwi mieszał się z wonią uryny, odorem ciała. Głowa Dwójki opadła na bok. Coś wzbierało w gardle Daniki, dławiło. Musiałaś to zrobić. On by cię zabił.

Odwróciła się, przecisnęła się między ludźmi stojącymi u wyjścia z zaułka. Własny oddech świszczał w uszach. Nikt nie próbował jej zatrzymać.

Dwa tygodnie wcześniej instruktor samoobrony w Nowym Jorku powiedział jej, że nie ma instynktu zabójcy.

Gdyby tak było.

Jestem taka sama jak te potwory.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Wiem, gdzie jest twoja kobieta.

Reyes wyprostował się, z ramienia, od strony wewnętrznej wystawała rękojeść sztyletu. Pchnął ją głębiej, aż ostrze rozcięło tętnicę, ale rana od razu się zagoiła. Zbyt szybko. Krew już zasychała.

Trzy dni temu skoczył z dachu i na tyle wrócił do siebie, że mógł już chodzić, ale Ból, wrzaskliwy Ból był nienasycony, domagał się jeszcze czegoś. Czego? Reyes nie wiedział. Wbicie noża w ramię nie pomogło ani trochę.

Wyciągnął nóż, otwierając na nowo ranę, przesunął językiem po wargach. I ta zabliźniła się natychmiast. I tego nie dość. Nigdy nie dość.

– Nie masz mi nic do powiedzenia?

– Jesteś niewiele lepszy od Gideona. – Spiorunował spojrzeniem stojącego w drzwiach Luciena. W niezwykłych oczach przyjaciela widział oczekiwanie.

– Chcesz powiedzieć, że kłamię. W porządku.

Byli sami w świetlicy. Parys, który zwykle siedział tutaj i oglądał do znudzenia pornosy, poszedł do miasta. Wzmacniał się, bzykając tyle dam, ile tylko mógł. Maddox i Ashlyn byli w swojej sypialni. Jak zawsze.

Sabin i cała reszta siedzieli w kuchni. Dawno już wykopali stamtąd Reyesa za to, że zapaprał stół krwią. Opracowywali plan powrotu do Świątyni Niewymawialnych. Należało dostać się tam tak, by śmiertelnicy się nie zorientowali.

Reyes wątpił, czy znajdą w świątyni tropy, które doprowadzą ich do Wszystkowidzącego Oka, Opończy Niewidki i Kija Samobija. Inni nie podzielali jego wątpliwości, więc milczał. Czuł jednak, że ma rację. Gdyby coś było w ruinach świątyni, już by to znaleźli. Klatka Przymusu, którą odnaleźli, idąc tropem ze Świątyni Wszystkich Bogów, nie doprowadziła ich do puszki Pandory.

Owszem, mogła być użyteczna. Zamknięty tam delikwent zgadzał się robić wszystko, czego od niego żądał zamykający, właściciel klatki. Ale kogo niby mieli w niej zamknąć? I czego żądać od uwięzionego? Dopóki nie znajdą odpowiedzi na te pytania, Anya i Lucien będą się bawili artefaktem jak dwoje dzieci nową zabawką.

– Reyes, mówimy o Danice.

– Nie zauważyłem. – Chciał ją wymazać z pamięci, ale podejrzewał, że to niemożliwe. Stała się jego częścią, jak demon. Nie, w jej przypadku było gorzej. Zburzyła jego spokój. I już tego spokoju nie był w stanie odzyskać, nawet kiedy leżał w łóżku, rozkoszując się bólem.

– Chcesz usłyszeć, co wiem? – zapytał Lucien.

Nie daj się złapać na przynętę. Będzie lepiej, jeśli nic nie będziesz wiedział. Jeśli Reyes nie dostarczał demonowi bólu, ten zaczynał szaleć, wymykał się spod kontroli, gotów czynić krzywdę każdemu, kto znalazł się w pobliżu. Dlatego wolał trzymać się z dala od Daniki. Bał się, że któregoś dnia mógłby ją zaatakować, zrobić coś nieodwracalnego.

– Mów – zażądał wbrew sobie.

– Trzy dni temu dźgnęła człowieka.

Słodki anioł zaatakował kogoś? Reyes prychnął.

– Daj spokój. Teraz jestem już pewien, że kłamiesz.

– Czy kiedykolwiek cię okłamałem?

Nie, Lucien nigdy go nie okłamał. Reyes poczuł dławienie w gardle. Z trudem dobywał słowa.

– Skąd wiesz, że zraniła człowieka?

– Nie zraniła, ona go zabiła. Facet przez dwa dni walczył o życie w szpitalu. Umarł dzisiaj rano. Odprowadzałem jego duszę w zaświaty. Miał na nadgarstku wytatuowany znak Łowców.

– Co?! – Reyes zerwał się na równe nogi. Łowcy znaleźli Danikę? Musiała zabić jednego z nich? Nie mógł już sobie pozwolić na niedowierzanie. Łowcy go nienawidzili, jak nienawidzili wszystkich wojowników. Mogli widzieć Danikę w twierdzy, mogli ją śledzić potem, podążać za nią. Być może chcieli torturami wydobyć z niej informacje na jego temat.

Zacisnął zęby. Przeklęci Łowcy! Bezmyślni fanatycy przekonani, że źródłem całego zła świata są wojownicy i mieszkające w ich ciałach demony. Byli zajadli, bezlitośni, bezwzględni. Ich jedynym celem było unicestwienie wojowników świata podziemnego. Oraz każdego, kogo uważali za ich przyjaciela.

Danika nie była zaprzyjaźniona z wojownikami, ale Łowcy nie mogli tego wiedzieć. Może planowali, teraz właśnie, użyć jej jako Przynęty, licząc, że wywabią Reyesa z twierdzy i będą mogli go dosięgnąć.

To zmieniało całą sytuację.

– Co z nią teraz? Jest ranna? Pojmali ją? – Zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, co robi. Szykuje się na wojnę.

Lucien kontynuował, jakby nie słyszał pytania:

– Kiedy odprowadzałem duszę Łowcy w zaświaty, mogłem zobaczyć ostatnie akty jego życia.

– Czy... coś... jej się stało? – wysyczał przez ściśnięte gardło.

– Tak.

Ból krążył już niespokojnie w jego umyśle, ostrzył szpony o czaszkę.

– Czy ona...? – Reyes zacisnął usta. Nie był w stanie wypowiedzieć pytania do końca. Nie był nawet w stanie myśleć o tym.

– Nie – odpowiedział Lucien. – Żyje.

Bogom niech będą dzięki. Ulga złagodziła wściekłość.

– Jacyś inni Łowcy byli zamieszani w sprawę?

– Tak.

Lucien ograniczył się do krótkiej odpowiedzi.

– Ilu?

– Jeden. Rozkwasiła mu nos.

– Świadomie? – Nie mógł uwierzyć.

– Owszem.

Danika, którą zapamiętał, była łagodna i słodka. Nie wiedział, co myśleć o tygrysicy, ale dałby sobie głowę uciąć, że popełnione czyny musiały stanowić dla niej źródło ogromnej udręki.

– Gdzie ona teraz jest? – Poleci do niej, postara się ochronić przed kolejnymi atakami Łowców, a kiedy już będzie bezpieczna, wróci do Budapesztu. Nie zostanie z nią ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne. Nie będzie z nią nawet rozmawiał. Musi ją jednak zobaczyć, musi zapewnić jej bezpieczeństwo.

Znajdzie tego drugiego Łowcę i zabije bez cienia litości. Rozkwaszony nos to żaden odwet.

Lucien nie odpowiedział.

– Za kilka dni wracamy do Rzymu, żeby jeszcze raz przeszukać świątynię. Musimy zdobyć te artefakty.

Tak to zamierzają rozegrać...

– Wiem.

– Chcę mieć tutaj Aerona, zanim wyruszymy do Rzymu.

– Chcesz narazić wszystkich przyjaciół? Chcesz zlekceważyć wyraźne życzenie Aerona, żeby uszanować jego prośbę?

– Aeron jest jednym z nas. Potrzebuje nas bardziej niż kiedykolwiek.

Reyes minął Luciena i wyszedł z pokoju. Od kiedy w twierdzy zamieszkały Ashlyn i Anya, stare mury zamieniły się w prawdziwy dom. Kwiaty w wazonach, na ścianach obrazy kradzione przy różnych okazjach przez Anyę, głównie akty męskie. Cóż, bogini miała specyficzne poczucie humoru. Pojawiły się nowe meble. Zniknęły stare kanapy – przypadkowy, cudaczny zbiór od Sasa do lasa – na ich miejscu stanęły eleganckie skóry i plusze. W sypialniach eleganckie komody, prawdziwe dzieła ebenistów. W korytarzach zgrabne ławki i wygodne siedziska. Początkowo krzywił się na obecność kobiet pod tym dachem, teraz nie wyobrażał sobie życia bez nich. Stworzyły bezpieczną przystań pośród zawieruchy.

Wszedł na drugie piętro, minął załom korytarza i stanął jak wryty. Przed drzwiami jego sypialni czekał Lucien.

Lucien miał taki dar. Potrafił przenosić się z miejsca na miejsce. Wystarczyło, że pomyślał, gdzie chce się znaleźć, i już tam był.

– Nie odpuszczę – oznajmił. – Powinieneś się cieszyć, bo tak samo walczyłbym o ciebie.

Reyes skrzywił się, podszedł do Luciena, odsunął go, otworzył drzwi do swojego pokoju i skierował się prosto do skrytki, w której trzymał ulubioną broń.

– Wszyscy są źli na ciebie, że nie chcesz mówić o Aeronie. Prosiłem, żeby dali mi kilka dni. Może wreszcie przemówię ci do rozumu. Później...

Później rzucą mu się do gardła. Byli przekonani, że Danika jest dla niego ważniejsza niż Aeron, a wojownik nie przedkłada kobiety nad innego wojownika. Nigdy. Reyes nie próbował nawet mówić, że Maddox wybrał Ashlyn, a Lucien Anyę. Nie próbował tłumaczyć, że Aeron wolał umrzeć, niż trwać w stanie, na który skazali go bogowie. Nie chciał być potworem, naprawdę wolał śmierć. Sprowadzenie go teraz do twierdzy tylko by go unieszczęśliwiło. A jednak w głębi duszy Reyes myślał podobnie jak Lucien i rad by mieć przyjaciela na powrót w domu.

Reyes wyjął sig sauera, sprawdził chromowany magazynek. Pełen. Jeden nabój wprowadzony do komory. W porządku.

– Chcesz ją znaleźć, strzelając dokoła?

– Jeśli będzie trzeba. – Reyes umieścił w kieszeniach trzy zapasowe magazynki i pudełko naboi. Do kostek miał już przytroczone sztylety, przy pasku gwiazdy do rzucania, shurikeny.

– Nie wiesz, dokąd jechać.

– To żadna przeszkoda. Znajdę ją.

Lucien westchnął głośno, przeciągle.

– Mogę cię do niej przenieść. Za kilka sekund będziesz przy niej, uratujesz ją.

Uratuje? Lucien przyznawał, że Danika jest w bezpośrednim niebezpieczeństwie, czy to jakiś trik? Zarzucił broń na ramię i oparł dłonie na stole, pochylił głowę. Zastanawiał się długo, rozważał możliwości. Tracić czas na szukanie Daniki, czy uwolnić Aerona i narażać jej życie?

Żadna z tych opcji nie przemawiała do niego.

Reyes westchnął, powtarzając niejako westchnienie Luciena. Spojrzał na szerokie łóżko. Ile razy wyobrażał sobie leżącą tu Danikę, nagą, z rozsypanymi włosami, wilgotną, czekającą na niego. Pojawiały się też inne obrazy, krwi i śmierci, obrazy, które przejmowały go straszliwym lękiem. Danika z podciętym gardłem, we krwi... znieruchomiała, zastygła. Jeśli uwolni Aerona, uprawdopodobni tylko koszmarną wizję. Wiesz, że nie możesz więzić go w nieskończoność. Wypuść go i chroń Danikę, coś w nim mówiło.

To oznaczało, że powinien mieć ją cały czas przy sobie. Nie może jej zostawić, jak planował jeszcze przed chwilą. Oczywiście będzie narażona na bliskość owładniętego żądzą mordu Aerona, ale będzie też blisko niego, Reyesa. Niebezpieczna myśl, ale nęcąca, uderzająca do głowy, zawrotna jak pieszczota kochanki, o ile Reyes był w stanie znaleźć rozkosz w pieszczocie.

Mieć tutaj Danikę... wziąć ją w ramiona... Przed oczami pojawiła mu się jej anielska twarz. Wielkie zielone oczy spoglądały na niego z lękiem, nadzieją, nienawiścią... i pożądaniem? Mały zadarty nosek, zmysłowe wargi, które przeklinały go i obiecywały słodkie uniesienia. Delikatne ciało o wspaniałych krągłościach, czekające na męski dotyk.

Zamknął oczy i poczuł jej zapach. Burzliwe noce i niewinność, słodycz zaprawiona czymś mrocznym... niebezpiecznym. Zmarszczył brwi. Mroczne? Niebezpieczne? Dotąd nie dostrzegał w niej niczego takiego.

– Daj mi rękę. – Lucien stanął obok niego.

Zaskoczony Reyes zamrugał. Ufał przyjacielowi, szanował go, a jednak w ostatnich dniach sprawiał mu zawód. Nie wiedział, co Lucien zamierza, ale podał mu rękę bez wahania.

Lucien zacisnął palce, nie odrywając wzroku od twarzy przyjaciela.

Reyes miał takie uczucie, jakby został podłączony do generatora. Mięśnie napinały się i rozkurczały gwałtownie. Rozkoszny ból. Zamknął oczy. Demon mruczał zadowolony.

Ogarnęły go ciemności, teraz nic już nie widział, nic nie czuł. Po chwili do mózgu zaczął przedzierać się obraz, zrazu tylko światło, potem jakieś zarysy. Wreszcie zobaczył Danikę. Leżała przykuta do łóżka.

Drżała. Na policzkach widział ślady po łzach. Przygryzała wargę tak mocno, że pojawiły się kropelki krwi. Ogarnęła go furia, demon furii. Danika powinna doświadczać rozkoszy, nie dla niej mrok i lęk.

– Nie wygląda dobrze. – Lucien odsunął się i wizja zniknęła. – Im dłużej pozostanie w ich rękach, tym będzie gorzej. Niewidzialny wszedłem do domu pogrzebowego, gdzie żegnano zmarłego Łowcę. Widziałem Łowców, którzy się tam pojawili. To oni doprowadzili mnie do Daniki. Wiedzą oczywiście, że zabiła ich kompana. Musieli pojmać ją jeszcze tego samego wieczoru, kiedy zadała mu śmiertelny cios. Przykuli ją do łóżka, nafaszerowali proszkami nasennymi. Jest zupełnie bezbronna, bezradna i...

– Tak. – Reyes dyszał ciężko. – Tak... – Nie musiał już zastanawiać się, co robić. – Daj mi Danikę, a ja dam ci Aerona. – Być może to była odpowiedź na jego mękę. Uratuj Danikę, chroń ją i pomóż Aeronowi powrócić do swojego dawnego ja, przypominaj mu, kim był. Nie miał pojęcia, jak to osiągnąć. – Musisz mi tylko przyrzec, że zapewnisz mu odosobnienie, które jest mu potrzebne i którego pragnie.

– Masz moje słowo. – Lucien z powagą skinął głową. – Robię to, bo Anya uważa, że Danika może doprowadzić nas do jednego z artefaktów. Uprzedzam cię, kiedy dziewczyna już tu będzie, na pewno wykorzystam jej pomoc.

– A ja uprzedzam, że nie będę ręczył za siebie, jeśli narazisz ją na jakiekolwiek ryzyko. – Już był gotów kąsać na samą myśl. – Zabierz mnie do niej.

– Najpierw musisz mi powiedzieć, że rozumiesz, co się dzieje. Teraz ją uratujemy, ale później możemy stracić. Nie chciałbym, żebyś mnie winił, jeśli...

– Ona nie zginie. – Nie dopuści do tego. – Zabierz mnie do niej.

Walczyłam o życie, żeby tak sromotnie przegrać? – pomyślała.

Danika zaśmiała się gorzko. Obudziła się przed chwilą. Nie wiedziała, jak długo spała, co się z nią w tym czasie działo. Niedobrze się jej robiło na tę myśl.

Po... po ataku... Boże, nie myśl o tym.

Pobiegła do nędznego mieszkania, żeby zabrać rzeczy. Błąd. Powinna była zapomnieć o pistolecie, o ubraniach, ale przy braku pieniędzy nie mogła sobie pozwolić na uzupełnianie garderoby, a kraść jeszcze się nie nauczyła.

Czekali na nią jacyś mężczyźni, kryli się w cieniu przy schodach przeciwpożarowych, jakby wiedzieli, że tędy najczęściej wchodzi i wychodzi, jakby obserwowali ją od wielu dni i zdążyli dobrze poznać jej zwyczaje.

Mogła walczyć z jednym, dwoma, nawet trzema. Ale ich było sześciu. Wszyscy mieli wytatuowany znak nieskończoności na nadgarstkach. Jak ten człowiek, którego... którego... Nie była nawet w stanie dokończyć myśli. Mieli ten sam tatuaż co człowiek, który umarł w zaułku. Obezwładnili ją, ogłuszyli.

Nigdy już nie będziesz bezbronna, co?

Kiedy otworzyła oczy, przez moment miała nadzieję, że to gliniarze i może jakaś kaucja... Bzdura. Ani to były gliny, ani ona miała pieniądze na kaucję. Gliny nie przykuwają aresztowanych do łóżka. Kim byli ci ludzie? Czego od niej chcieli?

Sytuacja nie wyglądała dobrze. To było jasne. Panika ścinała krew w żyłach. W uszach dzwonił strach. Szczęka bolała od ciosu, który otrzymała. Była wyczerpana, głodna. Krtań miała tak ściśniętą, że z trudem oddychała.

Zachowuj się cicho. Łańcuchy były ciężkie, zimne, ocierały boleśnie skórę. Pociągnęła je, potoczyła dzikim wzrokiem po więzieniu. Eleganckie fotele, kolorowe poduszki, mahoniowa toaletka z lustrem w złoconej oprawie.

Czy to robota Reyesa? Nie wiedziała, co o tym myśleć. On też trzymał ją w komfortowym zamknięciu.

Nie, to nie Reyes. Nie pozwoliłby, żeby inni wykonywali za niego brudną robotę, nie on. Gdyby chciał ją pojmać, sam by to zrobił. Kto zatem? Kompani człowieka, którego ona...

Chcieli ją ukarać za to, że zaatakowała ich przyjaciela? Chcieli ją zgwałcić? Torturować? Boże. Uważali ją za prostytutkę i zamierzali sprzedawać jej usługi?

Piekące łzy napłynęły do oczu. Była sama. Próbowała uwolnić się z łańcuchów, jakkolwiek próżne byłyby te wysiłki. Krew zaczęła płynąć z otartych nadgarstków i kostek.

Ktoś zapukał.

Zacisnęła usta, żeby nie jęknąć. Znieruchomiała. Powinna udawać, że śpi?

Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł niczym niewyróżniający się facet. Przyglądała mu się, nie była w stanie zamknąć oczu. Pod czterdziestkę, w białej luźnej koszuli, czarnych spodniach, zaczesane do tyłu brązowe włosy, duże zielone oczy. Wyglądał raczej na lekarza czy prawnika niż mordercę. Spokojny, może nawet przyjacielski. W każdym razie taką roztaczał aurę.

W niczym nie umniejszało to jej przerażenia.

Poczuła ucisk w gardle. Z trudem przełknęła ślinę. Bądź cicho. Przygryzła policzek, aż poczuła krew na języku. Nie okazuj, że się boisz. Wdech, wydech. Zwolnione, kontrolowane oddechy.

– Obudziłaś się. Znakomicie. – Króciutki moment milczenia i kolejna uwaga: – Odpręż się, moja droga. Nie zrobię ci nic złego.

– Uwolnij mnie z łańcuchów. – Chciała grać silną, ale błagalna nuta w głosie natychmiast ją zdradziła.

– Przykro mi, ale łańcuchy są konieczne. – Mówił tak, jakby rzeczywiście było mu przykro.

– Wypuść mnie i...

Uniósł dłoń, uciszając Danikę.

– Obawiam się, że mamy niewiele czasu. Nazywam się Dean Stefano. Dla przyjaciół Stefano. Mam nadzieję, że też będziesz się tak do mnie zwracać. Ty jesteś Danika Ford.

– Wypuść mnie. Proszę.

– Wypuszczę, ale jeszcze nie teraz. – Uniósł wysoko brwi. – Przejdźmy od razu do rzeczy. Co wiesz o wojownikach świata podziemnego?

O wojownikach? Mówi o tamtym, pierwszym porwaniu? Zaśmiała się obłąkanym śmiechem. W jakie gówno wciągnął ją Reyes ze swoją kompanią?

– Powiedz mi.

– Nic nie wiem. – Nie miała pojęcia, jakiej odpowiedzi Stefano oczekuje. – Nie wiem nic o żadnych włodarzach.

Przez twarz Stefana przemknął cień irytacji.

– Nie kłam, bo napytasz sobie kłopotów, moja droga. Spróbujmy jeszcze raz. Przez kilka dni przebywałaś w twierdzy w Budapeszcie. Ci, którzy tam mieszkają, to najbardziej bezwzględne, okrutne istoty, jakie widział świat. A jednak nie zrobili ci krzywdy. Co oznacza, że uważają cię za przyjaciółkę.

– To potwory. – Miała nadzieję, że to właśnie chciał usłyszeć. – Nienawidzę ich. Nie wiem, dlaczego mnie uwięzili, nie wiem, dlaczego wypuścili. Bawili się może w ten sposób. – Każde słowo było prawdą i tchnęło nienawiścią. – Wypuść mnie, proszę. Naprawdę nie chciałam zrobić mu krzywdy... To był wypadek... Ja... – Łzy znowu napłynęły do oczu.

Stefano westchnął.

– Daliśmy ci środki nasenne. Kiedy spałaś, zastanawialiśmy się, co z tobą zrobić. Spałaś, ale byłaś bezpieczna. Pozbawiłaś nas dzielnego żołnierza, Daniko. Jednego z najlepszych. Bardzo brak nam Kevina. Jego żona płacze od chwili, gdy dowiedziała się o jego zgonie. Nie je i modli się o śmierć. Chce się z nim połączyć. Jesteś nam coś winna, nie sądzisz?

Jego słowa przepełniły ją palącym poczuciem winy i taką zapewne miał intencję.

– Proszę. Chcę wrócić do domu. – Nie miała już domu. Zaśmiała się znowu tym nieprzytomnym, obłąkanym śmiechem. Była wstrząśnięta, lekko nieprzytomna.

Na twarzy Stefana malowały się stanowczość i upór.

– Wojownicy. Maddox, Lucien, Reyes, Sabin, Gideon, tak się nazywają. Mam mówić dalej? To demony stworzone w niebiosach, ale ich korzenie sięgają dna piekieł. Wiedziałaś o tym?

Nie mogła zaczerpnąć oddechu.

– De...demony? – Kilka miesięcy wcześniej przewróciłaby oczami na takie słowa, lecz teraz skinęła głową. To wiele wyjaśniało. Widziała, jak ich twarze zmieniają się w koszmarne czaszki. Przelatywała nad miastem w objęciach skrzydlatego Aerona. Potworom wyrastały kły i szpony. Słyszała krzyki bólu.

Demony. Jak te z jej snów, z obrazów, których nikomu nie pokazywała. Czy wiedziała już jako dziecko, że pewnego dnia znajdzie się w budapeszteńskiej twierdzy między... demonami? A potem tutaj? Czyżby senne koszmary, z którymi walczyła od lat, przygotowywały ją na to, z czym teraz musiała się zmierzyć?

– Tak. Teraz wierzysz. Widzisz prawdę. – Od Stefana biła nienawiść, która ze spokojnego człowieka czyniła bestię. – Demony, demony Śmierci, Zniszczenia, Zarazy. Całe zło świata idzie od nich, oni są jego źródłem.

Zbliżał się do Daniki, a ona wciskała się w materac.

– Co... co to ma wspólnego ze mną?