Moje szczęśliwe wyspy - Magdalena Zawadzka - ebook + książka

Moje szczęśliwe wyspy ebook

Magdalena Zawadzka

4,0

Opis

Długo oczekiwana nowa książka Magdaleny Zawadzkiej.

Powiedzenie „podróże kształcą” ma swój głęboki sens i tego się trzymam – mówi autorka i zabiera nas na wyprawę. Ciekawie, wnikliwie, z dystansem, a przede wszystkim z wrodzonym poczuciem humoru opowiada o tym, co drogie jej sercu. Ale też o tym, co tylko pozornie jest zwyczajne.

Tytułowe szczęśliwe wyspy to nie tylko zakątki na całej kuli ziemskiej, odwiedzane przez pełną pasji podróżniczkę. To także spokojne przystanie, do których wracamy we wspomnieniach: ludzie, chwile, przedmioty i miejsca – kotwice łączące nas mocno z przeszłością, z najmilszym światem.

To opowieści o przyblokowym podwórku i dziecięcych zabawach, wspomnienia codziennego życia, dawnego smaku chleba, truskawek i wody z saturatora, anegdoty związane z ludźmi i sprawami, do których po latach, tak jak autorka, lubimy powracać – jak do bezpiecznej przystani.

„Kocham podróże, choć nie nazwałabym siebie podróżniczką. Raczej turystką. Podróżniczka zakłada plecak na plecy, na nogi but ćwiczebny i nocuje pod drzewem. Ja uwielbiam mieć miejsce, do którego mogę wrócić po całym dniu zwiedzania. Niech będzie skromnie, ale muszę mieć możliwość zjedzenia czegoś, umycia się, przespania w łóżku.

Pamiętam swoją pierwszą zagraniczną podróż. Przygoda, którą przeżyłam na tym wyjeździe, uświadomiła mi, że znacznie lepiej znoszę niespodziewane przykrości, niż mi się wcześniej wydawało. Ten wyjazd napełnił mnie poczuciem siły i przekonaniem, że nawet w obcym kraju i w sytuacji kryzysowej nie można popaść w otchłań rozpaczy, tylko trzeba działać. Tak jak w życiu.

I to działanie spodobało mi się i pobudziło apetyt na kolejne podróże”.

Magdalena Zawadzka – kobiecy urok i niewyczerpana energia! Aktorka, która od lat wzbudza szczerą sympatię wśród widzów i ma na koncie ponad 150 ról filmowych, teatralnych i telewizyjnych, w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. I choć mówi o sobie: „Byłam wichrem, teraz jestem zefirkiem”, to wciąż trudno odmówić jej temperamentu i magnetycznego uroku. Jest aktorką, której sprzyja nawet upływający czas…

Za wieloletnią pracę i wielkie zasługi została odznaczona w 2003 roku Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2014 roku Złotym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis.

W 2012 otrzymała prestiżową nagrodę Teatru Polskiego Radia Wielki Splendor za „wybitne kreacje w słuchowiskach oraz twórczy wkład na rzecz rozwoju i umacniania rangi radia artystycznego w Polsce". W 2015 tytuł Mistrza Mowy Polskiej, przyznawany osobom „posługującym się językiem polskim z prawdziwą maestrią i pasją”, a w 2016 podczas Festiwalu Aktorstwa Filmowego im. Tadeusza Szymkowa we Wrocławiu nagrodę Platynowego Szczeniaka za wybitne osiągnięcia w aktorstwie filmowym.

W wydawnictwie Marginesy ukazały się dwie jej książki: Gustaw i ja oraz Taka jestem i już!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (14 ocen)
5
5
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ARIADNA MACHOWSKA
Korekta ELŻBIETA DOBRZYŃSKA, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Zdjęcie na okładce © Grzegorz Gołębiowski / grzegorzgolebiowski.com
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © by Magdalena Zawadzka Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017
Warszawa 2017 Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Marginesy dziękuje pani Kirze Gałczyńskiej za zgodę na opublikowanie fragmentów wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Prośba o wyspy szczęśliwe oraz panu Włodzimierzowi Niderhausowi za zgodę na publikację zdjęcia Marcina Makowskiego z filmu Janusza Majewskiego Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy.
Tytuł rozdziału „W małym kinie nikt już nie gra dzisiaj na pianinie” pochodzi z piosenki W małym kinie z repertuaru Mieczysława Fogga (słowa Ludwik Starski, muzyka Władysław Szpilman).
ISBN 978-83-65586-56-8
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

MOJEJ WNUCZCE

HELENCE

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,

wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,

ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,

we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,

rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,

dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,

myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

Konstanty Ildefons Gałczyński, Prośba o wyspy szczęśliwe

Wyspy jak sen

Uwielbiam czystość i ład. Bałagan denerwuje mnie i rozprasza do tego stopnia, że nie pozwala mi spokojnie zasnąć. Zanim położę się spać, lubię mieć uporządkowane mieszkanie i własną głowę. Gdybym nie trzymała siebie w karbach dyscypliny, nie poradziłabym sobie ze zorganizowaniem codzienności. Porządek uspokaja mnie i pozwala skupić się na ważniejszych sprawach niż: gdzie leżą nożyczki, egzemplarz sztuki, której tekst muszę przejrzeć przed przedstawieniem, kluczyki do samochodu czy okulary.

Ale te wspomnienia zapragnęłam napisać wbrew sobie: bez chronologicznego czy tematycznego porządku. No bo jak posegregować myśli, które przychodzą do głowy nagle, bez ostrzeżenia? Wystarczy rzut oka na zdjęcie, przedmiot czy osobę i od razu otwierają się drzwi do świata wspomnień, które drzemią w zakamarkach pamięci, pozornie zapomniane. W dużej mierze wyczerpałam ich pulę, pisząc w ostatnich latach dwie książki Gustaw i ja i Taka jestem i już! To, o czym piszę teraz, to często tylko okruchy zdarzeń, spotkań, przemyśleń, wspomnień, wzruszeń, które towarzyszą mi w wędrówce przez życie. Są często niepoukładane, oderwane od siebie, niedbające o daty. To są wyspy wspomnień, tak samo odosobnione jak prawdziwe wyspy zagubione wśród mórz i oceanów.

Na plażę można się ubrać wizytowo, szczególnie, gdy pada deszcz.

Powrót do tego, co było, jest często ucieczką przed chwiejną teraźniejszością. Uciekam od niej w bezpieczną stabilność wspomnień zawsze wtedy, kiedy jest mi źle. Mimo że wrodzony optymizm powinien mnie bronić, przez jego delikatną osłonę przebijają się rozczarowania, zwątpienia, świadomość przemijania, strach przed przyszłością, tęsknota za tym, co było i już nie wróci. A więc powrót na wyspy wspomnień jest zawsze powrotem do bezpiecznej przystani, z której potem wyruszam, żeby znowu zmierzyć się z przygodą, jaką jest życie.

Wyspy są samotne. To często odległe od stałego lądu skrawki ziemi, albo duże, ważne na mapie świata terytoria. Bez względu na ich wielkość, historię, bogactwo, stosunki gospodarczo-polityczne czy strategiczne położenie łączy je jedno: poczucie własnej tożsamości. Stali mieszkańcy na każdym kroku podkreślają swoją niezależność i wyjątkowość. Sycylijczyk nie czuje się Włochem, tylko Sycylijczykiem, a Korsykanin nie widzi powodu, by nazywano go Francuzem. Wiele wysp było kiedyś autonomicznymi, silnymi państwami. Świat się zmienił, a zakorzenione przed wiekami poczucie odrębności pozostało.

Kocham wyspy, bo są jak ludzie, każda na swój sposób ciekawa i zachwycająca. Najbardziej fascynują mnie te położone gdzieś hen daleko. Są osnute niedostępną dla mnie tajemnicą. Kilka lat temu pływałam łodzią w towarzystwie syna i jego przyjaciół wokół małych wysp na Morzu Andamańskim. Gdy z łodzi patrzy się w głąb morza, widzi się pełen życia podwodny świat. Tuż pod powierzchnią tańczą tysiące małych, zdobnych w jaskrawo kolorowe paski rybek. Gdy zanurzałam się w tej ciepłej, miękkiej wodzie, rybki nie uciekały, tylko nadal śmigały wokół mnie. Odpoczynek na maleńkiej plaży jednej z wysepek, a potem obiad przygotowany na łodzi przez Taja były rozkoszą bogów. Tajskie jedzenie jest wyjątkowo pyszne, chyba najlepsze na świecie. Delikatne i wspaniale przyprawione, podawane w renomowanych restauracjach, jak i to kupione na ulicznych straganach. Jedno jest pewne: nie zaserwują mi szaszłyka z psa, kota czy szczura. Na szczęście nie mają takiej tradycji kulinarnej. Podstawą kuchni jest drób. Chociaż przegryzki z szarańczy są tak popularne jak u nas chipsy czy prażona kukurydza. Jednak nie odważyłam się spróbować tego przysmaku.

Te maleńkie wysepki, często bezludne, oczarowały mnie. Wiele z nich w 2004 roku zalało tsunami i przestały istnieć. Jednak po jakimś, wyznaczonym przez naturę czasie wyłoniły się z wód i odrodziły, jeszcze piękniejsze i bogatsze w faunę i florę. Na wyspie Koh Jum, na której mieszkaliśmy, urzekły mnie ogromne piaszczyste plaże, białe i miękkie jak aksamit, a potem ciemne, zabrudzone, stargane przez fale odpływu. Podczas spaceru wzdłuż brzegu miałam szczęście spotkać buddyjskich mnichów w malowniczych, pomarańczowych szatach. Krótka rozmowa z tymi serdecznymi, przyjaźnie nastawionymi i otwartymi ludźmi uświadomiła mi, w jak duchowo innym świecie żyją. A który z tych światów jest właściwy? Nie wiem, czy ich czy mój. Wspominając ten spacer, mam przed oczami inne ciekawe obrazy. Leniwie cofające się podczas odpływu morze i wyłaniające się z niego, pędzące w zarośla w poprzek plaży małe kraby. Idąc plażą, można zobaczyć śpiące albo zapatrzone w siną dal koty i psy. Nikogo nie atakują i nie boją się ludzi. Tajowie kochają bezdomne zwierzęta, dokarmiają je i dają schronienie w swoich obejściach. Nikt nie robi im krzywdy, dlatego są takie spokojne i ufne. Nieraz widziałam śpiącego na środku drogi psa. Dopiero na dźwięk klaksonu leniwie zwlekał się z drogi, ustępując miejsca pojazdowi, którego kierowca cierpliwie czekał. Państwo objęło bezpańskie zwierzęta szczególną opieką, łożąc na obowiązkowe szczepienia. Czują się kochane i są wolne.

Którejś bardzo ciepłej nocy obudził mnie podejrzany ruch w nogach łóżka. Zlękłam się, bo okna bungalowu były otwarte i mógł wpełznąć wąż. Zapaliłam nocną lampkę i potwornie bojąc się najgorszego, odchyliłam prześcieradło. Okazało się, że przyszedł do mnie na nocleg mały, łaciaty kotek, który z brzaskiem dnia zniknął jak sen. A w ogóle te wyspy do dziś jawią mi się jak sen...

Mnisi, tak jak ja – na urlopie.

Podwórko

Nadeszła wiosna. Świeci słońce, powietrze pachnie świeżością. Kwitną forsycje, kasztany i migdałowce. Zieleni się młodziutka trawa, a ptaki ukryte w koronach drzew śpiewają jak oszalałe. Ten idylliczny obrazek widzę z okien mojego mieszkania. To duży wewnętrzny dziedziniec zwany od zawsze podwórkiem. Nasze podwórko jest naprawdę piękne, ale nie ma na nim życia. Jest puste, bo nie bawią się na nim dzieci, na ławce nie siedzą matki, nikt z dorosłych nie wybiega na balkon, żeby sprawdzić, czy nie dzieje się coś złego. Nie słychać radosnego gwaru, śmiechu, płaczu i wzajemnych nawoływań. Nawet psy nie mają wstępu, bo brama jest zamknięta na klucz. Zniknął relikt przeszłości – trzepak, bo nikt już nie trzepie dywanów tradycyjną trzepaczką. Robią to elektroluksy najnowszej generacji. Urwały się też sąsiedzkie kontakty, bo przy trzepaku można było sobie pogadać o wszystkim i ponarzekać. Stary śmietnik, z którego dachu dzieci skakały na stertę jesiennych liści, a który zawsze straszył widokiem niewywożonych regularnie śmieci, jest teraz zadbanym budyneczkiem z ukrytymi wewnątrz pojemnikami. Tylko nikt już z niego nie skacze. Jest czysto, elegancko i potwornie smutno. A pamiętam, że w czasach mojego i syna dzieciństwa zabawa na podwórku była najważniejszym i najmilszym punktem dnia.

Spędzało się na nim każdą wolną chwilę i tylko choroba usprawiedliwiała nieobecność. Po powrocie z przedszkola czy ze szkoły rzucało się torbę czy tornister w kąt i biegło co sił w nogach z pajdą chleba w ręku do dzieci. Na podwórku zawsze były jakieś dzieci, chociażby jedno, które radośnie witało potencjalnego towarzysza zabawy. Oboje z Gustawem uważaliśmy, że bez podwórkowych doświadczeń życie dziecka jest uboższe. Włączenie się w tę miniaturową społeczność, która rządzi się własnymi prawami, ułatwia w przyszłości międzyludzkie kontakty. Tu się można zetknąć z hierarchią ważności spraw i osób. Tu są silni i słabi, wesołkowie i smutasy, przebojowi i nieśmiali, brutalni i delikatni, wodzowie i poddani. Tu szuka się pierwszych w życiu autorytetów i przyjaźni, wyrabia się własne sądy i walczy o siebie. Stąd kłótnie, bójki, płacze i skargi. Nie można się w to zbytnio wtrącać, bo nawet małe dziecko powinno samo dokonywać wyborów. Na podwórku jest jak na poligonie przygotowującym do życia wśród ludzi. Dlatego nasz syn Jasiek został już w wieku trzech lat włączony w wir podwórkowego życia, a pożegnał się z nim jako późny nastolatek i to tylko dlatego, że nie pozwalały mu na to szkolne i pozaszkolne zajęcia. Zabawy i ruch na świeżym powietrzu wyzwalały inwencję i przysparzały fizycznej tężyzny. Te pomysły nie były może zbyt odkrywcze, bo ja w dzieciństwie bawiłam się podobnie. Ale stare, mądre przysłowie mówi, że lepsze jest wrogiem dobrego, więc tego się trzymajmy. Na porządku dziennym była zabawa w chowanego i w berka. Godzinami ganiało się po łączących się ze sobą podwórkach i nigdy nie było nudno. Załomki murów, drzewa, śmietniki, piwnice idealnie nadawały się do schowania. Gra w piłkę nożną, ręczną, badmintona, nawet w tenisa (bo mama jednego z kolegów Jasia zrobiła szydełkiem siatkę), jazda na rowerze powodowały niebywałe, ale zdrowe zmęczenie, szczególnie że spełniliśmy wielkie marzenie Jasia, zdobywając, dzięki znajomościom, wyjątkowo atrakcyjny rower – BMX. Jego szczęście nie miało granic. Grzeczne dziewczynki grały w klasy, skakały przez skakankę i bawiły się w mamę i tatę, wożąc w wózeczkach lalki i opiekując się nimi, jak prawdziwe mamusie. Jasiek należał do grupy podwórkowych szaleńców, więc wracał do domu potwornie brudny, ledwie żywy, ale szczęśliwy. Nie usiedział ani chwili na miejscu, wiosenny i letni deszcz witany był ze szczególną radością, bo był okazją do taplania się w błocie, łażenia po kałużach i skakania w nich wśród kropelek rozpryskującej się wody. Zimowe szaleństwa na śniegu to bitwa na śnieżki, lepienie bałwana, budowa igloo, jazda na sankach i łyżwach. Niestety jazda na łyżwach nie była mocną stroną ani moją, ani Jaśka. Mój tata, przedwojenny mistrz Polski w klasie juniorów i dwukrotny mistrz Warszawy w jeździe figurowej, nie przekazał nam tej umiejętności. Jakoś zabrakło na to czasu. Śnieżne harce kończyły się z wcześnie zapadającym zmrokiem. Popołudnia i wieczory spędzał Jasiek w domu. Często zapraszaliśmy dzieci do nas, żeby mogły się razem pobawić. Najatrakcyjniejsze były zabawy w teatr, przebieranki, budowanie z klocków, gry planszowe i puzzle, które wciągały do zabawy całą rodzinę. Pamiętam, że gdy układaliśmy Panoramę Racławicką, duży pokój w mieszkaniu był wyłączony z życia, bo stół, podłoga i komoda pokryte były drobnymi elementami układanki, a podłoga – częściowo złożonym już olbrzymim obrazkiem. Właściwe ułożenie modnej wtedy kostki Rubika doprowadzało naszą rodzinę do szału i spędzało sen z powiek. Pojawiły się też nowe zabawki elektroniczne, które dostawał od nas z okazji imienin czy urodzin. Ale i tak najukochańszy był pluszowy piesek Ciapek, z którym nie rozstawał się przez wiele lat. Ciapek wyszarzał, wyliniał, ale żyje do dziś w jakimś zakamarku szafy.

Dla mojego synka Jasia najważniejsza w życiu była zabawa.

Jednak nie samą zabawą żyje mały człowiek. Jasiowi doszły pozaszkolne zajęcia: tenis, basen, nauka języka angielskiego, lekcje religii w kościele, a przede wszystkim te najważniejsze: odrabianie zadań domowych i czytanie lektur. Z tego obowiązku wymigiwał się, jak mógł, ale nie odpuszczaliśmy. Jak nie chciał sam, czytało mu się na głos, odtwarzało płyty ze słuchowiskami. Pilnowaliśmy, aby nie oglądał zbyt długo i często telewizji, bo była i jest potwornym zjadaczem czasu.

W czasach mojego dzieciństwa nie było jeszcze telewizji, więc dorośli i dzieci słuchali radia. Z utęsknieniem czekaliśmy na nasze ulubione audycje, bo organizm mojego domu odrzucał nachalną propagandę jak przeszczep. Liczba nadawanych słuchowisk, czytanek, koncertów, audycji rozrywkowych i słowno-muzycznych była imponująca. Gdy chodziłam do trzeciej klasy podstawówki, moja wychowawczyni zarekomendowała mnie do radiowego teatrzyku dla dzieci. Zaśpiewałam w nim piosenkę o zajączku, zaczynającą się od słów: „Hej, zajączek ci ja, zajączek z dąbrowy, mam na zimę butki i kubraczek nowy”. Był to mój debiut na falach eteru i wiekopomne wydarzenie dla szkoły, rodziny i dla mnie. Piosenki o wydźwięku typowo socjalistycznym jak Na prawo most, na lewo most czyBudujemy nowy dom, pamiętam do dziś, bo leciały w radiu na okrągło. Teraz inaczej się ich słucha. Nabrały historycznego i zabawnego wydźwięku i są nawet wzruszające. Na szczęście, nie tylko takimi szczyciło się Polskie Radio. Wybitni kompozytorzy i autorzy tekstów pisali naprawdę wartościowe piosenki, które przetrwały do dziś i nadal zachwycają. Radio towarzyszyło mi i wciąż towarzyszy. Gdy w 2012 roku zostałam uhonorowana prestiżową nagrodą Teatru Polskiego Radia – Wielki Splendor, dziękując za nią, mówiłam o mojej miłości i szacunku do radia. Zabawne, że wszystko zaczęło się od piosenki o zajączku.

Zabawek miałam niewiele, więc dbałam o nie, chcąc zapewnić im długi żywot. Te najukochańsze to pluszowy, lekko zezowaty misiek, lalka z masy – Wojtek, i szmaciana Rachela. Marzyłam o lalce z długimi włosami, poruszającej oczami i mówiącej: mama. Nigdy jej nie dostałam, bo rodziców nie było na nią stać. Domowy budżet był wyliczony co do grosza, a długów bali się jak diabeł święconej wody. Trudno, rozumiałam to, nie napraszałam się i rekompensowałam sobie ten brak czytaniem pięknie ilustrowanych książek. Na nie zawsze znajdowały się pieniądze. Mogłam też bez końca wpatrywać się w magiczny świat kalejdoskopu i poruszając nim, tworzyć coraz to inne kolorowe kompozycje.

Najważniejsze zabawy odbywały się pod stołem, nawet wtedy, gdy bawiłam się sama, bez towarzystwa dzieci. Tam było najprzytulniej. Otulałam szczelnie brzegi stołu obrusem, zapalałam w środku nocną lampkę i był gotowy domek dla lalek, misia i ludzików ulepionych z plasteliny. Mebelki budowałam z drewnianych klocków. Rodzice kupowali mi w sklepie papierniczym bloki rysunkowe, farby, kredki i kolorowy, błyszczący papier, do robienia wycinanek. Rysowałam, malowałam, wycinałam z wielką pasją, mimo że nie miałam do tego cienia talentu. Gdy byłam mała, wiele zabawek robiło się samemu, ot, chociażby ludziki z kasztanów i żołędzi, samochodziki z pudełek od zapałek, papierowe ptaszki, samolociki i łódeczki. Malowało się laurki z okazji imienin i urodzin, rysowało obrazki przy wpisach do pamiętników. Osobnym rozdziałem w twórczości były ozdoby na choinkę – łańcuchy, gwiazdki, aniołki. To była cudowna zabawa, w której brała udział cała rodzina. Pamiętam, że przed Bożym Narodzeniem stół w kuchni usłany był arkuszami kolorowego papieru i krepiny. Także domowym sumptem przygotowywało się stroje na bale kostiumowe w przedszkolu i w szkole. Gdy hasłem balu byli tytułowi bohaterowie książek, ja poszłam na bal jako „nasza szkapa” z noweli Marii Konopnickiej, a ponieważ utwory tej pisarki były obowiązkową lekturą szkolną, dzieci zorientowały się, co to za przebranie. Uczesana w koński ogon, czarne klapki przy oczach, gwiazdka na czole – symbolicznie i tanio. Z grami planszowymi też było skromnie, ale chińczyk i warcaby wystarczały za wszystko.

Tak było w domu, a na podwórku, ulicy i w ogródkach ganiało się z kolorowymi wiatraczkami na drucianym uchwycie i uprawiało te same co Jasiek podwórkowe szaleństwa. Zabawy wymyślaliśmy sami. Ja też dostałam od rodziców rower, więc jeździłam na nim godzinami, przeganiając w ten sposób siebie i mojego ukochanego psa – Szatana. Ewolucje wykonywane na trzepaku również zajmowały sporo czasu, ale skłoniły mnie do zapisania się na zajęcia do akrobatycznego i baletowego kółka. Czas nie istniał. Nie wiem, kiedy odrabiałam lekcje, bo zabawa była najważniejszym i najmilszym zajęciem. Ze szkoły wracało się dłużej, niż się do niej szło, bo zaliczało się po drodze wizyty w ogródkach koleżanek. Nie odwoziło się ani nie odprowadzało dzieci do szkoły, bo było bezpiecznie. Ostoją tego bezpieczeństwa była międzyludzka solidarność. Ludzie interesowali się sobą, utrzymywali ze sobą kontakty i w miarę możliwości pomagali sobie. Najważniejsza była pomoc sąsiedzka. Leciało się do sąsiadki, żeby pożyczyć pieniądze albo coś, czego akurat zabrakło w domu – soli, mąki. Prosiło się o przypilnowanie dziecka, podlanie kwiatków, wyprowadzenie psa. W razie choroby sąsiedzi wzywali lekarza, szli do apteki po lekarstwa, robili zakupy, częstowali obiadem. I nie było w tym nic nadzwyczajnego. To były normalne, ludzkie odruchy.

Kiedyś ludzie mieli więcej czasu. Pamiętam panie siedzące na ławkach przed domem i gadające ze sobą o wszystkim, ściślej mówiąc: o chorobach i problemach rodzinnych. Ale najbardziej podniecające były plotki: kto, z kim, gdzie, dlaczego. Ale kto nie lubi wiedzieć? Plotki są uzdrawiające, bo odsuwają na bok własne problemy i rozbudzają marzenia i tęsknoty za czymś, co nie jest naszym udziałem. W tej sytuacji kozetka u psychologa była zbędnym sprzętem. Rozmowy na ławce z kumami pomagały rozwiązać każdy życiowy problem. Pamiętam też panie godzinami wyglądające przez okno i obserwujące wszystko, co się działo wokół domu. Żeby nie nabawić się odcisków na łokciach, opierały się o leżące na parapecie poduszki. Były lepsze niż najczujniejsza ochrona, bo znały koligacje rodzinne, towarzyskie i zwyczaje sąsiadów. Nic nie mogło umknąć ich bystremu oku. Teraz starsi ludzie są dużo młodsi od rówieśników sprzed lat i bardziej zajęci. Pracują, są samodzielni, mają swoje życie i nie mają czasu. Nawet dużo młodziej wyglądają.

Bardzo ważne też było istnienie wielopokoleniowych rodzin, mieszkających pod jednym dachem. Więzy rodzinne trwały od pokoleń. Dzieci wzrastały w domach w otoczeniu najbliższych, wszyscy wzajemnie się sobą opiekowali. Starsi: babcie, ciocie, dziadkowie czuli się potrzebni i nabierali życiowego rozpędu, dzieci uczyły się od nich mądrości, szacunku dla późnego wieku, który czeka każdego z nas.

Dzieciństwo Jasia było pod wieloma względami podobne do mojego, ale jednak inne. Cała nasza rodzina mieszkała w Warszawie, więc pomagała nam w opiece nad dzieckiem. Jednak życie bardzo przyspieszyło i czuło się to na każdym kroku. Nadal było bezpiecznie i dzieci korzystały z wolności samodzielnego poruszania się po mieście, zabawy na podwórkach i placach zabaw. Mimo to dorośli wciąż poczuwali się do obowiązku pilnowania dzieci: swoich i nieswoich. Balkony i okna były kapitańskimi mostkami, z których obserwowało się podwórkowy świat, rozstrzygało spory, wołało na posiłki i patrzyło, czy ktoś podejrzany nie kręci się po podwórku. Tupot małych stópek po schodach zwiastował poważniejsze problemy, w których rozwiązaniu musieli pomóc dorośli. Jednak częściej była to prośba o możliwość skorzystania z toalety czy o coś do picia. Komunikacja była prosta, bo nie było domofonów. Wszystkie dzieci były nasze i pomagaliśmy sobie w opiece nad nimi. Tak było i minęło. Wielogodzinne zajęcia, setki programów telewizyjnych, komputery, internety i elektroniczne atrakcje, centra handlowe jako współczesne świetlice, zagrożenie bezpieczeństwa, a więc alarmy, kamery, zamknięte domy i osiedla odcięły dzieci od swobodnego spędzania czasu na powietrzu i zamknęły je w pomieszczeniach. Jaśka i moje podwórko jest już tylko pięknym wspomnieniem.

Nasze pierwsze lata w Szczecinie. Mama zawsze elegancka.

Szczecin

W dzieciństwie przez jedenaście lat mieszkałam z rodzicami w Szczecinie. Nasz pobyt w tym mieście nie wynikał z wolnego wyboru, tylko z życiowej konieczności. Po wojnie moi rodzice, z dziada pradziada warszawiacy nie mieli prawa do meldunku w swoim rodzinnym mieście. Niewłaściwe pochodzenie, ich wojenna przeszłość w AK, udział w powstaniu warszawskim, którego tata był jednym z bohaterów, obóz jeniecki, a potem służba w armii generała Andersa czyniły z niego i jego żony, czyli mojej mamy, łączniczki o pseudonimie Wanda, groźnych wrogów władzy ludowej. Stąd pomysł wyjazdu na Ziemie Odzyskane, gdzie na skutek powojennej zawieruchy i migracji ludności łatwiej można było się ukryć i wieść w miarę normalne życie. To życie było nawet, jak pamiętam, szczęśliwe, ale rodzice mimo upływu lat traktowali ten pobyt jako tymczasowy. Tęsknili za Warszawą i pozostawioną w niej najbliższą rodziną. Marzyli o tym, żeby być nareszcie u siebie, i czekali na cud w postaci przewrotu politycznego, który umożliwi im powrót do Warszawy. Poczucie tymczasowości nie dokuczało mi tak bardzo jak rodzicom. Nie czułam też braku więzi rodzinnych, bo często mieszkałam u dziadków w Warszawie albo oni i dalsza rodzina przyjeżdżali do nas. Kochałam mój tonący w zieleni dom przy ulicy Księdza Robaka, szkołę, towarzystwo dzieci, z którymi godzinami bawiłam się na dworze, i wszystkie niepowtarzalne uroki dzieciństwa. Mimo, że byłam małą dziewczynką, rodzice pozwalali mi na dalsze wędrówki po mieście, oczywiście tylko te uprzednio sprawdzone i bezpieczne. Jadąc tramwajem na drugi brzeg Odry, do laboratorium medycznego, w którym pracowała mama, przyglądałam się starym pięknym budynkom. Najbardziej mi się podobały te z czerwonej cegły. Do dziś mam do nich słabość. Laboratorium mamy jawi mi się w pamięci jako magiczna pracownia alchemika. Cisza, panie laborantki w białych fartuchach skupione na pobieraniu z probówek zakażonych substancji i badaniu ich pod mikroskopem. Szafy pełne stojących tam szczelnie zamkniętych butelek z tajemniczymi miksturami. W pracowni stały też wielkie słoje z grubego szkła, w których spały snem wiecznym groźne dla człowieka pasożyty. Do dziś mam przed oczami, jak zjawę ze złego snu, słój z kilkumetrowym soliterem. Wyglądał w nim jak zwój tasiemki, stąd nazwa tasiemiec. Mama wyjaśniła mi, jak straszne spustoszenie potrafi zrobić w przewodzie pokarmowym człowieka i jak trudno się go pozbyć. Zapamiętałam tę lekcję na całe życie. Dbam więc o higienę, często myję ręce i z przerażeniem myślę o kobietach, które celowo fundują sobie solitera, żeby szybko schudnąć. Mimo obrzydzenia do tych robali lubiłam siedzieć na wysokim stołku koło mamy i obserwować jej pracę. Pozwalała mi bawić się próbówkami i pipetkami, oglądać pod mikroskopem pełen życia świat zawarty w jednej małej kropli.

Jazda przez miasto sprawiała mi przyjemność. Czułam się taka dorosła. Kiedyś tramwaje były bezpiecznymi środkami transportu, w każdym, na specjalnym, wyznaczonym dla siebie miejscu siedział konduktor. Do jego obowiązków poza sprawdzaniem, sprzedawaniem i kasowaniem biletów należało pilnowanie porządku i czuwanie nad bezpieczeństwem pasażerów. Motorniczy i konduktor byli najważniejszymi funkcjonariuszami zawiadującymi tramwajem. Ich służbowe mundury budziły respekt. Natomiast ja zachwycałam się skórzaną konduktorską torbą i metalowym przyrządem do dziurkowania biletów. Chuligańskie burdy czy wulgarne kłótnie w czasie jazdy były rzadkością. Czasem, gdy jakiś pijaczyna, uwieszony na uchwycie zwisającym z sufitu, a służącym do trzymania równowagi w czasie jazdy na stojaka, przekraczał obowiązujące normy zachowania, pasażerowie na czele z konduktorem wypraszali go na najbliższym przystanku i ten o dziwo posłusznie wysiadał. Raz widziałam pijaka, który sam, dobrowolnie wysiadł w czasie jazdy, nawet się nie zachwiał i poszedł dalej, jak gdyby nigdy nic. Tramwaj był przeważnie zatłoczony do granic możliwości. Ludzie jechali ściśnięci jak śledzie w beczce, w środku i na odkrytych pomostach, przy otwartych drzwiach, bo nie było drzwi sterowanych automatem. Wisieli również, jak winogrona na zewnątrz, stojąc na stopniach pojazdu. Było to bardzo niebezpieczne, ale każdy sposób był dobry, byle dojechać do celu. Mimo niewygód i tłoku ludzie byli towarzyscy i życzliwi dla siebie, ustępowali miejsca starszym, pomagali, rozmawiali ze sobą i żartowali.

Mój Szczecin po wielu latach taki sam.

Kiedyś jechałam z mamą na pogotowie, bo tak sprytnie wsadziłam sobie do nosa haftkę, że zaczepiła o przegrodę nosową i bez pomocy lekarza nie można jej było wyjąć. Na przystanku wepchnięto na siłę matkę z chłopczykiem, którego olbrzymia głowa była owinięta ręcznikiem. Pełni troski pasażerowie zaczęli pytać o tę dziwną głowę. Przerażona mama wyjaśniła, że dziecko włożyło sobie na głowę blaszany nocnik i w żaden sposób nie można go zdjąć. Dlatego też jadą na pogotowie. Pasażerowie pokładali się ze śmiechu, zapewniając przy tym, że wszystko będzie dobrze. Dzięki temu z mamy i synka też spadło napięcie. Tramwaj przerażał mnie tylko z powodu taty, który wprost uwielbiał wskakiwać i wyskakiwać z niego w czasie jazdy. Było to niedozwolone, ale tato tego nie przestrzegał. Był bardzo wysportowany i robił to z nieludzką wręcz zręcznością. Jednak serce zamierało mi ze strachu, że wpadnie pod koła. Rodzice bywają czasem mniej odpowiedzialni niż dzieci.

Drzwi do domu dzieciństwa.

W PŻM-ie (Polskiej Żegludze Morskiej), w biurze taty też było ciekawie, ale inaczej niż u mamy. Panował tu nieustanny ruch, gwar i dolatujący z każdego pokoju dźwięk dzwoniących telefonów. Podziwiałam tatę, który rozmawiał z kapitanami statków w trzech obcych językach i załatwiał ważne transakcje handlowe. Na biurku taty królował przedmiot mojej adoracji – maszyna do pisania. Jeżeli akurat była wolna, mogłam pisać na niej w nieskończoność.

Pozwalano mi potem przypieczętować moją pisaninę piękną firmową pieczątką i wpiąć w kołoteczkę. Zabawne, jak niewiele trzeba, żeby dziecko się dobrze bawiło. Te wizyty w pracy rodziców nie były zbyt częste. Zdarzały się wtedy, gdy szkoła z jakichś powodów była zamknięta i woleli mnie mieć przy sobie, niż zostawiać na cały dzień w domu. Mogłam wtedy wpaść na jakiś dziwny pomysł. Raz zapragnęłam pójść do pierwszej komunii świętej, nie mając do tego żadnego przygotowania i bez wiedzy rodziców. Zostawiłam tylko kartkę, że nie zamierzam już dłużej żyć w grzechu i tak jak stałam, w opadających podkolanówkach i z pobrudzonymi atramentem rękami gnałam do kościoła. Zdążyłam tylko zrzucić z siebie znienawidzony, granatowy szkolny fartuszek z białym kołnierzykiem i tarczą na rękawie. Na szczęście rodzice zdołali dopaść mnie przy ołtarzu i ceremonia przyjęcia pierwszej komunii świętej odbyła się dwa lata później. Powiedzieli wtedy, po powrocie do domu, znamienne słowa: czy o ślubie też zawiadomisz nas w ten sposób? I stało się. Gdy wychodziłam za mąż, rodzice mieszkali w Chinach. O mojej decyzji dowiedzieli się z telegramu. W tamtych czasach połączenie telefoniczne było prawie niemożliwe, a co dopiero przyjazd!

Kilka lat temu, gdy przyjechałam do Szczecina, postanowiłam pójść ścieżkami mojego dzieciństwa. Pojechałam tramwajem aleją Wojska Polskiego. Niesamowite wrażenie. Dzielnica Pogodno, gdzie mieszkałam, wygląda tak samo, jak zapamiętały ją oczy dziecka. Mnóstwo zieleni, parki, skwery, ulice, wzdłuż których rosną magnolie, i najpiękniejszy plac zabaw, czyli Ogród Różany. Czas zatrzymał się, mój domek na tyłach szpitala weterynarii, obecnie przy ulicy Orląt Lwowskich (dawniej księdza Robaka, po linii ideologicznej PZPR-u, zmienionej na Małgorzaty Fornalskiej, działaczki komunistycznej związanej uczuciowo z Bolesławem Bierutem) mimo drobnych zmian jest taki sam. Może tylko dużo mniejszy niż we wspomnieniach. Obecni gospodarze zaprosili mnie do środka i pozwolili popatrzeć na to wszystko, co kiedyś było moim światem.

Potem powędrowałam do mojej pierwszej w życiu szkoły podstawowej przy ulicy Reymonta. Kiedyś jej odległość od domu wydawała mi się ogromna, a teraz niewielka. Budynek szkoły ten sam, ciemnoszary, tylko bohomazy graffiti na jego ścianach są znakiem obecnego czasu. Boisko też pozostało niezmienione. Do dziś pamiętam traumę, gdy zgubiłam się na tym boisku w dniu inauguracji roku szkolnego. Nie trafiłam do mojej pierwszej klasy, wstydziłam się zapytać, więc wróciłam do domu i przepłakałam wiele godzin, aż do powrotu rodziców z pracy. Ten pierwszy w życiu dzień w szkole utkwił mi w pamięci jak cierń. Nie było przy mnie mamy ani taty, a tak potrzebowałam ich opieki. Zazdrościłam dzieciom, które przyszły z rodzicami i razem z nimi świętowały inaugurację roku szkolnego. Moi zapewne nie mogli zwolnić się z pracy. Tak do dziś tłumaczę sobie ich nieobecność. Takie to były dramaty siedmioletniej dziewczynki.

Idąc dalej przez Pogodno, przekroczyłam ulicę Mickiewicza i znalazłam się w drugiej części dzielnicy. Rodzice wkrótce zamienili nasz mały domek na mieszkanie przy ulicy księcia Józefa Poniatowskiego i przenieśli mnie do innej szkoły. I znowu trauma. Nowi nauczyciele, nowe szkolne towarzystwo, nowe otoczenie. Na szczęście życie z koleżankami i kolegami ułożyło mi się nadzwyczajnie, a z niektórymi do dzisiaj jestem w kontakcie. Kontynuując spacer wspomnień, poszłam do tej drugiej w moim życiu szkoły i znów odniosłam wrażenie, że czas cofnął się do dzieciństwa. Znowu mam dziesięć lat. Usiadłam w mojej dawnej ławce przy oknie i nie uwierzyłam własnym oczom. Za oknem ten sam co kiedyś widok: cicha uliczka, małe domki w ogródkach, a we mnie smutek, że to wszystko wokół trwa, tylko ludzie przemijają. A ja wciąż pamiętam ich dziecięce twarze, jakby to było dziś.

American dream

W czasach mojej