Moja Karolina - Piotr Włódarczak - ebook + audiobook + książka

Moja Karolina ebook i audiobook

Piotr Włódarczak

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moja Karolina” to niezwykle ciekawe i napisane z dużym humorem wspomnienia Autora z pobytu w Stanach Zjednoczonych. Piotr tuż przed czterdziestką wyjeżdża do Karoliny Północnej do pracy na fermach macior, w dziale rozrodu. Zamieszkuje w czterotysięcznym miasteczku Elizabethtown i każdego dnia odkrywa Amerykę na swoje potrzeby. Pracuje na fermie często jako jedyny biały, będąc małym trybikiem wielkiej maszyny biznesu. Zza oceanu snuje swoje opowieści przedstawiające życie na amerykańskiej prowincji, zdominowanej przez ludność kolorową.

W książce znajdziemy zabawne opisy wzajemnych relacji autora z lokalną polonią, Afroamerykanami i Meksykanami, śmieszne historie z udziałem zwierząt, relacje z kilku podróży do innych amerykańskich stanów i miast, takich jak Waszyngton, Nowy Jork, Boston, Miami, Los Angeles, Las Vegas. Poznamy retrospekcje z czasów dzieciństwa i młodości, z praktyki produkcyjnej w PGR w Polsce i NRD, sposoby kolczykowania bydła i kontroli gospodarstw rolnych dla ARiMR oraz wspomnienia z podróży autostopem dookoła Europy i wielkiego wypadu do Bangkoku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 10 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

juessey
00

Popularność




 

 

 

 

 

I’m tired of living, but I’m also scared of death, so I still keep rolling my live ahead and never give up, I’ll survive next day!

72 Year Old Redneck, Sunset Grill Pub

Elizabethtown, North Carolina, USA

 

 

Jestem zmęczony życiem, ale również przeraża mnie śmierć, więc ciągle pcham swoje życie do przodu i nigdy się nie poddaję, przeżyję kolejny dzień!

Tubylec 72 lata, wypowiedź z pubu Sunset Grill

w Elizabethtown, Karolina Północna, USA

Welcome to the USA

13 pasków i 50 gwiazd, history of U.S.A., Charleston 2006

 

 

 

Styczeń–luty 2006

 

W pomarańczowej kurtce i wzorzystej peruwiańskiej czapce wciśniętej na uszy, ciągnąc za sobą mój cały europejski dobytek w dwóch walizach na kółkach, wygramoliłem się z terminala lotniska na zewnątrz. Kompletnie skołowany rzuciłem okiem na otaczającą mnie przestrzeń. Niska temperatura i zacinający deszcz powitały mnie w Kansas City w ten szarobury świt, jakby chciały zniechęcić mnie do pójścia dalej i zasugerować powrót do domu. Ale decyzja już has been made i nie ma odwrotu.

„Co ja tu, kurwa, robię?” – to była moja pierwsza myśl na obczyźnie. Mom, what am I doing here? Jacyś dziwni ludzie, samochody i budowle towarzyszyły mi na każdym kroku. Wszystko inne, duże i obce. To nie był polski grajdołek ze znajomymi ziomami. To były Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Kraj, który tak wielu kocha i tak wielu nienawidzi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przyjdzie mi tutaj spędzić prawie dwa pieprzone lata. Choć poruszam różne wątki z przeszłości, to niniejsza opowieść nie jest historyczna ani przyrodnicza, ani nawet nie jest przewodnikiem po Stanach – to zapis tamtych czasów, w których decydującą rolę odegrały świnie. To dzięki nim tutaj jestem. Nie powiem wam, jak dobrze wyglądać po trzydziestce lub pięćdziesiątce, jak mieć pięć orgazmów dziennie, jak urodzić trójkę dzieci i być sexy mamą – o tym już napisali inni, i to z lepszymi nazwiskami. Opowiem wam o świecie widzianym oczyma polskiego zootechnika na placówce, oczyma znad świńskiego grzbietu. Jeśli się postarać, nawet stamtąd można jeszcze wiele zobaczyć. Wszystkie poruszane historie mają jeden wspólny mianownik: miały styczność ze mną. Może dzięki mojej opowieści sami zechcecie odkrywać nowe ziemie i miejsca, które często są po drugiej stronie ulicy, i nauczycie się dostrzegać ludzi napotykanych na waszej drodze.

W czasie lotu z Europy z nudów przestudiowałem podstawowe informacje o Stanach. To trzeci kraj świata pod względem liczby ludności i czwarty, jeśli chodzi o terytorium. Zapamiętałem, że flaga ma w sumie 13 poziomych pasów – symbolizujących ilość kolonii pierwotnych, które utworzyły nowe państwo: 7 czerwonych i 6 białych ułożonych na przemian, a w górnym i lewym rogu niebieski prostokąt z pięćdziesięcioma białymi gwiazdami. To symbole stanów, więc musi ich być 50. Wśród nich 48 kontynentalnych i Alaska z Hawajami. Jakbyście zapomnieli, to Stany graniczą z Kanadą na północy i Meksykiem na południu, a w ich skład wchodzą również liczne wyspy Atlantyku i na Pacyfiku. Stany – oprócz Alaski i Luizjany – podzielone są na hrabstwa.

 

Przystanąłem na chwilę i zacząłem wzrokiem wyłuskiwać z tłumu Marcina – jedynego człowieka, którego wówczas znałem w USA. He is my friend… the best I’ve ever had… Nie widziałem go kilka ładnych lat, gdyż kontakt urwał się nam w 1997 roku, kiedy w pogoni za chlebem i karierą Marcin wyleciał do Stanów. Poznaliśmy się jeszcze w podstawówce i zamiast uganiać się za szkolnymi dziewczynami (chyba że on się uganiał i nic mi o tym nie mówił), trzymaliśmy w domach kanarki, papużki, zeberki, chomiki, świnki morskie, patyczaki, rybki akwariowe, a nawet – ku rozpaczy rodziców – psy. Wspólnie odwiedzaliśmy sklepy zoologiczne w poszukiwaniu nowych wyzwań hodowlanych, gdyż w naszych domach wciąż jeszcze były puste półki, gotowe na przyjęcie klatek, akwariów i terrariów. Przyjaźń, niezmącona żadną kłótnią, trwała przez czasy liceum i studiów zootechnicznych i obrastała w liczne przygody, których zaznawaliśmy wspólnie – w Polsce i jeżdżąc autostopem po Europie. Wiedzieliśmy o sobie tyle, ile łącznie nie wiedziały nasze rodziny, i to do trzech pokoleń wstecz. Byliśmy absolwentami Akademii Rolniczej w Poznaniu lub – mówiąc mniej patetycznie – po prostu WYSROL-u. Teraz Marcin miał mnie odebrać z lotniska i zabrać do siebie na kilka dni. Od tego momentu nasze losy znów miały się połączyć i razem mieliśmy dopisać kolejny akapit naszej wspólnej historii.

Silna i gęsta mgła to był początek mojej drogi za ocean. Samolot Eurolotu, zaprzeczając pogłoskom, że ciężkie, metalowe klamoty nie potrafią wzbić się w powietrze, wystartował z poznańskiego lotniska Ławica i pogrążył się w białym mleku. Otaczająca mnie aura doskonale odzwierciedlała stan mojego ducha i umysłu pogrążonego tak samo w gęstej mgle niepewności i niewiedzy o tym, co tak naprawdę czeka mnie za oceanem. Ledwie 45 minut lotu i mała szybka kaweczka na pokładzie, aż nagle samolot wyprysnął z mgły i pod nami ukazało się lądowisko w Warszawie. Miałem czas na malutkie ciasteczko w lotniskowej kawiarence i wizytę w toalecie. Wiem – to, co zostawiłem mojej ojczyźnie w spadku, nie jest może zbyt cenne, ale przecież musiałem się wysikać. Nie chciałem eksportować tego cennego ładunku za ocean. Nie znałem jeszcze angielskiego na tyle, żeby prawidłowo wypełnić formularze celne i chciałem, żeby rubryka z pytaniem, czy mam coś wartościowego do oclenia, pozostała pusta.

 

Na amerykańską ziemię, a konkretnie do Chicago, dotarłem samolotem rejsowym LOT-u. Był to boeing 737, który spóźnił się na tyle, że nie zdążyłem na kolejny samolot linii American Airlines do Kansas City – ostatni tego dnia. Były to skutki dwugodzinnego oczekiwania na płycie Okęcia na naszych braci z krajów nadbałtyckich mających bilety na ten rejs. Musieli najpierw dolecieć do Warszawy, aby potem móc wepchnąć się na nasz pokład i wspólnie z nami wystartować w dalszą drogę. Nasi sąsiedzi nie mają chyba zegarków i nie mogli się połapać, że odlot z Warszawy miał być o 17.00, a nie o 19.00. Pomimo że boeing starał się jak mógł i jak rozpędzona husaria grzał ponad 950 km na godzinę, i nie powstrzymywał nas żaden fotoradar ani policyjny patrol, to i tak wszystko wzięło w łeb. Zostałem uziemiony na lotnisku tranzytowym na kilkanaście godzin.

 

Wobec tej niedogodności przespałem jedną noc w hotelu w Chicago na koszt naszego narodowego przewoźnika. Żeby dostać się do tego miejsca i powierzyć czeluściom jego mięciutkiego łóżka moje ciało podczas nocnego spoczynku, musiałem stoczyć walkę z rzeszą Chińczyków, która wylała się z hali lotniska. Mieszkańcy Chińskiej Republiki Ludowej również nie zdążyli na swój kolejny lot. Chińczycy potrafią zrobić wszystko, nawet pralkę za jednego dolara, ale boeinga nagle sobie nie wytrzasną, a jeśli miałby być za dolara, to pewnie nie chcieliby nim lecieć, tak więc wysłano ich do tego samego hotelu co mnie. Do wymarzonego miejsca noclegowego pasażerów dowoził mały autobusik, który jednorazowo zabierał tylko 25 osób, a w sumie samych Chińczyków była ponad setka. Myślałem, że jako azjatycki naród nauczony karności i cierpliwości staną ładnie w kolejce i jakoś to pójdzie. Ale gdzie tam! Zafundowali pospolite ruszenie w całej okazałości i pchali się zewsząd na całego, tak jakby szturmowali sklep mięsny w głębokim PRL-u po jedyną parówkę wiszącą na haku, więc trzeba było nieźle robić łokciami. Początkowo nie odnosiłem sukcesu, bo autobusik zapełniał się Chińczykami, a ja wciąż stałem na bruku. Po prostu utknąłem w morzu chińskich głów i sprawdziła się przepowiednia, że żółta rasa nas zaleje. Dochodziła już północ, do cholery, i sytuacja nie zmieniała się na lepsze. Nie było mowy, żeby kierowca wziął choć jedną duszyczkę więcej, niż miał miejsc. No way! To Ameryka, a nie Azja, ani nawet Polska. Kurs do hotelu trwał około 15 minut, ale za każdym razem, gdy wracał, do autobusu wlewała się kolejna rzesza braci Azjatów. Więcej ich matka nie miała? Zrobiło się chłodno, więc wytargałem pomarańczową kurteczkę z bagażu i ruszyłem do walki o miejsce w autobusie z wyrazami na „k” i „ch” na ustach. Przecież i tak nikt ich nie zrozumie. Kilka razy pomagałem nawet kierowcy pakować bagaże do bagażnika i to okazało się skuteczną taktyką. Po dwóch następnych kursach, gdy kolejny raz wydawało się, że biały polaczek pozostanie na manowcach, kierowca stanął na stopniach w wejściu do busika i zmrużonymi oczyma świdrował tłumek homo sapiens dyszących żądzą znalezienia się wewnątrz pojazdu. Wskazał na mnie palcem i powiedział: „Ty w pomarańczowym, I remember you, wsiadaj”. Byłem gotowy ucałować mojego wybawcę, a choćby i w tyłek. Wreszcie zapachniało mi ciepłym i przytulnym pokoikiem w hotelu z wanną z gorącą wodą. Nie wiedziałem tylko, po jaką cholerę w amerykańskich hotelach ustawiają coffee maker w łazience przy wannie?

Lotnisko w Chicago budzi respekt, jest ogromne, przewalają się tam miliony ludzi i setki samolotów, a co one mają na pokładach i w lukach bagażowych, jedynie Bóg raczy wiedzieć. Wszystko tam nieustannie krąży: jeździ po płycie lotniska lub fruwa w powietrzu. Setki małych pojazdów podjeżdżają pod ogromne tułowia samolotów oznaczonych najróżniejszymi symbolami linii lotniczych z całego świata i złączonych ruchomymi rękawami z terminalami lotniska. To wszystko firmy cateringowe uzupełniające zapasy żywności, firmy sprzątające pokłady samolotów, a także cysterny z paliwem. A na pasie startowym samoloty stoją w kolejce do startu po kilkanaście sztuk i nieustannie grzeją silniki, mając potem zaledwie chwilę, żeby wystartować. W międzyczasie na tym samym pasie – dla urozmaicenia – lądują inne maszyny latające. Jeśli siedzi się przy oknie w samolocie, można wspaniale to obserwować. Byłem pełen podziwu dla organizacji pracy lotniska i ze zdumieniem i zachwytem patrzyłem, ilu ludzi musi wykonać swoją pracę, żeby pasażer mógł wznieść się w powietrze. Jak można nad tym wszystkim zapanować? Poza batalią o hotel, lotnisko to jedyna rzecz, jaką zapamiętałem z Chicago. Samego miasta nie widziałem, może to i dobrze. Jak chcesz poznać Stany, nie trać czasu na Chicago – amerykańską rzeczywistość zniekształconą przez milionową Polonię.

 

Następnego dnia dotarłem wreszcie do Kansas City w stanie Missouri, gdzie odebrał mnie Marcin. Odbyło się bez żadnych komplikacji, linia American Airlines przebukowała mi bilet i wszystko było just on time. Wysłużony airbus bezpiecznie przewiózł mnie na miejsce. Marcin mieszka 1,5 godziny jazdy samochodem od lotniska w Kansas i musiał przyjechać po mnie po raz drugi. Był tutaj przecież dzień wcześniej i czekał na mnie, ale się nie doczekał. Gdy okazało się, że spóźniłem się na lot do Kansas, musiałem jakoś go zawiadomić, że dziś już nie dotrę wskutek niezawinionej przeze mnie sytuacji. Po wylądowaniu w Chicago niezwłocznie ruszyłem więc na poszukiwanie telefonu, a przy okazji przekroczyłem jakieś żółte linie i strefy, których nie powinienem przekraczać. I wtedy stało się – miałem spięcie z czarną amerykańską urzędniczką, przedstawicielką służb policyjnych. Poszło o to, że chciałem wrócić po mój porzucony w pośpiechu bagaż i wejść z powrotem przez drzwi z wyraźnym napisem: No Entry i innymi podobnymi, co znaczyło, że nie wolno tędy wchodzić.

Murzynka zagrodziła mi drogę i pytająco spojrzała mi w twarz. Jej facjata zdawała się mówić: „oj, popieściłabym cię, gagatku, paralizatorem!”. Łamaną angielszczyzną tłumaczyłem jej, w czym rzecz, a raczej wykrzykiwałem jakieś wyrazy, które może gdzieś tam otarły się o angielski. Policjantka zlustrowała mnie od stóp do głowy i pewnie zauważyła, że nie miałem krawata. A wiadomo, że klient w krawacie jest mniej awanturujący się, więc nastroszyła się i napuszyła, gotowa do konfrontacji z dziwnym przybyszem.

– Did you make a phone call? – zapytała z politowaniem, gdy zrozumiała, jak ważny był telefon do przyjaciela, choć nie byliśmy w teleturnieju. Ale ze znawstwem teleturniejowych zasad rzuciła mi nawet koło ratunkowe i zapytała, czy really chcę wrócić back? Gdy usłyszała z moich ust yes, uruchomiła system przywołania supervisora i musiał przyjść ktoś z wyższą rangą, żeby otworzyć dla mnie te drzwi. Trudno, jakiś zdesperowany polaczek w pomarańczowej kurteczce uparł się iść pod prąd. I nawet ich amerykański system zabezpieczeń nic na to nie poradzi.

 

Do legalnej pracy w Stanach Zjednoczonych zwerbowała mnie duża korporacja, po prostu American Company, jeszcze w Polsce. Wysłałem tylko moje CV i done. Załatwione. Dzięki pomocy Marcina, który odpowiednio zareklamował mnie w dziale HR odpowiedzialnym za rekrutację. Potem kilka miesięcy oczekiwania na pozwolenie z wydziału imigracyjnego na pracę i jazda do Warszawy po wizę. Kolejka nie była nawet długa, godzinka oczekiwania w ambasadzie i stanąłem przed obliczem pani konsul w średnim wieku z orlim nosem i eleganckimi okularami.

„No, przyczep się do czegoś” – pomyślałem. Wyglądasz mi na upierdliwą formalistkę, a przecież z tą pracą w Stanach to był żart. Nie chciałem robić Marcinowi przykrości i tyle. Ale teraz czas to przerwać, ja nigdzie nie pojadę. No ale pani konsul uznała inaczej i nie pytając wiele, wkleiła amerykańską wizę w mój paszport. Wiza typu H1B, która jednocześnie była kontraktem na pracę, ważna 3 lata, z nazwą mojego pracodawcy. W Stanach będę już należeć do niego, a gdy wypowiem mu posłuszeństwo, mogę już tylko pakować walizki i zabierać się stamtąd.

Nie było więc wyjścia i wyglądało na to, że naprawdę polecę za ocean. Potem American Company kupiło mi bilety lotnicze, sprawiając, że ta wizja stała się realna i namacalna. Żeby skomplikować sprawę, zażądałem najpierw prywatnej części mojej wizyty w USA i odwiedzin u Marcina, niewidzianego tyle lat wcześniej, a dopiero potem lotu do Karoliny Północnej, miejsca mojej pracy. Myślałem, że AC się zdegustuje, że kapryśny polaczek wymyśla dodatkowe loty, za które muszą płacić, a jeszcze nic nie pokazał, nie zarobił dla nich nawet dolara. Tymczasem okazało się, że… pełne zrozumienie. I tak poleciałem do Kansas City, a sześć dni później do Raleigh-Durham w Karolinie Północnej. Żeby było ciekawiej, leciałem znów przez Chicago. A co tam! Mają tanie paliwo, to niech latają jak kot z pęcherzem. Tyle że i ja latałem z pełnym organem, bo ileż kaweczek wypiłem w tych samolotach! Oczywiście przedtem Marcin znów musiał odwieźć mnie do Kansas na lotnisko. Ale on sam skomplikował kwestię transportu, ponieważ w czasie, gdy werbował mnie do pracy w Stanach, mieszkał jeszcze w Karolinie i tam mieliśmy się spotkać, ale tuż przed moim odlotem do USA zdążył się przeprowadzić dwa stany dalej. Myślał, że tam go nie dopadnę.

 

Marcin mieszka w domu służbowym w szczerym polu z żoną Agnieszką i dziećmi, dookoła są tylko pustkowia i tysiące sztuk pasącego się bydła. Wspaniałe miejsce dla osób z nadszarpniętymi nerwami i zestresowanymi na maksa. Po kilku dniach człowiek tak się wycisza, że słyszy swoje własne myśli. Missouri to typowo rolniczy i nie za bogaty stan. W czasie wojny secesyjnej w zasadzie należał do Unii, ale większość mieszkańców popierała konfederatów i niewolnictwo, a w końcowej fazie konfrontacji wypowiedzieli Północy posłuszeństwo. Wszędzie szutrowe drogi prowadzące donikąd i szum wiatru pieszczącego amerykańskie równiny. Mało kolorowych, głównie biali rządzą na ulicach. A na farmach hodują konie, kozy i bydło, ale zdarzały się lamy i bizony. Spędziłem tam 6 dni, ale niestety, głównie byłem chory i trawiła mnie wysoka gorączka, kaszel i krwawienia z nosa. Z Polski wyleciałem zainfekowany wirusem, który zmutował nad Atlantykiem i postanowił dać mi w kość od razu po wylądowaniu. Już na pokładzie boeinga do Chicago powodował, że kaszlałem jak oszalały, co wywoływało lekkie zdenerwowanie u podróżnych. Jedna pańcia, siedząca tuż przede mną Polka z Chicago, odwróciła się nawet do mnie i ostrzegła, bym nie kaszlał w jej kierunku. Co, do cholery, miałem zrobić? Udusić się? Utopić się w kibelku latającej maszyny? Wyskoczyć? O nie, paniusiu, w końcu amerykańska służba zdrowia postawi cię szybko na nogi. Wtedy jeszcze łudziłem się, że tak właśnie jest. Ale przeprosiłem krajankę, a w duchu dodałem: „Ty prukwo, co się czepiasz?”.

 

W jeden wieczór byliśmy w Kansas City na olbrzymim amerykańskim steku z przepysznej wołowiny wywołującej u wegetarianina dreszcze obrzydzenia. Kansas City to półmilionowe miasto założone w XIX wieku. Tu wszystkie miasta założono w XVIII lub XIX wieku – prosta historia. W centrum jest kilka drapaczy chmur i ogromny hol dworca kolejowego. To on pełnił ważną rolę w zdobywaniu Dzikiego Zachodu i ekspansji kolei żelaznej na zachód, wraz z którą podążały miliony osadników. Jest naprawdę ładny i przestronny, a wewnątrz urządzono muzeum miniatur lokomotyw i wagonów. Potem zawitaliśmy na rodeo na ujeżdżanie dzikich koni i byków. Tak właśnie zabawiają się chłopcy na Midweście, gdy mają czas, i była to całkiem fajna zabawa. Co prawda nie dla wszystkich, bo jednemu kowbojowi byk złamał miednicę. Po kilku sekundach podskakiwania na grzbiecie rozjuszonego byka kowboj przepiękną parabolą poszybował na glebę. Niestety, prawo ciążenia jest nieubłagane. Dodatkowo śmiałek nie wyczepił się z liny i byk w trakcie różnych ewolucji skoczył na niego tylnymi nogami, miażdżąc mu miednicę. Trzeba było uruchomić emergency team. Jednak ogólnie mi się podobało. Cały show zaczął się odśpiewaniem hymnu narodowego, a potem liczyło się to, kto najdłużej utrzyma się na byku. Byk otrzymywał punkty za wrażenie artystyczne, zależne od tego, jak skakał i fikał w powietrzu. Na arenie znajdowało się dwóch ubranych jaskrawo gości, których zadaniem było odciąganie uwagi rozjuszonego zwierzęcia od zrzuconego jeźdźca. Musieli być bardzo sprawni i wykonywali różne ewolucje przed bykiem, aby potłuczony jeździec miał czas pozbierać się do kupy i zejść z areny w jednym kawałku. A gdy wszystko zawodziło, zjawiał się człowiek-beczka. Wciśnięty w beczkę śmiałek kulał się po arenie i absorbował uwagę byka, a przy uderzeniach jego rogów był w niej bezpieczny. Beczka była ostatnią deską ratunku. Wciągające. Najlepsi kowboje mieli powybijane zęby i mnóstwo siniaków, ledwo chodzili ze zgiętymi kręgosłupami. Żeby postawić ich na nogi, nasz Narodowy Fundusz Zdrowia musiałby zaciągnąć pożyczkę na finansowanie takich procedur. Po kilku seansach na grzbiecie parzystokopytnego potwora o wadze przekraczającej jedną tonę szaleńcy, którzy ośmielili się wskoczyć na jego grzbiet, starzeli się w przyspieszonym tempie.

O Missouri jeszcze wam opowiem. Jak się potem okazało, byłem tam jeszcze dwukrotnie.

 

Karolina Północna to stan na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, wciśnięty pomiędzy Wirginię od północy i Karolinę Południową od południa, gdzie na małym odcinku graniczy także z Georgią. Jeśli spojrzeć na atlantyckie wybrzeże USA, to leży gdzieś w połowie linii wiodącej z Nowego Jorku do Miami na Florydzie. Od zachodu graniczy z Tennessee i prawie z Kentucky (choć nie stykają się), a od wschodu oblewa go Atlantyk. Gdyby przejechać po równoleżniku dalej, trafimy z Karoliny Północnej do Afryki Północnej i na Bliski Wschód. Zatem przyszło mi żyć w klimacie podzwrotnikowym i zwrotnikowym morskim. Jest tu zupełnie inaczej niż w Missouri, przede wszystkim znacznie cieplej, co wynika z położenia geograficznego, powietrze jest wilgotne i jest ciekawiej, jeśli chodzi o krajobraz. To teren bardziej zurbanizowany i kolorowy, mający dużo roślinności, a na zachodzie duży masyw Appalachów. Tak samo dużo jest kolorowych ludzi: oczywiście białych, ale też czarnych i Meksykanów. W zasadzie stany południowe Ameryki są już dwujęzyczne. W urzędach, sklepach – wszędzie obowiązuje język angielski i hiszpański, dlatego Meksykanie nie uczą się angielskiego. Wszędzie kwitnie oficjalna tolerancja i równouprawnienie, a rasizm pozostał tylko w głowach i sercach szaleńców. Ale kiedyś Karolina (zarówno Północna, jak i Południowa) były ostoją i matecznikiem konfederatów i wielbicieli niewolnictwa. Popierali wyjście z Unii i szczerze mówiąc, do dziś o tym się wspomina. Lokalni mieszkańcy często żałują i pytają, po co związali się z Północą. Ale nie ma żadnego ruchu politycznego, który oficjalnie popierałby pomysł ponownej secesji. To tu, w Karolinie (co prawda Południowej, ale kiedyś obydwie były jedną kolonią), w 1861 roku rozpoczęła się czteroletnia wojna secesyjna. Przyszło mi żyć w stanie partyzantów i niepokornych dusz. W wojnie domowej chodziło nie tyle o niewolnictwo, ile o prawo do wolności i zachowanie własnej tożsamości przez Południe. Konfederacja nie chciała uprzemysłowionej Unii i jej stylu życia, pragnęła zachować własną odrębność i niezależność. A w jej skład wchodziło, niestety, niewolnictwo. Karolinę odkryli Anglicy w XVI wieku i usiłowali osiedlić się na wyspie Roanoke. Ale ich morski desant się nie powiódł. (Będę jeszcze na tropie osadników, podróżując do ich amerykańskich korzeni razem z córką.) Dopiero kilkadziesiąt lat później Karolinę zdobyli Anglicy z Wirginii (po ustanowieniu tam nowych kolonii) i zakończyli sprawę dominacji. Pierwsza kolonia Anglików otrzymała nazwę Province of Carolina na cześć króla Anglii Karola I i tak powstała obecna nazwa.

 

Z czego słynie Karolina? To stan, gdzie liczą się świnie, indyki, kukurydza, soja i bawełna (należała do stanów bawełnianych z Georgią, Luizjaną, Tennessee, Missisipi, Teksasem, Florydą), stąd pochodzą słynni bracia Wright, którzy wynaleźli samolot. W zasadzie pochodzą z Ohio, gdzie Wilbur i Orville Wright prowadzili sklep rowerowy, ale w 1903 roku dokonali pierwszych udanych prób ze swoim prymitywnym samolotem na wydmie w Kill Devil Hills, gdzie wykorzystali dzikie wiatry Karoliny Północnej i miękkie piaszczyste wydmy zapewniające miłe lądowanie. Najdłuższy lot trwał prawie jedną minutę. Symbol samolotu widnieje na wielu oficjalnych dokumentach stanowych, na przykład na prawach jazdy.

 

Podczas lotu do Raleigh-Durham (to dwa miasta połączone w jedną aglomerację i mające wspólne lotnisko) przy kolejnej kawce przypominałem sobie początki znajomości z Marcinem. Usiedliśmy razem w jednej ławce w pierwszej klasie podstawówki. Już wtedy hodował w domu chomiki i pewnego dnia postanowił mi jednego podarować. Chomik był stary i otłuszczony i wymagał również interwencji weterynaryjnej w sprawie zbyt długich pazurków. Gdy weterynarz fachowo i z animuszem chwycił go w rękę, serce chomiczka nie wytrzymało i zwierzak wybrał się na tamten świat. Ze łzami w oczach, które zrobiły się zbyt duże z wrażenia, i z nadmiaru adrenaliny, zapytałem weterynarza, czy coś płacę za jego pracę. Na szczęście nic nie płaciłem, ale gdy następnego dnia Marcin zapytał, jak czuje się chomik, dostał niezły ochrzan, co za padlinę mi podarował. Wziął to sobie do serca, bo duma hodowcy została nadwerężona, i podarował mi drugiego, młodziutkiego już chomiczka oraz zaoferował codzienną pomoc w nadzorze nad potrzebami gryzonia. Potem zaczął do mnie przychodzić po szkole, i tak już zostało przez kolejne kilkanaście lat, a ja nie byłem mu dłużny.

 

Z zadumy wyrwały mnie kolejne spazmy kaszlu i katar niszczące moje ciało od kilku dni. Podchodziliśmy właśnie do lądowania i samolot kontynuował swoje ewolucje. Pod nami Raleigh – milionowa stolica Karoliny Północnej i osiemnastowieczne miasto. Tak dobiegał końca piąty lot, który wreszcie zawiódł mnie na miejsce. Kurcze, pięć lotów samolotem, a jeszcze nie rozpocząłem pracy! Jednak wtedy zajmowało mnie co innego, bo zmieniające się ciśnienie podczas lądowania było dotkliwie odczuwalne w moich zatokach i jamie nosowej. Nawet nie zauważyłem, kiedy pierdyknęła mi jakaś mała żyłeczka w nosie i zacząłem krwawić coraz obficiej. Siedziałem zupełnie z tyłu samolotu i początkowo myślałem, że to wodnisty katar kapie mi z nosa kropla po kropli. Kilka razy przejechałem sobie ręką pod nosem, bo nie miałem chusteczki. Aż nagle zorientowałem się, że prawie całą twarz i rękaw mam we krwi. Akurat jakiś współtowarzysz podróży odwrócił się i spojrzał na moje policzki unurzane w roztartej krwi, ściekającej dalej po szyi.

– Someone's bleeding on the board! – Ktoś krwawi na pokładzie! – podniósł rwetes. Zleciały się stewardesy i przynosiły mi naręcza papierowych chustek i ręczników.

– Are you sick? How are you? – nieustannie pytały, a ja robiłem głupią minę i duże oczy, jak wtedy, gdy dzierżyłem w ręku trupka chomika.

Tak przyszło mi lądować w Karolinie Północnej, gdzie czekały na mnie fermy świńskie. Stany to drugie państwo na świecie – po Chinach – pod względem wielkości pogłowia świń. Z lotniska w Raleigh odebrał mnie mój przyszły szef – Polak, manager mojej pierwszej fermy macior. Z samolotu wyszedłem z okrwawioną twarzą, szyją, rękami i koszulą, co budziło wyjątkowe zaciekawienie u podróżnych: co tam się działo i who the hell is this man? Wszędzie zaschnięta krew i poprzyklejane do skóry, sterczące w nieładzie kawałki chusteczek. W takim stanie zobaczył mnie mój szef i wyraźnie mu mina zrzedła. Pomyślał: „Kogo mi, do diabła, przysłali? Co za geriatria? Jak ktoś taki będzie pracować fizycznie?”. Ale to były już ostatki chorobowych komplikacji. Gdy wróciliśmy do normalnego ciśnienia, po odsiedzeniu z okładem na czole 20 minut, krwawienie ustało. Nigdy już się nie powtórzyło. Chociaż gdy byłem dzieckiem, miewałem częste problemy z krwawieniem. Zaliczyłem niejednego laryngologa, który z uporem maniaka wpychał mi do nosa dwumetrową taśmę z jakimś lekiem, żeby zatamować krwotok. I przez kilka dni był spokój, ale potem działo się gorzej, gdy postanowił mi tę taśmę wyciągnąć. Wyrywał ją ze skrzepami, a ja czułem się tak, jakby mi mózg wyszarpywał przez nos. Przełom nastąpił dopiero wtedy, gdy jeden z laryngologów najpierw gapił się w krwawiący nos i wysysał ssawką krew, aż potem nagłym ruchem chwycił jakąś igłę z kuleczką roztopionej platyny czy czegoś takiego na czubku i wprawnie skleił rozerwane kawałki żyłki. I jak ręką odjął, zero wyciekającej krwi. W końcu jakiś fachowiec – nie mogli od tego zacząć? Nie spodziewałem się, że krwawienie nastąpi wiele lat później na pokładzie amerykańskiego samolotu. Nie wiem, czy jakaś wróżka z anteny Polsatu mogła to przewidzieć. Zatem mój pobyt w Karolinie został naznaczony krwią i połączyły nas jej więzy. Więzy krwi. Nie wiem do dziś, co stało się z tą kulką platyny. Pewnie ją wcięło, co wnioskuję po tym, że detektory metalu przy bramkach sprawdzających pasażerów na lotniskach nie zabrzęczały podczas mojego przejścia, a szkoda – byłbym bardziej wartościowy.

 

Teraz jestem zdrowy jak byk, uodporniony, zahartowany (w styczniu w pracy chodzimy w krótkich rękawkach, choć czasem jest zaledwie plus 1–3 stopnie Celsjusza, ale w chlewniach jest ciepło, około 17–18 stopni Celsjusza) i przystosowany do warunków.

Gdy już szef odebrał mnie z lotniska, spałem w wypasionym hotelu w Wallace, a nazajutrz miałem badania lekarskie, gdyż American Company musiała sprawdzić, czy nadaję się do pracy. Najważniejsza sprawa to badanie w kierunku obecności narkotyków: czy sobie nie przyćpałem. W trakcie wizyty w przychodni musiałem zrobić siusiu w obecności pielęgniarki. Powinna mieć mnie na oku, żeby nikt nie mógł podmienić moich próbek moczu. Ale, pomimo licznych wysiłków, nie mogłem wykrzesać z siebie ani kropelki złocistej cieczy. Sprawę komplikował fakt, że to młode amerykańskie i niebrzydkie dziewczę stało za moimi plecami i słodkim głosem pytało niestrudzenie:

– Peter, did you finish? Piotrze, skończyłeś już? – i ciągle chciało wiedzieć, jak mi idzie. Myślałem, że cholera mnie weźmie. Może jeszcze mi potrzyma pojemnik na mocz albo co innego? Efektów nadal nie było. Piguła zmieniła taktykę, nakazała mi usiąść na widocznym miejscu i pić wodę z ogromnej butli. Miałem zgłosić się, jak mnie przyciśnie, a stało się to dopiero po pięciu wypitych kubkach mieszaniny wodoru i tlenu. Cóż za ulga, wierzcie mi. Niech sobie teraz grzebią w moim moczu. Problem polegał na tym, że od rana nic nie piłem, bo nikt nie mówił, że trzeba. W pierwszych dniach aklimatyzacji na innej półkuli człowiek nie ma ani apetytu, ani pragnienia. Do tego doszedł stres spowodowany przez gapiącą się pielęgniarkę, bo ja całe życie sikałem skrycie. W publicznych toaletach, gdy robił się nadmierny tłok i miałem zbyt natarczywych sąsiadów przy rzędzie pisuarów, zawsze udawałem, że już skończyłem, choćby mój pęcherz trzeszczał niebezpiecznie pod naporem tego, co w nim zazwyczaj jest, i oddalałem się w pośpiechu. A teraz taka katorga!

Następnie obejrzał mnie i osłuchał lekarz niewiadomej specjalności, wyraził opinię, że my, Polacy, jesteśmy jacyś tacy chudzi – i bez ciała, i bez tłuszczu. Co on? Z byka spadł? Nie widział mojego brzuszka? I tego wiszącego podgardla i cycków? Potem mnie znienacka zaszczepił na grypę jak bydło i wypisał opinię, że jestem zdolny do roboty. A co z moim kaszlem i moją zaimportowaną chorobą? Co to za lekarz? Gdzie jest dr House? Nie widzi, jak cierpię? (wtedy jeszcze chorowałem). Jakieś zwolnionko by dał, L4, czy co tam mają. A on nic. Powiedział, że mam sobie kupić leki w markecie i zażyć, i nie zawracać głowy błahostkami. Czy Wy to widzicie? Co za wyzysk chorych i steranych życiem ludzi. I faktycznie, pierwszymi słowami angielskimi, jakie wcieliłem w życie, były cold andcough („przeziębienie” i „kaszel”). Na półce z takim napisem w markecie znalazłem właściwe leki. Tak wygląda podstawowe leczenie, a amerykański lekarz pierwszego kontaktu nie kontaktuje się z nami w ogóle. Za wysokie progi dla nas. Idąc do przychodni, musimy sami wypełnić ankietę i podać stwierdzone objawy. Wówczas komputer wyrzuci opcjonalne choroby i nazwy leków do kupienia w markecie. I next.

 

Na koniec byłem w biurze naszej dywizji w Rose Hill, gdzie wysłuchałem opinii, jak wszyscy się cieszą, że przyjechałem, podpisałem mnóstwo dokumentów, polis ubezpieczeniowych, miałem szkolenie z BHP, aż w końcu zawieziono mnie do mojego miejsca przeznaczenia – do miasteczka Elizabethtown. To miejscowość leżąca na skrzyżowaniu dwóch dróg: 701 północ-południe i 87 wchód-zachód. Wynajęto mi pokój w średniej jakości motelu Days Inn przy Broad Street i dwa tygodnie mieszkałem tam, a firma płaciła. Ale później musiałem już radzić sobie sam. Od firmy dostałem relocation bonus, czyli trochę kasy na nowe życie. Teraz wynajmuję apartament – szumnie to brzmi, ale to nic specjalnego – ma trzy pokoje, łazienkę, mały kibelek i kuchnię z lodówką. Jakieś 35 metrów kwadratowych w sumie, tak więc moje lokum zajmuje około 0,02 % powierzchni stanu, gdyż Karolina Północna ma około 140 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni, z czego 10 % zajmuje woda. Moje mieszkanko znajduje się w podłużnym drewnianym baraku, który mieści cztery apartamenty ułożone szeregowo. Jeden z nich to mój – numer trzeci. Do środka wchodzi się od razu z ulicy, gdyż tu nie uznają korytarzy, a z tyłu, z kuchni, mam wyjście na trawnik. Jest kilka mebli po poprzednikach, ale takie meble wy trzymalibyście pewnie w garażu, a śpię sobie na materacu. Kupiłem go, tak jak pozostałe potrzebne sprzęty, we wszechobecnej sieci Walmart. Mieszkanko nie jest zawilgocone, nawet czyste, bo przedtem proponowano mi takie nory, że psa bym tam nie wpuścił. Wynajmuję je bez umowy od miejscowego cwaniaczka, biznesmena i lokalnego aptekarza. Co miesiąc muszę przynosić mu w zębach 300 dolców do apteki. Ale poza tym gość jest git, nie wtrąca się zanadto i nie kontroluje tego, co robię w jego chacie. Mam pełną swobodę. Mieszkanie wynajął mi oczywiście po wielkich prośbach i wstawiennictwie innej posiadaczki nieruchomości w Elizabethtown, która od lat wynajmuje Polakom i powiedziała mu, że Polacy to the best klienci. Nic nie zniszczą, a jeszcze sami naprawią, co trzeba. I tak zamieszkałem na Hill Street, 201 Hill Street Ap. 3, 28-337 NC. Wjazd był prosty, bezpośrednio z głównej arterii miasta – Broad Street, która w centrum miasteczka krzyżowała się z Poplar Street, odpowiednikiem drogi 701 wyprowadzającej ruch kołowy na północ i południe miejscowości. Karolina ma 100 hrabstw, a ja zostałem mieszkańcem Bladen County. Łącznie w Karolinie Północnej żyje osiem milionów mieszkańców, z małym haczykiem, a ja zostałem jednym z nich, powodując, że haczyk stał się troszkę większy, nieważne, że tylko okresowo. W Karolinie bije więc ponad 8 milionów serc tłoczących ponad 40 milionów litrów krwi, a moje 5 litrów napędzało moje ciało, by było gotowe do starcia z tutejszą rzeczywistością.

Uruchomiłem sobie prąd, wodę i telefon. Wszędzie – jako nowa osoba znikąd – musiałem wpłacić depozyty finansowe jako zabezpieczenie, że będę regularnie płacił rachunki. Przy wyjeździe oddadzą mi kasę, jeśli na moim koncie nie będzie długów. No, łaski nie robią. Posiadam już swoje konto w banku Wachovia i kartę VISA do niego, a więc moja wiarygodność wzrosła, mam swój Social Security number (amerykański ZUS, który też ledwie wiąże koniec z końcem). W trakcie załatwiania różnych formalności okazało się, że mój numer Social Security był już w obiegu, bo ktoś go podrobił i pechowo padło akurat na mnie. Byłem wzywany dwa razy do biura SS w celu udzielenia wyjaśnień, gdzie tłumaczyłem, że ja dopiero przyleciałem i legalnie pracuję w Stanach, i jeszcze nic nie zarobiłem. Nie zdążyłem. I się odczepili. A ten numer SS jest ogromnie ważny. Gdy go nie masz, to cię nie ma w Stanach, nie istniejesz. Kupiłem sobie w markecie telewizor za 85 dolarów i odbieram kilka programów. Głównie lokalne i NBC z Nowego Jorku.

 

Z ważnych spraw pozostało mi jeszcze zrobić amerykańskie prawo jazdy. Na razie używam polskiego, ale za długo nie mogę. Mam już pięcioletni zielony samochodzik – forda escorta, wersję amerykańską (sportową). Na razie chodzi dobrze i jestem zadowolony. Samochód ma ręczną skrzynię biegów, czym wyraźnie różni się od ogółu tutejszych samochodów mających automatyczne biegi. Escorta kupiłem od pierwszego poznanego tutaj Polaka – Daniela, który potem okazał się przyjacielem na wiele lat. Mój numer rejestracyjny to VPW – 2273 z napisem pod nim „North Carolina”. Mmm… tak sobie teraz myślę, że litery VPW z przodu niechybnie oznaczają: „VIP Piotr Włódarczak”, czyż nie? Mieszkam w dobrej, „białej” dzielnicy miasteczka, za sąsiadów mam dwóch Czechów i paru Amerykańców, a dwa rzuty kamieniem mieszkają dwie polskie rodziny, z którymi utrzymuję stały kontakt. Czasem zapraszają mnie do siebie, a i chadzam tam również nieproszony – po porady, popilnować im dzieci albo pogadać. Regionalna Polonia rozrzucona po całym stanie liczy około 30–35 osób, wszyscy związani są z tą samą firmą i pracują dla American Company i jej spółek. Kiedyś, w latach 1997–1999, American Company ściągnęła z Polski około 80–90 Polaków do pracy i okazali się najlepsi z obcokrajowców. Potem długo, długo nikt nie przyjeżdżał, a nawet większość rodaków wróciła do Polski, tworząc tam polski oddział firmy. Aż nadszedł rok 2006, a wraz z nim moja osoba. Dla miejscowej Polonii stałem się wydarzeniem kulturalnym i zapraszano mnie – jako nowego – na wszelkie spotkania, a ja naprawdę nie miałem nic przeciwko temu. Pamiętam, że na pierwszym zlocie ogólnopolonijnym większość uczestników nie wiedziała jeszcze, że jestem Polakiem, bo przedstawiano mnie po prostu: someone new – „ktoś nowy”. Po wymianie kilku zdań jedna Polka nawet pochwaliła mnie z uznaniem: „Ale wspaniale mówisz po polsku!”.

 

Pracuję teraz na wielkiej (kilka tysięcy sztuk) fermie świńskiej „Squier” – muszę dojeżdżać codziennie 30 minut w każdą stronę, bo fermy są rozrzucone w szczerym polu. Dookoła latają sępy, krążą oposy i czasem kojoty. Managerem jest Polak, ten, który odbierał mnie z lotniska i pomógł załatwić Social Security number. Na razie nie narzekam, opiekuje się mną, ale często każe mi siedzieć po godzinach. Uważa, że nie może mi folgować tylko dlatego, że jestem Polakiem, jak on. Asystentem managera jest Rosjanka (5 lat w USA), nawet dobrze się z nią rozmawia – po angielsku – bo ona polskiego w ogóle nie rozumie. Pochodzi spod Moskwy. Jest dwóch białych Amerykanów – w tym szef mojego departamentu rozrodu na fermie i trzy Murzynki – oraz szóstka Meksykanów obojga płci. Meksyki są nawet sympatyczne i bardzo spokojne. W biurze mówi się w językach: angielskim, hiszpańskim i polskim, często we wszystkich naraz. Czasem dochodzi rosyjski, bo asystentka gada też sama ze sobą, żeby nie zapomnieć brzmienia ojczystej cyrylicy. Pracuję głównie w departamencie breedingu (rozrodu), zajmujemy się wykrywaniem rui u świń oraz ich kryciem, czyli inseminacją. A poza tym przeganiamy świnie w różne miejsca fermy, na porodówki i z powrotem, do krycia, kolczykujemy młode loszki, szczepimy i mamy mnóstwo innych zajęć, o których jeszcze wam opowiem. Pracujemy od 6.00 rano, a w poniedziałki i czwartki od 5.30 do 15.00. Długo, cholerka… Mamy 45–50 minut przerwy na lunch około 11.00, ale lunch trzeba mieć ze sobą i nie może to być wieprzowina. Jest duży reżim sanitarny, na fermę trzeba wchodzić goło i wesoło, kąpać się i zakładać ciuchy robocze łącznie z bielizną. Wtedy można przejść na stronę czystą, czyli tam, gdzie są świnie. Po pracy cała odzież robocza idzie do prania, a my znów pod prysznice i dopiero potem zakładamy ciuchy normalne. Casual clothes. Nie wolno niczego przynosić z zewnątrz bez mycia i dezynfekcji. Można łatwo przywlec jakąś chorobę groźną dla świń, a odstawiamy tutaj 2000 prosiąt tygodniowo, co daje 8000 miesięcznie, czyli około 100 tysięcy rocznie. To obrazuje skalę produkcji i poziom ryzyka. Zanim w ogóle zacząłem tutaj pracę, miałem cztery dni kwarantanny, żeby uniknąć przedostania się mikrobów z Europy. Polegała na tym, że cały czas wolny przeleżałem na łóżku w Days Inn, jadłem meksykańskie żarcie i oglądałem wszystkie filmy o Bondzie 007, bo akurat trafiłem na całą serię w TV. Tak garowałem w łóżku, że panie sprzątaczki nie mogły wejść i zmienić mi pościeli. Mówiłem im, że nie chcę, że po co? Zmienią za cztery dni. Ale nie chciały o tym słyszeć. Dziwiły się, że trafiły na takiego mruka jak ja i warowały pod drzwiami w nadziei, że w końcu zechcę wyjść do sklepu i będą mogły się wykazać. Ale nie doczekały się! Nawet szef motelu dzwonił i interweniował w tej sprawie, prosząc, żebym codziennie udawał się na krótki spacerek.

– Idź – mówił cierpliwie – i zobacz how beautiful is America!

W końcu musiałem wyjść, a wtedy działały sprzątaczki. Nigdy nie wejdą, żeby sprzątać przy mnie.

 

Trzeba tu naprawdę zapieprzać. Po przyjściu do pracy musimy niezwłocznie odbić kartę, najpóźniej o 6.00. Potem zaliczają spóźnienie, a za trzy spóźnienia może być potrącona dniówka lub obcięta premia produkcyjna. Na razie udaje mi się nie spóźniać i mam czyste konto. Jest tylko 7 dni płatnych i wolnych w roku. Widzicie, jak mało? Tak jest w pierwszym roku pracy i w drugim. Dopiero później jest tych dni więcej – 14, a po kilku latach pracy nawet 21. Są to tak zwane wolne dni w ramach programu PTO (urlopowego) i można przeznaczyć je na wypoczynek, co nie jest niczym dziwnym, ale można zużyć swój urlop na… chorowanie, a właściwie na podreperowanie zdrowia. Tutaj nie wolno chorować: jeśli ktoś jest chory i ma absencję, a nie jest w szpitalu na intensywnej terapii, to te dni potrącane są z urlopów! Pracuję teraz w systemie 12/2, czyli tylko co drugi weekend mam wolny, ale niedługo będą 3 dni wolne dla każdego co drugi tydzień (od piątku do niedzieli). Tak więc do lekarza idą ludzie naprawdę chorzy, a większość chorób leczy się na własną rękę. W marketach dostępne są podstawowe leki do kupienia i samodzielnego stosowania. Dlatego moim kaszlem i krwawieniem nie zainteresowałem nikogo z personelu medycznego podczas badań, byłem dla nich mało ciekawym przypadkiem.

Mamy jeszcze 7 dni świąt państwowych, które też są wolne, a gdy przyjdzie nam wtedy pracować, mamy prawo do innego dnia urlopu w zamian. Tymi świętami są: Easter – 1 dzień Wielkanocy, w maju Memorial Day, 4 lipca, czyli Dzień Niepodległości, we wrześniu Święto Pracy, Święto Dziękczynienia w listopadzie, a w grudniu aż dwa dni wolne: Christmas Day i Nowy Rok. Do tego dochodzi 1 dzień personal choice, czyli mogę sobie sam wybrać dowolny dzień w roku, kiedy mogę olać pracę. W Stanach mają jeszcze inne święta, ale niestety, trzeba wtedy pracować. Są to: Martin Luther King Day w styczniu, w lutym pieprzone walentynki i President’s Day – ku czci pierwszego prezydenta USA George’a Washingtona, w październiku Columbus Day – ku czci Krzysztofa Kolumba i 31 października – Halloween i dyniowy szał.

 

Po pracy robię sobie zakupy w Walmart – największej sieci handlowej w Stanach i może na świecie. Jest fajna, bo przyjmują zwroty nawet rozpakowanych i używanych już produktów (oprócz spożywczych i kosmetyków) w ciągu 90 dni od zakupu. To market spożywczo-przemysłowy, ale naprzeciwko jest też drugi, typowo spożywczy Food Lion.

Coś tam sobie gotuję i jem dwa razy dziennie, czyli po południu albo wieczorem, a resztki biorę na lunch na następny dzień. Jest tutaj trochę półproduktów i można szybko coś zrobić, nawet smacznie, jeśli się postarać. Wybór w markecie jest jednak zdecydowanie mniejszy.Amerykanie nie potrzebują 30 marek mleka: 3–4 zupełnie im wystarczają. Tak samo jest z piwem, liczy się głównie Budweiser, Miller, Bud Light i starczy. Znacznie więcej jest różnego typu mrożonek, substytutów, gotowych do użycia dań, które wystarczy tylko umieścić w mikrofalówce. Mięso mają – wbrew opinii Samoobrony – zdrowe, świeże i bardzo smaczne. Świń nie faszerujemy niczym: ani hormonami, ani antybiotykami – mają być zdrowe, a jak nie są i źle rokują, to się je zabija, bo koszty leczenia są za wysokie i nic to nie daje. Poza tym świnie nie mogą cierpieć. Tak więc weterynarze nie mają tutaj wiele do roboty. Dają jedynie dyspozycje o szczepieniach, witaminach, starają się raczej zabezpieczać całe stada przed infekcjami. Czasem rozkroją jakąś padlinę, żeby zobaczyć, czy są zmiany w organach wewnętrznych. Pobiorą wycinki do badań i wtedy określą leki. Życie, wbrew utartej opinii, nie jest tutaj zbyt tanie, ale zdarzają się rzeczy mające naprawdę niskie ceny, na przykład elektronika czy markowe ciuchy. Byt jest łatwiejszy i spokojniejszy niż w Polsce, bo jeżeli się ma jakąkolwiek pracę, spokojnie wystarcza na jedzenie, na paliwo do auta i opłaty związane z domem. Nawet jak na więcej już nie wystarczy, to wszyscy mają zapewnione życie na podstawowym poziomie. Są tutaj biedni ludzie, ale biedni inaczej – tacy, co nie mają co zainwestować. Dopiero późniejszy kryzys ekonomiczny przysporzy rzeczywistych biedaków śpiących w samochodach i tanich motelach, myjących się w łazience w markecie – prawdziwych bezdomnych.

 

Jest trochę mało czasu na zwiedzanie, ale można pojechać w Apallachy, są podobno wspaniałe, ludzie jeżdżą tam na narty. Można jechać nad ocean, są nawet piękne piaszczyste plaże i wysepki. Jutro jadę tam na rekonesans, więc sam sprawdzę, choć pogoda nie nastraja jeszcze do kąpieli. Można wypuścić się stąd na Florydę, ale to już jest wyprawa na kilka dni. A jeśli się ma zaledwie 2–4 dni wolnego, jak my na fermach, można jechać do Waszyngtonu, Nowego Jorku, Filadelfii i Atlanty – te miasta są w zasięgu wielogodzinnej jazdy autem. Udając się w dalszą podróż, trzeba wybrać samolot, ale to już większa komplikacja.

A teraz kilka podstawowych faktów, które rzucają się w oczy nowicjuszowi w Stanach:

 

• Brak płotów wokół domostw, są tylko bramy wjazdowe, ale bez ogrodzenia.

• Często widać śmietnisko i bałagan wokół domów, które same ledwie trzymają się kupy (ale są też i wypasione domy, zależy od rejonu). Domy buduje się głównie z drewna, desek i płyt pilśniowych. Dwa kopniaki i wchodzicie do środka: czasem sprawiają wrażenie naprawdę opuszczonych. Często mają charakterystyczną drewnianą werandę ze skrzypiących desek i z balustradami. Tam siedzą sobie dziadki na bujakach i kolebią się w nich, ciesząc się końcówką życia w promieniach karolińskiego słońca. Nie wiem tylko, czemu tak bałaganią wokół. Szczególnie poza miastami. Kiedyś pytałem Amerykańca, dlaczego nie wywiezie starych karoserii po nieistniejących już autach i tych leżących na podwórzu. Zapytał, czy mi one przeszkadzają. Bo jemu nie, a wywiezienie kosztuje. Tak więc u Amerykanów zdecydowanie przeważa zmysł praktyczny nad estetycznym. Mówiąc o budownictwie mieszkalnym, nie sposób pominąć trailerów, czyli przenośnych baraków, które właściciele lub najemcy rzucają, gdzie popadnie, i mieszkają sobie w nich w najlepsze. Często baraki stoją na cegłach i nic nie trzyma ich w podłożu. Dlatego tak pięknie fruwają w sezonie tornad i huraganów.

• Wysoka kultura jazdy autem: nikt się nie spieszy, kierowcy jeżdżą wolno, nie trąbią, nie denerwują się, nie wyzywają od ciuli i najgorszych. Przestrzegają limitów prędkości, co nas, Polaków, szczególnie szokuje. Mają generalnie tak zwaną kulturę przechodnia. To on zawsze ma pierwszeństwo i to on ma rację, on wymaga ochrony. Jest ich tak mało, że gdy przechodzień idzie ulicą, wszyscy kierowcy zatrzymują się i główkują, którędy on może pójść, uważając, żeby, broń Boże, nie zajechać mu drogi. Oczywiście w dużych metropoliach jest ździebko inaczej, ale ja mieszkam w miasteczku, które ma 4 tysiące mieszkańców. Sam doświadczyłem tego, jak wszyscy kierowcy wodzili za mną wzrokiem z wyraźnym napięciem na twarzy i z nogą nad pedałem hamulca, gdy beztrosko przechodziłem przez ulicę. Ale czułem się ważny, mogłem wstrzymać cały ruch kołowy wokół mnie w jednej chwili. Wystarczyło, żebym nagle zmienił kierunek marszu, zaskakując kierowców.

• Wrodzona kultura na zewnątrz: choć jest tyle różnych nacji, nie kłócą się ze sobą, ale pozdrawiają się, przepraszają, czują się tu wszyscy bezpiecznie.

• Brak pijaków, tirówek, żebraków, band wyrostków. Nie wiem, gdzie oni są. Obowiązuje zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych, na ulicy nie można wypić nawet piwa. Jak chcesz się upić, to siedź w domu. Alkohol nie jest też dostępny w żadnym markecie, oprócz piwa. Wódki sprzedaje się w specjalnej sieci sklepów poza miastem. Brak „świerszczyków” w sklepach, marketach, a erotyka jest kodowana i płatna, tylko dla dorosłych, dostarczana internetem lub pocztą po potwierdzeniu wieku odbiorcy. Młodzież nie jest więc poddawana pokusom. I ja też nie, a szkoda.

• Łatwość i szybkość załatwiania spraw, na przykład notariusz publiczny pracuje bezpłatnie i w kilka minut robi, co trzeba; sprawy bankowe załatwia się wprost z samochodu, banki są tak zbudowane, że dookoła krążą samochody i nieliczni klienci włażą do środka budynku. Pani w banku otwiera okienko i załatwia z kierowcami, co potrzeba, bez gaszenia silnika.

• Wszędzie są cmentarze, nawet przydomowe, a raczej porozrzucane wszędzie groby. Można sobie założyć swój cmentarz za domem, a nawet idąc chodnikiem w mieście, można nagle natrafić na płyty nagrobkowe wbudowane w chodnik lub groby wystające z trawnika w parku.

• Wszędzie są niezliczone ilości małych i dużych kościołów różnych wyznań, ale jakoś one mnie śmieszą. W telewizji są takie kanały, gdzie non stop gadają pastorowie i różni ludzie z tupecikiem na głowie, przemawiając do rzeszy ludzi, że reprezentują Boga i trzeba ich słuchać, ale to jakoś trąci kiczem i jarmarkiem. Nasze kościoły, choć czasem nudne i pełne hipokryzji, mają lepszą atmosferę do zadumy.

• Mało polityki w życiu codziennym obywateli, a na pewno nikt nie jest tutaj męczony w TV przez światłych, świętych, jedynie słusznych, patriotycznych i wszystkowiedzących polityków tak jak u nas w Polsce. Nie ma tu lepszych Amerykanów, którzy reszcie mówią, jak żyć. Amerykanie w rozmowach nie emocjonują się polityką. Może gdy przychodzi do wyborów prezydenckich, to podniecają się trochę więcej.

• Sześć godzin różnicy pomiędzy Polską i wschodnim wybrzeżem USA. Gdy zadzwonię do Was o 15.00, u Was będzie już 21.00. Niech nikt nie waży się do mnie dzwonić o 11.00 czasu polskiego, bo wtedy będzie u mnie 5.00 rano i na pewno Was ukatrupię!

 

Wygląda więc, moi drodzy, na to, że nie tylko dotarłem do Ameryki, ale wbiłem się zębami i pazurami w amerykańską rzeczywistość i jeszcze od niej nie odpadłem. Zacząłem zdobywać Amerykę, i to bez przelewania krwi w sensie walki, bo jak wiadomo, trochę jej upuściłem. I pomyśleć, że kiedyś najpotężniejsze kraje Europy: Anglia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia toczyły wieloletnie zacięte boje o ten kraj i kontynent. Każdy pragnął wydrzeć go dla siebie. A potem była wojna o niepodległość Stanów i uniezależnienie się od swoich protektorów, wojna domowa (secesyjna) o ustanowienie nowego ładu i stylu życia oraz liczne wojny z Indianami, żeby ukraść ich ziemie. Wreszcie liczne wojny nowożytne prowadzone już przez synów Ameryki, lecz poza kontynentem. Ciała zabitych żołnierzy różnych narodowości wciąż jednak napływały do ojczyzny. Ileż trupów tu leży? A mnie wystarczyło wsiąść do samolotu, aby tutaj przybyć. A może właśnie mój lot samolotem do dzisiejszej Ameryki był możliwy dzięki tym wszystkim wojnom? Bez nich Stany nie byłyby takim samym krajem, jakim są dziś. Zresztą w Europie też trup na trupie leży. Więc przyganiał kocioł garnkowi.

Living in the usa

Skrzynka pocztowa

 

 

 

Marzec–kwiecień 2006

 

Obecnie jest u nas wiosna z elementami lata. Słupek rtęci na moim zewnętrznym termometrze często szybuje powyżej 25 stopni Celsjusza. Flora kwitnie już wokół wszystkimi możliwymi kolorami, zwiastując rychłe nadejście pory, w której przyroda eksploduje życiem po zimowej stagnacji. W mojej dzielnicy jest teraz pięknie. Mieszkam sobie nadal w moim apartamenciku w okolicy willowej, domy nie są tutaj zanadto okazałe, ale też nie rozpadają się. Otoczone są zielonymi i zadbanymi trawnikami, na których rosną drzewa pokryte świeżutkimi i apetycznymi pąkami kwiatów. Uliczki takie jak moja Hill Street to małe asfaltowe alejki, którymi spaceruję sobie wśród domów i rzędów skrzynek pocztowych stojących przy drodze. Trochę dalej na tej samej ulicy żyje polska rodzina – Ania i Robert z dwójką córek, a odrobinę dalej, na Morningside Drive, kolejna – Kasia i Daniel z małym synkiem Mikołajem. Stanowimy wszyscy ważną odnogę Polonii – klan z Elizabethtown. Do niego pretenduje również następna para rodaków – Asia i Piotr, choć mieszkają w Wallace.

 

Wypuściłem się już moim samochodzikiem do pobliskich miasteczek: Lumberton na zachodzie, Clarkton na południu, Clinton na północy i większego Wilmington na wschodzie, nad oceanem. Wszystkie miasteczka zbudowane są według tej samej koncepcji i są do siebie bardzo podobne. Takie same domy, ulice, dyndające kable, reklamy i neony, sklepy, markety, kościoły, toćka w toćkę to samo i w ten sam sposób rozmieszczone. Jedyne, co je różni od siebie, to tablice z nazwą miejscowości przy wjeździe. Charakterystyczne są specyficzne kuliste wieże ciśnień górujące nad zabudowaniami. Duże miasta również są zbudowane na jedno kopyto: te same wieżowce w tych samych miejscach, te same kwartały ulic w downtown, skrzyżowania pod kątem prostym – prądu nigdzie nie oszczędzają, dają po oczach iluminacjami jak w Las Vegas. Ruch miejski jest duży, ale kierowcy jeżdżą wolno. Podczas mojego pobytu w Stanach nie widziałem nikogo, kto by wymusił pierwszeństwo przejazdu lub wyprzedzał na trzeciego! Jeśli ktoś taki był, to na pewno Polak, i to zanim miał przyjemność obcowania z drogówką, czyli jakiś początkujący. Tu wszystko musi być safe.

Wystarczy zwiedzić jedno miasto, a poczujemy się, jakbyśmy zwiedzili je wszystkie. Z tych, które później widziałem, jedynie Nowy Jork, Waszyngton i San Francisco znacznie wyróżniają się swoją architekturą i klimatem spośród reszty.

 

Za zaglądanie komuś do skrzynki pocztowej wkracza FBI, bo otwarcie jej to przestępstwo federalne. Skrzynki są jak na filmach, takie budki różnych rozmiarów, często ozdobione malunkami, naklejkami, ornamentami, a nawet flagami narodowymi. Nie są w żaden sposób zamykane, a można znaleźć w nich karty kredytowe, czeki i wszelkie ważne dokumenty. Jednak nikt nie śmie otwierać cudzych skrzynek pocztowych ani zabierać z nich czegokolwiek. Gdy listonosz doręcza list, wkłada go do skrzynki, otwierając jej bok i podnosząc do góry specjalną klapkę na znak, że coś jest w środku. Tak samo, gdy chcemy wysłać list: wkładamy go do środka i podnosimy klapkę. Znak dla listonosza, żeby się zatrzymał. Oczywiście wcześniej trzeba nakleić znaczki. Ponieważ nie jestem zbyt normalny, więc pewnego dnia, wyjeżdżając do pracy, wsadziłem do wnętrza skrzynki szklaneczkę z czystą wodą i kartką z napisem: „Napij się, jeśli musisz” i podniosłem czerwoną klapkę. Na pewno tu zajrzy. Było dość ciepło, więc chciałem, żeby człowiek rozwożący listy się nie odwodnił. Gdy wróciłem, wewnątrz znalazłem adnotację: „Dzięki chłopie, God bless you”. I jakoś tak miło mi się zrobiło.

 

Obrót płatniczy jest w dużej mierze oparty na poczcie, bo większość mieszkańców wysyła czeki. Tak właśnie płacę za prąd, wodę, telefon. Jedyne listy, jakie wysyłam, to wypełnione i podpisane czeki. Gdy adresaci je otrzymają, spieniężają je w banku i w ten sposób obciążają mój rachunek bankowy. Ktoś może nawet pójść do banku z wypisanym czekiem, ale bez podpisu jego wystawcy i oświadczyć, że autoryzacji wypłaty dokonał przez telefon, a bank wypłaci mu kasę, Ale gdy kogoś złapią na oszukiwaniu, to jest skończony totalnie i żaden bank nie będzie z nim gadał. Tutaj do obrotu czekami wszyscy są przyzwyczajeni i mają do nich zaufanie, nawet za zakupy w sklepie można wypisać czek i dać w kasie. Już widzę, jak w Polsce kupujący daje czek za pełen kosz zakupów w markecie, i to wieczorem – gdy nie ma możliwości jego weryfikacji. Wyśmieją go od razu, a czekiem każą się podetrzeć. Tutaj nikt nie uważa tego za coś zdrożnego. Wszyscy sobie wierzą. W podobny, bardzo uproszczony sposób dokonuje się płatności kartami płatniczymi. Wystarczy, że przez telefon podamy numer swojej karty i kwotę, a już dokonaliśmy transakcji. Nikt nie pisze żadnych przelewów, wszystko załatwia się ustnie. Tak można kupić sobie cokolwiek na odległość. Mam wrażenie, że amerykańskie banki – pomimo rozwiniętych technologii – nie są tak zabezpieczone jak w Europie. Stawiają na rzetelność klientów i nieuchronność działania policji, która wychwyci oszustów. Opłaca im się inwestować raczej w organa ścigania niż we własne zabezpieczenia i poprzez policję odstraszać przestępców od swoich systemów.

 

Jak wspominałem, jakoś radzę sobie z gotowaniem. W pracy są mikrofalówki, więc tam odgrzewam sobie tę część posiłku, którą zabieram na break-time. Gotuję różnie – albo przyrządzam jakieś tanie mrożonki, smażę różne mięsa, makarony, ryże, czasem byle co, a czasem coś naprawdę dobrego: zupę fasolową, rosołek z kurczaka, pomidorową, kotleciki wieprzowe z cebulką w sosie własnym pokryte żółtym amerykańskim serem provolone i brzoskwiniami, z purée ziemniaczanym, gotowanymi warzywami i kolbami kukurydzy plus coca-cola z lodem. Po pracy zawsze robię sobie deserek: lody waniliowe lub truskawkowe z puddingiem i winogronami albo gęstym sosem wiśniowym, lub jem najwspanialszy na świecie mleczny deserek ryżowy firmy Kozy. I do tego kawusia… W USA jakoś tak się porobiło, że spożywam więcej kawy niż herbaty, co było dla mnie nie do przyjęcia w Polsce. Prawie w ogóle nie jem tutaj chleba, już nie wiem, co to jest polski chleb i jak smakuje. Ostatnio jadłem serek homogenizowany z rzodkiewką i cebulą, ale dobry był. Taka namiastka gzika po poznańsku. Nie mylić z dzikiem. Niestety, nie znają tutaj kefiru i porządnych twarogów, a mnie brak czasem najprostszych polskich smaków i dań.

 

Raz po raz wychodzę jednak na miasto w poszukiwaniu gotowego pożywienia. Głównie chadzam wtedy do bufetów, które mają charakter szwedzkich stołów i jada się w nich do oporu, ile się tylko zmieści w żołądku, za opłatą 8–9 dolarów. Czas żerowania nie gra roli, od razu dają tam stertę czystych talerzy zwiastujących wielkie żarcie. W moim miasteczku jest jeden chiński bufet i jeden standardowy o nazwie „Front Porch”, gdzie w niedzielę stołuję się czasem wśród setki Murzynów, którzy akurat wyszli ze swoich kościołów i biesiadują w nim godzinami do późnego popołudnia. Takich odświętnych ubrań i fryzur, jakie oni mają, jeszcze nie widzieliście, a są tak wygalowani, wyprasowani, wypieszczeni, jakby zaraz do ślubu szli. Ubierają się bardzo jaskrawo: na żółto, czerwono, fioletowo, a starsze panie na biało – dla odróżnienia od białych kobiet, które lubią czerń. Włosy mają niezwykle misternie zaplecione w setki warkoczyków z kolorowymi koralikami i gumeczkami. Warto to zobaczyć, bo tego nie zauważy się nigdzie na co dzień. To naprawdę fajny lokalny koloryt etnograficzny.

 

W tutejszych amerykańskich sklepach zlokalizowałem kiełbasę produkowaną na licencji… właściwie nie wiadomo jakiej i chyba sami sobie jej udzielili. To jest marka „polska kielbasa”, z taką właśnie pisownią i biało-czerwoną flagą na etykiecie, ale smakuje jak lepsza parówka z trocinami – zjadliwa, jak się jest bardzo głodnym, i nawet da się ją upiec na grillu. Poza trocinami na pewno zawiera w sobie mielone kości, wymiona, skóry i wnętrzności. Brzmi nieapetycznie, ale wygląda i pachnie wprost przeciwnie. W sumie to normalne, jesteśmy jak drapieżcy szarpiący surową tuszkę ofiary, tyle że wszystko mamy wygotowane i nie widzimy, jak to się robi. W ogóle dużo jest tutaj akcentów polskich, takich drobiazgów, na przykład w filmach i serialach bohaterowie chodzą w koszulkach z biało-czerwonymi flagami i napisem „Poland” na piersi, co chwilę mówiąc, że ktoś jest z Polski, mieszkał w Polsce, zna Polskę. Ostatnio emitują reklamę w TV, w której występuje najprawdziwszy polski aktor, i gada w niej po polsku. Wszyscy napotkani Amerykanie raczej wiedzą, gdzie leży Polska, wiedzą, że jej sąsiadem są Niemcy, a kłopot mają z Czechami i innymi europejskimi krajami. Spośród nich znają jeszcze Rosję, Francję i Wielką Brytanię. Spotkałem raz czarnoskórego żołnierza USA, bo niedaleko E-town jest wielka baza wojskowa Fort Bragg w Fayetteville, który przemówił do mnie po polsku: „co tu robią Polacy na dalekiej prowincji?”. Okazało się, że ma żonę Polkę i usłyszał moją rozmowę z Danielem po polsku w lokalnej księgarni.

 

Gorzej z edukacją Meksykanów. Na początku pytali mnie: „jak tam u ciebie w Moskwie?”. Albo czy papież Polak – w końcu oni są katolikami i znają go – to jest taki sam Polak jak ja? Jakoś nie wpadli na to, że pochodzimy z tego samego kraju. Ale na ich usprawiedliwienie powiem, że ja nie wiem, kto jest południowym sąsiadem Meksyku. Mój świat to inna bajka dla nich, a ich rzeczywistość to dla mnie kompletna nowość. Meksykanie znają niektóre polskie wyrazy: „przyjaciel” – tak mówią do mnie, ale niestety, „przyjaciółka” – choć bardzo ich ten wyraz bawi, okazał się zbyt trudny nawet po trzech dniach ćwiczeń. Umieją za to powiedzieć: „jak się masz?” i zaczynają kumać „dziękuję”. Wiedzą, że tak mają do mnie mówić, gdy im coś dam. Jednak zbyt mocno interesują się wyrazem na „k”, którego czasem używam w akcie desperacji. Pytają, co on oznacza, gdy wykrzykuję do nich: „Pedro, kurwa mać!”. Mówię im, że to słowo oznacza „zakręt” – curve po angielsku to właśnie zakręt – i znaczy, że się wykolejają w pracy. Po prostu są zakręceni. Nazywają mnie Pepe, Pietro albo jakoś inaczej w swoim niezrozumiałym dla mnie hiszpańskim dialekcie. Ale muszę stwierdzić, że Meksykanie są spokojnymi, grzecznymi, uczynnymi ludźmi i są weseli, choć ogólnie leniwi, nie nadają się do ciężkich prac i na stanowiska kierownicze. Mają swojego bossa w firmie, który ich odwiedza i klaruje po hiszpańsku różne procedury firmy. Znam gościa, bo on mnie przywiózł do hotelu Days Inn w Elizabethtown z biura dywizji w Rose Hill w styczniu 2006. Fajny gościu, zawsze, jak przyjedzie na fermę, to krzyczy: Peter, how you doing? Czasem meksyki karmią mnie swoimi specyfikami, które są ostre, i obserwują, czy wykrzywiają mi gębę. Wszystko jedzą ze swoimi plackami podobnymi do naleśników i w nie wszystko zawijają. Mam wrażenie, że cokolwiek w nie zawiną, to zjedzą, a bez placka ani rusz. Bez niego umrą z głodu. Zdarza się, że też jadam takie placki i do środka wkładam mielone mięsko usmażone z cebulą, czosnkiem, i ketchup. Potem wcinam, mlaskając, a sos cieknie mi po wszystkim. Meksyki z nudów robią mi kawały, na przykład zamykają mnie w klatce dla świń, straszą, znienacka wyskakując spod prysznica na nagusa i z groźną miną. Dobrze, że jest ta groźna mina, bo naprawdę nie mają się czym pochwalić, jeśli spojrzeć w dół. Ja za to maluję ich specjalnym markerem (kredką do znakowania zwierząt) po plecach, czyli oznaczam, że mają ruję i mają iść do inseminacji. Wspólnie polujemy też na myszki, z którymi się potem bawimy. Jednak gryzonie później znikają w niewyjaśnionych okolicznościach i mam nadzieję, że nie trafiają do zwojów meksykańskich placków na lunch. O cholera! Muszę uważać, czym mnie częstują podczas posiłków. Ostatnio podali mi coś, co dziwnie chrzęściło w zębach, i mieli głupawe uśmieszki na swoich ciemnych facjatach. Neurobiałko niewiadomego pochodzenia.

 

Mamy też trzy dorodne Murzynki na fermie: Myrę, Sheilę i Rebeccę. Choć miłe, trzymają się w swojej grupie i tak gadają po angielsku, żeby trudno było je zrozumieć (głównie przez ich intonację). Ale jak zechcą ze mną gadać – siedzę z nimi przy stole podczas przerwy na lunch – to zaczynają mówić wolno i zmieniają język. Murzynki podczas pracy mają takie cierpiące miny, które dodatkowo podkreślają przewracające się z ostentacją wielkie białka w ich oczach, jakby dźwigały na sobie brzemię całego świata z jego problemami. Zaglądają mi też w talerz, co jem na śniadanie, a raczej na lunch, bo są ciekawe, czym żywimy się w Europie. Raz zainteresowały je gołąbki, ale jak stwierdziły, że są w kapuście, to powiedziały, że nie są królicami. Jednak ździebko na język spróbowały.

 

W telewizji dają głównie pierdoły, takie same jak u nas. Jeśli ktoś ma kablówkę, może obejrzeć znane nam seriale: „Nash Bridges”, „Wojskowe Biuro Śledcze JAG”, „Law and Order” – kryminał czy „CSI: Kryminalne Zagadki”. W reklamach trafiają się aktorzy: Robert De Niro, Clint Eastwood, Tom Hanks i inne gwiazdy Hollywood. A więc trochę inaczej niż u nas w Polsce, gdzie królują serialowe gwiazdy średniego kalibru. Amerykańskie reklamy działają na mnie tak samo jak polskie, czyli mam je w dupie. Mam taką zasadę, że im droższego aktora, celebrytę lub inne indywiduum zaangażuje reklamodawca w swoim spocie, tym mniej interesuje mnie jego produkt i raczej go nie kupię. Goście wydają więc na reklamę mnóstwo kasy, a efekt jest przeciwny. Nie lepiej wziąć kogoś normalnego? Każdy chciałby zarobić. Jeśli ktoś jest dobrym muzykiem, aktorem, sportowcem, niech realizuje się w swojej dyscyplinie, w której chcę go podziwiać. Gdy rozmienia się na drobne na ekranach TV, wywołuje u mnie politowanie. Pewnie jestem zawzięty i zazdrosny. I don't care.

Kurka, w ogóle nie oglądam dzienników, nie czytuję gazet, nie mam jeszcze internetu, nie wiem, co się dzieje w szczegółach w Polsce i na świecie. Żyję jak człowiek pierwotny – po swojemu, z dnia na dzień. Nic, tylko pracuję, a potem jem i śpię. Czasem bardzo tęskno mi do Polski, do bliskich, do mojej dzielnicy, ulicy, sklepu, ale nie można dać się opanować temu uczuciu. Jeśli przebywa się już dłużej na obczyźnie, organizm sam przystosowuje się, przestaje myśleć o tym w odruchu obronnym i po prostu żyje sprawami bieżącymi. W końcu pionierzy zdobywający amerykański ląd muszą być wolni od takich uczuć, bo inaczej polegną.

 

Na pewno nie jest tutaj lekko. Znam kilka polskich rodzin, finansowo zdążyli się ustawić, ale to wszystko zostało okupione dużym kosztem. Przede wszystkim życie jest jałowe, nie ma takich spontanicznych gości ani imprezek jak w Polsce, wariackich pomysłów, polotu i fantazji, wszystko musi być w schedule lub agendzie – zaplanowane z góry. Nikt z Polaków nie ma tutaj przyjaciół Amerykanów – takich na zabój. Każdy sobie swoją rzepkę skrobie i niewiele wie o drugim, choć na zewnątrz głośno się pozdrawiają. Ale może za mało jeszcze znam typowych Amerykanów. Gdy siedzę w domu, słychać tylko hulający wiatr i czasem silnik przejeżdżającego auta. Nikt nie chodzi po ulicach i nie rozmawia, wszyscy są pozamykani w swoich domach. Rzeczywistość jest drobiazgowo uporządkowana i przewidywalna, wręcz nudna. Amerykanie są prości w obsłudze i poukładani, wystarczy powiedzieć im, co mają robić, a będą tak działać. Gdy powiesz im: „nie ruszaj tego”, nie ruszą. A Polak stwierdzi: „Dlaczego? Kto mi zabroni?”. W Polsce każdy jest najmądrzejszy i chce mieć ostatnie słowo, wszyscy chcą rządzić, bo myślą, że są pępkiem świata. Amerykanie nie mają takich aspiracji, ale dzięki temu, że robią swoje, stali się potęgą militarno-gospodarczą i są w pewnym sensie rzeczywistym pępkiem świata, a nie tylko w swoich czczych życzeniach. American hub of World. W Polsce chcemy mieć wszystko: autostrady, linie kolejowe, piękne hotele, mosty, ale najlepiej z daleka od nas. Protestujemy przeciwko wszystkiemu, nawet współczesne wiatraki nam przeszkadzają. Owszem, mieliśmy trudną i wyniszczającą nas historię, ale wszędzie widzimy wrogów, Polska ginie, katolicyzm jest zagrożony, wszędzie żydokomuna. Jak dobrze, że mogę tutaj odpocząć od takiej mentalności. Już nasz poeta stwierdził kiedyś, że Polacy to wspaniały naród, ale beznadziejne społeczeństwo. Kiedy będziemy jednym i drugim? Jednak nie mam czasu na takie rozważania, bo na co dzień liczy się wyłącznie praca, praca i rutyna. Mówiąc po wojskowemu, jestem tutaj „kotem” i muszę zapieprzać, choć na karcie mam status płatniczy menedżerski, czyli nie pracuję na godzinówce, ale na stałej pensji i muszę – wymóg firmy – wszystkiego uczyć się od podstaw. Na razie jestem production trainee – to pozycja wyjściowa do dalszego awansu.