Mogłaś być Anną - Aleksandra Mak - ebook

Mogłaś być Anną ebook

Aleksandra Mak

3,7

Opis

Gosia pracuje w dużej korporacji. Goni za awansem, coraz lepszymi warunkami życia. Wyposaża mieszkanie, zapewnia sobie maksimum komfortu, gromadzi wokół siebie dziesiątki przedmiotów cieszących oko piękną formą. O macierzyństwie zaczyna myśleć, gdy ma już właściwie wszystko, co da się kupić za pieniądze. W wieku czterdziestu lat. Wyścig z zegarem biologicznym okazuje się niełatwy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (10 ocen)
4
1
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aleksandra Mak
Mogłaś być Anną
© Copyright by Aleksandra Mak 2009Patronat medialny: www.planujemydziecko.pl
ISBN 978-83-7564-218-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Tę książkę poświęcam wszystkim kobietom,

które stoczyły walkę o życie swojego dziecka,

tym, które tę bitwę wygrały,

i tym, które ją przegrały,

jak również tym, które batalia ta dopiero czeka.

Poświęcam ją także mężczyznom,

którzy w każdej sytuacji potrafią wesprzeć swoje partnerki,

nie ustawiając się z boku w pozycji widza.

Rozdział 1

Ciężkie, dębowe drzwi z ozdobnymi stalowymi okuciami, metalową kołatką w kształcie głowy lwa i wymyślnie powyginaną żeliwną klamką zatrzasnęły się za mną z hukiem. Kołatka odskoczyła i opadając z powrotem na miejsce, wydała z siebie metaliczny szczęk.

Stanęłam na kamiennym przedprożu i wystawiłam twarz ku słońcu, ciepłemu kwietniowemu słońcu. Jego promienie delikatnie pieściły moją twarz.

Przepełniała mnie radość, tak niepomiernie głęboka, że chciało mi się krzyczeć. Chyba nigdy, po prostu nigdy, nie czułam się tak bardzo szczęśliwa.

Będę matką! Będę matką, śpiewało mi w duszy. Z trudem powstrzymałam swoje usta, by na głos nie obwieściły tych słów całemu światu, nie wykrzyczały okrągłych, rozkosznych literek, jak podniosłego psalmu. Będę matką! Będę matką! Aż dziwne, że pieśni mojego ciała nie słyszeli nieliczni jeszcze o tej porze przechodnie. Mijali mnie obojętnie, z głowami pochylonym ku ziemi, przygarbieni, śpieszący się do swoich nic nieznaczących spraw.

Głupcy! – chciałam krzyknąć – czyż nie widzicie, że przyszła wiosna, że świat jest piękny, że obok was stoi człowiek naprawdę szczęśliwy? Stańcie na chwilę! Spójrzcie w niebo. Życie przecieka wam pomiędzy palcami, a wy tego nie zauważacie.

Nie odezwałam się jednak słowem. Zeszłam statecznie po kamiennych schodkach – nie mogłam po nich jak zwykle zbiegnąć, przecież nie byłam już głupią podfruwajką; wewnątrz mnie rosło nowe życie i nadszedł czas, żeby zacząć zachowywać się odpowiedzialnie, aby nie zrobić krzywdy ani sobie, ani swojemu maleństwu. Powierzchnia schodów była wygładzona tysiącami stóp, które stąpały po nich od dziesiątek lat. Ile z nich niosło równie szczęśliwych właścicieli? Stopnie w słońcu lśniły matowym blaskiem. Czy blask może być matowy? Zaciekawił mnie ten problem, na moment rozżarzył synapsy nerwowych ścieżek w moim mózgu, zamigotał i zgasł.

Przecięłam mały placyk, dotarłam do bazyliki Najświętszej Marii Panny. Zagłębiłam się w uroczy zaułek i weszłam na ulicę Mariacką, najpiękniejszą ulicę w Europie. Tak przynajmniej twierdzili znawcy, a ja się z nimi zgadzałam. Wędrowałam nią, postukując obcasami o kamienny bruk. Donikąd się nie spieszyłam, więc z przyjemnością podziwiałam cudowne przedproża, obok których powoli rozstawiali swoje kramy bursztynowi sklepikarze. Miodowa biżuteria skrzyła się w słońcu, przyciągając mój wzrok. Przystanęłam przy szklanej witrynie. Różnorodność barw i kształtów wystawionych tam przedmiotów przyprawiała o oczopląs. Patrzyłam na słonie z podniesionymi i opuszczonymi trąbami, na ważki, konie, żabki, delfiny, pieski, kotki, hipopotamy i inne zwierzaki. Niektóre z nich miały nieco monstrualne kształty i niespotykaną w przyrodzie anatomię. Podziwiałam noże do papieru lśniące polerowaną stalą; naparstki, kolczyki, kostki do gry i różnokształtne medaliony: owalne, okrągłe, w kształcie łezki, kwadratowe, prostokątne. Więziły w postarzanym srebrze bryłki bursztynu o różnorakich barwach, począwszy od mlecznobiałej, poprzez żółć i brąz, aż po krwistą czerwień i czerń; jedne przejrzyste, inne matowe, jeszcze inne o fakturze przypominającej nieobrobione, pospolite kamienie polne. W niektórych medalionach artysta uwypuklił tylko naturalne piękno bursztynu, w innych przyozdobił je misternymi rzeźbami kwiatów, zwierząt, kamei, w jeszcze innych stworzył różnokolorowe jantarowe kolaże.

Spojrzałam na kolię zrobioną z kulek bursztynu szlifowanych na wzór brylantów. Obok leżał pierścionek i kolczyki do kompletu. Przez chwilę walczyłam z pokusą, by wejść i je kupić. Miałam co świętować, a w moim portfelu spoczywała nowiutka platynowa karta kredytowa. Powściągnęłam jednak swoje chęci, sycąc jeszcze przez chwilę wzrok pięknem biżuterii.

Ruszyłam dalej, z obawą przechodząc obok żeliwnej armaty, spoglądającej w moim kierunku pustym i czarnym oczodołem; każde działo, nawet to nienabite, raz do roku samo z siebie strzela. Miałam nadzieję, że dla tej armaty nie jest to właśnie ten wyznaczony dzień.

Idąc, zerkałam w paszcze kamiennych rzygaczy. Patrzyły na mnie smutne, bezrobotne – oczekiwały na deszcz, by móc z radosnym chlupotem wypluwać na drogę hektolitry zbieranej z dachów wody. Cieszyła mnie myśl, że dzisiaj prawdopodobnie nie będzie padać.

Minęłam kram z obrusami i serwetkami zdobionymi kaszubskim haftem. Żółte, czerwone i błękitne niciane kwiaty zachęcająco uśmiechały się do mnie, bym przystanęła i coś nabyła.

Na następnym przedprożu ekscentrycznie ubrana kobieta rozstawiała manekiny wystrojone w bure dżersejowe suknie, nieco wystrzępione i miejscami dziurawe, zdobione szydełkowanymi liśćmi i kwiatami. Na bezgłowych szyjach manekinów porozwieszała fantazyjne kapelusze. Przystanęłam i przez moment podziwiałam te stroje, zastanawiając się, w czyj gust chciała utrafić tworząca je artystka. Wśród moich znajomych nie znałam nikogo, kto zdecydowałby się na zakupienie u niej czegokolwiek.

Po kilku chwilach jałowych rozmyślań powędrowałam dalej.

Przeszłam pod łukiem Bramy Mariackiej i stanęłam na Długim Pobrzeżu. Owionął mnie powiew ciepłego wiatru przesyconego specyficznym aromatem Motławy. Z przyjemnością wciągnęłam go w nozdrza. Lubiłam to. Lubiłam zresztą Gdańsk. Po wielu latach mieszkania w tym mieście, zżyłam się z nim i pokochałam, chociaż to uczucie nie przyszło od razu i rodziło się w bólach. Długo byłam na Gdańsk obrażona. Nie chciałam w nim mieszkać. Marzyła mi się Warszawa z jej blichtrem, zapachem pieniędzy i wielkim biznesem. Uważałam, że tylko w Warszawie można żyć, inne miasta to zaścianek i prowincja. I miałam rację, Gdańsk był zaściankowy, ale w tej swojej zaściankowatości pełen uroku i taki bardziej dla ludzi, spokojniejszy do życia, a jednocześnie tętniący życiem. Musiałam dojrzeć do tej miłości. A może po prostu się zestarzałam?

Żachnęłam się. Co mi tu za myśli chodzą po głowie? Przecież jestem młoda, bardzo młoda. Gdzie mi do starości?

Rozejrzałam się. Kawiarniane ogródki były już otwarte. Postanowiłam uczcić cudowną nowinę i wstąpiłam do pierwszej z brzegu knajpki. W moim stanie nie mogłam pić szampana, więc zamówiłam espresso z dużą ilością śmietanki.

Pogłaskałam się po brzuchu. Jeszcze nic nie dało się wyczuć – był płaski, z twardymi mięśniami, o które dbałam regularnie na cotygodniowych zajęciach fitness. Ale gdzieś w środku mnie rosło nowe życie, malutkie i delikatne, lecz już z zapisanym kolorem oczu, wielkością nosa i numerem buta.

A zaczęło się tak fatalnie. Przyznałam się mojemu ginekologowi, do którego od lat regularnie uczęszczałam na kontrolne badania, że od kilku miesięcy usiłuję zajść w ciążę i nie udaje mi się. Był to lekko szpakowaty, starszy mężczyzna, sprawiający wrażenie niezwykle kompetentnego. Kiedy go odwiedzałam, zawsze znalazł chwilę, by zamienić ze mną kilka słów na tematy ogólne, a nie tylko medyczne – rozmawialiśmy o polityce, pogodzie, rodzinie, nowej sztuce wystawianej w naszym teatrze, skandalu związanym ze znanym gdańszczaninem. Lekko łysiał na czubku głowy, nie zapuścił sobie jednak pożyczki – bez zbędnej próżności łyskał glansowaną skórą, a włosy rosnące po bokach czaszki zaczesywał za uszy. Ktoś powiedział, że wygląda trochę jak ksiądz. Była to prawda – przypominał duchownego nie tylko z wyglądu, ale też i ze sposobu bycia.

Tym razem spojrzał na mnie drwiąco znad rogowych okularów, które zsunęły mu się na czubek nosa.

– Takie stare krowy powinny myśleć o trumnie, a nie o rodzeniu dzieci – prychnął ironicznie.

– Jest pan chamem i gburem! – wykrztusiłam zbulwersowana. Nigdy bym się po nim nie spodziewała takich słów. A tak mu ufałam! – Złożę na pana skargę! Znalazł się młodzieniaszek. Stary, obrzydliwy cap!

Trzęsąc się z oburzenia, wybiegłam z gabinetu.

– To konował, kompletny idiota! – wykrzyknęłam w poczekalni do siedzących tam kobiet. Podniosły na mnie zdumione spojrzenia. Tego gabinetu nie odwiedzał plebs, zawsze spotykałam tu kobiety eleganckie i na poziomie. Spoglądały teraz na mnie ze skupieniem, zastanawiając się prawdopodobnie, czy nie pomyliłam lekarzy – psychiatra urzędował bramę dalej.

Uciekłam, goniona ich potępiającym wzrokiem. Dojechałam do domu i tam dopiero się rozpłakałam. Dobrze, że nie było Marka. Po co miałby patrzeć na moją słabość?

– Idiota, podlec, zwyrodnialec! – rzucałam inwektywy, szlochając i tłukąc pięścią oparcie fotela.

Minęło dużo czasu, zanim się uspokoiłam. Usiadłam skulona na dywanie, wtuliłam się w poduszkę i kołysząc się jak dziecko chore na autyzm, zaczęłam rozmyślać. Nie uznawałam spraw przegranych. Coś takiego dla mnie nie istniało. Osiągnęłam wszystko dzięki mojej determinacji i ciężkiej harówce. Niczego mi nie brakowało, miałam świetną pozycję w mojej bardzo dobrze płatnej pracy, cudowne mieszkanie, kochającego męża, krąg sprawdzonych przyjaciół. Teraz uznałam, że przyszedł czas na dziecko. Stworzyłam dla niego idealne warunki do rozwoju i wychowania.

Cóż z tego, że miałam czterdzieści lat? Starsze ode mnie kobiety bez problemu zachodziły w ciążę i rodziły, nie był to wiek matuzalemowy. A nikt, kto mnie nie znał, nie dałby mi więcej niż trzydziestkę. Cóż, trochę to kosztowało i pieniędzy, i wysiłku, ale opłacało się. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś może się nie udać. Tego nie brałam pod uwagę, zburzyłoby cały mój plan misternie zaplanowanego życia.

Walnęłam pięścią w bogu ducha winną poduszkę.

– Mam to w dupie! – wycedziłam przez ściśnięte zęby. – Pokażę temu bucowi, że zajdę w ciążę. Każda debilka to potrafi, cóż to dla kogoś takiego jak ja?!

Mój mózg pracował na najwyższych obrotach. I nagle przypomniałam sobie! Doktor Aleksandra! Tyle lat ją znałam, chyba lubiłyśmy się, wypiłyśmy razem wiele beczek piwa i ciężarówek wódki. A ona przecież była specjalistą od niepłodności! Nie korzystałam z jej usług jako lekarza, bo to tak głupio chodzić do dobrej znajomej, ale teraz nie miałam wyboru. Tylko ona mogła mi pomóc.

Zerwałam się z podłogi. Przygnębienie minęło jak ręką odjął. Rzuciłam się do komórki i nerwowo zaczęłam przeglądać książkę telefoniczną.

– Mam, mam! – wykrzyknęłam, kiedy znalazłam numer do niej, i roześmiałam się. Wrócił mi dobry humor. Wiedziałam, co robić, i energicznie wzięłam się do pracy.

Wcisnęłam guziczek z zieloną słuchawką. Aparat zaczął się łączyć z wybraną przeze mnie pozycją. Zniecierpliwiona, wsłuchiwałam się najpierw w trzeszczące szumy, a później w długie sygnały dzwonka.

– Odbierz, nie rób mi tego – mruczałam pod nosem. – Nie rób mi tego.

– Halo – odezwał się w słuchawce śpiewny głos. Aleksandra była nie tylko dobrym lekarzem, była też znaną piosenkarką, ale przedkładała leczenie ludzi nad śpiewanie.

– Olu, kochanie, tu Gosia. Masz czas, żeby pogadać?

– Dla ciebie zawsze. Robisz jakąś imprezę? – zainteresowała się.

– Nie – zająknęłam się. – Potrzebuję porady z twojej dziedziny.

– Co się stało? – w jej głosie zabrzmiała troska.

– Nie mogę zajść w ciążę – wykrztusiłam. Dlaczego odczuwałam taki ogromny wstyd, wypowiadając te słowa? Znowu zachciało mi się płakać. Poczułam się jak człowiek drugiej kategorii.

– Och, dzięki Bogu, że to tylko to – odetchnęła z ulgą. – Myślałam, że stało się coś gorszego.

– To właśnie jest dla mnie coś strasznego – obruszyłam się.

– Ależ rozumiem cię. Tylko że z tym prawdopodobnie poradzimy sobie. Bałam się, że rozchorowałaś się na coś, z czym mogłybyśmy mieć dużo większy kłopot.

– Pomożesz mi? – zapytałam z nadzieją w głosie.

– Oczywiście – odparła radośnie. – Bułka z masłem. Nic się nie martw. Przyjdź do mnie jutro, około siedemnastej, do gabinetu. Pogadamy.

– Tak po prostu? – zdumiałam się. – Przecież do ciebie są olbrzymie kolejki. Dostać się do ciebie z dnia na dzień graniczy z cudem.

– Nie wygłupiaj się – roześmiała się. – Nie po to rzygałyśmy razem po pijaku do jednego kibla, żebyś musiała się przejmować jakimiś kolejkami do mnie.

Jej śmiech jeszcze długo dźwięczał w moich uszach jak niebiańskie dzwoneczki.

Poszłam do niej o tej siedemnastej, i zaczęło się.

Najpierw musiałam wspiąć się na wyżyny dyplomacji i przekonać Marka, żeby zbadał sobie nasienie. Ola na wstępie postawiła niepodważalny warunek – nie będzie mnie diagnozować, jeżeli Marek nie podda się badaniu.

– Zrozum – cierpliwie mi tłumaczyła – jest takie samo prawdopodobieństwo, że problem leży po twojej, jak i po jego stronie. A zbadanie mężczyzny jest proste i mało kłopotliwe. I potwierdza albo wyklucza go ze sprawy.

– Jak ja mam mu to powiedzieć? – czułam się zagubiona. – Przecież taka rozmowa podważy jego męskość? Jak mam to mu powiedzieć? – powtarzałam bezradnie.

– Daj spokój – Ola była niewzruszona. – Jesteście małżeństwem od kilkunastu lat i nie potrafisz z nim rozmawiać? A chcesz wspólnie z nim wychowywać dziecko? Wychowanie dziecka to sprawa dużo trudniejsza niż jakaś tam rozmowa.

– Porozmawiam – zgodziłam się potulnie. Miała rację. Chciałam na ziemię sprowadzić nowe życie, a bałam się jednej głupiej rozmowy.

Wieczorem wypiłam dla kurażu szklaneczkę whisky i, nieco się zacinając, zagaiłam:

– Coś nam nie wychodzi to płodzenie dziecka. Może byśmy porozmawiali na ten temat z jakimś fachowcem?

– Co masz na myśli? – Marek spojrzał na mnie zaciekawiony. Jego oczy lśniły miłością i tkliwością, jak zwykle. – Chcesz zasięgnąć porady u tej rodziny zza Motławy, mającej dziesiątkę dzieci? Widziałem, że ta kobieta znowu jest w ciąży.

– Nie wygłupiaj się! – burknęłam. – Myślałam o jakimś lekarzu od niepłodności.

Spojrzał na mnie z wyższością, wstał i poszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił z jakąś karteczką.

– Wyobraź sobie, że już wcześniej o tym pomyślałem. O, proszę – zamachał triumfalnie zadrukowanym świstkiem papieru. – Zrobiłem sobie badanie nasienia. Chyba jest wszystko w porządku – wręczył mi druczek. – Teraz twój ruch. Czas na ciebie, żeby się zbadać.

Patrzyłam w osłupieniu to na kartkę, z której nie potrafiłam nic mądrego wywnioskować, to na Marka. Miał taki zadowolony wyraz twarzy, jakby mi zrobił psikusa. W końcu wybąkałam:

– A ja się tak bardzo bałam porozmawiać z tobą na ten temat.

Przysiadł się do mnie i mocno przytulił, całując w policzek. Jak ja lubiłam jego zapach!

– Mój malutki głuptasek – powiedział czule. – Gdybyś nie była brunetką, pomyślałbym, że jesteś blondynką. Czego ty się bałaś?

Wtuliłam się w niego mocno. Pachniał dobrą wodą po goleniu i pierniczkami – swoimi feromonami i miłością. Jak dobrze mieć przy sobie kogoś tak kochającego, kto stał za mną murem przez tyle lat, znosząc moje histerie i załamania, szalone pomysły i ciągłą potrzebę gonienia za nie wiadomo czym; po prostu ze stoickim spokojem żył z osobą o nieco niezrównoważonym charakterze.

– Ja już też byłam u lekarza – przyznałam się cichutko. – Byłam u Aleksandry.

– Jak u Aleksandry, to jestem spokojny. To czarodziejka, z nią na pewno nam się uda! – Roześmiał się i z rozmachem pocałował mnie w usta. – Idę zrobić coś na kolację.

A w nocy kochaliśmy się z takim żarem jak za dawnych lat. Może dlatego, że myśl, iż ktoś inny przejął pałeczkę dowodzenia, ukoiła nasze nerwy, wlała w nas nadzieję i pozwoliła z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Następnego dnia zaniosłam Oli wynik badania nasienia Marka. Studiowała go w skupieniu, kręcąc ze zdumienia głową.

– Jak u dwudziestolatka. Widać, że nie pracuje z laptopem na kolanach. To przegrzewa jądra i niszczy plemniki.

– Tak – potwierdziłam. – Woli stacjonarne komputery z dużym ekranem i wygodną klawiaturą.

– Tyle bezpłodnych par przeszło przez ten gabinet, a Marek jest pierwszym mężczyzną, który sam wpadł na to, że to z jego winy może być problem. Nie chciałam cię zniechęcać, ale dla większości mężczyzn propozycja zbadania nasienia jest szokiem. Czują się, jakbym z nich drwiła. Niejeden ciężko się na mnie obraził i z leczenia wyszły nici. W tej kwestii jestem nieugięta. Masz niezwykłego męża. Skąd tyś go wzięła?

– On po prostu zawsze był – odparłam i zdumiałam się. Rzeczywiście, był zawsze ze mną. I w tygodniowym żłobku, i w przedszkolu, i w szkole. Zawsze był. Mieszkaliśmy w tym samym bloku, drzwi w drzwi. Wyjście za niego za mąż było tak naturalnym procesem, że nikt nie wyobrażał sobie, iż może być inaczej. A zwłaszcza my.

Ponieważ nasieniu Marka nie można było niczego zarzucić, dla mnie zaczęła się gehenna. Co kilka dni bladym świtem odwiedzałam laboratorium i oddawałam litry krwi do niezliczonych probówek. Ręce miałam skłute jak narkoman. Dobrze, że zazwyczaj nosiłam bluzki z długimi rękawami, nikt więc tego nie widział.

Żeby sprawdzić, czy mam jajeczkowanie, musiałam codzienne biegać do Oli na badania ultrasonograficzne,

Później zaliczyłam jednodniowy pobyt w szpitalu i bardzo bolesne prześwietlenie z podawaniem kontrastu, by sprawdzić drożność jajowodów. Pomimo że Ola prawie cały czas była przy mnie, tych kilka godzin spędzonych w szpitalu napełniło mnie obrzydzeniem i ogromnym wstydem. Iluś obcym osobom musiałam opowiadać o swoich problemach. Co chwilę ktoś inny czegoś ode mnie chciał. Co chwilę ktoś inny próbował mnie badać ginekologicznie i tylko moje histeryczne protesty powstrzymywały te zakusy.

Spędziłam kilka godzin, siedząc na okropnym łóżku w olbrzymiej sali, gdzie towarzyszyło mi sześć obrzydliwie śmierdzących bab, nie wiadomo na co chorych. Czym ja się mogłam od nich zarazić?! Starałam się o tym nie myśleć. Dygotałam z przerażenia i zimna, otulając się połami cieniutkiego szpitalnego szlafroka, pod którym miałam szpitalną koszulę z idącym od szyi aż poniżej pępka rozporkiem, którego nie można było zapiąć, bo pozbawiony był guzików i troczków. A musiałam być ubrana w te wyblakłe szmaty, które na sobie wcześniej miały tysiące innych kobiet, bo na oddziale mogłam nosić tylko szpitalne ubrania. Taki głupi przepis, którego nie można było ominąć.

Zacisnęłam zęby i postanowiłam przetrwać. To dla ciebie, dzidziusiu, który jesteś jeszcze dwoma osobnymi komórkami we mnie i w Marku, szeptałam w myślach. To dla ciebie, moje maleństwo, którego jeszcze nie ma, ale które na pewno za jakiś czas pojawi się na świecie.

Wyszłam ze szpitala, czując olbrzymie upokorzenie, ale też i dumę, że przetrwałam wśród tych brudnych, od lat niemalowanych ścian, z których gdzieniegdzie łuszczyła się farba, odpadał tynk, a kafle w łazienkach były spękane i pożółkłe od starości, bo przeżyły dwie wojny światowe i czekały teraz trzeciej.

Jak można kulturalnych ludzi, przyzwyczajonych do cywilizowanych luksusów i płacących olbrzymie składki na opiekę zdrowotną, zmuszać do przebywania w tak skandalicznych warunkach?!

Ola, przeglądając moje wyniki, kajała się:

– Bardzo cię przepraszam za ten szpital i rozgardiasz. Niestety, niektóre badania można zrobić tylko w szpitalu. W Gdańsku, niestety, mamy do dyspozycji tylko państwowe szpitale. Trzy prywatne są w budowie i jak tylko zaczną funkcjonować, moje pacjentki nie będą musiały korzystać z państwowych placówek, ale jak na razie nie mam innego wyjścia.

– Nic się nie stało – skłamałam. – Wszystko jest do przeżycia.

Uśmiechnęła się promiennie. Zawsze mnie zdumiewało, dlaczego taka piękna kobieta poświęciła się chorym ludziom. Jest tyle ciekawszych dziedzin życia. A ona była tak charyzmatyczną piosenkarką, że przeznaczywszy nieco więcej energii na karierę artystyczną, zaćmiłaby wszystkie światowe jednosezonowe gwiazdki. Byłaby gwiazdą, której blask lśniłby na firmamencie nieprzerwanie przez dziesiątki lat. Ale ona wolała spędzać czas pośród pacjentek – chorych, czasem niedomytych i cuchnących głupich bab.

– No tak – mruknęła, z zadumą studiując stosik gęsto zapełnionych liczbami karteluszków. – Wychodzi twój sposób życia. Zbyt intensywny jak na kobietę. Nie znałabym ciebie, ale patrząc na te wyniki od razu odgadłabym, jakim typem człowieka jesteś. Bizneswoman – prychnęła z lekką pogardą – żyjącą zbyt szybko, pod ciągłym napięciem. Zarabiającą majątek tylko po to, żeby go wydawać na kosmetyczki i zabiegi, które mają zatrzymać młodość jej ciała. A taki sam efekt uzyskałaby intensywniej odpoczywając, zdrowo się odżywiając, wysypiając się i więcej czasu spędzając na świeżym powietrzu.

– Nie mam zamiaru zmieniać swojego sposobu życia – bąknęłam urażona. Nienawidziłam, gdy ktoś tak moralizował. Zaczęłam mieć wątpliwość, czy dobrze zrobiłam, prosząc ją o pomoc. Wieloletnia znajomość zmniejszyła dystans lekarz – pacjent i prawdopodobnie wydawało jej się, że ma prawo do pouczania mnie. A to nie była prawda, nikomu takiego prawa nie dałam. Nikomu nie wolno było mnie pouczać! Ani drwić ze mnie.

Spojrzałam na nią, gniewnie marszcząc czoło. Patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek z igrającym na ustach filuternym uśmiechem, co wprawiło mnie w zdumienie. W jej oczach spostrzegłam współczucie i morze sympatii.

– Już? Skończyłaś się wkurzać? – zapytała. – Że też wszystkie bizneswoman muszą reagować w ten sam sposób – sarknęła. – Nie mam zamiaru ingerować w twoje życie ani namawiać cię do zmieniania w nim czegokolwiek. Ja tylko tłumaczę, skąd prawdopodobnie biorą się twoje kłopoty. Chciałyśmy dorównać mężczyznom i udało nam się to świetnie – w jej głosie zabrzmiała ironia. – Zapadamy na męskie choroby z taką samą częstotliwością jak mężczyźni i w zamian za to pozbywamy się czysto kobiecej zdolności przedłużania gatunku. Jeszcze trochę, a mężczyźni będą zmuszeni rodzić dzieci, bo kobiety nie będą miały na to czasu. I w ogóle zapomną, jak się to robi.

– To chyba nie moje zmartwienie – wzruszyłam ramionami.

– Jasne – Ola wyprostowała się i przybrała profesjonalny wygląd. – Wydaje mi się, że masz dużą szansę na zajście w ciążę. Będziesz musiała zacząć brać dość sporą ilość leków, niestety kosztownych. Pacjentki poddane temu leczeniu często fatalnie się czują, co i ciebie może dotyczyć, ale zazwyczaj w ciągu kilku miesięcy dochodzi do zapłodnienia, więc nie przejmuj się gorszym samopoczuciem.

No i zaczęłam przepisaną przez Olę kurację. Łykałam niezliczoną ilość pigułek i dostawałam olbrzymią ilość zastrzyków, wszystko według bardzo skomplikowanego schematu. Trzeba było jeszcze odbywać stosunki w wyznaczone przez Olę dni, a raczej odbywać proces zapłodnienia, bo niewiele nasze działania miały wspólnego z seksem lub miłością.

– Jak już zajdziesz w tę ciążę – jęczał Marek – to przez rok nie spojrzę na nagą kobietę. Toż to orka na ugorze.

– Ja na faceta też nie spojrzę – odcinałam się zgryźliwie.

A samopoczucie. Samopoczucie było gorzej niż fatalne. W jednej chwili chciało mi się beczeć bez powodu, a po sekundzie bez sensu chichotałam jak pensjonarka. Bolała mnie głowa. Były dni, gdy tryskałam energią, i takie, podczas których przejście z pokoju do pokoju stanowiło dla mnie olbrzymi wysiłek. Chyba gorzej niż menopauza. Twarz mi się niezdrowo zaokrągliła. Całe ciało stało się ciastowate. Gumki skarpetek pozostawiały na moich nogach głębokie dołki. Ręce stały się niezborne.

Minął miesiąc, drugi. Miesiączka zjawiała się z obrzydliwą regularnością, jak przez całe moje dorosłe życie. Żeby chociaż spóźniła się o jeden dzień! Miałabym chwilę nadziei! A tu nic.

Aż w trzecim miesiącu nie pojawiła się…

Popędziłam do apteki, kupiłam test ciążowy i wykonałam go następnego ranka zgodnie z instrukcją. Jedna kreseczka… Po wiekach na znaczniku pojawiła się druga kreseczka, cieniutka, ale bardzo wyraźna. Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. W końcu złapałam telefon.

– Olu, jestem w ciąży! – wrzasnęłam w słuchawkę. – Test ciążowy pozytywny! Udało się!

– Gosiu, uspokój się – zmroził mnie jej spokojny, wyzuty z jakichkolwiek emocji ton – nie ciesz się jeszcze. Testy ciążowe czasami kłamią. Musimy zrobić dokładniejsze badania. Nie chcę, żebyś za kilka dni rozpaczała, że to nieprawda. Przyjdź do mnie po południu.

– Dobrze – szepnęłam i całkowicie oklapłam.

W porządku, nie będę się cieszyć, pójdę do pracy, jakby nigdy nic. Czym mam się przejmować? Przecież nic się nie stało. To tylko głupia miesiączka się opóźnia.

– Głupia miesiączka! – wykrzyknęłam i rzuciłam z całych sił testem ciążowym o ścianę. – Głupia, bezproduktywna baba! – i rozpłakałam się.

– Gosieńko, co się stało? – Do łazienki wpadł przestraszony Marek.

– Nic, to tylko pozytywny test ciążowy, który o niczym nie świadczy!

– Moja dzielna dziewczynka, która nie wie, co to porażka. – Pogłaskał mnie po głowie. – Czemu ty płaczesz, przecież nic się nie stało? Jeżeli test ciążowy jest pozytywny, to znaczy, że ta cała kołomyja ma jakiś sens. Jak nie w tym miesiącu, to w następnym, zobaczysz, uda się.

– Tak, uda się – kiwnęłam głową. – Masz rację. Jestem histeryczką.

Dlaczego tak zareagowałam? Jeszcze rok temu nie myślałam o ciąży. Nigdy wcześniej tego nie planowałam. Dziecko zburzyłoby cały pedantycznie zaplanowany porządek mojego życia. A teraz, gdy okazało się, że posiadanie potomka nie jest wcale sprawą łatwą, stało się to moim największym marzeniem. Zagrała ambicja, a może coś więcej? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że bardzo chcę mieć swojego malutkiego bobaska.

Z drżeniem serca czekałam na kolejne wyniki. Miesiączka nie pojawiała się, a każde następne badanie wskazywało, że ta ciąża jednak jest. Ale Ola ciągle była ostrożna i zabraniała mi się cieszyć.

– Jeszcze trochę. Jeszcze poczekaj – mówiła.

Aż do dzisiaj. Specjalnie wzięłam z tej okazji urlop. Gdyby się okazało, że coś jest nie tak, poszłabym do domu wypłakać się.

Ola, marszcząc czoło, robiła badanie ultrasonograficzne. Nie odzywała się. Jej mina przerażała mnie. Klikała jakimiś guzikami na konsolecie aparatu, kręciła wielką gałką. I ciągle nic nie mówiła. Usiłowałam podnieść głowę, by zobaczyć coś na monitorze.

– Nie wierć się – zbeształa mnie. – Jak będziemy oglądać razem, to niczego nie zobaczymy.

Zamarłam i kornie poddawałam się badaniu. Pstryknęła jakimś włącznikiem i z głośników popłynął stukoczący odgłos. Jak cwał konia. Puk, puk… Puk, puk…

– Słyszysz? – Ola rozpromieniła się. – To serduszko twojego dziecka.

Obróciła monitor w moją stronę.

– Zobacz, ta czarna plamka to ciąża, a tu u dołu jest twoje dziecko – pukała palcem w ekran.

Chciwie patrzyłam, ale tak naprawdę niewiele widziałam. Same szaro-czarne zmazy, wszystko rozmyte, migoczące. Co ja mam tam zobaczyć?!

– Patrz, a ten pulsujący punkcik to serduszko.

Puk, puk… Puk, puk… Tak, to przynajmniej słyszałam. Ze wzruszenia napłynęły mi łzy do oczu.

– Twoja dzidźka ma kilka milimetrów długości – kontynuowała Ola. – Wygląda jak fasolka. I wszystko jest w porządku. Gratuluję. Teraz możesz zacząć się cieszyć – patrzyła na mnie z uśmiechem.

Fasolka! Jestem matką fasolki! Jakie to niezwykłe. Matka fasolki.

Miałam nadzieję, że ta moja fasolka przeistoczy się w kijankę, później w jaszczurkę, by w końcu zamienić się w cudowne dziecko. Moje dziecko.

Dotknęłam ponownie brzucha.

– Moja malutka fasolko, zamień się, proszę, w malutkiego człowieczka – poprosiłam.

Kelnerka przyniosła kawę w filigranowej białej filiżance. Obok na stoliku postawiła dzbanuszek ze śmietanką, którą w całości wlałam do kawy. Upiłam łyk. Uhm, bardzo dobra. Byłam maniaczką kawy. Teraz chyba będę musiała ograniczyć ilość małych czarnych, uświadomiłam sobie. Szkoda.

Po Motławie przemknęły dwie łódki wiosłowe. Sportowcy pracowali jak maszyny, rytmicznie pochylając się i prostując. Wiosła to podnosiły się, to opadały, a ich łupinka za każdym razem pokonywała dystans kilkunastu metrów. Obok nich z rykiem silnika przepłynęła motorówka, burząc wodę. Na powstałych falach łódki zaczęły przesuwać się złożonym ruchem: w przód, góra, dół… w przód, góra, dół…

Wsypałam do filiżanki odrobinę cukru i zamieszałam łyżeczką. Skosztowałam. Uhm, doskonałe. Rozglądałam się z ciekawością. Bardzo rzadko miałam okazję podziwiać dzienne życie miasta. Zazwyczaj o tej porze poświęcałam się pracy, nie mając pojęcia, co dzieje się na świecie. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak wielu ludzi ma możliwość spędzania przedpołudnia na leniwych spacerach po uliczkach Gdańska.

Dwóch staruszków stanęło przy metalowej barierce i zawzięcie dyskutowało. Docierały do mnie strzępy zdań:

– Grunwald… Napoleon… Hitler… Stalin… Komuna…

Wymachiwali przy tym laskami jak mieczami. Gładkie drewno błyskało w słońcu ciemnym brązem. W końcu obydwaj uzgodnili swoje stanowiska i w zgodzie podreptali w kierunku Żurawia.

Przed moimi oczyma dziarskim krokiem przedefilowała wycieczka niemieckich emerytów, prowadzona przez przewodniczkę, dzierżącą w lewej ręce kijek zwieńczony czerwonym kwadratem. Prawą ręką wskazywała na Motławę i tłumaczyła coś po niemiecku, niemiłosiernie kalecząc ten język. Aż się skuliłam ze wstydu, ale Niemcy wyglądali na zadowolonych. Wesoło szwargotali pomiędzy sobą, nie zwracając uwagi na przewodniczkę. Skręcili w ulicę Mariacką. Ich głosy powoli milkły w oddali.

Deptakiem przeszły dwie młode dziewczyny. Obie popychały dziecinne wózki. Modnie ubrane, zatopione w rozmowie. Pochłonięte macierzyństwem. Wyciągnęłam szyję, ale nie zobaczyłam ich pociech. Boki wózków były zbyt wysokie, abym mogła obejrzeć maleństwa. Śledziłam młode mamusie, dopóki nie znikły za załomem muru. Miałam nadzieję, że i ja będę mogła za jakiś czas z taką dumą, a jednocześnie nonszalancją popychać wózek z moją wyrośniętą fasolką.

Z niesmakiem spojrzałam na przeciwległy brzeg, gdzie straszyły bujnie porośnięte chwastami ruiny spichrzów. Jak zwykle nie mogłam wyjść z podziwu, że jedno z bardziej reprezentacyjnych miejsc Gdańska jest od lat tak bardzo zaniedbane. Chyba że pozostawienie go w niezmienionym stanie od czasu wyzwolenia miasta przez armię radziecką miało stanowić przestrogę dla kolejnych pokoleń i być pokazową lekcją historii na temat drugiej wojny światowej. Może miał być to swoisty pomnik? Obcokrajowcy ze zdumieniem przyglądali się tym ruinom i snuli różne domysły. Pewnego razu usłyszałam, że te gruzy są dla Gdańska wielkim biznesem, bo zarabia na nich, wypożyczając je znanym wytwórniom filmowym do kręcenia sekwencji wojennych. Nic na ten temat nie wiedziałam, nie widziałam też tam nigdy żadnych ekip filmowych. Ten bałagan najprawdopodobniej był efektem polskiej niemocy i administracyjnych wymogów, których żaden inwestor nie mógł spełnić.

Jakby nie było, widok był ohydny, więc aby czymś zająć wzrok, zajrzałam do karty dań. Hm, szarlotka na ciepło. Brzmi smakowicie. Zamówiłam.

Sięgnęłam po telefon i włączyłam go. Pozwoliłam sobie na dwie godziny luksusu życia bez komórki. Urlop urlopem, ale w pracy nikt nie dawał sobie rady bez kilkunastu konsultacji ze mną w ciągu dnia. Musiałam wrócić do rzeczywistości. Szarej, ale jakże potrzebnej.

Wybrałam numer Jowity.

– No i co? – przywitał mnie jej spięty głos.

– Będziemy matkami! – wykrzyknęłam radośnie do słuchawki.

– Juhu! – dotarł do mnie jej triumfalny okrzyk. – Jutro robimy babski wieczór – zadecydowała.

– U Irlandczyka? – zapytałam. To było nasze ulubione miejsce.

– Co ty, zgłupiałaś? – obruszyła się. – To nie miejsce dla kobiet ciężarnych. Alkohol i papierosy! Fuj. Tym razem posiedzimy sobie w koktajl barze. Mleczne koktajle, to coś dla nas – roześmiała się.

– OK. To do jutra. Pa, pa.

– Pa, kochanie. Jestem z ciebie dumna.

Tak, ja też byłam dumna. Jeszcze muszę powiedzieć Markowi. W końcu jest ojcem naszej fasolki. Nie przyznałam mu się, że dzisiaj mam przejść decydujące badanie. Tak się tego bałam. Zaraz pójdę zrobić zakupy. Przygotuję ciepłą kolację przy świecach i obwieszczę mu radosną nowinę. Hm, co by tu zrobić? Pstrąg pieczony w folii. Ziemniaki po chłopsku. Sałata lodowa. I crèmebrûlée. Tak, i czerwone wino dla Marka. Ja, niestety, teraz nie mogę.

Kelnerka przyniosła moją szarlotkę. Mniam, ależ pyszna. Aż się zdziwiłam, że na świecie istnieją inne przyjemności niż praca i zarabianie pieniędzy. Brałam na widelczyk malutkie kawałki słodkiej masy, wkładałam do ust i rozsmarowywałam na języku, czekając aż samo się rozpuści, jak najbardziej przedłużając rozkosze podniebienia. Jakie to przyjemne – donikąd nie pędzić, po prostu siedzieć i chłonąć życie.

Na wieżach kościelnych rozdzwoniły się dzwony. Najpierw z lewej, później z prawej strony. Spiżowe dźwięki wdzierały się w przejrzyste powietrze z każdego zakątka miasta. Obwieszczały południe. Niezwykła muzyka. Piękna. Do dzwonów dołączyły się kuranty z ratusza. Przymknęłam oczy. Na języku miałam jeszcze cynamonowy smak szarlotki, w uszach dźwięczała odwieczna muzyka, a we mnie rosło nowe życie. Czym ja się do tej pory zajmowałam? Co absorbowało moje myśli? Chyba nic ważnego.

Poprosiłam o rachunek. Zapłaciłam. Nieśpiesznie wstałam i udałam się po zakupy.

Rozdział 2

Rozsiadłyśmy się na podeście przy malutkim okrągłym stoliku. Cała nasza wieczna czwórka. Nierozłączna od czasu studiów. Sączyłyśmy przez słomkę mrożoną kawę i jadłyśmy krem czekoladowy. Stoliczki były tak maciupeńkie, że ledwo mieściły się na nich nasze szklanki i pucharki. Wszystkie trzy spoglądały na mnie z podziwem, a ja pławiłam się w nim z rozkoszą. Lubiłam być w centrum zainteresowania, a w tym towarzystwie nie było to łatwe.

Naprzeciwko mnie rozsiadła się Jowita. Prawdziwa hrabianka. Potrafiła wyprowadzić korzenie swojego rodu od czasów średniowiecza. Dopóki jej nie spotkałam, pojęcie „błękitna krew” było dla mnie abstrakcją. Ot, takie nic nieznaczące powiedzenie. Okazało się jednak, że szlachetna błękitna krew naprawdę płynie w żyłach niektórych ludzi, właśnie takich jak Jowita. Widać ją było w jej niezwykłych rysach twarzy, w sposobie trzymania głowy, w każdym wypowiadanym przez nią słowie, w dystyngowanych ruchach, energicznym, sprężystym chodzie. Bez problemu potrafiła podporządkować sobie każdego człowieka. Dokonywała tego bezwiednie, mimochodem, i przyjmowała to jako coś oczywistego. Dziwiła się tylko, że nam nie udają się jej sztuczki. Na studiach prześlizgiwała się przez egzaminy z elegancką swobodą, bez wysiłku. Była, oczywiście, przygotowana, ale wydawało się, że mogłaby zdawać bez przeczytania chociażby jednej strony z obowiązującego materiału, tak działała na egzaminatorów. Ale nie zazdrościłyśmy jej, bo to była Jowita, nasza hrabianka, osoba życzliwa, pełna ciepła, niepowtarzalna i cudowna. Pochodziła z Warszawy, ale wymyśliła sobie, że będzie studiować w Gdańsku, i dzięki temu dostąpiłyśmy zaszczytu poznania jej.

Po studiach wróciła do Warszawy. Były to czasy niezwykłej prosperity prywatnych firm. Weszła na rynek z właściwą jej swobodą, bez zastanowienia, z gracją niespotykaną w świecie biznesu, i już na nim pozostała. Inne firmy bankrutowały, ludzie rzucali się sobie do gardeł, obrzucali błotem, szarpaniną w bagnie tylko przyśpieszając swój koniec, a ona jakby nigdy nic, rozwijała swoją działalność i handlowała z całym światem, kupując i sprzedając to, na co akurat był największy popyt. Jej nie dotyczyły żadne bessy na giełdzie, załamania rynku, podwyżki akcyz, zmiany ceł. Po prostu handlowała i było jej wszystko jedno, czy sprzedaje ziemniaki, majtki czy karabiny. Cała Jowita.

A teraz patrzyła na mnie z podziwem, od niechcenia siorbiąc mrożoną kawę.

Po mojej lewej ręce przysiadła Wiola. Fantastyczna dziewczyna o twarzy w kształcie serca i olbrzymich sarnich oczach, patrzących na świat ciepło i życzliwie. Mężczyźni, widząc ją, tracili głowę. Podchodzili do niej, jąkali się, usiłowali umówić na randkę, wygłaszali jakieś mętne deklaracje, nie zauważając, że jest w naszym towarzystwie. A ona wstawała, prostując swoje metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a wtedy każdemu z nich rzedła mina. I mówiła:

– Kochany, mogłabym kupić ciebie razem z tą budą. Musiałbyś bardzo się wysilić, aby mnie sobą zainteresować. – A jej wzrok wyrażał znużenie i lekceważenie.

Była po przejściach. Jeszcze na studiach wyszła za mąż za miłość swojego życia. Wiedziałyśmy, że jej mąż to oszust i drań, ale nasze ostrzeżenia do niej nie docierały. Musiała przekonać się na własnej skórze. Zniknął, zabierając całe jej oszczędności, a była to niemała kwota.

Dzięki naszemu wsparciu jakoś dokończyła studia, a później na kilka lat zaszyła się u krewnych na kaszubskiej wsi. Nie wiem, jaki bodziec wyrwał ją ze stagnacji. Zawsze miała, ze względu na swój wzrost, kłopoty z kręgosłupem. Musiała często przechodzić zabiegi rehabilitacyjne. To podsunęło jej pomysł na życie, bo przecież nie tylko ona doświadczała bólów mięśni i stawów, właściwie każdy człowiek od czasu do czasu miewał takie dolegliwości. Wzięła kredyt, wyremontowała całkowicie zrujnowany dworek szlachecki należący do jej krewnych, wybudowała kilka domków mieszkalnych. Zatrudniła młodych ludzi po AWF-ie. Dała im mieszkania, możliwość dalszej edukacji u najlepszych specjalistów, tak zachodnich jak i wschodnich, i otworzyła ośrodek SPA. Wtedy to jeszcze nawet tak się nie nazywało, ale była to jedna z pierwszych placówek tego typu w Polsce, z doskonałą kadrą, z ekskluzywnymi warunkami kwaterunkowymi, wśród nietkniętej cywilizacją pięknej przyrody Kaszub i tylko godzinę drogi samochodem od Trójmiasta. To był strzał w dziesiątkę, znalazła się na ustach wszystkich. Nie mogła opędzić się od klientów. Bywanie w jej ośrodku stało się modne.

W krótkim czasie stała się kobietą bardzo majętną i bardzo wybredną w stosunku do mężczyzn, nieufną i ostrożną.

Dzisiaj z wielką starannością wyskrobywała krem czekoladowy z pucharka i spoglądała na mnie z podziwem.

Z prawej strony przycupnęła Mirka. Wyglądająca jak przestraszony, nastroszony wróbelek. Metr sześćdziesiąt wzrostu, włosy w ciągłym nieładzie i bystro patrzące oczy spoza szkieł okularów, oprawionych jak zawsze w ekstrawaganckie i najmodniejsze oprawki. Te oprawki były jej pasją i szaloną słabością. Jedne kobiety bez opamiętania kupowały torebki, inne kapelusze, jeszcze inne buty, a ona okulary. Nikt by nie zgadł, że jej niewielkie ciało skrywa niezwykły umysł. Komputery nie stanowiły dla niej żadnej tajemnicy. Nie istniały dla niej żadne zabezpieczenia. Najlepsi hakerzy chylili przed nią czoła. Czasem jakiś bank albo inna szacowna państwowa instytucja ogłaszały konkurs na złamanie ich systemowych zabezpieczeń w sieci komputerowej. Miało to na celu znalezienie luk w systemie i zlikwidowanie ich, celem zwiększenia bezpieczeństwa. Mirka, tak dla zabawy i od niechcenia zaczynała zajmować się tym problemem, i zawsze coś znajdowała, wygrywając konkurs i daleko w tyle pozostawiając konkurencję.

Po studiach chwilę popracowała jako najemny robotnik w dużej korporacji, ale szybko doszła do wniosku, że nie jest zainteresowana sprzedawaniem swojej wiedzy za bezcen, i zbudowała swój zespół. Teraz tworzyła skomplikowane programy do obsługi wielkich firm, zatrudniając kilku wybitnych informatyków, i zarabiała stosownie do swoich zdolności.

Z roztargnieniem mieszała słomką w swojej kawie i zerkała na mnie z podziwem pomieszanym z zazdrością.

I ja, czwarta, jako jedyna nadal biorąca udział w wyścigu szczurów, w ciągłym pędzie, ciągłym napięciu. Nie pochodziłam z rodziny mogącej wesprzeć mnie na starcie życiowym. Pracowałam w olbrzymiej firmie pod wielką presją, mając wymagających przełożonych, czasami tak niekompetentnych, że aż brała zgroza, zmieniających się na stanowiskach w zależności od tego, skąd wiał wiatr polityki. Żyłam przepełniona strachem, że zostanę zwolniona, z poczuciem niedoceniania, czując na karku oddech młodych wilków.

Przez ponad dwadzieścia lat naszej znajomości usiłowałam we wszystkim dorównać przyjaciółkom, ciągle jednak byłam krok za nimi. Ale akceptowały mnie taką, jaka byłam. A teraz, po raz pierwszy wyprzedziłam je, po raz pierwszy zostały za mną w tyle.

Nie wiem, jakie zrządzenie losu sprawiło, że zamieszkałyśmy w jednym akademiku, w dwóch pokojach połączonych wspólną kuchenką. Spotkałyśmy się, przebrnęłyśmy przez studia, razem, chociaż na innych wydziałach; los nas związał i tak już pozostało.

Rozrzuciło nas po Polsce, ale stworzyłyśmy rytuał cokilkutygodniowych babskich spotkań.

Sopot stał się miejscem, w którym wypada bywać. Jowita zainwestowała więc w apartament tuż nad morzem, bardzo drogi i niezwykle ekskluzywny. I bywała w mieście, a my bywałyśmy razem z nią. Z okazji jej przyjazdów organizowałyśmy prawdziwy clubbing. W morzu alkoholu starałyśmy się utopić tygodniowy stres. W Sopocie przybywało miejsc do zabawy. Wędrowałyśmy od knajpki do knajpki. Każda z nich ofiarowywała nam inne atrakcje, i w każdej po jakimś czasie stawałyśmy się znane. Czasami kończyłyśmy nasz rajd w kultowym Spatifie, gdzie trzeba było się pokazać. Wszyscy tkwiliśmy, ściśnięci jak śledzie, trzymając drinka w spoconej ręce, i pokazywaliśmy się, jak tego od nas wymagano.

Nasze terminy spotkań były święte, nic nie mogło nam przeszkodzić, żadna praca, żaden kontrakt, żaden szef, żaden mężczyzna. W piątek kolędowałyśmy po knajpach, do białego świtu chłonąc alkohol jak gąbki. Przedpołudnie przesypiałyśmy w apartamencie Jowity, a następny wieczór, jeżeli był to pogodny letni dzień, spędzałyśmy w Juracie, kolejnym miejscu, w którym należało bywać. Koło południa przypływał po nas znajomy Jowity biało-błękitną motorówką i zabierał nas na drugą stronę Zatoki Gdańskiej. Dzięki temu omijało nas kilkugodzinne sterczenie w korkach w przegrzanym samochodzie. Ścigacz pokonywał tę trasę w błyskawicznym tempie, napełniając nasze płuca wilgotnym powietrzem, kołtuniąc włosy. Szerokim dziobem rozcinał fale, czasem przeskakiwał nad nim, czym przyprawiał nas o delikatny dreszczyk emocji.

W Juracie spotykałyśmy się z mnóstwem ludzi, znanych i mniej znanych, czasem tylko w celach towarzyskich, czasem, by załatwić jakiś biznes. Dzięki tym pozornie nic nieznaczącym spotkaniom w odpowiedniej chwili potrafiłyśmy załatwić sprawy wydające się nie do załatwienia dla przeciętnego człowieka.

Ciepłe noce niejednokrotnie spędzałyśmy na plaży, gadając aż do świtu lub szalejąc na jakiejś dyskotece. A jeżeli padało, zawsze znalazło się dla nas jakieś lokum pod dachem.

Czasem pływałyśmy na desce windsurfingowej, oblewane słoną wodą, wystawiając twarze ku morskiej bryzie, szamocząc się z wyrywającym ręce ze stawów łopoczącym żaglem, czerpiąc przyjemność z walki z żywiołem. A słońce opalało nasze ciała na kolor słodkiej czekolady.

Gdzieś tam istnieli jacyś mężczyźni, ja miałam Marka, one też były w mniej lub bardziej poważnych związkach, ale w naszych weekendach mężczyźni byli na odległym planie, liczyłyśmy się tylko my.

Prześlizgiwałam wzrokiem po twarzach moich przyjaciółek, po rysach tak znanych od wielu lat. Ze smutkiem spostrzegałam odciskające się na nich piętno czasu. Zatraciły tę miękkość zarysów właściwą młodości, oczy nabrały wyrazu czujności i głębokiej mądrości, którą można zyskać tylko dzięki latom doświadczeń, zagubiły gdzieś po drodze dziecięce zadziwienie światem. Ale czy było się czym smucić? Byłyśmy w kwiecie wieku, budziłyśmy pożądanie, miałyśmy pieniądze, stanowiłyśmy elitę. Ja na dodatek miałam zostać matką. Nie, nie było powodu do smutku. Na pewno nie.

Pochłonęłam kopiastą łyżeczkę kremu czekoladowego i nagle zrobiło mi się niedobrze.

– Chyba muszę wyjść – wykrztusiłam i wybiegłam na zewnątrz.

Owiało mnie chłodne wiosenne powietrze, które łapczywie zaczęłam chwytać przez otwarte usta. Przysiadłam na kamiennej ławie. Obok mnie przycupnęła Mirka i czule mnie objęła.

– Zapomniałyśmy – szepnęła. – Ty teraz musisz być po specjalnym nadzorem. Tu obok jest restauracja. Pójdziemy do niej. Tam jest zakaz palenia. Ty coś zjesz, my wypijemy po wódeczce. Od razu poczujesz się lepiej.

– Tak, chodźmy – przytaknęłam. – To świetny pomysł.

Zaciągnęły mnie, jak bezwolne dziecko, do restauracji. Weszłyśmy do wnętrza. Kelnerka przywitała nas znudzoną miną. Usiadłyśmy przy olbrzymim dębowym stole zastawionym pustą zastawą: biała porcelana, wielkie kieliszki ustawione do góry nogami, białe, sztywne od krochmalu obrusy. Otoczyły nas pokryte wapnem ściany, w których pozostawiono gdzieniegdzie fragmenty oryginalnych, ceglanych murów. Nad naszymi głowami powała wyginała się w romańskie łuki. Zwisały z niej żyrandole imitujące płonące świeczki. Połyskiwały barwami starego złota. Z jednego z nich, umiejscowionego tuż nad nami, spuszczała się długa nić pajęczyny. Obok nas, w futrynie otoczonej kamiennym portalem widniały małe drzwi z jasnego drewna. Przez wąską szparę dostrzegłam biurko i komputer – pomieszczenie biurowe.

Słoneczne światło wpadające przez witraże wysokich gotyckich okien kładło się barwnymi plamami na królującej w pomieszczeniu bieli, ożywiając ją. Natłoczenie dużej ilości przysadzistych, ciemnych gdańskich mebli sprawiało, że atmosfera restauracji była przygnębiająca. Nic dziwnego, że byłyśmy w niej jedynymi gośćmi. Ostatnimi czasy na Długiej pojawiło się mnóstwo małych knajpek ofiarowujących strudzonym turystom proste potrawy, które mogli spożywać we wnętrzach o współczesnej aranżacji, w perfekcyjny sposób łączącej nowoczesność i historię. Ta restauracja była archaiczna i zbyt sztywna, jak na gust przeciętnego człowieka.

Kelnerka, nadal wyglądająca tak, jakbyśmy jej bardzo przeszkadzały, wręczyła każdej z nas karty dań. Dziewczyny rozkokosiły się na rzeźbionych krzesłach i zaczęły deliberować. Jowita wczytywała się w menu i mruczała pod nosem:

– Barszcz z kołdunami, nie. Żurek, nie. Chłodnik tym bardziej nie. O, bulion! Najlepszy będzie bulion. Zawiesisty i pożywny. A na drugie stek. To cię postawi na nogi – zadecydowała – i herbata miętowa!

Poddawałam się tej trosce z obojętnością, z trudem powstrzymując mdłości. Do tej piwnicy o grubych, ceglanych murach i łukowatych sklepieniach nie zawitała jeszcze wiosna. Wewnątrz panował nieprzyjemny, wilgotny chłód. Czułam przelatujące po plecach nieprzyjemne dreszcze.

– Dla nas może po piwie? – Mirka spojrzała na mnie niepewnie.

– Przecież tylko ja jestem w ciąży – wykrztusiłam, hamując mdłości. – Wy nie musicie zmieniać swojego stylu życia. – Poczułam się bardzo nieszczęśliwa. Jak parias.

– No, to po piwie, a dla ciężarnej mięta! – Jowita roześmiała się perliście. – Nie rób takiej nieszczęśliwej miny – dodała, spoglądając na mnie. – Dziewięć miesięcy przeleci jak z bicza trzasł, a niedługo pewnie kolejna z nas zdecyduje się na ciążę i wtedy ty będziesz patrzeć na nią z pobłażliwością.

Dziewczyny po chwili uniosły kufle, wypełnione bursztynowym płynem, pokrytym gęstą, białą pianą, mieniącym się w świetle malutkich świeczek ozdabiających stoły. Z kwaśną miną dołączyłam do nich, unosząc białą filiżankę wypełnioną zielonkawym naparem miętowym. Też bym się napiła piwa, ale nie mogłam.

– Za zdrowie naszej ciężarnej! – wykrzyknęła Wiola.

– Za zdrowie! – powtórzyły jak echo Mirka i Jowita.

Po bulionie i kilku kawałkach delikatnego mięsa poczułam się lepiej. Dziewczyny zamówiły kolejne piwa, ja poprzestałam na bezkofeinowej kawie.

Patrzyłam na nie, na ich zarumienione od wypitego alkoholu twarze, lśniące oczy, roześmiane usta. I cofnęłam się w myślach o kilka miesięcy.

Pomysł narodził się nagle, w jednej z sopockich knajpek. Wypiłyśmy już po jednej szklaneczce campari z sokiem pomarańczowym, akurat naszedł nas apetyt na ten pełen goryczy smak. Sączyłyśmy następnego drinka, gdy Mirka dziko błysnęła okularami.

– Zdajecie sobie sprawę, że mamy już wszystko? Ciągle jesteśmy młode i atrakcyjne. Jednak brakuje nam czegoś… – zawiesiła znacząco głos i potoczyła po nas pytającym wzrokiem. Nie wiedziałyśmy, co może mieć na myśli, więc milczałyśmy – Do szczęścia brakuje nam dziecka, rozkosznego, wrzeszczącego i walącego śmierdzące kupy bobasa! – wykrzyknęła wreszcie triumfalnie.

Zamilkłyśmy zdumione i wytrzeszczyłyśmy oczy. My i dzieci?! Skąd ten absurdalny pomysł? Byłyśmy królowymi życia, nie były nam potrzebne jakieś idiotyczne obciążenia. Patrzyłyśmy na nią jak na jakiegoś dziwnego stwora z obcej planety.

– Skąd taka myśl? – zainteresowałam się i jednym haustem opróżniłam szklankę do dna. Czułam miły zamęt w głowie.

– Fuj, obrzydlistwo – skrzywiła swój arystokratyczny nosek Jowita. – Te mdłości, rozstępy, cieknące mleko z cycków, cellulitis, zdeformowana figura, wyjący przez całe noce bachor. Chyba rozum ci odjęło.

– Mam trochę przyjaciółek po pięćdziesiątce – Mirka z zapałem kontynuowała temat, niezrażona naszymi minami. – Też były królowymi życia, też zgrozą przejmowała je myśl o nieprzespanych nocach, o cellulicie, a chyba najbardziej, że musiałyby wziąć odpowiedzialność za kogoś. Za bezradne, małe życie. I wiecie co, kiedy przeszły menopauzę, kiedy nagle się okazało, że nie mają miesiączek, że już żadna siła nie sprawi, że będą mogły zajść w ciążę, zaczęły żałować, bardzo żałować. Bo ich życie okazało się puste. Ile można zarobić pieniędzy, ile ciuchów modnych kupić, żeby być naprawdę szczęśliwym? Wiecie, że życie ma sens wtedy, gdy żyje się dla kogoś?

Wzruszyłyśmy ramionami i nie podjęłyśmy tematu. Czasami po alkoholu ludzie zaczynają bredzić, nie ma potrzeby ich słuchać. Należy zgadzać się z nimi, przytakiwać i myśleć swoje. Chociaż, co to za ilość alkoholu, te dwa campari?

Podczas następnego spotkania, prawie dwa miesiące później, atmosfera była chyba bardziej sprzyjająca, aby kontynuować dyskusję o ciążach. Siedziałyśmy w zupełnie innym pubie, w przytulnej wnęce. Każdy stoliczek w tej knajpce był z innej parafii. Jedyne, co je łączyło, to wiek – musiały być stare. Ich blaty udekorowane były szydełkowanymi obrusikami, takimi babcinymi. Na ścianach wisiały karykatury znanych bywalców tego zakątka, poprzeplatane kompozycjami z suszonych kwiatów. Gdzie się nie spojrzało, wzrok zawisał na jakichś starociach i suszonych bukietach. Zamiast wszechobecnego łubu-dubu otaczały nas dźwięki swingującej orkiestry, świeczki oświetlały miękkim, chybotliwym światłem, a my popijałyśmy tequilę. Może ta muzyka, może te babcine klimaty, może ten skomplikowany rytuał picia sfermentowanego napoju z agawy i łamania jego smaku smakiem soli i cytryny, a może ten półmrok, pobudziły naszą wyobraźnię i nie zniechęciły do tego jakże trudnego tematu.

A podjęła go Wiola, zagorzała singielka. Rozłożyła na stoliku swój laptop, z którym nigdy się nie rozstawała. Spośród nas zdecydowanie najmniej czasu spędzała przed monitorem, dlatego gdy pozostała nasza trójka w czasie wolnym stroniła od komputera, ona wykorzystywała każdą chwilę, by zerknąć na ekran swojego cacka. Jej pecet był prawdziwym dziełem sztuki, cienki jak kartka papieru, obciągnięty lśniącą, czerwoną skórą. Uwielbiała czerwony kolor. Zawsze miała na sobie coś tej barwy: albo buty, albo pasek, albo torebkę, albo kapelusik, albo chociaż apaszkę lub paseczek od zegarka.

Teraz, zerkając na monitor, zagaiła:

– Przemyślałam to, o czym poprzednio mówiła Mireczka. Jest rozwiązanie, bardzo proste. Można mieć dziecko, unikając wszelkich niedogodności związanych z ciążą. – Potoczyła po nas triumfującym wzrokiem. Chłonęłyśmy jej słowa. Chyba ta poprzednia, idiotyczna skądinąd uwaga Mirki o dzieciach potrąciła w naszych wnętrzach jakąś wrażliwą strunę, o istnieniu której nie miałyśmy pojęcia i do istnienia której nie odważyłybyśmy się przyznać, nawet przed samymi sobą. – Można dziecko zaadoptować! – wykrzyknęła.

Oniemiałyśmy. Cóż to za idiotyczny pomysł?!

– Procedury adopcyjne są chyba bardzo skomplikowane – bąknęła w końcu Mirka. – I chyba nie dają dzieci samotnym kobietom. Zawsze istnieje szansa, że taka może być lesbą. I nie będzie w dziecku wykształcała właściwych postaw społecznych – dodała z goryczą. – Lepiej niech dzieciaki głodują w domu dziecka.

– A czemuż mamy przeprowadzić adopcję w Polsce – prychnęła ironicznie Wiola. – Można ją przeprowadzić za granicą. To całkiem proste. Popatrzcie!

Przesunęłyśmy krzesła, skupiając się wokół Wioli, i wlepiłyśmy wzrok w ekran laptopa.

– To teraz bardzo modne – ciągnęła. – Wszystkie hollywoodzkie aktorki adoptują dzieci z biednych krajów. Jest tyle sierot na świecie, to egoizm rodzić nowe dziecko, gdy tysiące niewinnych istnień czeka na swoją szansę. Zobaczcie, ta ma trójkę, każde z innego krańca świata, i dwa Oskary. Ta jedno Murzyniątko i dwie nominacje do Oskara. Ta jedno swoje, trójka adoptowanych, dwie nominacje, jeden Oskar. – Energicznie klikała myszką, a przed naszymi oczyma migały kolorowe obrazy. Wynikało z nich, że wbrew pozorom nie dobre aktorstwo lecz zaadoptowanie dziecka z biednego kraju otwiera drogę do uzyskania Oskara. Dziwne. – Ja już zrobiłam pierwszy krok i zaadoptowałam dziecko na odległość. Z Tajlandii.

Kliknęła i spojrzały na nas olbrzymie czarne oczy prześlicznej dziewczynki.

– To Mae-Noi – kontynuowała. – Jej rodzice zginęli podczas tsunami. Ona się uratowała, bo bawiła się ze swoim pieskiem i ten odciągnął ją od zagrożonego terenu. Wiecie, że w czasie tego kataklizmu nie zginęło żadne zwierzę? Wszystkie instynktownie uciekły w bezpieczne miejsca. Rok wcześniej byłam dokładnie w tych rejonach, które zostały dotknięte katastrofą. Do tej pory mam przed oczyma te urokliwe plaże i cudownych mieszkańców, ich bezpośredniość i poczucie godności, a w ustach czuję smak ich niezwykłych potraw. Większość z nich prawdopodobnie nie żyje. A ja czuję się spełniona. Co miesiąc wpłacam drobną sumę na konto fundacji i wiem, że moje pieniądze pomagają żyć właśnie Mae-Noi.

– Hm – chrząknęłam niepewnie. – A jak ty sobie wyobrażasz wychowywanie tutaj, w Polsce, małego Murzyniątka albo Tajlandczyka? W naszym kraju nie ma rasizmu, bo właściwie nie ma innych ras. Ale współczuję takiemu kolorowemu dziecku chodzenia do naszej szkoły. U nas wszystko, co inne, jest niszczone. Wszystko musi być szare i jednolite, wtedy jest akceptowane.

– Ach, taka malutka Chineczka – rozmarzyła się Mirka. – Jakie one są śliczne.

– Pamiętaj, że z małej Chineczki wyrasta duża Chineczka – wtrąciłam zgryźliwie. – A to już zupełnie inna bajka. Co z taką tutaj zrobisz?

– Patrzcie, tutaj jest strona firmy zajmującej się zagranicznymi adopcjami.

Spojrzałyśmy zaciekawione i zrzedły nam miny. Okrągłe sumki, jakie trzeba było uiścić za taką usługę, były zniechęcające.

– Może to egoizm, rodzić swoje dziecko, ale to dużo tańsze – westchnęła Jowita. – Poza tym ja mam takie dobre geny, szkoda by ich było.

To prawda, ona powinna przekazać swoje geny następnym pokoleniom. Chociaż postarał się o to już jej brat – miał trójkę dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę, ciągłość rodu była zachowana. Ale od przybytku głowa nie boli.

– Gdybym miała zdecydować się na ciążę, to bym chciała in vitro. To takie sterylne – ciągnęła Jowita. – Nasienie od anonimowego dawcy.

– I co, splamiłabyś swoje geny? Skąd wiesz, czyje to by było nasienie? Może jakiejś ofiary losu? – ostudziłam jej entuzjazm.

– Albo jakiegoś zboczeńca? – dorzuciła Mirka.

– Znajdź sobie jakiegoś pięknego ogiera. Spędź z nim noc, jak będziesz miała jajeczkowanie, i po sprawie – poradziłam.

– Pewna piękna aktorka przysiadła się kiedyś do Einsteina i zaproponowała mu posiadanie wspólnych dzieci. Odziedziczyłyby po mnie urodę, a po panu rozum, powiedziała. A on zapytał: A co, jeżeli będzie odwrotnie? – przytoczyła anegdotę Wiola. Zawsze miała w zanadrzu ich niewyczerpany zapas.

– To rzeczywiście byłaby katastrofa – wtrąciłam. – A dowiedzione jest, że inteligencję dziedziczy się po matce. Nam ani rozumu, ani urody nie brakuje, potrzebny tylko urodziwy ojciec. Może być bardzo głupi, to nie ma znaczenia.

Zamilkłyśmy i zadumałyśmy się. Muzyka otaczała nas kaszmirowym szalem, tequila miło drażniła podniebienie. W końcu Mirka odezwała się:

– Co tu będziemy dywagować – spoglądała na mnie spoza szkieł swoich ekstrawaganckich okularów. – Ty jesteś mężatką, masz Marka. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś pierwsza z nas zaszła w ciążę. My ci we wszystkim pomożemy, nie możemy być egoistkami. Przecież nie wszystkie musimy mieć dzieci. To nawet byłoby dobrze, żebyśmy miały jedno, najwyżej dwoje dzieci. Damy im wszystko. I to będzie niezwykłe: jedno dziecko, kilka matek.

Patrzyłam na nie zszokowana, w trzech parach oczu widać było, że pomysł spodobał się i  został zaaprobowany – najwyraźniej klamka zapadła. Zostałam wybrana przeważającą liczbą głosów i nic nie miałam do powiedzenia.

Pozostał jeszcze Marek, ale on nie miał żadnych obiekcji. Okazało się, że posiadanie swojego potomka było marzeniem jego życia. Czemu mi o tym wcześniej nie powiedział?

Zjadłam bulion, mięso, popiłam wszystko miętą. Poczułam się lepiej, ale nie na tyle dobrze, żeby wyruszyć z dziewczynami na nocny rajd po mieście. Odprowadziły mnie do domu i rozchichotane odeszły w siną dal.

Stałam pod swoim mieszkaniem i z rozpaczą patrzyłam na oddalające się przyjaciółki. Czy jeszcze byłam jedną z nich? Czy ta ciąża to był przemyślany pomysł? W tym momencie miałam olbrzymie wątpliwości.

Rozdział 3

Odkąd zaszłam w ciążę, każdego dnia potrzebowałam coraz więcej czasu na rozruch, takie odczuwałam znużenie życiem. Ileż ja wysiłku musiałam wkładać w poranne wstawanie?! A jeszcze niedawno byłam rannym ptaszkiem, czym zawsze w weekendy doprowadzałam Marka do szału.

I te opuchnięte powieki. Naprzemienny zimny i gorący prysznic powolutku rozbudzał zastałą krew w żyłach. Obrzęki oczu mijały po okładach ze świetlika lekarskiego i kostek lodu. Gruba warstwa makijażu ukrywała moje zmęczenie.

Nie mogłam pobudzić się zastrzykiem kofeiny, bo na samą myśl o kawie ogarniały mnie mdłości. Jedyne, co mogłam zjeść rano, to płatki kukurydziane z homogenizowanym twarożkiem waniliowym i z wkrojonymi do środka plastrami banana.

Z zazdrością patrzyłam na Marka pochrapującego w łóżku. Był informatykiem w dużej firmie, miał nienormowany czas pracy, gros swoich obowiązków mógł wykonywać siedząc w piżamie i kapciach w domu. W firmie zazwyczaj pojawiał się, gdy pozostały personel kończył pracę, nie lubił tłumu ani pań sekretarek zadających idiotyczne pytania na temat komputerów. Wszystkie obowiązki wykonywał w swoim tempie i w porach, jakie mu najbardziej odpowiadały.

Nie zazdrościłam mu takiego układu zajęć. Ja uwielbiałam kontakt z ludźmi, ruch i ciągłą gonitwę. Aż do dzisiaj. Och, wiele bym dała, żeby móc jeszcze chwilę poleżeć w łóżku. Ale musiałam iść. Wiedziałam, że z biegiem czasu będę coraz mniej wydolna, a miałam mnóstwo spraw do zakończenia. Kiedy pójdę na urlop macierzyński, nikt nie będzie musiał mnie zastępować, po prostu wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. Przez tych kilka tygodni nikt w firmie nie będzie musiał sobie zawracać głowy moimi sprawami.

Wskoczyłam w jedną z moich służbowych garsonek – jeszcze się w nie mieściłam – z trudem wsunęłam nogi w eleganckie czółenka; przez te moje opuchnięte nogi coraz mniej butów na mnie pasowało, i wybiegłam z domu.

Odpaliłam mojego citroena, z lubością wsłuchując się w cichy szmer silnika, i ruszyłam. Metodą prób i błędów wypraktykowałam swoją prywatną drogę dojazdu do pracy. Bocznymi, mało uczęszczanymi uliczkami, pełnymi wądołów i kocich łbów, dzięki czemu omijałam korki, które odkąd rozkopano wszystkie drogi w Gdańsku, stały się zmorą mieszkańców. Dojazd do pracy zajmował mi niecałe pół godziny.

Moja droga przebiegała na tyłach jakichś na wpół opuszczonych magazynów, pośród cuchnących grzybem murów, wyszczerzających w moim kierunku ostre zęby zakurzonych i powytłukiwanych szyb okiennych. Kluczyła pomiędzy serpentynami nieużywanych pordzewiałych torów. Prześlizgiwała się po nabrzeżach od dawna nieużywanych kanałów, pełnych cuchnącej wody pokrytej grubym kożuchem rzęsy, pośród połamanych krzaków, gruzowisk, sterczących z ziemi fantazyjnie powyginanych rur i grubych drutów. Wiodła wzdłuż walących się płotów ogródków działkowych. Była malownicza i trochę niesamowita, ale co najważniejsze, bardzo skuteczna. Tyle że za każdym razem, gdy ją przemierzałam, dręczyła mnie myśl, że mojego zabawkowego citroena nie stworzono do rajdów krosowych i powinnam sobie kupić jakiś samochód terenowy. Cóż, może kiedyś do tego dojrzeję.

W końcu dojechałam do bramy zakładu – droga zajęła mi dwadzieścia trzy minuty. Machnęłam strażnikowi przepustką, znał mnie, tak jak i innych pracowników, ale musiał przestrzegać przepisów. Nigdy nie wiadomo, czy za załomem muru nie czai się przełożony lub jakiś inny kontroler. Szlaban podniósł się i wjechałam do środka, przejechałam jeszcze kilkadziesiąt metrów i stanęłam na oznakowanym miejscu parkingowym. Do niedawna każdy parkował, gdzie chciał, zwyczajowe miejsca nie były respektowane. Czasem w zakładzie pojawiali się nie wiadomo skąd jacyś obcy ludzie – stażyści, robotnicy z wynajętych firm, goście, petenci i nagle stali pracownicy musieli głowić się, gdzie zostawić swój samochód. To z mojej inicjatywy wyznaczono stałe miejsca dla niektórych zatrudnionych, a ja oczywiście zadbałam o to, żeby znaleźć się wśród wybrańców.