Moja Warszawa. Powidoki - Marek Nowakowski - ebook

Moja Warszawa. Powidoki ebook

Marek Nowakowski

4,0

Opis

Zbiór felietonów w nowej edycji z posłowiem Piotra Bratkowskiego, przygotowany na 75-lecie urodzin Marka Nowakowskiego. Na tom składa się wybór tekstów, opublikowanych w latach 1995–1998 w trzech tomach Powidoków: Chłopcy z tamtych lat, Wspomnij ten domek na Gęsiówce, Warszawiak pilnie poszukiwany.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
14
6
5
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: ‌An­drzej ‌Ba­rec­ki

Re­dak­cja: ‌Piotr Brat­kow­ski

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa ‌Ję­dra­sik

Na ‌ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie au­tor­stwa ‌Eu­sta­che­go ‌Kos­sa­kow­skie­go ‌

Na oklej­ce ‌wy­ko­rzy­sta­no ‌zdję­cie au­tor­stwa An­drze­ja Ba­rec­kie­go ‌

Au­to­rzy zdjęć za­miesz­czo­nych ‌w książ­ce: Sła­wek ‌Bie­gań­ski, Edward ‌Fal­kow­ski, Lu­cjan Fo­giel, ‌Alek­san­der Ja­ło­siń­ski, ‌Eu­sta­chy Kos­sa­kow­ski, Je­rzy ‌Mi­chal­ski, ‌Jan Mo­rek, Zdzi­sław Olub­czyń­ski, ‌Woj­ciech Ple­wiń­ski, Zbysz­ko Sie­masz­ko, ‌Mi­ro­sław Stan­kie­wicz, ‌Zdzi­sław Wdo­wiń­ski

Wszyst­kie ‌zdję­cia ‌wy­ko­rzy­sta­ne ‌w książ­ce po­cho­dzą z Agen­cji FO­RUM ‌

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa 2010

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Ma­rek No­wa­kow­ski ‌

ISBN 978-83-244-0246-5

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. ‌Smol­na 11, 00-375 ‌War­sza­wa

e-mail: ‌[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. ‌z o.o.

To było sło­wo-klucz. Otwie­ra­ło ‌tyle zam­ków. Roz­pa­la­ło wy­obraź­nię.

– Idzie­my ‌w mia­sto!

Od­kąd pa­mię­tam, tak mó­wi­li ‌sta­rzy, mło­dzi. My, ‌naj­młod­si, prze­ję­li­śmy od nich ‌to ‌ma­gicz­ne ‌sło­wo. Mia­sto ‌jako ‌świat pe­łen ‌ta­jem­nic, sym­bo­licz­nych zna­ków, ‌se­kret­nych tro­pów. Więc ‌po­szli­śmy. Były to ‌lata po­wo­jen­ne. War­sza­wa ruin, ‌wy­pa­lo­nych szkie­le­tów do­mów, ‌cmen­ta­rzy­sko. Gdzie­nieg­dzie po­zo­sta­ły en­kla­wy ‌daw­nej za­bu­do­wy, cu­dem oca­lo­ne ‌po po­żo­dze. Pe­ne­tro­wa­li­śmy wy­pa­lo­ny ‌ob­szar z żar­łocz­ną ‌chłon­no­ścią. Żyła jesz­cze pa­mięć ‌nie­daw­ne­go mia­sta. ‌Żyli ‌tam­ci ‌lu­dzie. Oni nam prze­ka­zy­wa­li ‌jego hi­sto­rię, ‌pięk­ne i nie­pięk­ne dzie­je. Oży­wia­ła ‌się prze­szłość, ‌na­kła­da­ła na te­raź­niej­szość. Mi­ja­ły ‌lata, wie­le lat. To­wa­rzy­szy­łem ‌dzie­jom mia­sta ‌niby ‌jego straż­nik. Na ‌do­bre i na złe. Tak ‌już po­zo­sta­ło. ‌Tak­że ‌i te­raz po­wta­rzam so­bie ‌z na­gła to sło­wo – ‌Mia­sto!

Jest w nim ‌ja­kiś prąd. I mimo gar­bu ‌lat czu­ję się znów chło­pa­kiem z mia­sta. Ru­szam w wę­drów­kę. Ota­cza­ją mnie umar­li i żywi.

Let­ni, pięk­ny. Sze­dłem nad gli­nian­kę. My­śla­łem o obiet­ni­cy Pa­cior­ka. Miał za­nę­cić w oczku, gdzie bra­ły szczu­pa­ki. Po­wie­trze było rześ­kie i czy­ste, rosa błysz­cza­ła na tra­wie. Cał­kiem po wiej­sku za­piał ko­gut w po­bli­skim ogród­ku. Prze­je­cha­ła pierw­sza ko­lej­ka i dłu­go jesz­cze sły­chać było od­da­la­ją­cy się ło­skot. Żół­ty dom z bal­ko­nem znaj­do­wał się w po­bli­żu za­bu­do­wań stra­ży po­żar­nej. Na pod­jeź­dzie stał czer­wo­ny wóz stra­żac­ki, par­cia­ne węże opla­ta­ły jego boki. Wcze­sny ten dzień miał w so­bie tyle ra­do­snych, po­ry­wa­ją­cych od­po­wie­dzi. Nie­zwy­kłych i nie­wy­obra­żal­nych! By­łem bar­dzo mło­dy i wszyst­ko wy­da­wa­ło się peł­ne nie­spo­dzia­nek. Na­wet ciem­no­zie­lo­ny żuk, któ­ry su­nął mię­dzy kup­ka­mi koń­skie­go łaj­na. A kie­dy unio­słem gło­wę, drzwi na bal­ko­nie żół­te­go domu otwo­rzy­ły się sze­ro­ko. Wy­szła dziew­czy­na. Po­tem chło­pak. Ob­ję­ci wspie­ra­li się o po­ręcz bal­ko­nu. Dziew­czy­na wło­sy mia­ła czar­ne, po­ły­skli­we, oczy też jak wę­gle i bla­dą, wą­ską twarz ma­don­ny. Chło­pak był ja­snym blon­dy­nem, ob­na­żo­ny do pasa, tors brą­zo­wy. Prze­cią­gnął się le­ni­wie. Dziew­czy­na moc­niej przy­war­ła do nie­go. Czar­na dziew­czy­na i ja­sny chło­pak. Ob­raz pary ko­chan­ków w opra­wie pięk­ne­go let­nie­go dnia prze­cho­wa­łem przez lata całe. Mi­rek z nie­jed­ną pięk­ną dziew­czy­ną wy­cho­dził na bal­kon żół­te­go, pię­tro­we­go dom­ku, w któ­rym na dole mie­ści­ła się pral­nia jego mat­ki. W na­szym mia­stecz­ku zdo­był so­bie opi­nię „uwo­dzi­cie­la, któ­ry zmie­nia wy­bran­ki jak rę­ka­wicz­ki”. Jego ży­cie było nie­prze­rwa­nym pa­smem ro­man­sów i za­baw. Wie­czo­rem od­pro­wa­dza­łem go cie­ka­wym spoj­rze­niem. Ru­szał na hu­lasz­czą wy­pra­wę. Ucze­sa­ny na mo­kro, ele­ganc­ki; szedł kro­kiem zdo­byw­cy. Nie­raz wi­dy­wa­łem go o sza­rym świ­cie, kie­dy roz­ba­wio­ny i pod­pi­ty wy­sia­dał z tak­sów­ki przed swo­im do­mem. Był w to­wa­rzy­stwie tak samo roz­ba­wio­nych dziew­czyn i kom­pa­nów. Wra­cał z noc­nych uciech w mie­ście. Dla nas, młod­szych chłop­ców, był fa­scy­nu­ją­cą po­sta­cią kon­do­tie­ra.

Kró­lem ży­cia. Był to u mnie czas lek­tu­ry W po­go­ni za peł­nią ży­cia i Mi­rek tak bar­dzo ko­ja­rzył się z wy­zna­nia­mi Fran­ka Har­ri­sa, nie­stru­dzo­ne­go uwo­dzi­cie­la i mi­strza przy­go­dy. Tak­sów­ka z Mir­kiem od­jeż­dża­ła w noc. Ma­le­ją­ce świa­teł­ka w ciem­no­ści. Sta­li­śmy, mil­cząc i wy­obra­ża­li­śmy so­bie noc­ne lo­ka­le, bary, mu­zy­kę, ko­bie­ty. Ży­cie Mir­ka pły­nę­ło efek­tow­nym nur­tem, peł­nym przy­jem­no­ści i zdo­by­czy. Bez­tro­skę ma­te­rial­ną za­pew­nia­ła mu mat­ka, któ­ra ni­cze­go nie od­ma­wia­ła swe­mu ulu­bio­ne­mu sy­no­wi. Była ko­bie­tą za­moż­ną, przed­się­bior­czą i mimo ko­mu­ni­stycz­nych ry­go­rów da­wa­ła so­bie radę z prze­ci­wień­stwa­mi. Stra­ci­ła męża pod­czas oku­pa­cji i od­tąd sa­mot­nie trzy­ma­ła w swych ko­bie­cych dło­niach ster in­te­re­sów. Mi­rek ukoń­czył stu­dia po­li­tech­nicz­ne ze znacz­ną po­mo­cą mat­ki, jak mó­wi­li zło­śli­wi. Wkrót­ce oże­nił się z uro­dzi­wą dziew­czy­ną, nie­bie­sko­oką i ja­sną jak on sam. Sta­no­wi­li efek­tow­ną, nad wy­raz do­bra­ną parę. Mat­ka za­fun­do­wa­ła no­wo­żeń­com wil­lę na krań­cach mia­stecz­ka. Tam za­miesz­ka­li i już od po­cząt­ku w prze­stron­nym sa­lo­nie po­dej­mo­wa­li licz­ne gro­no bliż­szych i dal­szych zna­jo­mych. Byli bar­dzo go­ścin­ni i przy­ję­cia u nich mia­ły duże wzię­cie. Tań­ce, trun­ki, bu­fet. Wszyst­ko w hoj­nym nad­mia­rze. Dziec­ko, któ­re przy­szło na świat, ucie­szy­ło mat­kę Mir­ka. Wresz­cie do­cze­ka­ła się wnucz­ki. Jej roz­rzut­na dba­łość o wy­go­dy ży­cia mło­de­go sta­dła wzro­sła nie­zmier­nie. Wła­ści­wie tro­ska o stro­nę ma­te­rial­ną na­le­ża­ła wy­łącz­nie do mat­ki Mir­ka. Mło­dzi po­zo­sta­wa­li wol­ni od wszel­kich przy­ziem­no­ści. Z cza­sem roz­ma­icie za­czę­to mó­wić o tym mło­dym mał­żeń­stwie.

– Cią­gnie wil­ka do lasu – po­wia­da­li nie­któ­rzy. Mi­rek co ja­kiś czas zni­kał z domu na noc, dzień, cza­sem jesz­cze jed­ną noc. Wi­dy­wa­no go w re­stau­ra­cjach i noc­nych lo­ka­lach sto­li­cy z in­ny­mi ko­bie­ta­mi. Po daw­ne­mu roz­ba­wio­ny i uwo­dzi­ciel­ski. Fun­do­wał, zbie­rał wo­kół sie­bie we­so­łą kom­pa­nię. Po­cząt­ko­wo mło­da żona cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­ła na męża. Dłu­go w noc pa­li­ło się tam świa­tło. Póź­niej co­raz czę­ściej po­zo­sta­wia­ła dziec­ko pod opie­ką bab­ci i rów­nież za­czę­ła zni­kać z domu. Mał­żeń­stwo roz­sy­py­wa­ło się w szyb­kim tem­pie. Mi­rek osten­ta­cyj­nie afi­szo­wał się z ko­chan­ką. Była to nie­co wy­uz­da­na pięk­ność w ty­pie dan­sin­go­wo-knaj­pia­nym. Znów roz­bły­snął jak me­te­or. Jego in­ten­syw­nie nie­bie­skie oczy ki­pia­ły ra­do­ścią ży­cia. Wiecz­nie głod­ny zdo­byw­ca. W domu by­wał tyl­ko go­ściem. Jego żona pro­wa­dzi­ła od­ręb­ne ży­cie. Tak to trwa­ło i ich mał­żeń­stwo sta­ło się oczy­wi­stym po­zo­rem. By­wa­li ra­zem na uro­czy­sto­ściach u jego mat­ki i jej ro­dzi­ców. Cza­sem po­ka­zy­wa­li się ra­zem z cór­ką. Twa­rze mie­li na­pię­te i li­cy­to­wa­li się w czu­ło­ściach wo­bec dziec­ka. Aż roz­le­cia­ła się zu­peł­nie ta atra­pa mał­żeń­stwa. Na­stą­pił roz­wód. Wil­la zo­sta­ła sprze­da­na. Pa­mię­tam z tam­tych lat na­gle po­sta­rza­łą mat­kę Mir­ka. Mu­sia­ła bo­le­śnie prze­żyć ru­inę swych pra­gnień i na­dziei. Mi­rek po­grą­żył się w hu­lasz­czym ży­ciu od So­po­tu do Za­ko­pa­ne­go. Do­cho­dzi­ły do nas opo­wie­ści o hucz­nych za­ba­wach w „Wa­trze”, ka­wal­ka­dzie sa­nek po­dą­ża­ją­cych do „Romy” w Do­li­nie Strą­ży­skiej i ba­cha­na­liach z na­gi­mi dziew­czę­ta­mi na pla­ży w So­po­cie. Szyb­ko stop­nia­ła go­tów­ka uzy­ska­na ze sprze­da­ży domu. Za­miesz­kał w cia­snej ka­wa­ler­ce w osie­dlu sza­rych, smęt­nych blo­ków i wi­dy­wa­no go z ko­bie­ta­mi nie­zbyt uro­dzi­wy­mi. Wy­raź­nie pod­upadł jako don­żu­an. Chęt­niej zresz­tą po­pi­jał w mę­skim to­wa­rzy­stwie i wspo­mi­nał daw­ną świet­ność. Miał trzeź­we po­czu­cie spad­ku swo­ich wa­lo­rów na gieł­dzie po­wo­dze­nia wśród ko­biet. Pra­co­wał w ja­kimś przed­się­bior­stwie bu­dow­la­nym, za­ra­biał nie­wie­le, a źró­dło do­cho­dów mat­ki już wy­schło. Za­zwy­czaj by­wał przy­ga­szo­ny i zgorzk­nia­ły. Je­dy­nie al­ko­hol oży­wiał go moc­niej i wte­dy za­pew­ne wy­da­wa­ło mu się, że znów krok ma lek­ki, ma­gnes w oczach i „rój dziew­cząt ota­cza go w krąg”.

Mo­bi­li­za­cję w jego pod­upa­dłym ży­ciu spo­wo­do­wa­ła Ame­ry­ka. Tam od woj­ny prze­by­wał brat jego mat­ki i za­pro­szo­ny przez wuja po­le­ciał do Fi­la­del­fii. Był to rok 1970. Jak wie­lu ro­da­ków, upa­try­wał w tym sko­ku przez oce­an szan­sy na od­mia­nę swe­go losu. Snuł wie­le am­bit­nych pla­nów. Spraw­dzi się tam w za­wo­dzie in­ży­nie­ra bu­dow­la­ne­go. Przej­dzie ko­niecz­ną kwa­ran­tan­nę i no­stry­fi­ku­je dy­plom. Na­stą­pi so­lid­na sta­bi­li­za­cja na po­zio­mie ame­ry­kań­skiej kla­sy śred­niej. Po­le­ciał. Po­tem wie­ści o nim do­cie­ra­ły ską­po. Ktoś go wi­dział. Ktoś z nim roz­ma­wiał. Pra­co­wał na bu­do­wie jako ro­bot­nik. Ale mó­wił, że to tyl­ko kwe­stia cza­su. Rok, dwa, sta­nie na nogi. Li­sty, któ­re pi­sał do mat­ki, były kon­wen­cjo­nal­ne, po­zba­wio­ne kon­kret­nych wia­do­mo­ści. Na­to­miast re­la­cje bez­po­śred­nie nie były opty­mi­stycz­ne. Od pi­cia nie od­stą­pił. Po­dob­no za­sma­ko­wał w nar­ko­ty­kach. Ale nie moż­na było tak bar­dzo wie­rzyć tym in­for­ma­cjom. Wia­do­mo, Po­la­cy. Je­den nie­życz­li­wy dru­gie­mu. Po sied­miu la­tach ścią­gnął cór­kę. Ona już była po me­dy­cy­nie. Tam za­czę­ła spe­cja­li­za­cję. Ale jej li­sty do bab­ci nie prze­ka­zy­wa­ły żad­nych in­for­ma­cji o ojcu. Miesz­ka­ła gdzie in­dziej, rzad­ko się wi­dy­wa­li. Chy­ba nie było mię­dzy nimi sil­niej­szej wię­zi. Ktoś z na­sze­go mia­stecz­ka wy­je­chał na „sak­sy” do USA i ze­tknął się z Mir­kiem przez przy­pa­dek. Zmie­nił się nie do po­zna­nia. Sta­ry, zmę­czo­ny fa­cet. Po­ru­szał się z tru­dem. Nie ucie­szył się na wi­dok ziom­ka. Na­wet stro­pił się. Nie pra­gnął żad­ne­go wspo­mnie­nia, sen­ty­men­tal­ne­go po­wro­tu do źró­deł. Gorz­ko i wście­kle na­rze­kał na twar­de, nie­przy­chyl­ne wa­run­ki w Sta­nach. Coś mó­wił o pe­chu, złym lo­sie. Upi­li się obaj do­ku­ment­nie i roz­sta­li. Przez te lata, tyle lat, nie mie­li­śmy żad­nych pew­nych wia­do­mo­ści o Mir­ku. Umar­ła jego mat­ka. Do daw­nych przy­ja­ciół nig­dy li­stów nie pi­sał. Nikt nie znał jego ad­re­su w Ame­ry­ce. Za­wia­do­mie­nie o śmier­ci otrzy­ma­ła wie­ko­wa sio­stra mat­ki. Ży­cze­niem Mir­ka było, żeby jego pro­chy zo­sta­ły przy­wie­zio­ne do kra­ju i zło­żo­ne w gro­bie ro­dzin­nym. Tak się sta­ło. Cza­sem my­ślę o Mir­ku i za­sta­na­wiam się, czy tam w Ame­ry­ce, we­ge­tu­jąc i to­piąc w wód­ce czy nar­ko­ty­kach go­rycz nie­po­wo­dzeń, przy­po­mi­nał so­bie te pięk­ne, let­nie ran­ki we Wło­chach, kie­dy wy­cho­dził na bal­kon żół­te­go dom­ku, opie­rał się o po­ręcz i wy­sta­wiał twarz do wscho­dzą­ce­go słoń­ca. Czy wte­dy choć na chwi­lę ży­cie nadal wy­da­wa­ło mu się nie­prze­rwa­nym pa­smem przy­jem­no­ści i mi­ło­snych pod­bo­jów?

Pani Jula mia­ła naj­lep­szy wi­dok. Sia­dy­wa­ła na bal­ko­nie pierw­sze­go pię­tra domu, w któ­rym na dole znaj­do­wa­ła się my­dlar­nia pana Ju­styń­skie­go. Pan Ju­styń­ski nie in­te­re­so­wał się świa­tem ze­wnętrz­nym i nie wy­glą­dał na uli­cę z okna swe­go skle­pu. Stał za ladą w ciem­nym wnę­trzu wy­peł­nio­nym za­pa­chem farb, past, ługu i po­li­tu­ry. Je­że­li nie było klien­tów, to coś prze­li­czał na li­czy­dłach lub prze­sta­wiał pusz­ki i far­by na pół­kach.

Na­to­miast pani Jula w cie­płe, po­god­ne dni już od rana wy­cho­dzi­ła na bal­kon, mo­ści­ła się wy­god­nie na mięk­kim fo­te­lu po­wle­czo­nym kwie­ci­stą ma­te­rią, pod nogi pod­sta­wia­ła so­bie sto­łe­czek i tak za­sty­ga­ła nie­ru­cho­mo. Jej mąż, któ­ry był księ­go­wym, chu­dy, ko­ści­sty, o sza­rej twa­rzy czło­wie­ka cho­re­go na żo­łą­dek, z si­ny­mi, głę­bo­ki­mi cie­nia­mi pod oczy­ma, wra­ca­jąc z biu­ra, czy jesz­cze przed wy­jaz­dem EKD do War­sza­wy, do­ko­ny­wał nie­zbęd­nych za­ku­pów dla po­trzeb go­spo­dar­stwa do­mo­we­go i ob­ju­czo­ny wy­pcha­ną siat­ką szedł do domu. Nig­dy nie po­ka­zy­wał się na bal­ko­nie. Na­mięt­nie słu­chał ra­dia i czy­tał ga­ze­ty. Cza­sem sta­wiał pa­sjan­se. Pani Jula wy­cho­dzi­ła z domu tyl­ko w nie­dzie­lę i obo­je szli na sumę do ko­ścio­ła.

Idąc uli­cą Ko­ściusz­ki, pod­no­si­łem gło­wę i wi­dzia­łem nie­ru­cho­mą, oty­łą ko­bie­tę na bal­ko­nie pierw­sze­go pię­tra w domu, gdzie par­ter zaj­mo­wa­ła my­dlar­nia pana Ju­styń­skie­go. Uli­cę moż­na było na­zwać pryn­cy­pal­ną i dużo na niej się dzia­ło. Co 20 mi­nut prze­jeż­dża­ła tędy ko­lej­ka. Po po­łu­dniu ro­bot­ni­cy wra­ca­li z ro­bo­ty w fa­bry­ce „Era”. Pa­no­wał tu znacz­ny ruch w kie­run­ku tar­gu i No­wych Włoch. Tędy pro­wa­dził szlak ry­ba­ków na gli­nian­ki. W są­siedz­twie domu pani Juli był za­kład fry­zjer­ski pana Mar­kow­skie­go i zbie­ra­li się w nim męż­czyź­ni, czy­niąc z fry­zjer­ni swo­isty klub. Nie tyl­ko się strzy­gli i go­li­li, ale sie­dzie­li i ga­da­li z fry­zje­rem, opo­wia­da­jąc roz­ma­ite wy­da­rze­nia z ży­cia na­sze­go mia­stecz­ka.

Nie­rzad­ko krą­ży­ła mię­dzy nimi bu­tel­ka, a i mistrz Mar­kow­ski nie wy­le­wał za koł­nierz. Pani Jula fry­zjer­nię mia­ła w polu swe­go wi­dze­nia i nie­raz ob­ser­wo­wa­ła ko­bie­ty, któ­re wy­cią­ga­ły swych chło­pów z za­kła­du pana Mar­kow­skie­go, krzy­cząc, że to pi­jac­ka me­li­na i nic wię­cej. Choć sce­ny by­wa­ły gwał­tow­ne, pani Jula nig­dy nie zmie­ni­ła swej po­zy­cji, tyl­ko lek­ko prze­chy­la­ła gło­wę, żeby mieć lep­szy wi­dok. Nig­dy też nie wda­wa­ła się w roz­mo­wy z ko­bie­ta­mi zbie­ra­ją­cy­mi się przy ulicz­nej pom­pie na lewo od jej bal­ko­nu.

Prze­mie­rza­łem uli­cę Ko­ściusz­ki co­dzien­nie przez wie­le lat i nie wi­dzia­łem jej twa­rzy z bli­ska. Za­wsze z od­le­gło­ści kil­ku me­trów i na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra. Tro­chę przy­po­mi­na­ła wy­sta­wio­ną dla de­ko­ra­cji lal­kę z ol­brzy­mi­mi, wy­ra­zi­sty­mi i bar­dzo ja­sny­mi oczy­ma. Jej oczy były bar­dzo uważ­ne.

Fe­lek Pia­skarz miesz­kał w ni­skim dom­ku na tej sa­mej uli­cy, w po­bli­żu „Pe­ki­nu”. Drzwi trzech miesz­kań tego do po­ło­wy mu­ro­wa­ne­go, a do po­ło­wy drew­nia­ne­go bu­dyn­ku za­wsze były otwar­te i wi­dzia­ło się wnę­trza miesz­kań: ko­bie­ty krzą­ta­ją­ce się przy kuch­ni, dziec­ko w ma­leń­kim łó­żecz­ku, sta­rusz­kę klę­czą­cą przed świę­tym ob­ra­zem. Ro­dzi­na Pia­ska­rza zaj­mo­wa­ła środ­ko­we miesz­ka­nie i Fe­lek, wró­ciw­szy z ro­bo­ty, po zje­dze­niu obia­du wy­sta­wiał krze­seł­ko przed drzwi i sie­dział na nim do zmro­ku. Był to ma­syw­ny, mu­sku­lar­ny męż­czy­zna o do­bro­dusz­nym uspo­so­bie­niu. Pra­co­wał na rze­ce, wy­gar­nia­jąc wi­śla­ny piach i żwir. Trud­no było wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wa­gi i cier­pli­wie zno­sił zło­śli­we żar­ty i kpi­ny. Upi­jał się tyl­ko raz w ty­go­dniu, otrzy­maw­szy w so­bo­tę ty­go­dniów­kę, i w tym sta­nie też był spo­koj­ny, da­wał się po­sztur­chi­wać swo­jej kłó­tli­wej żo­nie; naj­czę­ściej cho­dzi­ła w po­mię­tym szla­fro­ku, flą­dra, mó­wi­ły o niej inne ko­bie­ty.

Dzień w dzień po ro­bo­cie Fe­lek Pia­skarz wy­sia­dy­wał przed drzwia­mi swe­go miesz­ka­nia i pa­trzył na ży­cie uli­cy. Pole ob­ser­wa­cji po­sia­dał znacz­ne. W tym sa­mym bu­dyn­ku od lat oku­pa­cji ist­nia­ła so­do­wiar­nia, gdzie sprze­da­wa­no bim­ber na miej­scu i na wy­nos. Po trzech schod­kach wcho­dzi­ło się do in­te­re­su i moż­na było, siadł­szy na becz­ce z kwa­szo­ną ka­pu­stą, wy­chy­lić so­bie głęb­sze­go. To­też Fe­lek na­słu­chać się mógł i na­pa­trzeć nie­ma­ło. Pi­ja­ni zwie­rza­li się so­bie z ta­jem­nych se­kre­tów, przy­się­ga­li do­zgon­ną przy­jaźń lub bra­li się za łby. Fe­lek Pia­skarz za­wsze sie­dział za­pa­trzo­ny przed sie­bie, po­zor­nie nie ob­ja­wiał żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia so­do­wiar­nią, ale prze­cież mu­siał wi­dzieć i sły­szeć do­sko­na­le, co dzie­je się na pra­wo i na lewo od jego krze­seł­ka.

Pod­czas oku­pa­cji do so­do­wiar­ni za­cho­dzi­li Ko­za­cy w fu­trza­nych pa­pa­chach i gra­na­to­wych spodniach z ma­li­no­wy­mi lam­pa­sa­mi, wpusz­czo­nych w po­marsz­czo­ne buty z cho­le­wa­mi. Pili na umór i awan­tu­ro­wa­li się w dzi­ki, wschod­ni spo­sób. Fe­lek Pia­skarz sie­dział sta­tecz­nie na krze­seł­ku i jego ogo­rza­ła od wi­śla­ne­go słoń­ca i wia­tru twarz nie mia­ła żad­ne­go wy­ra­zu. A co było naj­dziw­niej­sze: Ko­za­cy, choć byli tak agre­syw­ni, jego nig­dy nie za­cze­pia­li. Za­pa­dał zmrok. Fe­lek prze­cią­gał się, zie­wał, wsta­wał, chci­wie do­pa­lał ostat­nie­go pa­pie­ro­sa i wra­cał do miesz­ka­nia. Po chwi­li ga­sło u nich świa­tło.

Trze­cią wi­de­tę po tej stro­nie to­rów sta­no­wi­ło okno na par­te­rze czer­wo­nej ka­mie­ni­cy pani Wil­czyń­skiej. Pierw­sze okno od stro­ny uli­cy Ko­ściusz­ki. Była to krót­ka, bocz­na ulicz­ka, któ­ra koń­czy­ła się w po­lach. Tu­taj za­sięg ob­ser­wa­cji był znacz­nie mniej­szy i mało co się dzia­ło. W oknie na par­te­rze czer­wo­nej ka­mie­ni­cy wy­sia­dy­wał pie­karz, pan Drą­żek. Pra­co­wał prze­waż­nie nocą i koło po­łu­dnia po­ja­wiał się w pod­ko­szul­ku przy oknie, pod­kła­dał so­bie po­dusz­kę pod łok­cie i sie­dział, pod­pie­ra­jąc bro­dę rę­ko­ma. Był ob­ser­wa­to­rem rów­nież, jak tam­ci dwo­je, cier­pli­wym i spo­koj­nym. Nie dzi­wił się ni­cze­mu i gło­śno nie wy­ra­żał żad­nych opi­nii. Pan Drą­żek nie był łow­cą sen­sa­cji i wy­star­cza­ła mu mo­no­ton­na co­dzien­ność, w któ­rej ewe­ne­men­ta­mi by­wa­ły wi­zy­ty Czar­ne­go Olka u jego ko­chan­ki Lu­cy­ny czy awan­tu­ry bra­ci Koź­la­ków. Mię­dzy brać­mi, czę­sto z trud­no uchwyt­nych po­wo­dów, do­cho­dzi­ło do gwał­tow­nych kon­flik­tów i na­tych­miast za­czy­na­li się bić. Obaj ma­la­rze dźwi­ga­li ku­bły, dra­bin­kę, pędz­le i na­raz po­rzu­ca­li swój sprzęt i za­czy­na­ła się wy­mia­na cio­sów. Rza­dziej tra­fia­ły się po­wro­ty pana Eli­giu­sza po kil­ku dniach nie­obec­no­ści w domu. Skra­dał się, trzy­ma­jąc się bli­sko par­ka­nu, i przed swo­im dom­kiem na­prze­ciw czer­wo­nej ka­mie­ni­cy za­trzy­my­wał się na dłu­gą chwi­lę, wpa­tru­jąc się w za­sło­nię­te mu­śli­no­wy­mi fi­ran­ka­mi okna. Wte­dy pie­karz, pan Drą­żek, przy­wo­ły­wał swo­ją żonę i obo­je pa­trzy­li z cie­ka­wo­ścią na ce­re­mo­nię po­wro­tu pana Eli­giu­sza, hu­la­ki i po­ke­rzy­sty, peł­ne­go stra­chu i wy­rzu­tów su­mie­nia.

Wy­sia­dy­wa­nie pana Drąż­ka mia­ło cza­sem skut­ki po­ży­tecz­ne dla in­nych. Wy­pło­szył zło­dzie­ja, któ­ry za­kra­dał się do go­łęb­ni­ka Wal­cza­ka, wła­ści­cie­la naj­więk­sze­go sta­da go­łę­bi w oko­li­cy. In­nym znów ra­zem, w la­tach oku­pa­cji, ostrzegł są­sia­da z dru­gie­go pię­tra. Za­uwa­żył wy­nu­rza­ją­cych się z po­dwó­rza za „Pe­ki­nem” dwóch mun­du­ro­wych Niem­ców i cy­wi­la w skó­rza­nym płasz­czu. Od razu wy­słał star­sze­go syna do są­sia­da na górę. Prze­waż­nie jed­nak na tej ma­łej ulicz­ce nic szcze­gól­ne­go się nie wy­da­rza­ło i pan Drą­żek za­spo­ka­jał swój głód ob­ser­wa­cji bła­host­ka­mi. To mu wy­star­cza­ło. Po za­wa­le ser­ca, wró­ciw­szy ze szpi­ta­la, nadal wy­sia­dy­wał w oknie i spo­glą­dał na boży świat. A ja przez tyle lat pra­wie co­dzien­nie wi­dy­wa­łem tych tro­je, pa­nią Julę, Fel­ka Pia­ska­rza i pana Drąż­ka na ich sta­łych miej­scach.

Za­wsze do­zna­wa­łem uczu­cia po­dzi­wu i sza­cun­ku dla ich cier­pli­wej pa­sji. Ży­wi­li się świa­tem i czer­pa­li coś nie­zbęd­ne­go dla sie­bie z tego, co dzia­ło się wo­kół nich. Może ukła­da­li so­bie ja­kiś po­rzą­dek, do­pa­try­wa­li się ukry­te­go sen­su.

Jesz­cze i te­raz bar­dzo do­kład­nie wi­dzę ich twa­rze.

Przedmieście

Tak się za­czy­na­ło

Le­d­wie skoń­czy­ła się oku­pa­cja, mój oj­ciec w po­ry­wie przy­wra­ca­nia cią­gło­ści wy­do­był z ukry­cia po­pier­sie Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go. Spo­czy­wał Mar­sza­łek przez lata całe pod sto­sem wę­gla w piw­ni­cy i przy po­mo­cy woź­ne­go Ża­li­ma­sa oj­ciec od­czy­ścił jego mar­so­we ob­li­cze, ma­cie­jów­kę i pierś w kurt­ce bez od­zna­czeń. Po­sta­wi­li w ko­ry­ta­rzu na par­te­rze szkol­ne­go bu­dyn­ku. Na sta­rym miej­scu. Szko­ła była prze­cież Jego imie­nia. Nie­dłu­go trwał ten przy­wró­co­ny stan rze­czy. Któ­re­goś wie­czo­ru od­wie­dził nie­służ­bo­wo mego ojca Ro­man T., ko­men­dant nowo po­wsta­łej mi­li­cji, przed­wo­jen­ny jego uczeń. Po­szep­ta­li, po­szep­ta­li. Oj­ciec za­smu­cił się, lecz za­sto­so­wał się do życz­li­wej rady by­łe­go ucznia. Znów przy po­mo­cy woź­ne­go Ża­li­ma­sa scho­wał Mar­szał­ka pod wę­giel.

W tym cza­sie do pa­ła­cy­ku w par­ku po­wró­ci­li pra­wo­wi­ci wła­ści­cie­le. Pa­ła­cyk pod­czas oku­pa­cji zaj­mo­wa­li Niem­cy. Nie­dłu­go jed­nak sta­ry pan K. i jego ro­dzi­na cie­szy­li się od­zy­ska­ną nie­ru­cho­mo­ścią. Wy­kwa­te­ro­wa­no ich stam­tąd i pa­ła­cyk prze­zna­czo­ny zo­stał na sie­dzi­bę urzę­du bez­pie­czeń­stwa i o jego piw­ni­cy za­czę­to opo­wia­dać róż­ne hi­sto­rie.

– Za­czy­na się – po­wie­dzia­ła moja mat­ka.

Oj­ciec nadal po­zo­stał nie­po­praw­nym opty­mi­stą i tak samo jak przed woj­ną zor­ga­ni­zo­wał za­ba­wę, z któ­rej do­chód zo­stał po­dzie­lo­ny po po­ło­wie na bu­do­wę szko­ły i ko­ścio­ła.

Tak czy­ni­li za­wsze przed woj­ną z księ­dzem pro­bosz­czem, któ­ry wró­cił z obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go i na przed­ra­mie­niu miał wy­ta­tu­owa­ny nie­bie­ski nu­mer. Obaj nie po­rzu­ci­li swych am­bit­nych za­mia­rów. Oj­ciec pra­gnął do­bu­do­wać jesz­cze jed­no skrzy­dło do bu­dyn­ku szkol­ne­go, ksiądz pro­boszcz zaś wznieść dru­gą wie­żę ko­ścio­ła, le­d­wo za­czę­tą przed woj­ną. W jego ma­rze­niu ko­ściół miał do­mi­no­wać nad ca­łym mia­stecz­kiem o ni­skiej, w prze­wa­dze jed­no­pię­tro­wej, ko­le­jar­sko-ro­bot­ni­czej za­bu­do­wie. Do dru­giej wspól­nej za­ba­wy już nie do­szło. Znów pe­wien życz­li­wy czło­wiek (tym ra­zem oj­ciec ucznia, któ­ry zo­stał ak­ty­wi­stą PPR-u) ostrzegł przed groź­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi ule­ga­nia wpły­wom kle­ry­ka­li­zmu. Od­by­ła się dru­ga i trze­cia za­ba­wa, już tyl­ko pod ha­słem bu­do­wy szko­ły. Wpły­wa­mi z bi­le­tów i bu­fe­tu po­ta­jem­nie po­dzie­lił się oj­ciec z księ­dzem pro­bosz­czem. Jed­nak in­sty­tu­cja do­no­sów za­czę­ła już funk­cjo­no­wać i spra­wa się wy­da­ła. Zje­cha­ła spe­cjal­na ko­mi­sja z ku­ra­to­rium, to­wa­rzy­szył jej po­nu­ry osob­nik w mun­du­rze woj­sko­wym. W wy­ni­ku prac tego ze­spo­łu mój oj­ciec zo­stał zdję­ty ze sta­no­wi­ska kie­row­ni­ka szko­ły.

– Do­igra­łeś się – po­wie­dzia­ła mat­ka.

Oj­ciec za­jął się ko­re­pe­ty­cja­mi.

Za­raz po woj­nie tak­że od­ro­dził się jak Fe­niks z po­pio­łów daw­ny klub spor­to­wy „Przy­szłość” i znów dru­ży­na pił­ki noż­nej za­czę­ła od­no­sić suk­ce­sy. Gwiaz­dą do­bo­ro­wej je­de­nast­ki był lewy na­past­nik, Lon­gin Sy­pu­ła. Więk­szość skła­du dru­ży­ny byli to jego ko­le­dzy z Sza­rych Sze­re­gów, z za­stę­pu, któ­re­go za­stę­po­wym pod­czas oku­pa­cji był Lo­nek wła­śnie.

Na nic jed­nak się nie zda­ły suk­ce­sy wspa­nia­łej je­de­nast­ki, pierw­sze miej­sce w tur­nie­ju Ma­zow­sza i na­gro­da w po­sta­ci krysz­ta­ło­we­go pu­cha­ru ze zło­ce­nia­mi. Bo oto w bar­dzo wpły­wo­wej ga­ze­cie co­dzien­nej uka­zał się ar­ty­kuł o ob­cym re­ak­cyj­nym ele­men­cie, któ­ry opa­no­wał klub spor­to­wy „Przy­szłość”. O le­wo­skrzy­dło­wym zaś na­past­ni­ku, ulu­bień­cu pu­blicz­no­ści, na­pi­sa­no tak: „…Lon­gin Sy­pu­ła, no­to­rycz­ny pi­jak, pa­so­żyt, syn wła­ści­cie­la skła­du pa­szy.”, co jed­no­znacz­nie okre­śla­ło jego obce po­cho­dze­nie.

W wy­ni­ku de­ma­ska­tor­skiej enun­cja­cji pra­so­wej na­stą­pił po­grom w dru­ży­nie. Czyst­ka, tak się póź­niej mó­wi­ło. Ko­lej­ny waż­ny mecz je­de­nast­ka pił­kar­ska w no­wym skła­dzie prze­gra­ła sro­mot­nie. Szło nowe.

Dziw­ni lo­ka­to­rzy

Let­nie dni. Cho­dzi­li­śmy na gli­nian­ki. Aka­cje po­sza­rza­łe od ku­rzu. Pró­bu­ję upo­rząd­ko­wać za­gma­twa­ną chro­no­lo­gię. Do­pie­ro póź­niej z okien­ka na stry­chu pa­trzy­li­śmy na dymy i ogień nad War­sza­wą. Za­czę­ło się po­wsta­nie. Pani Wan­da za­miesz­ka­ła u nas przed po­wsta­niem. Szep­ty ro­dzi­ców. Opór ojca. Mó­wił coś o du­żym ry­zy­ku. „Mamy prze­cież dzie­ci” – po­wta­rzał.

Pe­łen per­swa­zji głos mat­ki.

Pani Wan­da po­ja­wi­ła się z ma­leń­kim ra­tler­kiem. Była to sucz­ka. Na­zy­wa­ła się Pe­reł­ka. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się ohyd­na. Trzę­sła się cała, jak­by nie­ustan­nie w dresz­czach. Pi­skli­we szcze­ka­nie, char­kot. Wy­łu­pia­ste oczy i małe, ostre zęby. Wy­glą­da­ła jak wcie­le­nie zło­ści i hi­ste­rii. Z cza­sem po­lu­bi­li­śmy Pe­reł­kę i ona nas.

Pani Wan­da była dużą, ob­fi­tą ko­bie­tą o głę­bo­kim, me­lo­dyj­nym gło­sie, któ­ry har­mo­ni­zo­wał ze znacz­ną wy­pu­kło­ścią jej biu­stu. Ciem­no­wło­sa, pa­li­ła dużo pa­pie­ro­sów, we­so­ła. Za­miesz­ka­ła w ostat­nim po­ko­ju. Kie­dy prze­cho­dzi­ła przez sto­ło­wy do ła­zien­ki, spo­glą­da­łem na nią ukrad­kiem. W roz­chy­le­niu szla­fro­ka po­ka­zy­wa­ły się nogi po­wy­żej ko­lan. Dziw­ne wra­że­nie. Wi­bra­cja, stu­kot ser­ca. Nogi pani Wan­dy mia­łem upo­rczy­wie przed oczy­ma. Szyb­ko opusz­cza­łem gło­wę. Wy­obraź­nia pie­ści­ła ten skra­dzio­ny wi­dok. Co­dzien­nie z okien­ka stry­chu pa­trzy­li­śmy w stro­nę War­sza­wy. Nad mia­stem wzno­si­ła się wiel­ka łuna w cza­pie gę­stych, czar­nych chmur. Pani Wan­da po­pła­ki­wa­ła w swo­im po­ko­ju. „Dla­cze­go od razu spo­dzie­wać się naj­gor­sze­go” – per­swa­do­wa­ła jej mat­ka.

Nie wie­dzia­łem, co było przy­czy­ną pła­czu na­szej sub­lo­ka­tor­ki.

Po­wsta­nie upa­dło. Po­zna­li­śmy po na­głej ci­szy. Nie było już sły­chać ka­no­na­dy ar­ty­le­ryj­skiej. Łuna nad mia­stem ma­la­ła. Ogień do­ga­sał, wię­cej dymu. Ro­dzi­ce cho­dzi­li do sta­cji ko­le­jo­wej. Szo­są Niem­cy gna­li wy­sie­dleń­ców do obo­zu w Prusz­ko­wie. Mat­ka mia­ła na­dzie­ję od­na­leźć swe­go ku­zy­na An­drze­ja, któ­ry miesz­kał na Mo­ko­tow­skiej przy pla­cu Trzech Krzy­ży.

Któ­re­goś wie­czo­ru za­pu­kał do na­szych drzwi pan Gru­dziń­ski. Przed woj­ną był na­uczy­cie­lem w szko­le ojca. Uciekł z tłu­mu pę­dzo­ne­go do Prusz­ko­wa. Był to wy­so­ki, szczu­pły pan w zło­tych bi­no­klach, bar­dzo dys­tyn­go­wa­ny i ele­ganc­ki. Do ko­biet zwra­cał się z nie­zwy­kłym sza­cun­kiem, uży­wa­jąc zwro­tu – ła­ska­wa pani. Każ­dą nie­wia­stę ca­ło­wał co naj­mniej dwa razy w rękę. Na­wet te­raz, z to­boł­kiem prze­wie­szo­nym przez ra­mię, w nie­zbyt czy­stym i po­mię­tym ubra­niu, był nadal dys­tyn­go­wa­ny. Roz­mo­wa z ro­dzi­ca­mi do­ty­czy­ła lo­sów jego żony. W dzień wy­bu­chu po­wsta­nia była u swo­jej mat­ki na Fil­tro­wej i już nie zo­ba­czy­li się wię­cej. Bar­dzo się o nią mar­twił. Za­mie­rzał wy­brać się do Prusz­ko­wa i za­cząć po­szu­ki­wa­nia. Na wi­dok pani Wan­dy, sub­lo­ka­tor­ki z ostat­nie­go po­ko­ju, po­de­rwał się na­tych­miast z krze­sła i zło­żył dwu­krot­ny po­ca­łu­nek na jej dło­ni.

– Je­stem nie­zmier­nie za­szczy­co­ny, ła­ska­wa pani – po­wie­dział i od­pro­wa­dził ją cie­płym spoj­rze­niem znaw­cy ko­bie­cych wdzię­ków. Oj­ciec z tru­dem skrył śmiech. Sio­stra za­chi­cho­ta­ła.

Pan Gru­dziń­ski zo­stał ulo­ko­wa­ny w sto­ło­wym po­ko­ju i nocą zbu­dzi­ły nas zło­wro­gie gło­sy. Były prze­cią­głe i głu­che jak ze stud­ni, to zno­wu za­mie­nia­ły się w prze­ni­ka­ją­ce stra­chem sko­wy­ty i rzę­że­nie. Czy­ta­łem wte­dy coś o wil­ko­ła­kach i dźwię­ki do­cho­dzą­ce ze sto­ło­we­go sko­ja­rzy­ły mi się na­tych­miast z wy­obra­że­niem lu­dzi przy­bie­ra­ją­cych wil­czą, krwio­żer­czą po­stać. Po­de­rwa­li­śmy się wszy­scy. Mat­ka, oj­ciec, sio­stra, ja. Pani Wan­da też się obu­dzi­ła i za­wo­ła­ła ze swe­go po­ko­ju wy­stra­szo­nym gło­sem: „Sta­ło się coś?”.

Mat­ka za­pa­li­ła świe­cę i ru­szy­li­śmy gro­te­sko­wym po­cho­dem w noc­nych ko­szu­lach do sto­ło­we­go. To był pan Gru­dziń­ski. Dźwi­gnął się z ko­zet­ki, wy­so­ki, chu­dy, trzę­są­cy­mi rę­ko­ma na­kła­dał zło­te bi­no­kle. Skło­nił się głę­bo­ko mat­ce.

– Ła­ska­wa pani ze­chce wy­ba­czyć – po­wie­dział. – Kosz­mar­ne sny mnie mę­czą.

A po­tem Niem­cy ucie­kli też nocą. Dzień nie było ni­ko­go i do­pie­ro dru­gie­go dnia ran­kiem przy­szli So­wie­ci. Głu­cho dud­ni­ły po bru­ku czoł­gi, sa­mo­cho­dy. Rój żoł­nie­rzy w bu­rych szy­ne­lach, z czer­wo­ny­mi gwiazd­ka­mi na zi­mo­wych czap­kach uszan­kach.

A jesz­cze po­tem pan Gru­dziń­ski szczę­śli­wie od­na­lazł swo­ją żonę i za­miesz­ka­li za to­ra­mi w No­wych Wło­chach. Chy­ba w tym sa­mym cza­sie pani Wan­da roz­sta­ła się z nami. Była wzru­szo­na, po­pła­ki­wa­ła. Mat­ka też wy­cie­ra­ła chu­s­tecz­ką oczy.

– Chwa­ła Bogu, że do­brze się skoń­czy­ło – po­wie­dział oj­ciec. No­sił ba­ga­że pani Wan­dy do wil­ly­sa, któ­rym od­je­cha­ła w kie­run­ku za­chod­nim. – A już szep­ta­li… Taka czar­na. Oczy ta­kie ma.

Do­pie­ro znacz­nie póź­niej do­wie­dzia­łem się, że pani Wan­da była Ży­dów­ką i ukry­wa­ła się na pod­ro­bio­nych pa­pie­rach. Przez pe­wien czas pi­sy­wa­ła do nas z Fran­cji, do­py­tu­jąc się o Pe­reł­kę. Sucz­ka bo­wiem po­zo­sta­ła u nas.

Ulu­bie­ni­ca ca­łej ro­dzi­ny. Ko­cha­na Pe­reł­ka. Po trzech la­tach za­pa­dła na no­sów­kę i nie było już dla niej ra­tun­ku. Za­strzy­ki, we­te­ry­narz. Nic nie po­mo­gło.

Pew­ne­go dnia wcze­snym ran­kiem dźwi­gnę­ła się ze swo­je­go ko­szy­ka i pod­cho­dzi­ła ko­lej­no do na­szych łó­żek. Pa­trzy­ła in­ten­syw­nie czar­ny­mi, wy­łu­pia­sty­mi oczy­ma. Pró­bo­wa­ła wspiąć się wy­żej. Ale nie mia­ła już sił. Że­gna­ła się.

Przez pe­wien czas wszy­scy by­li­śmy stło­cze­ni w kuch­ni i po­ko­ju sy­pial­nym. W po­zo­sta­łych po­ko­jach kwa­te­ro­wa­li ofi­ce­ro­wie z ba­ta­lio­nu ochro­ny szta­bu ge­ne­ra­ła Roli-Ży­mier­skie­go. Na gó­rze u pani go­spo­dy­ni było jesz­cze go­rzej. Ona ze swo­im ku­zy­nem, pa­nem Skór­ką, tyl­ko w kuch­ni, a w po­ko­jach ma­jor Cień, do­wód­ca ba­ta­lio­nu, jego ad­iu­tant i dwie ko­bie­ty, se­kre­tar­ka i ma­szy­nist­ka. Za­pa­mię­ta­łem ofi­ce­ra po­li­tycz­ne­go, któ­re­go ulu­bio­nym po­wie­dze­niem było: „Na­le­ży jesz­cze wziąć pod uwa­gę mo­ment psy­cho­lo­gicz­ny”. Sza­fo­wał nim, wtrą­ca­jąc pra­wie w każ­dym zda­niu i naj­wy­raź­niej do­ce­niał zna­cze­nie czyn­ni­ka psy­cho­lo­gicz­ne­go w swo­jej pra­cy po­li­tycz­no-wy­cho­waw­czej.

Czę­sto do nas do kuch­ni za­cho­dzi­li na her­ba­tę war­tow­ni­cy, kie­row­cy i opo­wia­da­li o cza­sach par­ty­zanc­kich na Lu­belsz­czyź­nie. Byli to miesz­kań­cy wio­sek z oko­lic Kra­śni­ka. Słu­ży­li w le­śnym od­dzia­le AL pod wo­dzą Cie­nia, któ­ry na­zy­wał się Ko­wal­ski. Na wi­dok ofi­ce­ra po­li­tycz­ne­go ury­wa­li swo­je po­ga­dusz­ki i wy­cho­dzi­li z kuch­ni. „Mo­ment psy­cho­lo­gicz­ny” nie wy­wo­dził się z le­śne­go brac­twa, przy­szedł z Ar­mią Czer­wo­ną i w Lu­bli­nie od­ko­men­de­ro­wa­no go do ba­ta­lio­nu ochro­ny szta­bu.

Po­byt wo­ja­ków za­koń­czył się na­gle i bez uprze­dze­nia. O świ­cie zbu­dzi­ły nas pod­nie­sio­ne gło­sy, tu­po­ta­nie, war­kot za­pa­la­nych sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych. Na­stęp­nie za­pa­no­wa­ła ci­sza. Już ich nie było. Ru­szy­li da­lej na za­chód. Woj­na jesz­cze trwa­ła.

Tego dnia pod su­ro­wą, iście woj­sko­wą ko­men­dą mat­ki za­bra­li­śmy się do my­cia okien, wiór­ko­wa­nia i pa­sto­wa­nia pod­łóg.

– Brud i de­wa­sta­cja! – obu­rzy­ła się mat­ka, kon­tro­lu­jąc do­kład­nie stan ro­bót i do­strze­ga­jąc wszel­ką fu­szer­kę, nie­dbal­stwo. Ona oczy­wi­ście w pra­cy była naj­lep­sza i naj­szyb­sza.

Pierw­szym po­wo­jen­nym sub­lo­ka­to­rem był wu­jek Fra­nek. Wró­cił od An­der­sa i nie miał się gdzie za­trzy­mać. Jego war­szaw­skie miesz­ka­nie już nie ist­nia­ło. Za­miesz­kał u nas w sto­ło­wym po­ko­ju. No­sił się pół­woj­sko­wo, w mun­du­ro­wej blu­zie i be­re­cie, ob­wie­dzio­nym czar­ną ta­siem­ką ze wstą­żecz­ką. Miał w za­pa­sie dru­gi taki sam be­ret, któ­ry do­sta­łem od nie­go w po­da­run­ku. W II Kor­pu­sie słu­żył w ar­ty­le­rii, miał sto­pień sier­żan­ta. Był z na­tu­ry ma­ło­mów­ny i ską­po opo­wia­dał o swo­ich prze­ży­ciach. Wszy­scy zaś nie­ustan­nie do­py­ty­wa­li się o Sy­be­rię, Iran, Pa­le­sty­nę, Ita­lię. Taka była prze­cież dro­ga żoł­nie­rzy An­der­sa.

– Dzi­wak i sta­ry ka­wa­ler – mó­wi­ła mat­ka i chcia­ła go ko­niecz­nie oże­nić.

Spa­li­ło to na pa­new­ce. Wu­jek Fra­nek, któ­ry był z za­wo­du bu­chal­te­rem, wy­je­chał na zie­mie za­chod­nie. Otrzy­mał tam po­sa­dę w ze­spo­le go­spo­darstw rol­nych. Ro­dzi­ce mu od­ra­dza­li, lecz był upar­ty i z zie­lo­nym woj­sko­wym wor­kiem z im­pre­gno­wa­ne­go płót­na, prze­wie­szo­nym przez ra­mię, opu­ścił nasz dom.

Jego miej­sce w sto­ło­wym po­ko­ju za­jął na­stęp­ny sub­lo­ka­tor, Staś, ulu­bio­ny ku­zyn mat­ki. Wy­so­ki, przy­stoj­ny mło­dzie­niec, ubra­ny w ty­po­wy strój kon­spi­ra­cyj­ny mło­dzie­ży: spor­to­wą ma­ry­nar­kę z na­szy­ty­mi kie­sze­nia­mi, bry­cze­sy z ma­te­ria­łu zwa­ne­go pe­pit­ką i wy­so­kie buty ofi­cer­ki. Te buty za­wsze wy­glan­so­wa­ne na wy­so­ki po­łysk przede wszyst­kim zwra­ca­ły uwa­gę. Skrzy­pia­ły, a cho­le­wy zwa­ne szklan­ka­mi lek­ko opa­da­ły na ob­ca­sy. Staś jesz­cze się nie ujaw­nił i miał do­ku­men­ty na inne na­zwi­sko. Pod przy­bra­nym na­zwi­skiem roz­po­czął stu­dia na po­li­tech­ni­ce. Przed woj­ną stu­dio­wał dwa lata ger­ma­ni­sty­kę i mó­wił świet­nie po nie­miec­ku. Re­cy­to­wał w ory­gi­na­le wier­sze Go­ethe­go i śpie­wał Lili Mar­len. Te­raz po­sta­no­wił zo­stać in­ży­nie­rem i uczył się za­wzię­cie. „Kuł się”, jak mó­wił oj­ciec, któ­ry też „kuł się” we wcze­snej mło­do­ści przed pierw­szą woj­ną świa­to­wą.

W po­ko­ju sto­ło­wym, rzad­ko opa­la­nym z po­wo­du kło­po­tów z wę­glem, ku­zyn Staś owi­jał się ko­cem, po­pi­jał go­rą­cą her­ba­tę i do póź­na w noc ślę­czał nad skryp­ta­mi. Cza­sem przy­jeż­dża­li do nie­go ko­le­dzy, mło­dzi lu­dzie ubra­ni po­dob­nie jak on w kurt­ki, blu­zy i buty z cho­le­wa­mi. Wte­dy ku­zyn Staś szy­ko­wał się po­śpiesz­nie do wyj­ścia.

– Uwa­żaj! – wo­ła­ła za nim mat­ka. Szli w kie­run­ku sta­cji ko­le­jo­wej. – Oni są tacy w go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ni – do­da­wa­ła.

Pew­ne­go razu, kie­dy ku­zyn Staś z wy­sił­kiem wcią­gał swo­je cia­sne ofi­cer­ki, roz­su­nę­ły mu się poły ma­ry­nar­ki, i za pa­skiem spodni zo­ba­czy­łem wci­śnię­ty pi­sto­let. Ku­zyn Staś uśmiech­nął się do mnie i nic nie po­wie­dział. Lu­bił nu­cić przy go­le­niu szla­gie­ry tam­tych lat w ro­dza­ju: Czy pani miesz­ka sama czy ra­zem z nim., Osiem­na­ście ma lat i jest pięk­na jak kwiat lub Chcę, byś była moją żoną, wy­ma­rzo­ną i wy­śnio­ną, hej!…

Był po­god­ny i pe­łen ener­gii. Na­sta­wiał gra­mo­fon i za­pra­szał moją sio­strę do tań­ca. Z wy­stu­dio­wa­ną te­atral­nie miną uwo­dzi­cie­la jed­ną ręką obej­mo­wał ją lek­ko w ta­lii, dru­gą zaś trzy­mał jej wy­su­nię­tą dłoń i prze­su­wa­li sto­pa­mi w takt me­lo­dii wal­ca lub tan­ga. Jego ofi­cer­ki skrzy­pia­ły nie­usta­ją­co. Sio­stra gu­bi­ła rytm. Zło­ści­ła się i tra­ci­ła wia­rę w swo­je moż­li­wo­ści ta­necz­ne. Ku­zyn Staś cier­pli­wie po­wta­rzał kro­ki i przej­ścia. Lek­cje za­koń­czy­ły się peł­nym suk­ce­sem i sio­stra uwie­rzy­ła w swo­je siły. Na przed­ma­tu­ral­nej stud­niów­ce tań­czy­ła bez żad­nych kom­plek­sów. Ku­zyn Staś wie­czo­ra­mi słu­chał z oj­cem za­gra­nicz­nej sta­cji ra­dio­wej w ję­zy­ku pol­skim i dys­ku­to­wa­li o tym, co jesz­cze może na­stą­pić.

„Ich ko­mu­niac­ka mać!”. Ku­zyn Staś uży­wał ta­kie­go po­wie­dze­nia, mó­wiąc o po­wo­jen­nej wła­dzy w Pol­sce.

Pro­gno­zę przy­szło­ści miał ja­sną i zde­cy­do­wa­ną. Opór więk­szo­ści spo­łe­czeń­stwa spo­wo­du­je in­ter­wen­cję za­chod­nich mo­carstw i ko­mu­nizm pad­nie.

Po rocz­nym po­by­cie u nas ku­zyn Staś mu­siał znik­nąć na ja­kiś czas z War­sza­wy. Prze­niósł się do Kra­ko­wa. Po­zo­sta­ła po nim ja­kaś trud­na do wy­ra­że­nia pust­ka i na­wet oj­ciec, któ­ry trak­to­wał go jak „becz­kę pro­chu”, przy­zna­wał, że jego opty­mizm i ener­gia bar­dzo pod­no­si­ły na du­chu.

Sklep Ma­sli­chów

Był to sklep spo­żyw­czo-ko­lo­nial­ny i jego wła­ści­cie­le, pań­stwo Ma­sli­cho­wie, miesz­ka­li po są­siedz­ku. Mó­wi­li z twar­dym ak­cen­tem i bul­go­ta­ła w ich mo­wie gło­ska – r. Czę­sto mat­ka wy­sy­ła­ła sio­strę do skle­pu po za­ku­py i gru­ba pani Ma­sli­cho­wa za­pi­sy­wa­ła na­leż­ność w ze­szy­cie. Roz­li­cze­nie na­stę­po­wa­ło z po­cząt­kiem ko­lej­ne­go mie­sią­ca. Sio­stra przy­po­mi­na so­bie, że w ostat­nim roku przed woj­ną oj­ciec za­ka­zał ku­po­wa­nia w skle­pie Ma­sli­chów. Oni już wte­dy mó­wi­li do sie­bie wy­łącz­nie po nie­miec­ku. W pierw­szych dniach oku­pa­cji pan Ma­slich po­ka­zał się na scho­dach swe­go skle­pu w ja­sno­brą­zo­wym uni­for­mie, okrą­głej, sztyw­nej czap­ce z dasz­kiem i bu­tach z cho­le­wa­mi, a rę­kaw jego mun­du­ro­wej kurt­ki zdo­bi­ła czer­wo­na opa­ska z czar­ną swa­sty­ką. Wi­try­na skle­pu zo­sta­ła opa­trzo­na na­pi­sem „Nur für Deut­sche”. Sy­no­wie Ma­sli­chów, Ger­dy i Eu­gen, zo­sta­li człon­ka­mi Hi­tler­ju­gend i przy pa­sach czar­nych wel­we­to­wych spode­nek no­si­li w skó­rza­nych po­chwach szty­le­ci­ki z błysz­czą­cy­mi rę­ko­je­ścia­mi. Też sta­ra­li się mó­wić tyl­ko po nie­miec­ku. Ale ze mną przez płot mój ró­wie­śnik Ger­dy roz­ma­wiał po pol­sku. Star­szy Eu­gen zo­stał w dru­gim roku oku­pa­cji po­wo­ła­ny do woj­ska i na pierw­szy urlop przy­był w mun­du­rze lot­ni­ka. Pan Ma­slich w nie­dzie­lę ubra­ny w ja­sno­brą­zo­wy mun­dur, trzy­ma­jąc pod pa­chę gru­bą, przy­sa­dzi­stą żonę, kro­czył wol­no, uro­czy­ście do ewan­ge­lic­kiej kir­chy, któ­ra znaj­do­wa­ła się w po­bli­żu szko­ły na Par­ko­wej nad gli­nian­ką. Kie­dyś, spo­tkaw­szy gru­bą Ma­sli­cho­wą, za­wró­ci­łem rap­tow­nie, nie chcąc ukło­nić się jej. Na­słu­cha­łem się prze­cież w domu tyle o nich! Ma­sli­cho­wą po­skar­ży­ła się mat­ce.

– Do­brze zro­bi­łeś! – po­wie­dzia­ła po­tem mat­ka.

Z Ger­dym co­raz rza­dziej roz­ma­wia­łem przez płot. On i jego ko­le­dzy z Hi­tler­ju­gend za­cze­pia­li pol­skich chłop­ców. Bili ich i ob­rzu­ca­li wy­zwi­ska­mi. Eu­gen przy­je­chał na ko­lej­ny urlop z wo­jen­nym od­zna­cze­niem na pier­si. Sta­ry Ma­slich pro­mie­niał ra­do­ścią i na cześć swe­go syna wy­dał przy­ję­cie. Z otwar­tych okien domu sły­chać było śmiech, brzęk szkła, czę­sto po­wta­rza­ne: „Pro­sit!” i chó­ral­ny śpiew. Śpie­wa­li Lili Mar­len i Deutsch­land über al­les.

Niem­cy ucie­kli z na­sze­go mia­stecz­ka nocą i ran­kiem dom Ma­sli­chów był już opusz­czo­ny. Lu­dzie z „Pe­ki­nu” i bud bu­szo­wa­li po po­ko­jach, wy­no­sząc me­ble, koł­dry, po­dusz­ki i mar­mo­la­dę w be­czuł­kach ze skle­pu. Roz­wa­la­li fra­mu­gi okien­ne, od­ry­wa­li klep­ki z par­kie­tu i ob­stu­ki­wa­li ścia­ny, po­szu­ku­jąc zło­ta i bi­żu­te­rii.

Wkrót­ce w domu po Ma­sli­chach za­miesz­ka­li pań­stwo Cze­czo­to­wie z sy­na­mi bliź­nia­ka­mi Pio­trem i Paw­łem. Mó­wi­li śpiew­nie i mięk­ko. Przy­by­li ze Wscho­du. Pan Cze­czot na po­wrót otwo­rzył sklep spo­żyw­czy, któ­ry pro­wa­dził wraz z żoną. Sklep ist­niał przez kil­ka lat i zy­skał so­bie licz­ną klien­te­lę we Wło­chach. Pan Cze­czot nie był zdzier­cą i ceny u nie­go były bar­dziej umiar­ko­wa­ne niż gdzie in­dziej. Pan Ma­slich też, co by nie po­wie­dzieć o nim, był so­lid­nym kup­cem. Wa­żył skru­pu­lat­nie i nie sprze­da­wał nie­świe­żych pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych. Pan Cze­czot od­zna­czał się tymi sa­my­mi przy­mio­ta­mi. W do­dat­ku był za­wsze po­god­ny, życz­li­wy lu­dziom i roz­mow­ny, co róż­ni­ło go od daw­ne­go wła­ści­cie­la skle­pu, na­dę­te­go i ma­ło­mów­ne­go.

Jed­nak w 1950 roku pan Cze­czot, nie mo­gąc po­do­łać ro­sną­cym po­dat­kom i szy­ka­nom in­spek­cji han­dlo­wej, zmu­szo­ny zo­stał do li­kwi­da­cji skle­pu. Za­czął jeź­dzić ko­lej­ką do War­sza­wy. Pod­jął pra­cę w han­dlu pań­stwo­wym. Jego bliź­nia­cy, Piotr i Pa­weł, byli mo­imi ko­le­ga­mi z jed­nej kla­sy. Łu­dzą­co do sie­bie po­dob­ni, sła­bo mó­wi­li po pol­sku. Wy­glą­da­li na za­bie­dzo­nych i gło­wy mie­li ostrzy­żo­ne do go­łej skó­ry. Bar­dzo grzecz­ni, sta­wia­ni przez na­uczy­cie­li za wzór dla in­nych. Nam jed­nak wy­da­wa­li się zbyt grzecz­ni, po­kor­ni i bo­jaź­li­wi. Tro­chę im do­ku­cza­li­śmy. Wa­li­li­śmy ich z upodo­ba­niem w ostrzy­żo­ne do go­łej skó­ry gło­wy. Po krót­kim cza­sie wło­sy im od­ro­sły i zu­peł­nie upodob­ni­li się do nas. Na­uczy­cie­le już prze­sta­li ich sta­wiać za wzór do na­śla­do­wa­nia.

W póź­niej­szych la­tach z rzad­ka wi­dy­wa­łem bliź­nia­ków. Pan Cze­czot umarł. Po­tem pani Cze­czo­to­wa. Piotr wy­je­chał na Śląsk i tam się oże­nił. Pa­weł za­miesz­kał w no­wym osie­dlu na Gro­cho­wie.

Do­pie­ro nie­daw­no do­wie­dzia­łem się od Paw­ła o wo­jen­nych lo­sach jego ro­dzi­ny. Miesz­ka­li w Stołp­cach na Wo­ły­niu. Pan Cze­czot był wła­ści­cie­lem du­że­go skle­pu przy ryn­ku i ka­mie­ni­cy z ogro­dem. Miał wy­so­ką po­zy­cję sza­no­wa­ne­go oby­wa­te­la i dzia­ła­cza roz­ma­itych or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nych. Po 1939 roku na­sta­ła oku­pa­cja so­wiec­ka i pew­nej nocy od­wie­dził pana Cze­czo­ta tra­garz Abra­mek, ostrze­ga­jąc, iż mają przyjść po nie­go o świ­cie. Abra­mek był ko­mu­ni­stą i wi­tał Ar­mię Czer­wo­ną jako wy­zwo­li­ciel­kę. Rów­no­cze­śnie da­rzył pana Cze­czo­ta sym­pa­tią i sza­cun­kiem. Był lo­ka­to­rem w jego ka­mie­ni­cy. Pan Cze­czot spa­ko­wał nie­zbęd­ne rze­czy do to­boł­ka i uciekł za­raz po roz­mo­wie z Abram­kiem. W domu po­zo­sta­ła żona z bliź­nia­ka­mi. Przy­szli o świ­cie. Pa­nią Cze­czo­to­wą wy­wieź­li do obo­zu na Ural, a bliź­nia­ków do sie­ro­ciń­ca pod Kra­sno­jar­skiem. Mat­ka zdą­ży­ła im jesz­cze za­szyć do pal­to­ci­ków kar­tecz­ki z na­zwi­ska­mi i imio­na­mi, ad­re­sem w Stołp­cach oraz datą chrztu w ko­ście­le rzym­sko­ka­to­lic­kim. Chłop­cy prze­by­wa­li w po­nu­rym, ła­gier­nym sie­ro­ciń­cu przez kil­ka lat. Za­po­mi­na­li po­wo­li ję­zy­ka oj­czy­ste­go i tyl­ko chro­ni­li jak re­li­kwie kar­tecz­ki wszy­te do ubrań przez mat­kę. Wie­dzie­li, że są Po­la­ka­mi i gdzieś da­le­ko znaj­du­ją się ich ro­dzi­ce. W cza­sie po­wo­jen­nej re­pa­tria­cji Po­la­ków ze Wscho­du mat­ka szczę­śli­wie od­na­la­zła swo­ich bliź­nia­ków. Przy­wę­dro­wa­li do Włoch pod War­sza­wą. Pan Cze­czot całą woj­nę prze­żył na Wo­ły­niu i Po­le­siu. Stam­tąd wy­ru­szył do no­wej Pol­ski. Była to ody­se­ja. Od­na­lazł żonę i dzie­ci.

Taka była ich dro­ga do skle­pu po Ma­sli­chach. Pa­weł zwie­rzył się, że dla nich po po­wro­cie z ZSRR na­sze mia­stecz­ko było idyl­licz­ną kra­iną szczę­ścia i do­kucz­li­wo­ści, któ­re im wy­rzą­dza­li­śmy, nie mia­ły żad­ne­go zna­cze­nia. Te­raz obaj bliź­nia­cy są w Związ­ku Sy­bi­ra­ków i zbie­ra­ją oświad­cze­nia świad­ków i inne po­trzeb­ne do­ku­men­ty, żeby w nie­da­le­kiej przy­szło­ści mieć pod­sta­wę do ren­ty kom­ba­tanc­kiej.

Dom Ma­sli­chów ucho­wał się i jesz­cze do nie­daw­na mie­ści­ło się tam przed­szko­le.

Lo­dow­nia pa­cior­ka

Oce­an sta­nął pod lo­dem. To było świę­to! Bie­gli­śmy nad brzeg i pa­trzy­li­śmy z ra­do­ścią na gru­bą, si­na­wą po­kry­wę, za­le­ga­ją­cą cały staw. Ale cza­sem dłu­go trze­ba było cze­kać. To prze­cież za­le­ża­ło od mro­zu. By­wa­ło i tak, że przez zi­mo­we fe­rie le­d­wie cien­ka i kru­cha szyb­ka po­kry­wa­ła tę naj­więk­szą gli­nian­kę zwa­ną Oce­anem. Pod nią wi­dzia­ło się wodę. Czę­sto z po­wo­du nie­cier­pli­wo­ści zda­rza­ły się wy­pad­ki. Co dzień ba­da­jąc twar­dość lodu, tra­ci­li­śmy ro­ze­zna­nie i zsu­wa­jąc się z brze­gu, pró­bo­wa­li­śmy wejść na staw. Tak dłu­go prze­cież cze­ka­li­śmy. Wy­zy­wa­li­śmy więc los. Je­den krok, dru­gi. Cien­ka war­stwa szkli­wa trzesz­czy, po­ka­zu­ją się rysy, od­kry­wa­ją się ciem­ne oczy wody. Mimo to po­su­wa­li­śmy się da­lej. Raz lód się za­ła­mał i Wie­siek N. na­gle za­padł się po pas. Osu­wał się co­raz głę­biej. Zmar­twie­li­śmy. Na wy­so­kiej skar­pie po­ka­zał się sta­ry Pa­cio­rek. Zbiegł szyb­ko na brzeg i pod­su­nął Wieś­ko­wi bo­sak za­koń­czo­ny krzy­wym szpi­kul­cem. Zmo­czo­ny i dy­go­czą­cy jak psiak Wie­siek wy­gra­mo­lił się ja­koś na brzeg. Groź­ny Oce­an po­chło­nął w tam­tych la­tach kil­ku chłop­ców. To­też na­praw­dę był to dzień praw­dzi­we­go szczę­ścia, jesz­cze po­prze­dza­ła go noc i słu­pek rtę­ci w ter­mo­me­trze opadł do kil­ku­na­stu stop­ni – kie­dy mo­gli­śmy śmia­ło i pew­nie stą­pać po twar­dym, gru­bym lo­dzie le­ciut­ko przy­sy­pa­nym śnie­giem. Wte­dy roz­po­czy­na­ła się za­ba­wa w ulu­bio­ne­go ho­ke­ja. Zbroj­ni w od­po­wied­nie kije rzu­ca­li­śmy na ta­flę bo­iska me­ta­lo­wy krą­żek, spo­rzą­dzo­ny ze zgnie­cio­nej pusz­ki po ja­kichś kon­ser­wach unrow­skich i to­czy­ła się za­żar­ta wal­ka dwóch dru­żyn. Nie za­wsze jeź­dzi­li­śmy na łyż­wach. Cza­sem po pro­stu śli­zga­li­śmy się. Spie­sze­ni ho­ke­iści. Łyż­wy to był luk­sus. Te słyn­ne tur­fy, sal­ko­wy, inne. A jesz­cze spe­cjal­ne buty z łyż­wa­mi! Ta­kie mie­li tyl­ko wy­brań­cy, chłop­cy z naj­za­moż­niej­szych ro­dzin. Gra­li­śmy w ho­ke­ja do zmro­ku i czę­sto na środ­ku lo­do­wi­ska wy­da­wa­ło się nam, że na­sza gli­nian­ka jest na­praw­dę oce­anem. A naj­wspa­nial­szym do­zna­niem było po­słu­chać, jak lód stę­ka. Z głę­bin roz­le­gał się głu­chy dźwięk, po­tem su­chy trzask i na po­wierzch­ni po­ka­zy­wa­ła się rysa. Szła jak bły­ska­wi­ca. Jak­by ja­kaś po­tęż­na żywa siła roz­sa­dza­ła lód. Pa­trząc w prze­rę­ble, któ­re wy­rą­by­wa­li ry­ba­cy, my­śle­li­śmy o ry­bach skry­tych tam pod lo­dem. Szcze­gól­nie o tym ogrom­nym su­mie za­miesz­ku­ją­cym od lat Oce­an. Za­ba­wy i har­ce na lo­dzie trwa­ły ze zmien­nym szczę­ściem przez dłu­gie ty­go­dnie. W czas od­wil­ży lód sta­wał się mięk­ki, na­bie­gał wodą po wierz­chu i wte­dy już gra w ho­ke­ja była nie­moż­li­wa. Cze­ka­li­śmy na ko­lej­ny atak zimy. Na­gły za­cisk mro­zu po­kry­wał tę mięk­ką, na­mo­kłą war­stwę lu­strza­ną gła­dzią i nasi wy­czy­now­cy wy­ko­ny­wa­li efek­tow­ne pi­ru­ety na łyż­wach.

Aż przy­cho­dził taki dzień, kie­dy sta­ry Pa­cio­rek i jego po­moc­ni­cy za­bie­ra­li się do swo­jej ro­bo­ty. Za­opa­trze­ni w sie­kie­ry, łomy i bi­ja­ki wy­cho­dzi­li na staw i cię­li lo­do­wą po­kry­wę na kwa­dra­to­we i pro­sto­kąt­ne ka­wa­ły. Ob­tłu­ki­wa­li po brze­gach, od­kry­wa­li wodę i na po­chy­łej skar­pie, któ­ra do­cho­dzi­ła do jamy lo­dow­ni, kła­dli de­ski. Po­cię­ty lód ob­wią­zy­wa­li łań­cu­cha­mi lub zbro­ili że­la­zny­mi prę­ta­mi i za po­mo­cą po­tęż­ne­go ko­ło­wro­tu ob­ra­ca­ne­go przez ko­nia wcią­ga­li gru­be i lśnią­ce w słoń­cu bry­ły do lo­dow­ni. Lo­dow­nia była so­lid­nie za­da­szo­na, po­kry­ta zie­mią i lód w niej prze­cho­wy­wa­no do póź­ne­go lata. Otwie­ra­ło się kla­pę i na przy­kład w upal­ny dzień Pa­cio­rek wy­cią­gał bo­sa­kiem bia­łe, twar­de blo­ki, do­sko­na­le za­kon­ser­wo­wa­ne w od­izo­lo­wa­nym od tem­pe­ra­tu­ry ze­wnętrz­nej po­miesz­cze­niu. Lód cie­szył się du­żym po­py­tem, na­by­wa­ny przez rzeź­ni­ków, kup­ców, stra­ga­nia­rzy, wy­twór­ców lo­dów śmie­tan­ko­wych, na­wet przez na­sze mat­ki do do­mo­wych spi­żar­ni.

Po­wra­ca­jąc jesz­cze do tego dnia, kie­dy Pa­cio­rek za­czy­nał swo­ją ro­bo­tę na sta­wie. W mia­rę ubyt­ku lodu na po­wierzch­ni wody po­ja­wia­ły się kry jak wy­spy. Wska­ki­wa­li­śmy na nie i czu­li­śmy się jak śmia­li że­gla­rze pły­ną­cy po­lar­ny­mi wo­da­mi Ark­ty­ki peł­ny­mi gór lo­do­wych i bia­łych niedź­wie­dzi. Kry chy­bo­ta­ły się nie­bez­piecz­nie, ude­rza­ły o sie­bie ze zgrzy­tem. Pa­cio­rek prze­pę­dzał nas, wa­ląc ki­jem i wrzesz­cząc:

– Po­to­pi­ta się jak koty i ja za was będę od­po­wia­dał, na­ser ma­ter!

Był to nie­wy­so­ki, ży­la­sty fa­cet. Mil­kli­wy z na­tu­ry, wiecz­nie trzy­mał w ką­ci­ku warg przy­le­pio­ne­go pa­pie­ro­sa i jego ulu­bio­nym po­wie­dze­niem było: „Na­ser ma­ter!”. Nie­zwy­kłym wy­da­rze­niem w na­szym mia­stecz­ku stał się pe­wien wio­sen­ny po­ra­nek, kie­dy pod drew­nia­ny do­mek stró­ża lo­dow­ni za­je­cha­ły dwa wil­ly­sy, peł­ne cy­wi­lów i mun­du­ro­wych. Po­bie­gli i wkrót­ce wy­pro­wa­dzi­li z domu sku­te­go w kaj­da­ny Pa­cior­ka. Po­dob­no był groź­nym ban­dy­tą, po­dej­rza­nym o na­pa­dy i mor­der­stwo. Mó­wio­no też, że jego prze­stęp­stwa mia­ły cha­rak­ter po­li­tycz­ny.

Z jego sy­nem uczęsz­cza­łem do szko­ły po­wszech­nej. Chu­dziut­ki, mały ło­bu­ziak. Nie­zły szprync, jak po­wia­da­ła moja mat­ka.

Dziś po lo­dow­ni i drew­nia­nym dom­ku nie ma śla­du. Znaj­du­je się tam ogród wa­rzyw­ny i mu­ro­wa­na wil­la z ga­ra­żem. Miesz­kań­cy tej wil­li nie wie­dzą na­wet, że w tym miej­scu kie­dyś była lo­dow­nia i miesz­kał sta­ry stróż Pa­cio­rek.

Oce­an po­zo­stał. Lecz zma­lał nie­zwy­kle. Wte­dy był taki ogrom­ny.

Lu­dzie nad wodą

Przy­po­mi­na­jąc Oce­an w moim mia­stecz­ku i pi­sząc o lo­dow­ni Pa­cior­ka, do­cze­ka­łem się przed­wio­śnia i zo­ba­czy­łem staw zu­peł­nie już po­zba­wio­ny lodu, oży­wa­ją­cy po zi­mie. Zie­le­nie­ją trzci­ny i po­ka­zu­ją się kur­ki wod­ne. Na­prze­ciw lo­dow­ni Pa­cior­ka na dru­gim brze­gu wi­dać kępę drzew, dach ja­kie­goś do­mo­stwa. Tam miesz­ka Ry­bak.

Od­twa­rza­jąc za­mierz­chłość, moż­na po­ku­sić się o pró­bę wy­obra­że­nia so­bie, czy coś łą­czy­ło tych dwóch lu­dzi miesz­ka­ją­cych nad wodą. Ry­bak był straż­ni­kiem sta­wów sta­no­wią­cych wła­sność War­szaw­skie­go To­wa­rzy­stwa Węd­kar­skie­go i miesz­kał w domu na wy­so­kim brze­gu w po­bli­żu gro­bli od­dzie­la­ją­cej więk­szy staw od mniej­sze­go. Sta­ry Pa­cio­rek był straż­ni­kiem lo­dow­ni na dru­gim brze­gu. Żyli w tym sa­mym cza­sie i losy jed­ne­go i dru­gie­go za­koń­czy­ły się dra­ma­tycz­nym spię­ciem. Lecz nie wy­prze­dzaj­my fi­na­łu. Mu­sie­li się znać. To nie­wąt­pli­we. Wy­cho­dząc na brzeg, mo­gli krzy­czeć do sie­bie. Dzie­li­ła ich od­le­głość prze­szło stu me­trów naj­wy­żej. Pra­cę mie­li zwią­za­ną z wodą. Ry­bak zaj­mo­wał się ochro­ną sta­wów: miał łódź. Wy­pły­wał na wodę. Zaj­mo­wał się za­ry­bia­niem, rzu­cał kar­mę. Cza­sem z węd­ką ło­wił ryby. Cza­sem skra­dał się wśród trzcin, ści­gał kłu­sow­ni­ków. Po­dob­no był bez­względ­ny i za­wzię­ty. Nie re­ago­wał na proś­by o wy­ro­zu­mia­łość, obiet­ni­ce po­pra­wy. Ma­łych chło­pa­ków, któ­rych zła­pał na go­rą­cym uczyn­ku, ka­rał rów­nie su­ro­wo. Od­bie­rał im węd­ki, ła­mał. Cza­sem bił. Star­si nie­raz za­sa­dza­li się na nie­go. Ze­msta jed­nak nie uda­wa­ła się im. Czuj­ny, od­waż­ny i sil­ny. Bił się z nimi i, choć byli w prze­wa­dze, po­tra­fił dać so­bie radę. To są wspo­mnie­nia sprzed woj­ny. Opo­wia­da­li lu­dzie, któ­rzy mie­li z nim na pień­ku. Pod­czas oku­pa­cji Ry­bak siłą rze­czy mu­siał stać się bar­dziej to­le­ran­cyj­ny. Wte­dy kłu­sow­nic­two sta­ło się na­gmin­ne i przy­my­kał oczy na te nie­do­zwo­lo­ne prak­ty­ki. Ryby uroz­ma­ica­ły po­st­ne, oku­pa­cyj­ne po­ży­wie­nie. Nie­któ­rzy z miesz­kań­ców po­bli­skich do­mów byli z Ry­ba­kiem w du­żej za­ży­ło­ści i na­wet po­ży­cza­li od nie­go łódź. Gra­na­to­wi po­li­cjan­ci od­wie­dza­li Ry­ba­ka i wy­cho­dzi­li ob­da­ro­wa­ni ry­ba­mi. Ofi­ce­ro­wie jed­no­stek We­hr­mach­tu i SS, kwa­te­ru­ją­cych w szko­le, tak­że ko­rzy­sta­li z jego ło­dzi. Kie­dyś Ry­bak wio­sło­wał, a w lo­dzi roz­sie­dli się mło­dzi ofi­ce­ro­wie z pa­nien­ka­mi, śpie­wa­li, pili szam­pa­na. Te pa­nien­ki, wia­do­mo, na­sze – ta­kim go­lo­no łby za za­da­wa­nie się ze Szko­pa­mi.

Ry­bak był zwa­li­stym, po­nu­rym męż­czy­zną. Moc­no ły­sa­wy, gar­bił się i pa­trzył spode łba. Ale na­wet pod­czas oku­pa­cji nas, ma­łych chło­pa­ków, prze­ga­niał z oczek w trzci­nach. Stra­szył, klął. Może w ogó­le nie lu­bił dzie­ci. W tam­tych la­tach nad gli­nian­ka­mi mu­sia­ły roz­gry­wać się roz­ma­ite spra­wy. Chłop­cy z Hi­tler­ju­gend mie­wa­li tu­taj swo­je zbiór­ki. Ma­sze­ro­wa­li dziar­sko nad staw, śpie­wa­jąc woj­sko­we pio­sen­ki. Z po­dwó­rza ewan­ge­lic­kiej kir­chy pa­trzy­li na nich za­chwy­ce­ni ro­dzi­ce, tu­tej­si Niem­cy. Tak samo chłop­cy z Sza­rych Sze­re­gów upodo­ba­li so­bie chasz­cze nad sta­wa­mi na swo­je spo­tka­nia. Z gli­nia­nek szlak pro­wa­dził na for­ty. Tam były nie­miec­kie ma­ga­zy­ny. Lu­dzie z AK za­kra­da­li się kil­ka razy w celu zdo­by­cia stam­tąd bro­ni i amu­ni­cji. Ry­bak mu­siał dużo wi­dzieć i wie­dzieć. W ten pa­mięt­ny dzień, kie­dy Niem­cy wy­wle­ka­li z do­mów na­sze­go mia­stecz­ka męż­czyzn od osiem­na­stu do pięć­dzie­się­ciu lat, nie­któ­rzy bar­dziej od­waż­ni i zde­cy­do­wa­ni ucie­ka­li ze swo­ich do­mów. Na pew­no ukry­wa­li się nad sta­wa­mi. Może któ­ryś z nich u Ry­ba­ka zna­lazł kry­jów­kę. Jego dom stał wśród drzew, oto­czo­ny gę­stym ży­wo­pło­tem. Ja­kaś przy­bu­dów­ka, szo­pa. Może był tam lo­szek wy­ko­pa­ny w zie­mi. Scho­wek na stry­chu.

Pierw­sze lata po woj­nie też ob­fi­to­wa­ły w dra­ma­tycz­ne wy­da­rze­nia. En­ka­wu­dzi­ści, bez­pie­ka. Wy­ła­py­wa­li lu­dzi z pod­zie­mia. No­ca­mi nie­raz roz­le­ga­ły się strza­ły. W na­szym mia­stecz­ku osie­dli­ło się wie­lu no­wych lu­dzi. War­sza­wia­cy po po­wsta­niu. Re­pa­trian­ci ze wscho­du. Po­wra­ca­ją­cy z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Wrza­ło jak w ulu. Gli­nian­ki sta­no­wi­ły ide­al­ne miej­sce se­kret­nych spo­tkań. Ry­bak mu­siał być co naj­mniej świad­kiem wie­lu wy­da­rzeń. Pew­nie stróż lo­dow­ni, Pa­cio­rek, rów­nie do­brze był obzna­jo­mio­ny z ta­jem­nym ży­ciem nad wodą. Ry­bak miesz­kał tu­taj od daw­na. Pa­cio­rek na­to­miast osiadł nad sta­wem pod ko­niec oku­pa­cji. Co wie­dzie­li o so­bie? Czy łą­czy­ła ich głęb­sza za­ży­łość? Obaj mil­kli­wi, za­mknię­ci. Ale obaj prze­cież oczy mie­li otwar­te i jako naj­bliż­si są­sie­dzi mu­sie­li nie­ma­ło wie­dzieć o so­bie.

Pierw­szą sen­sa­cją była spra­wa Pa­cior­ka. Przy­je­cha­li mun­du­ro­wi, cy­wi­le. Wy­pro­wa­dzi­li go sku­te­go w kaj­da­ny. Przed furt­ką po­zo­sta­ła za­pła­ka­na żona stró­ża. Po­dej­rza­ny o na­pa­dy, ja­kieś za­bój­stwo. Sły­sza­łem o tym od ojca. Oj­ciec bu­dow­ni­czy i kie­row­nik pierw­szej szko­ły we Wło­chach miał roz­le­głe zna­jo­mo­ści. Lu­dzie mie­li do nie­go za­ufa­nie. Zwie­rza­li mu się. Dużo wie­dział. Oj­ciec już wcze­śniej mó­wił pół­gęb­kiem o Pa­cior­ku.

Czło­wiek po­dej­rza­ne­go au­to­ra­men­tu, zły. To pa­mię­tam. A po­tem, chy­ba w dwa lata po znik­nię­ciu Pa­cior­ka, tak samo wcze­snym ran­kiem jak po tam­te­go, przy­by­li mun­du­ro­wi i cy­wi­le po Ry­ba­ka. Jesz­cze wię­cej ich było. Oto­czy­li całe obej­ście, broń trzy­ma­li go­to­wą do strza­łu. Wy­wle­kli tego bar­czy­ste­go, zgar­bio­ne­go męż­czy­znę o ły­sej gło­wie. Nie opie­rał się wca­le. Ale nie od razu go za­bra­li. Naj­pierw pły­wa­li ło­dzią po Oce­anie. Ry­bak w kaj­da­nach, mun­du­ro­wi i cy­wi­le przy nim. Pły­wa­li bli­sko brze­gów za­ro­śnię­tych trzci­ną i dźga­li tam bo­sa­ka­mi. Szu­ka­li po­mor­do­wa­nych przez Ry­ba­ka Ży­dów. Ukry­wa­li się u nie­go, cała ro­dzi­na, mie­li pie­nią­dze, zło­to. Ogra­bił ich i za­mor­do­wał. Tru­py w wor­kach, ob­cią­żo­ne ka­mie­nia­mi wrzu­cił do wody. Na Oce­anie były ta­kie głę­bi­ny, dziu­ry, jak mó­wio­no, w kil­ku miej­scach przy brze­gu. Star­si chłop­cy na­wet wi­dzie­li, jak coś wy­cią­ga­no z wody. Tak mó­wi­li z prze­ję­ciem. Po­tem przy­cho­dzi­li­śmy nad staw i pa­trzy­li­śmy na trzci­ny gę­sto po­ra­sta­ją­ce brzeg. Może coś jesz­cze po­zo­sta­ło. Opusz­czo­ny dom Ry­ba­ka stał się prze­klę­tym miej­scem. Nikt tu nie za­miesz­kał. Roz­bie­ra­no go sys­te­ma­tycz­nie. Naj­pierw wy­rwa­li fu­try­ny okien­ne, drzwi, wy­nie­śli pie­ce ka­flo­we, kuch­nię, ze­rwa­li de­ski pod­ło­gi. Póź­niej za­bra­li się za dach. Aż przy­szedł czas na ce­głę w mu­rach. Po­zo­sta­ły fun­da­men­ty, któ­re szyb­ko za­ro­sły chwa­sta­mi. Lu­dzie i woda! Pięk­na, gra­na­to­wa toń, zie­lo­ne trzci­ny, cień wierz­by, gdzieś rzu­ci­ła się ryba, roz­cho­dzą się krę­gi…

Nad Oce­anem od stro­ny domu Ry­ba­ka znaj­do­wa­ła się pla­ża. Tra­wia­sta prze­strzeń, peł­na kop­czy­ków, ko­tli­nek, krze­wy. Tam pięk­nym la­tem 1947 roku ca­ły­mi ty­go­dnia­mi opa­la­ła się uro­dzi­wa para mło­dych ko­chan­ków: Po­ldek i Wieś­ka. Po­ldek był nie­wy­so­kim, mu­sku­lar­nym mło­dzień­cem. Wło­sy czar­ne i sztyw­ne, wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we, sko­śne oczy i śnia­da cera. Wy­glą­dał jak Ja­poń­czyk. Jego dziew­czy­ną była ja­sno­wło­sa, zgrab­na jak ła­nia Wieś­ka. Sta­no­wi­li pięk­ną parę i bar­dzo się ko­cha­li. Po­ldek wy­wo­dził się z wo­jen­ne­go po­ko­le­nia. Ako­wiec, po­wsta­niec. Po wy­zwo­le­niu nadal po­zo­stał w kon­spi­ra­cji. Nie ujaw­nił się. Nie wie­rzył w szcze­rość obiet­nic amne­stii. Ukry­wał się. Zmie­niał miesz­ka­nia. Po­ma­ga­li mu ko­le­dzy z oku­pa­cyj­nej kon­spi­ra­cji, wte­dy już stu­den­ci po­li­tech­ni­ki, któ­rzy miesz­ka­li we Wło­chach na stan­cjach. Po­ldek był ich ido­lem. Nie­prze­jed­na­ny, nie­po­ko­na­ny. Sa­mu­raj. Po­ldek po­ru­szał się jak kot i nie­ustan­nie oglą­dał się za sie­bie. Nie ufał ni­ko­mu i nie roz­sta­wał się z bro­nią. Cza­sem zni­kał. Po­dob­no jeź­dził na ak­cje. Dużo wte­dy sły­sza­łem o Po­ld­ku od swo­jej star­szej sio­stry. Tego pięk­ne­go lata 1947 roku Po­ldek by­wał pra­wie co­dzien­nie z Wieś­ką na pla­ży. Opa­la­li się. Brą­zo­wi jak po­są­gi. Pły­wa­li. Po­ldek krau­lem. Wieś­ka kry­tą żab­ką. Po­ldek ska­kał z wy­so­kiej wierz­by do wody. Wieś­ka pa­trzy­ła na nie­go z za­chwy­tem. Wie­lu lu­dzi we Wło­chach wie­dzia­ło, kim jest Po­ldek. Sta­rzy. Mło­dzi. Ale nikt go nie wy­dał. Nikt go nie zdra­dził. Może mi­łość tych dwoj­ga mia­ła taką siłę? Na­wet żu­lia z Bud sza­no­wa­ła Po­ld­ka. Po­ldek żar­to­wał z nimi, brał się na zma­gi i pił wód­kę pro­sto z bu­tel­ki jak oni. Znik­nął z Włoch, rów­nie na­gle jak się po­ja­wił. Zdo­był fał­szy­we do­ku­men­ty, uda­ło mu się wy­je­chać na Za­chód. Była dru­ga wer­sja, że osie­dlił się we Wro­cła­wiu i tam za­czął stu­dia. Tak mó­wi­li jego ko­le­dzy, któ­rzy przy­cho­dzi­li do mo­jej sio­stry. Wieś­ka po­zo­sta­ła we Wło­chach i nic wię­cej o niej nie wiem.

Tyle o gli­nian­kach i lu­dziach, któ­rzy naj­bar­dziej wy­ra­zi­ście za­zna­czy­li się na ich brze­gach.

For­ty

Mój oj­ciec na pew­no znał sta­re­go Fi­li­pia­ka. Był to szewc, ko­mu­ni­sta, po­padł w al­ko­ho­lizm. Miesz­kał na for­tach, gdzie gnieź­dzi­ła się naj­więk­sza bie­do­ta. For­ty mó­wi­ło się w licz­bie mno­giej. To była po­zo­sta­łość sys­te­mu car­skich for­ta­li­cji z XIX wie­ku, kor­do­nem opa­su­ją­cych War­sza­wę. Zbu­do­wa­no je po po­wsta­niu stycz­nio­wym jako za­bez­pie­cze­nie przed pol­skim du­chem bun­tu i ewen­tu­al­no­ścią woj­ny z „Za­pa­dem”. Dały po­czą­tek for­tu­nie rodu Eige­rów. Po­trze­ba ce­men­tu, żel­be­to­nu. Na tym zro­bi­li pie­nią­dze. Z tej ro­dzi­ny wy­wo­dził się zna­ny po­eta i tłu­macz w dwu­dzie­sto­le­ciu, Ma­rek Eiger, pseu­do­nim li­te­rac­ki Ste­fan Na­pier­ski. Fa­scy­nu­ją­co o nim mó­wił Adam Mau­rers­ber­ger, któ­ry był po­etą opo­wie­ści o mie­ście i lu­dziach. Pięk­na pani Dia­na, mat­ka. Oj­ciec kon­sul ja­kie­goś Mo­na­ko czy San Ma­ri­no. Sa­lo­ny Eige­rów przy pla­cu Te­atral­nym. Sio­stra Mar­ka Eige­ra, par­na­si­sty i ary­sto­kra­ty du­cha była fa­na­tycz­ną ko­mu­nist­ką od cza­su pierw­szej woj­ny świa­to­wej. Żyła do póź­nych lat 70. For­ty po pierw­szej woj­nie świa­to­wej za­czę­ły w więk­szo­ści tra­cić na swo­im stra­te­gicz­nym zna­cze­niu. Za­mie­ra­ły opusz­czo­ne przez woj­sko. Fort mo­ko­tow­ski na przy­kład stał się te­re­nem re­kre­acji, wzno­szo­no tam domy. Po­dob­nie wi­la­now­ski. Przy fo­sie po­wsta­ła ko­lo­nia pię­tro­wych do­mów. Te wło­chow­skie for­ty zu­peł­nie prze­sta­ły być uży­tecz­ne. Woda w fo­sach wy­sy­cha­ła, po­ra­sta­ły trzci­ną. Na tra­wia­stych zbo­czach wy­pa­sa­no kozy. W opusz­czo­nych pod­ziem­nych ka­za­ma­tach za­miesz­ka­li bez­dom­ni, włó­czę­dzy, że­bra­cy, wsze­la­ki lum­pen­pro­le­ta­riat włącz­nie z drob­ny­mi zło­dzie­ja­mi, pe­chow­ca­mi i par­ta­cza­mi w zło­dziej­skich pro­fe­sjach. Sta­re­go Fi­li­pia­ka po­cho­wa­no jako ate­istę pod cmen­tar­nym mu­rem w nie­po­świę­co­nej zie­mi. Przy­by­ło wie­le de­le­ga­cji z róż­nych dziel­nic War­sza­wy, czer­wo­ne sztan­da­ry, prze­mó­wie­nia, śpie­wa­li Mię­dzy­na­ro­dów­kę. Za ży­cia prze­wo­dził ko­mu­ni­stycz­nej ja­czej­ce we Wło­chach. Tak mó­wi­li lu­dzie. Po­zo­sta­wił wdo­wę i czwo­ro dzie­ci. Swo­ich dzie­ci nie ochrzcił. Po jego śmier­ci uczy­ni­ła to żona. Nadal miesz­ka­ła na for­tach ze swo­ją dzie­ciar­nią. Dwóch sy­nów. Dwie cór­ki. Zaj­mo­wa­ła się pra­niem, sprzą­ta­niem. Sy­no­wie doj­rze­wa­li w szyb­kim tem­pie: pa­śli kozy, kra­dli ogór­ki, ce­bu­lę i po­mi­do­ry na po­lach ba­dy­la­rzy w są­siedz­twie for­tów. Pod­pa­try­wa­li do­ro­słych, któ­rzy upi­ja­li się i czę­sto bra­li za łby. Mój oj­ciec, któ­ry był na­uczy­cie­lem z po­wo­ła­nia, nie­raz cho­dził na for­ty. Po­wo­dem by­wa­ła nie­obec­ność w szko­le uczniów stam­tąd. Zimą ab­sen­cję po­wo­do­wał brak obu­wia i cie­płej odzie­ży. Rów­nież cho­ro­by. To­też oj­ciec łą­cząc po­wo­dy pe­da­go­gicz­ne z ro­dzi­ciel­ski­mi, za­bie­rał na for­ty moją sio­strę, a póź­niej ja z nim by­łem tam kil­ka razy. Mo­gło to być w 1939 roku. Nie mam jed­nak pew­no­ści. Może ob­raz for­tów za­cho­wa­łem z opo­wia­dań? Ciem­ne, wy­so­kie piw­ni­ce z łu­ko­wa­tym skle­pie­niem, ścia­ny ze sczer­nia­łej, czer­wo­nej ce­gły, wi­dać na niej kro­ple spły­wa­ją­cej wody, za­cie­ki wil­go­ci, kle­pi­sko za­miast pod­ło­gi, pie­cyk z bla­sza­ną rurą, dym, stę­chli­zna. A dro­ga tam pro­wa­dzi­ła pięk­na! Pola, łąki, to­po­le na skra­ju cmen­ta­rza, fosy z czar­ną wodą, tra­wia­ste, zie­lo­ne zbo­cza, ce­gla­ny mur oświe­tlo­ny słoń­cem. Z tej idyl­li wcho­dzi­ło się do ciem­nej, wil­got­nej pie­cza­ry jak w po­nu­rej baj­ce.

Pod­czas oku­pa­cji for­ty zo­sta­ły za­ję­te przez woj­sko nie­miec­kie na ma­ga­zy­ny amu­ni­cji. Do­tych­cza­so­wych miesz­kań­ców wy­rzu­co­no. Zna­leź­li schro­nie­nie w ka­mie­ni­cach i dom­kach mia­stecz­ka. Za­ję­li su­te­re­ny i pod­da­sza. Bra­cia Fi­li­pia­ko­wie, Olek i Fe­lek nie­re­gu­lar­nie uczęsz­cza­li na lek­cje, któ­re od­by­wa­ły się w pry­wat­nych miesz­ka­niach po prze­ję­ciu szko­ły ojca przez Niem­ców. Póź­niej zu­peł­nie za­rzu­ci­li na­ukę, mu­sie­li za­ra­biać na ży­cie. Trud­ni­li się czysz­cze­niem obu­wia i han­dlem pa­pie­ro­sa­mi na dwor­cu ko­le­jo­wym w War­sza­wie oraz „kitą”, czy­li kra­dzie­żą wę­gla z po­cią­gów na ka­li­skim to­rze. Po woj­nie obaj Fi­li­pia­ko­wie sta­li się cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi po­sta­cia­mi w ludz­kim pej­za­żu Włoch. Star­szy Olek był kar­łem o pa­łą­ko­wa­tych po krzy­wi­cy no­gach i tor­sie atle­ty, bary miał mo­car­ne, spa­dzi­ste i nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gie ręce w sto­sun­ku do swe­go wzro­stu. Ci­chy, pra­co­wi­ty i uczci­wy. Imał się róż­nych za­jęć: tra­garz, mu­rarz, ko­pacz ro­wów me­lio­ra­cyj­nych. Za­ło­żył ro­dzi­nę, do­cze­kał się dzie­ci. Za­wsze po ro­bo­cie wy­sia­dy­wał w knaj­pie „U Dziad­ka”. Po­ma­gał wno­sić to­war, wy­sta­wiał pu­ste skrzyn­ki po flasz­kach. Do­sta­wał za to kie­li­cha. Lu­bił at­mos­fe­rę knaj­py, to­wa­rzy­stwo. Nig­dy się nie awan­tu­ro­wał, choć siłą ob­da­rzo­ny był nie­po­śled­nią. Umarł do­syć wcze­śnie z po­wo­du wro­dzo­nej wady ser­ca. A Fel­ka za­pa­mię­ta­łem naj­le­piej, kie­dy jako na­ję­ty osi­łek po­ma­gał pew­nej wła­ści­ciel­ce domu usu­wać dzi­kie­go lo­ka­to­ra. Otóż Fe­lek tego chu­de­go, lecz wy­so­kie­go ko­le­ja­rza, nie­ja­kie­go Ga­wo­ra, uca­pił za kark i ty­łek. Uniósł do góry bez tru­du. Tam­ten jed­nak w ostat­niej chwi­li wcze­pił się rę­ko­ma w wez­gło­wie ma­syw­ne­go, mał­żeń­skie­go łoża z ja­sne­go orze­cha i nie moż­na było go ode­rwać. Fe­lek cią­gnął go ra­zem z ło­żem. Wresz­cie uda­ło mu się ja­koś od­giąć sta­lo­we pal­ce ko­le­ja­rza Ga­wo­ra wcze­pio­ne w drew­no. Sce­na hu­mo­ry­stycz­na i strasz­na za­ra­zem. Fe­lek był do­rod­nym, we­so­łym męż­czy­zną. Po­god­ny, na­iw­ny ol­brzym. Sza­fo­wał swą po­ten­cją bez opa­mię­ta­nia. Bił się dla przy­jem­no­ści bi­ja­ty­ki. Zmie­niał ko­chan­ki jak rę­ka­wicz­ki. Chlał na umór. Póź­niej zo­stał śmiet­ni­ko­wym zbie­ra­czem. Daw­no po­chło­nę­ła go zie­mia. Za­sta­na­wia­łem się ostat­nio, czy sta­ry Fi­li­piak nie ob­da­rzył go imie­niem z po­wo­du Fe­lik­sa Dzier­żyń­skie­go. Obaj bra­cia Fi­li­pia­ko­wie nig­dy nie ko­rzy­sta­li z za­sług ojca ko­mu­ni­sty.

Po woj­nie na for­tach po­zo­sta­ły za­pa­sy amu­ni­cji i wło­chow­scy chłop­cy wy­bie­ra­li się tam na sza­ber po na­bo­je i proch. La­ski pro­chu z po­ci­sków ar­ty­le­ryj­skich pa­li­ły się róż­ny­mi ko­lo­ra­mi i z po­wo­du tych ilu­mi­na­cji zda­rza­ły się po­pa­rze­nia i groź­niej­sze wy­pad­ki.

For­ty jesz­cze przez lata całe były ce­lem wa­ga­rów kil­ku po­ko­leń ucznia­ków i ulu­bio­nym miej­scem ero­tycz­nych ini­cja­cji. W fo­sach po­dob­no były raki i nocą od­by­wa­ły się wy­pra­wy z la­tar­ka­mi. La­tem za­trzy­my­wa­ły się tu­taj cy­gań­skie ta­bo­ry. To był jesz­cze czas, kie­dy Cy­ga­nie nie za­mie­ni­li swych ru­ma­ków na ko­nie me­cha­nicz­ne. Nig­dy jed­nak już nikt sta­le tam nie miesz­kał. I tyl­ko bar­dzo rzad­ko w po­rze prze­cho­dze­nia dnia w noc wi­dać nad for­ta­mi mgiel­ną syl­wet­kę sta­re­go Fi­li­pia­ka, któ­ry sie­dząc na szew­skim zy­dlu i ze­lu­jąc ob­ca­sy, kłó­ci się za­wzię­cie z moim oj­cem, twier­dząc, że świa­to­wa re­wo­lu­cja zmie­cie krwio­pij­ców i do bie­da­ków uśmiech­nie się szczę­ście. Sta­ry roz­pły­wa się i nik­nie w nie­by­cie. W tym sa­mym miej­scu po­nad zie­mią po­ja­wia­ją się jego sy­no­wie, Olek i Fe­lek. Wy­pi­na­jąc swo­je tor­sy gla­dia­to­rów, ru­sza­ją w ży­cie. Olek po­ru­sza się po­wo­li i nie­zgrab­nie jak śle­py, ko­pal­nia­ny koń. Fe­lek na­to­miast cały bu­cha siłą, ra­do­ścią ist­nie­nia buń­czucz­nym wy­zwa­niem. Wte­dy świat na chwi­lę sta­je się ko­lo­ro­wy, czy­sty i pięk­ny.

Dzi­kie pola

Były to te­re­ny roz­cią­ga­ją­ce się mię­dzy przy­stan­ka­mi EKD: Szczę­śli­wi­ca­mi i Gra­ni­cą Mia­sta przy Opa­czew­skiej. Ob­szar jak na mia­rę moż­li­wo­ści pod­miej­skich ma­low­ni­czy. Pola ba­dy­la­rzy, łąki, gli­nian­ki. Uro­ku do­da­wa­ły jesz­cze po­zo­sta­ło­ści wa­łów i fos daw­nych for­ty­fi­ka­cji. Roz­le­głe te nie­użyt­ki, swo­iste Dzi­kie Pola do­cho­dzi­ły z jed­nej stro­ny do Okę­cia, a z dru­giej do Włoch. Sta­no­wi­ły zie­mię ni­czy­ją, bo ani wła­dza, ani nikt inny tu­taj nie wkra­czał. Wi­dzia­ło się sta­rusz­ki wy­pa­sa­ją­ce kozy, ry­ba­ków wy­sta­ją­cych nad gli­nian­ka­mi i bez­pań­skie psy.

Chłop­cy z Ocho­ty i Okę­cia tu­taj od­by­wa­li wszel­kie przy­pi­sa­ne do wie­ku ini­cja­cje: ry­zy­kow­ną na­ukę pły­wa­nia w zdra­dziec­ko głę­bo­kich gli­nian­kach, igrasz­ki z dziew­czy­na­mi, pierw­szą de­gu­sta­cję na­po­jów wy­sko­ko­wych i ry­bac­ką sztu­kę me­dy­ta­cji z węd­ką nad wodą w oczku mię­dzy trzci­na­mi.

Pi­szą­cy te sło­wa, jako sze­ścio­la­tek uciekł z domu. W po­szu­ki­wa­niu wol­no­ści bez­wied­nie po­dą­żył wzdłuż to­rów ko­lej­ki w kie­run­ku Szczę­śli­wic. Roz­sza­la­ła się wte­dy let­nia bu­rza z bły­ska­wi­ca­mi roz­dzie­ra­ją­cy­mi nie­bo i trze­ba było wra­cać.

Czę­sto nad gli­nian­ka­mi za­trzy­my­wa­ły się ko­lo­ro­we ta­bo­ry Cy­ga­nów i nocą pło­nę­ły ogni­ska. Z okien wa­go­nów EKD obo­zo­wi­sko tych ostat­nich, nie­po­ko­na­nych no­ma­dów wy­glą­da­ło tak po­cią­ga­ją­co i ro­man­tycz­nie! W la­tach póź­niej­szych te stro­ny sta­ły się miej­scem zwóz­ki śmie­ci. Ze­wsząd, z ca­łe­go mia­sta przy­jeż­dża­ły wozy – śmie­ciar­ki – i zwa­la­ły tony ma­ku­la­tu­ry, szmat, że­la­stwa, zgni­łych od­pad­ków, sło­wem wszyst­kie­go, co wy­da­la z sie­bie co­dzien­nie prze­szło mi­lio­no­wa me­tro­po­lia. Po­wsta­wa­ły sta­le ro­sną­ce wy­sy­pi­ska niby ja­kiś księ­ży­co­wy łań­cuch gór­ski. Śmie­ci dy­mi­ły, pło­nę­ły i nie­raz nocą biła stam­tąd wiel­ka łuna jak od po­ża­ru. Z cza­sem hał­dy i zwa­ło­wi­ska po­czę­ły for­mo­wać się w jed­no­li­tą górę kształ­tu stoż­ka: u jej pod­nó­ża, w bu­dach skle­co­nych pro­wi­zo­rycz­nie ze skrzy­nek, dyk­ty, papy i bla­chy za­miesz­ka­ła zgra­ja włó­czę­gów i zbie­ra­czy, utrzy­mu­ją­cych się z grze­ba­nia w śmiet­ni­sku. Krą­ży­ły opo­wie­ści o skar­bach, któ­re wy­do­by­wa­li. Śmie­cia­rze wy­pra­wia­li hucz­ne uczty na zbo­czach góry iz okien ja­dą­cej wie­czo­rem ko­lej­ki moż­na było wi­dzieć fi­gur­ki lu­dzi za­ta­cza­ją­cych się wo­kół ogni­ska i sły­chać było wrza­ski, chó­ral­ne śpie­wy. Lu­dzi przy­pi­sa­nych do sta­łej, mo­no­ton­nej pra­cy bra­ła za­zdrość i pa­trzy­li w po­sęp­nym mil­cze­niu na za­ba­wę bez­tro­skich nic­po­niów. Kil­ka płyt­szych gli­nia­nek zo­sta­ło po­chło­nię­tych przez śmiet­ni­sko i wo­kół roz­ta­czał się przy­kry smród sta­rzy­zny, bu­twie­nia, roz­kła­du. W wietrz­ne dni wi­ro­wa­ły strzę­py pa­pie­ru, sa­dza, kłacz­ki pie­rza, waty. Nie­raz prze­by­wa­ły dłu­gą dro­gę, osia­da­jąc aż na Gró­jec­kiej.

W la­tach 70. prze­sta­no zwo­zić od­cho­dy mia­sta. Śmiet­ni­ko­wą górę ob­sy­pa­no zie­mią i za­czę­to sa­dzić krze­wy, drze­wa. Wte­dy, lub może tro­chę wcze­śniej, po­wstał tu przy­sta­nek ko­lej­ki na­zwa­ny Sta­dio­nem Strzel­ni­cą. Roz­pa­dli­ska na sto­kach góry słu­ży­ły do ćwi­czeń strze­lec­kich. Praw­do­po­dob­nie był po­mysł wy­bu­do­wa­nia sta­dio­nu spor­to­we­go. Nie do­cze­kał się re­ali­za­cji i góra z przy­le­gło­ścia­mi prze­zna­czo­na zo­sta­ła do wy­po­czyn­ku i za­baw. Dwie naj­więk­sze gli­nian­ki po­łą­czo­no ka­na­łem, wy­bu­do­wa­no ba­sen i przy­stań ka­ja­ko­wą. Śmiet­ni­ko­we zwa­ło­wi­sko prze­isto­czy­ło się w im­po­nu­ją­cą górę, na pew­no naj­więk­szą po tej stro­nie War­sza­wy, po­ro­śnię­tą tra­wą, krze­wa­mi. Zimą bie­gnie z jej wierz­choł­ka zjazd dla nar­cia­rzy, a la­tem u jej pod­nó­ża po sta­wach suną ka­ja­ki i ro­we­ry wod­ne. Miesz­kań­cy po­bli­skiej Ocho­ty w dni wol­ne od pra­cy pla­żu­ją tu­taj, od­by­wa­ją pik­ni­ki, jeż­dżą na ro­we­rach i gra­ją w pił­kę. Po­wsta­ło osie­dle dom­ków let­ni­sko­wych. Peł­na re­kre­acja!

Cza­sem na szczy­cie góry po­ja­wia się Ikar, któ­ry roz­kła­da lot­nię i ko­rzy­sta­jąc ze sprzy­ja­ją­cych wia­trów, pró­bu­je się wzbić po­nad zie­mię i po­szy­bo­wać w prze­stwo­rzach. Prze­waż­nie za­raz opa­da.

Idyl­licz­ny ob­raz zie­lo­nej góry i dwóch po­ły­sku­ją­cych w słoń­cu sta­wów za­my­ka od stro­ny Ocho­ty wy­so­ka, szczel­na ścia­na do­mów na­pie­ra­ją­ce­go mia­sta.

Dom Cwaj­no­sa

Ty­po­wy przed­miej­ski pej­zaż. Pola, ogród­ki i ni­skie par­te­ro­we dom­ki. Gdzie­nieg­dzie po­rdze­wia­łe wra­ki sa­mo­cho­dów, sto­sy że­la­stwa, śmie­ci. Ob­szar ten cią­gnął się wzdłuż to­rów od Dwor­ca Za­chod­nie­go do Szczę­śli­wic. Do­sko­na­le wi­docz­ny z okien po­cią­gu, sy­gna­li­zo­wał zbli­ża­nie się do War­sza­wy. Na tle sza­rej ścia­ny wie­żow­ców i blo­ków, któ­re na­pie­ra­ły z prze­ciw­nej stro­ny, spra­wiał wra­że­nie za­po­mnia­nej en­kla­wy. W po­dwó­rzach krzą­ta­li się lu­dzie, za­przę­ga­li ko­nie do wo­zów. Za­szcze­kał pies uwię­zio­ny łań­cu­chem do budy. Stad­ko kur pro­wa­dził do­stoj­ny ko­gut. Ską­pą tra­wę na ko­le­jo­wym na­sy­pie szczy­pa­ła kro­wa.

Ta po­lno-łą­ko­wa prze­strzeń zmniej­sza­ła się z roku na rok. Gi­nę­ły łąki i chasz­cze po­że­ra­ne przez nowe ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyj­ne. Znacz­ny ob­szar po­chło­nął po­li­gon i za­bu­do­wa­nia dla spe­cjal­nych re­zerw mi­li­cji. Naj­dłu­żej trwał do­mek Cwaj­no­sa, kom­bi­no­wa­na po­kra­ka bu­dow­la­na do po­ło­wy z ce­gły, od góry drew­nia­na ze spa­dzi­stym da­chem po­kry­tym czar­ną papą. Po­dwó­rze ogro­dzo­ne było rzad­kim, drew­nia­nym par­ka­nem i do bocz­nej ścia­ny tego po­kracz­ne­go dom­ku przy­le­ga­ła szo­pa, w któ­rej wła­ści­cie­le trzy­ma­li klat­ki z kró­li­ka­mi i na po­lach, i zbo­czach na­sy­pu ko­le­jo­we­go wy­ci­na­li mlecz, sta­no­wią­cy po­karm dla tych zwie­rząt. Tu­taj miesz­kał oj­ciec Cwaj­no­sa i tu on się uro­dził. Po­wta­rzał chęt­nie za­mierz­chłą opo­wieść o swo­im przyj­ściu na świat. Mat­ka wró­ci­ła z pola i wte­dy chwy­ci­ły ją bóle. Przy­bie­gła są­siad­ka i uro­dził się no­wo­ro­dek płci mę­skiej, prze­zwa­ny Cwaj­no­sem już we wcze­snych la­tach z po­wo­du po­do­bień­stwa do bul­do­ga. Kra­jo­braz jego dzie­ciń­stwa był roz­le­gły, pła­ski. Po­bli­ska Ocho­ta też w więk­szo­ści mia­ła rzad­ką, ni­ską za­bu­do­wę i jego oj­ciec, wy­bie­ra­jąc się na plac Na­ru­to­wi­cza, mó­wił: „Jadę do mia­sta”.

Sta­ry Cwaj­no­sa pra­co­wał w szczę­śli­wic­kiej wa­go­now­ni przy kon­ser­wa­cji ta­bo­ru ko­le­jo­we­go. W wol­nych chwi­lach zaj­mo­wał się upra­wą nie­wiel­kie­go po­let­ka i mie­li wła­sne wa­rzy­wa, ziem­nia­ki. Mat­ka cho­dzi­ła w se­zo­nie do ba­dy­la­rzy, któ­rych go­spo­dar­stwa cią­gnę­ły się aż do Włoch. Miesz­kań­cy są­sied­nich dom­ków trud­ni­li się po­dob­ny­mi za­ję­cia­mi. Pod­czas oku­pa­cji Cwaj­nos jako wy­ro­stek z in­ny­mi ró­wie­śni­ka­mi za­jął się „kitą” z to­wa­ro­wych po­cią­gów. Pro­ce­der ki­ciar­ski nie ogra­ni­czał się je­dy­nie do kra­dzie­ży wę­gla; zaj­mo­wa­li się rów­nież in­ny­mi trans­por­ta­mi. To za­ję­cie sta­ło się szcze­gól­nie atrak­cyj­ne po woj­nie, kie­dy szły po­cią­gi peł­ne wsze­la­kie­go zdo­bycz­ne­go do­bra z Nie­miec na wschód. Oczy­wi­ście było to bar­dzo ry­zy­kow­ne. Dzię­ki swym ta­len­tom Cwaj­nos utrzy­my­wał całą ro­dzi­nę. Był to nie­wąt­pli­wie jego naj­lep­szy czas. Za­wsze przy for­sie, ubra­ny w alianc­kie sor­ty mun­du­ro­we z ca­me­lem przy­le­pio­nym do ką­ci­ka warg, ba­wił się z fan­ta­zją po knaj­pach i póź­niej, w po­de­szłym wie­ku, po­wta­rzał z no­stal­gią: „Nie po­wiem, na ka­wa­ler­ce do­brze so­bie ży­łem”.

W pierw­szych la­tach PRL-u do­ro­bił się ko­nia i plat­for­my. Był jed­no­oso­bo­wą fir­mą prze­wo­zo­wą. Wkrót­ce zmo­to­ry­zo­wał się i jeź­dził pół­cię­ża­rów­ką z woj­sko­we­go de­mo­bi­lu. Za­ło­żył ro­dzi­nę i uro­dził mu się syn, też cwaj­no­so­wa­ty z wy­glą­du. A kie­dy ko­mu­na za­czę­ła gnieść ka­pi­ta­li­stycz­ne prze­żyt­ki, za­czął ro­bo­tę na pań­stwo­wym jako kie­row­ca w ba­zie trans­por­tu. Syna wy­kształ­cił na tech­ni­ka bu­dow­la­ne­go i po­mógł mu w spła­cie spół­dziel­cze­go miesz­ka­nia. Tak to­czy­ło się ży­cie Cwaj­no­sa. Cza­sem wy­pi­jał ćwiart­kę, któ­rą na­zy­wał sta­rym, war­szaw­skim zwy­cza­jem „czter­dziest­ką” i kie­dy uda­ło mu się wy­pić dru­gą, roz­rzew­niał się i śpie­wał o mło­dej że­bracz­ce w śnie­go­wej za­mie­ci, pa­trzą­cej tę­sk­nie za pięk­nym, stroj­nym pa­nem w sa­niach, za­przę­żo­nych w ogni­ste ko­nie. Pu­cho­wy śnie­gu tren, dzwo­ni­ły u sa­nek jan­cza­ry… – wy­cią­gał Cwaj­nos, fał­szu­jąc okrop­nie i wnet za­sy­piał. Z roku na rok kur­czył się świat ma­łych dom­ków i zie­lo­nych ogród­ków. Więk­szość są­siedz­kich za­bu­do­wań już prze­sta­ła ist­nieć. Mar­twe, wa­lą­ce się ru­de­ry, za­ro­słe dzi­czy­zną po­dwó­rza. Wo­kół ryją zie­mię bul­do­że­ry. Tyl­ko Cwaj­nos jesz­cze trwa. Jest sta­ry i scho­ro­wa­ny, po­ru­sza się ocię­ża­le. Ale opu­ścić swe­go ro­do­we­go sie­dli­ska, jak po­wia­da z dumą, nie ma za­mia­ru. Jego do­mek za­padł się głę­bo­ko w zie­mię, ścia­ny pę­ka­ją, grzyb wszedł w pod­ło­gę i zimą okrop­nie kop­ci piec, wię­cej dy­miąc, niż grze­jąc. Wa­rzyw­ny ogró­dek za­rósł chwa­sta­mi. Daw­niej upra­wia­ła go pie­czo­ło­wi­cie ko­bie­ta. Ona już pra­wie wca­le nie cho­dzi, po­ła­mał ją reu­ma­tyzm. Cwaj­nos czła­pie po obej­ściu. To i owo zre­pe­ru­je, pod­pie­ra koł­ka­mi wa­lą­cy się płot, łata dziu­ra­wy dach. Ro­bo­ta idzie mu po­wol­nie, nie daje so­bie rady ze wszyst­kim. Syn przy­jeż­dża z dzie­cia­ka­mi raz w mie­sią­cu. Dzie­cia­ki ha­sa­ją po po­dwó­rzu. Po­do­ba się im u dziad­ka. Syn na­ma­wia ojca, żeby prze­niósł się wresz­cie do jego prze­stron­ne­go miesz­ka­nia w blo­ku na Je­lon­kach.

Cwaj­nos krę­ci prze­czą­co gło­wą.

– To cho­ciaż mamę za­bio­rę – mówi syn.

– Mat­ka zo­sta­nie ze mną – od­po­wia­da Cwaj­nos.

Syn czy­tał gdzieś, że mają tu bu­do­wać ja­kieś ma­ga­zy­ny, hale, ga­ra­że. Zie­mię będą wy­ku­py­wać.

– Mnie nie wy­ku­pią – mówi Cwaj­nos. Pod­no­si gło­wę i na­słu­chu­je na­ra­sta­ją­ce­go ło­sko­tu po­cią­gu. Spraw­dza czas na swo­im ze­gar­ku. – Po­śpiesz­ny do Kra­ko­wa – stwier­dza.

Wil­la na Pił­sud­skie­go

Dom znaj­do­wał się na krań­cach mia­stecz­ka. Tu już uli­ca Pił­sud­skie­go za­mie­nia­ła się w wy­bo­istą dro­gę mię­dzy po­la­mi i gli­nian­ka­mi. Da­lej były tory, któ­re od­dzie­la­ły Wło­chy od Woli. Dom był pię­tro­wy, pła­ski z we­ran­dą i ta­ra­sem, duże, we­nec­kie okna, prze­szklo­ne drzwi. Su­ro­wa, geo­me­trycz­na bry­ła w ko­lo­rze pia­sko­wym. No­wo­cze­sne bu­dow­nic­two z lat 30. Przy bra­mie wy­jaz­do­wej ga­raż, mała ofi­cy­na z tyłu, wo­kół ozdob­ne krze­wy, srebr­ne świer­ki, mo­drze­wie. Ta­kie domy na­zy­wa­no u nas pa­ła­cy­ka­mi, wil­la­mi. Było ich nie­wie­le. Wil­la pana Haw­licz­ka, dy­rek­to­ra fa­bry­ki. Dom zna­ne­go dok­to­ra. Fan­ta­zyj­ny pa­ła­cyk w par­ku. Może jesz­cze ma­low­ni­czy dwo­rek o spa­dzi­stym da­chu, z gan­kiem wspar­tym ko­lu­mien­ka­mi, na uli­cy Sej­mo­wej. Tam miesz­kał zna­ny tłu­macz li­te­ra­tu­ry ro­syj­skiej i po woj­nie czę­sto spo­glą­da­łem przez szcze­li­ny w pło­cie na star­sze­go pana sie­dzą­ce­go w fo­te­lu pod wiel­kim, roz­ło­ży­stym drze­wem. Okry­ty ple­dem, pi­sał coś na ko­la­nach, od­rzu­ca­jąc za­pi­sa­ne kart­ki na tra­wę. Cza­sem krzy­czał beł­ko­tli­wym, dziw­nym gło­sem i z gan­ku wy­nu­rza­ła się pięk­na pani, przy­no­si­ła książ­ki, pa­pier, her­ba­tę na tacy. Pa­trzy­łem i czu­łem na­boż­ny po­dziw, ja­kieś wzru­sze­nie. Może stam­tąd przy­szły pierw­sze im­pul­sy do pi­sa­nia?

Jed­nak nade wszyst­ko utkwi­ła mi w pa­mię­ci wil­la na uli­cy Pił­sud­skie­go. Jako kil­ku­let­ni chło­pak sze­dłem tam­tę­dy w pięk­ny, let­ni dzień i po­sły­sza­łem we­so­łe gło­sy, śmiech. Za­trzy­ma­łem się i pa­trzy­łem przez siat­kę ota­cza­ją­cą ogród, na za­ba­wę dwoj­ga dzie­ci: chłop­ca i dziew­czyn­ki. Pod­rzu­ca­li pił­kę. Za­pro­si­li mnie do za­ba­wy.

– No, idź – oj­ciec po­pchnął mnie lek­ko.

Nie­pew­nie otwo­rzy­łem furt­kę i dziew­czyn­ka rzu­ci­ła pił­kę w moją stro­nę. Od­rzu­ci­łem. Za­czę­ła się gra w dwa ognie.

Te wil­le, pa­ła­cy­ki, jak mó­wio­no u nas, wy­róż­nia­ły się uro­dą w mia­stecz­ku, gdzie dom­ki były po­kracz­ne, par­te­ro­we, bu­do­wa­ne w więk­szo­ści na­kła­dem wła­snej pra­cy przez ro­bot­ni­ków z fa­bryk Polo, Or­twe­ina, Haw­licz­ka oraz tram­wa­ja­rzy i ko­le­ja­rzy. A wśród tej ni­skiej, bied­nej za­bu­do­wy ster­cza­ły tu i ów­dzie ka­mie­ni­ce czyn­szo­we zwa­ne „Pe­ki­na­mi”.

Pod­czas oku­pa­cji nie­miec­kiej miesz­kań­cy wil­li na Pił­sud­skie­go (tak samo jak z wil­li pana Haw­licz­ka czy pa­ła­cy­ku w par­ku) zo­sta­li usu­nię­ci i mie­ści­ła się tam sie­dzi­ba żan­dar­me­rii, póź­niej zaś sta­cjo­no­wał sztab zło­wro­giej for­ma­cji w czar­nych mun­du­rach ze srebr­ny­mi bły­ska­wi­ca­mi i tru­pi­mi głów­ka­mi na wy­so­kich, okrą­głych czap­kach.

Po Niem­cach wil­la była za­ję­ta ko­lej­no przez woj­ska so­wiec­kie i pol­skie; wresz­cie roz­go­ścił się w niej po­wia­to­wy urząd bez­pie­czeń­stwa i przed bra­mą po­se­sji stał war­tow­nik w mun­du­rze, z pe­pe­szą prze­wie­szo­ną przez pierś. Prze­cho­dząc w po­bli­żu, za­wsze zwal­nia­łem nie­co kro­ku i wpa­try­wa­łem się w ciem­ne, piw­nicz­ne okien­ka okry­te gę­stą, dru­cia­ną siat­ką. Piw­ni­ca po­wia­to­we­go urzę­du bez­pie­czeń­stwa zy­ska­ła złą sła­wę i dużo się o niej do­wie­dzia­łem ze ści­szo­nych roz­mów mo­ich ro­dzi­ców z ciot­ką Ste­fą, któ­ra spę­dzi­ła tam kil­ka mie­się­cy, osa­dzo­na w śledz­twie pod za­rzu­tem han­dlu zło­ty­mi do­la­ra­mi i ru­bla­mi, „świn­ka­mi”, jak po­wszech­nie mó­wio­no. Była wy­chu­dzo­na, sza­ra. Ta ro­sła, uro­dzi­wa ko­bie­ta za­raz po wyj­ściu z piw­ni­cy urzę­du wy­glą­da­ła na sta­rusz­kę. Opo­wia­da­ła o dwóch in­nych ko­bie­tach, z któ­ry­mi sie­dzia­ła w celi. Jed­ną bili, za­rzu­ca­jąc jej szpie­go­stwo. Dru­ga była w or­ga­ni­za­cji. Tak po­wie­dzia­ła ciot­ka. Też ją bili. I jesz­cze wspo­mi­na­ła o klucz­ni­ku po­dat­nym na po­ku­sy. Przy­no­sił im je­dze­nie. Zgo­dził się na­wet prze­ka­zać gryp­sy do bli­skich. Za­pła­tą za jego życz­li­wość był zło­ty ząb. Ten ząb przy po­mo­cy swo­ich to­wa­rzy­szek nie­do­li ciot­ka Ste­fa wy­rwa­ła so­bie wła­sno­ręcz­nie z dol­nej szczę­ki. Jesz­cze mia­ła za­miar usu­wać na­stęp­ne. Tyl­ko już nie zdą­ży­ła, gdyż szczę­śli­wym zrzą­dze­niem Opatrz­no­ści wy­pusz­czo­no ją na wol­ność.

Wkrót­ce w ko­mi­te­cie ro­dzi­ciel­skim szko­ły mego ojca zna­lazł się ma­jor Z. Przy­był z in­ne­go mia­sta i dwóch jego sy­nów za­czę­ło uczęsz­czać do szko­ły na Par­ko­wej. Ma­jor Z., z ba­ret­ka­mi od­zna­czeń na pier­si mun­du­ro­wej kurt­ki, co­dzien­nie jeź­dził ko­lej­ką EKD do War­sza­wy. Pra­co­wał w mi­ni­ster­stwie na Ko­szy­ko­wej.

Wie­czo­ra­mi ro­dzi­ce za­zwy­czaj sia­dy­wa­li przy du­żym sto­le w po­ko­ju sto­ło­wym, po­pra­wia­jąc kla­sów­ki i przy­go­to­wu­jąc się do za­jęć lek­cyj­nych na na­stęp­ny dzień! Roz­ma­wia­li przy tym o róż­nych spra­wach. Mat­ka ze szcze­gól­nym na­ci­skiem zaj­mo­wa­ła się oso­bą ma­jo­ra. Aku­rat zo­stał wy­bra­ny na prze­wod­ni­cząc­go ko­mi­te­tu ro­dzi­ciel­skie­go i raz na­wet był z wi­zy­tą w na­szym domu. Mat­ka ra­dzi­ła ojcu uwa­żać na tego ma­jo­ra.

– To prze­cież ubo­wiec! – po­wta­rza­ła dra­ma­tycz­nym gło­sem.

Oj­ciec spra­wę wy­raź­nie ba­ga­te­li­zo­wał.

– Daj spo­kój – opę­dzał się ła­god­nie. – Prze­sa­dzasz.

I prze­ko­ny­wał mat­kę, że jego spra­wy z ma­jo­rem do­ty­czą je­dy­nie dy­dak­ty­ki i jej funk­cji w na­ucza­niu. Wła­ści­wie był za­do­wo­lo­ny, że wśród ro­dzi­ców zna­lazł się czło­wiek tak ener­gicz­ny i spo­łecz­nie za­an­ga­żo­wa­ny. „Róż­ne ga­bi­ne­ty sto­ją przed nim otwo­rem” – mó­wił i wy­li­czał na­zwy waż­nych in­sty­tu­cji, gdzie ma­jor mógł ła­two do­trzeć. Pew­no oczy­ma wy­obraź­ni wi­dział szan­sę dla szko­ły. Tu moż­na uzy­skać przy­dział nie­zbęd­nych po­mo­cy na­uko­wych do pra­cow­ni fi­zycz­nej. Tam ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne po­trzeb­ne do wy­koń­cze­nia sali gim­na­stycz­nej. Gdzie in­dziej znów moż­li­wość zwięk­sze­nia fun­du­szu na do­ży­wia­nie dzie­ci.

Mat­ka stu­ka­ła się pal­cem w czo­ło.

Do­pie­ro po la­tach po­ją­łem głę­bo­ki sens prze­stróg mat­ki. Prze­cież oj­ciec z całą swą na­iw­no­ścią sta­re­go spo­łecz­ni­ka i pe­da­go­ga nie pa­so­wał do cza­sów, któ­re wte­dy na­sta­ły.

To­wa­rzy­sze z bez­pie­czeń­stwa

Ci ubow­cy byli nie­wąt­pli­wą awan­gar­dą. Bez­piecz­nia­cy. Tak lu­bi­li na sie­bie mó­wić. To­wa­rzy­sze z pierw­szej li­nii. Tak na­zy­wa­li ich po­eci, piew­cy tru­du bu­do­wy pań­stwa ro­bot­ni­ków i chło­pów. Z nimi nie było żar­tów. Zresz­tą żar­to­wa­li też nie­przy­jem­nie. Taki je­den z po­wia­to­we­go urzę­du bez­pie­czeń­stwa upił się w knaj­pie „U Dziad­ka” i ba­wiąc się swo­ją splu­wą, mó­wił do tego, co mu sta­wiał wód­kę:

– My­ślisz, że nie wie­my? Re­ak­cyj­ny gad z cie­bie.