Mocny człowiek - Stanisław Przybyszewski - ebook

Mocny człowiek ebook

Stanisław Przybyszewski

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Masterlab
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

"— Ja dla nikogo nie piszę — rozumiesz — ja piszę dla siebie samego. Piszę pamiętnik własnej duszy, pamięcią nie zdołałbym ogarnąć tego ogromu, co w sobie przeżywam, więc piszę... Zanim zdechnę, raz to sobie wszystko przeczytam, by choć odrobinę poznać mechanizm mej duszy, prawa, jakiemi się rządzi i którym ulega... Zresztą głupstwo. Prędzejbym się w ziemię zagrzebał ze wstydu, zanimbym tak haniebnie moją duszę miał spaskudzić, i to, com napisał, publiczności na żer rzucił... Raz, raz jeden wydałem małą książczynę — wtedy się kochałem, rozumiesz — a kobiety, jak ci wiadomo, strasznie lecą na sławę; przez dwa miesiące nie wychodziłem potem na miasto, by nie ujrzeć mego nazwiska zhańbionego i sprostytuowanego za witryną okna księgarskiego." (fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 216

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mocny człowiek

Stanisław Przybyszewski

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-084-7 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Wikiźródła Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2014. Rok pierwszego wydania: 1912. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zachowane w brzmieniu zgodnym z oryginalnym wydaniem. Zdjęcie na okładce: Freeimages
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl
Białobrzegi

Lucyanowi Paczuskiemu i Wilhelmowi Zielonce

poświęca

AUTOR.

I.

— I cóż mnie to obchodzi, że to wszystko, co piszę, nad czem całe noce trawię, nic nie warte... Wiem aż nadto dobrze, że to wszystko wpół obłąkane majaczenie, że całej tej gmatwaniny niktby nie był w stanie zrozumieć.

Górski leżał rozciągnięty na łóżku i mówił cichym, sennym głosem.

Bielecki siedział oparty o stół i słuchał z natężeniem.

— Ja dla nikogo nie piszę — rozumiesz — ja piszę dla siebie samego. Piszę pamiętnik własnej duszy, pamięcią nie zdołałbym ogarnąć tego ogromu, co w sobie przeżywam, więc piszę... Zanim zdechnę, raz to sobie wszystko przeczytam, by choć odrobinę poznać mechanizm mej duszy, prawa, jakiemi się rządzi i którym ulega... Zresztą głupstwo. Prędzejbym się w ziemię zagrzebał ze wstydu, zanimbym tak haniebnie moją duszę miał spaskudzić, i to, com napisał, publiczności na żer rzucił... Raz, raz jeden wydałem małą książczynę — wtedy się kochałem, rozumiesz — a kobiety, jak ci wiadomo, strasznie lecą na sławę; przez dwa miesiące nie wychodziłem potem na miasto, by nie ujrzeć mego nazwiska zhańbionego i sprostytuowanego za witryną okna księgarskiego. Czy sobie nie zdajesz sprawy, jakie to ohydne, że dajesz każdemu prawo grzebania w twej duszy, że musisz pozwolić, by plugawili to, co ci jest najświętsze, a uwielbiali to, co na śmietnisko rzucasz? Nie, nie!

Zerwał się nagle z łóżka i przysiadł.

— Sława! sława! — zaśmiał się ochryple i zakaszlał się.

— Tylko dla jakiegoś próżnego bydlęcia może mieć to urok, że się za nim oglądają, że go sobie publicznie palcami pokazują, że panienki, gdy się taki pan przechadza, oczy błagalne w niego wlepiają, by raczył łaskawie na nie uwagę zwrócić — ach! jakie to marne i biedne — a taki pan, ha, ha! — mamy tu takiego wielkiego poetę, przypatrz mu się tylko, jak on dumnie kroczy, jak roztargniony na rogach ulic przystaje, bo właśnie przyszła na niego święta łaska tworzenia, jak się naokół kłania tak od niechcenia, tak racząco — małpa! nie wiem, która gorsza — on, czy publiczność.

Bielecki uśmiechnął się.

— Zapominasz, że literatura popłaca, że można z niej wyżyć, i to często bardzo dostatnio...

— To jeszcze większe świństwo. Prostytutce bierze się za złe, że ciało swoje sprzedaje, a taki literat duszę swą sprzedaje — co gorsze, he? Zresztą brednie klepię...

Machnął ręką.

— Co mnie to zresztą obchodzi, co kto robi, lub nie. Ja jestem sam, własnemi prawami się rządzę, nikt mnie nie obchodzi — byłem sam, jestem sam i chcę sam pozostać.

— Jesteś chciwym lichwiarzem.

— Aha! aha! — Górski roześmiał się na cały głos — Bóg mnie obdarzył talentem, ja należę do społeczeństwa, więc muszę temu społeczeństwu coś dać... Co za bezdeń bredni! Przedewszystkiem nie należę do żadnego społeczeństwa, tylko do siebie samego — pozatem nikt mi nie dawał talentu, tylko moja własna dusza mocą swej siły przerwała zapory, jakie dla innych mózgów istnieją...

Nagle twarz mu się zmieniła, jakiś skryty, przebiegły uśmiech przeleciał mu przez usta.

— Ty, zdaje mi się, chcesz mnie sondować? — zapytał podejrzliwie — wprowadzasz mnie na manowce zwierzeń, osobistych wynurzeń — a może cię jaki nakładca do mnie przysłał, a teraz posucha w literaturze, jałowizna straszna, a ja mam, mam poematy, poemaciki, historyę duszy własnej i jeszcze jednej obcej. W teatrze nie mają co grać, a ja mam dramaciki — ciekawe dramaciki, jeden nawet bardzo a bardzo ciekawy. Bohaterem jest człowiek, którego ambicya pożera, chłonie go, na żużel spala — on chciałby być też wielkim człowiekiem, sławą, a tu ani w ząb. Nic stworzyć nie może — a pół życia oddałby za jedną chwilę, kiedy go przed rampę wywołają, gdy kawiarnia nagle umilknie, gdy on do niej wchodzi. Całe życie oddałby za ten dreszcz milutki, łechcący, gdy po całej sali przebiega cichy szept: »To on — to on! nasz! nasz!« Ha, ha, ha!

Zerwał się z łóżka, stanął nagle przed Bieleckim, zagibotał się na nogach.

— A co? znasz takiego pana?

Bielecki spojrzał na niego spokojnie i zimno.

— Temat może być bardzo ciekawy. Cóż dalej?

— A! a! co dalej? Nic dalej, gotów jesteś zdradzić moje kapitalne pomysły — a któryś z naszych wieszczów mi je skradnie, i masz, dyable, pociechę — »Sic vos non vobis« gotowe... a tego nie chcę...

Przeszedł się po pokoju parę razy zmęczonym, leniwym krokiem.

— Wy literaci — no tak! Ty właściwie do nich nie należysz, boś ty tylko dziennikarzem, no, no — nie obruszaj się, świetnie się mścisz, bo masz ostre, cięte pióro, tak, tak, bystry jesteś i złośliwy. Pomyjki, które na nich wylewasz, cuchną, cuchną. Ale co ja to chciałem powiedzieć? Aha, prawda: więc ci literaci, ci wieszcze i te kagańce oświaty i jak się to tałatajstwo nazywa...

Przerwał nagle.

— Dajmy temu spokój — rzekł po długiej chwili — jestem zbyt zmęczony, żeby sobie głowę tem śmieciem zaprzątać.

Obszedł kilka razy pokój dookoła, a potem schwycił stołek i usiadł naprzeciw Bieleckiego i wlepił w niego gorączką trawione oczy.

Bielecki wytrzymał cały ten ogromny napór duszy Górskiego, która w tej chwili w niesłychanym wysiłku zdawała się przedzierać przez oplot własnego ja i sięgać do dna duszy obcego człowieka.

Trwało to długą chwilę.

— Co chcesz powiedzieć? — wycedził wreszcie Bielecki.

Ale tamten, jakby nie słyszał, tylko jeszcze uporczywiej wpatrywał się w twarz Bieleckiego.

Bielecki opanowywał zwolna lęk przed temi oczyma, które przedzierały się przez najgęstsze zasłony najskrytszych jego tajemnic, przed temi obłąkańczo jasnowidzącemi oczyma.

— Cóż się tak we mnie wpatrujesz?

Górski jakby ocknął się z głębokiego snu.

— Nic, nic — zaśmiał się cicho — tak tylko... tak sobie, nie wiem, czemu miałem chwilę, kiedy mi się zdawało, że jestem w stanie człowieka przeniknąć... bo, bo ja tak dawno z tobą przestaję, jedyny jesteś, którego do mieszkania mego wpuszczam, wszystkie moje majaczenia przy tobie wyplatam, a właściwie cię nie znam...

Wstał, zapalił papierosa, przeszedł się kilka razy po pokoju i znowu przystanął.

— No, nie bądź tak zachmurzony. Ja wiem, a raczej pragnę wiedzieć, żeś ty jest moim przyjacielem. Czujesz się urażonym, żem nieufnie na ciebie spojrzał, hi, hi... bracie drogi, poza siebie nie wyleziesz — ja cię znam takim, jakim cię w moim mózgu widzę — a jakiś ty poza mną? Nie rozumiesz, że jestem tego trochę ciekawy?

— Oczywiście.

— Czasami zdaje mi się, że cię znam, że się już dobrałem do rdzenia. Wiesz, że ja już niezadługo rozpocznę wędrówkę przez jelita robaków, chciałbym więc jeszcze przed końcem porozwiązywać rozmaite zagadki.

Wstał i poklepał Bieleckiego po ramieniu.

— Aleś ty mi przestał być zagadką.

— Chwała Bogu.

Górski szyderczo się uśmiechnął.

— Jesteś bardzo inteligentny, masz cięte, ostre pióro i styl doskonały, to, że tworzyć nie możesz, to głupstwo — są inni, którzy tworzą, a pisać nie umieją, to znowu inna rzecz... więc słuchaj — tu leżą całe stosy papierów — patrz, patrz — całe góry papierów się tam piętrzą, bogactwo całe — kopalnia — hi, hi! — braciszku, a co? To nawet bez testamentu możnaby zabrać, uporządkować, rozlewność uplastycznić, spopularyzować zawiłości, ciemność i laurowość uprzystępnić, a co? a co?

— Jesteś chory, kochany Jerzy, i bredzisz. To wszystkie razem funta kłaków nie warte.

— Nie warte, mówisz? Wierzę ci, wierzę, boś ty wielki krytyk i znawca, nieskończenie ci jestem wdzięczny, żeś tak dzień po dniu zabijał wiarę we mnie, żeś moje myśli ze szczytów ściągał w błoto, żeś tak systematycznie i z tak doskonałym rezultatem ośmieszał to, co było dla mnie najszczytniejszem, żeś osłabiał i niweczył każde naprężenie mej twórczej woli, żeś łotrowsko i zbrodniczo podcinał rusztowanie, którem stawiał dla budowy mej duszy, aż się zwaliło i ja sam runąłem, pogrzebany gruzem...

Górski umilkł, twarz jego spopielała, na usta wybiegła piana wściekłości.

Bielecki patrzył na niego z lodowatym spokojem.

— To wszystko ja miałem zrobić? Taką mi ogromną siłę przypisujesz, że ja, biedny robak, złośliwy czerw zaledwie, mógłbym stoczyć dąb — olbrzyma, jakim ty jesteś? Chyba żartujesz?

Górski opanował się nagle i cicho się uśmiechnął.

— Jesteś gładki, jak wąż, i takim cię lubię. Nawet twą grubą, niewybredną i wcale niewyszukaną ironię lubię... Bardzo nawet lubię. I wybacz mi — całkiem a całkiem się na tobie pomyliłem. Mnie się zdawało w przystępie takiej prostej, chorej megalomanii, że to wszystko, com przez tyle nocy nasmarował, mogłoby się komuś na coś zdać — naprzykład tobie — pogardzam tem, szkoda... a może i nie, tyś mądry, ty o całe niebo wyżej ode mnie stoisz, chociaż nie tworzysz i tworzyć nie możesz. Ciekaw jestem, jakbyś w jakiejś powieści opisał stół albo krzesło, rozumiesz taki stół, na którym przed chwilą ktoś bezsenną noc przepędził, ot np. taki Mickiewicz, który na nim pisał swoje improwizacye, albo takie krzesło, na którem siedział mężczyzna, a potem na niem usiadła dziewczynka, która tego pana kochała i uczuła się zapłodnioną... Barbey d'Aurevilly piękną rzecz o tem napisał... Wcale się śmiać nie powinieneś, to są rzeczy twórcze — tegobyś zrobić nie umiał.

— Radzę ci, byś się do łóżka położył, boś chory i majaczysz.

— A tak, tak, rzeczywiście masz słuszność, tyś dobry i kochany, jedyny mój przyjaciel... Nie chcesz wierzyć? Zapytaj się stróżki, czy ktokolwiek, prócz ciebie, przestąpił od dwu lat próg mego pokoju, idź, zapytaj się... I, gdybyś ty wiedział, jak ja ci jestem wdzięczny za to, że tak nade mną czuwasz — och! jak ty czuwasz...

Górski położył się na łóżku; zaległo długie milczenie — nagle zerwał się.

— Po co i na co ty tak nade mną czuwasz? Rozumiem, że nad chorym, a bardzo bogatym wujaszkiem ubodzy krewni na palcach chodzą i z zapartym oddechem śledzą na jego twarzy najmniejszą zmianę na gorsze — oczywiście na gorsze... i głęboko współczuję z czułym małżonkiem, który niecierpliwie na zegar patrzy, kiedy jego ukochana, na rękach noszona małżonka na wieki oczy zamknie... Lekarz powiedział, że za godzinę się wszystko skończy, a tu już trzy minęły i ani rusz. Co za twarde życie, psiakrew! Ale ty, ty, taki bezinteresowny, taki pokorny i ubożuchny w duchu — ty, który nawet moją puścizną, tu wszędzie naokół rozsianą, pogardzasz... Ha, ha! teraz już się nie uśmiechasz, teraz udajesz, że nic nie słyszysz z tego, co mówię — nie warto zresztą, nie warto — to wszystko chore brednie...

— Może cię męczę? — przemówił po chwili Górski z jakąś pokorną tkliwością.

— Bynajmniej, miałem dosyć czasu przyzwyczaić się do twego niepoczytalnego gadania.

— Niepoczytalne gadanie?

— No oczywiście... Nie pierwszy raz to słyszę i nie pierwszy ty, który na tę manię chorujesz. Znałem raz malarza, który mnie z swej pracowni wyrzucił, bo mu się zdawało, że ja chcę podchwycić tajemnice jego sposobu malowania, a ja przecież malarzem nie jestem...

— Ciekawe, ciekawe... i wyrzucił cię?

— Ordynarniej, niż ty nawet.

— To bardzo ciekawe... Pewnie, jako malarz, nic nie był wart?

— Zaledwie był dyletantem...

— No widzisz, to tak, jak ja — całkiem, jak ja... Grafomanem jestem, na szczęście takim bez wszelkiej ambicyi, bez pragnień zostania drukowanym — zerwał się nagle, przymrużył oczy i szepnął złośliwie:

— A mimo wszystko robię cię jedynym moim spadkobiercą, te wszystkie papiery możesz sprzedać na funty, a może coś będziesz mógł zużyć, w każdym razie... Ha, ha, nie zauważyłem, że masz nowy garnitur na sobie i śnieżno białą bieliznę, tylko ci jeszcze monokla brak, a będziesz wyglądał, jak najsilniejsza podpora naszej literatury.

Bielecki wstał.

— Słuchaj Górski — gdybym nie był tak do ciebie przywiązany, jak jestem, dawnobym już stąd wyszedł. Twoje papiery dyablo mało mnie obchodzą. W tym całym chaosie sam geniusz nie mógłby się połapać. Żadnych ambicyi pisarskich nie mam, nie chcę być ani jednym z »naszych«, ani jednym z »wielkich«. Jeżeli, jak powiadasz, zabijałem w tobie wiarę w twój talent, to czyniłem to, by cię bronić przed śmiesznością, a teraz daj mi spokój; rozumiesz?

Górski patrzył nań chwilę. Cały wydawał się niezmiernie zadziwiony.

— Ale czemuż ty się srożysz, jedyny mój dobroczyńco? Ty nie wiesz sam, ile ja ci zawdzięczam, nie rozumiesz, jak ci jestem zobowiązany, żeś mnie bronił przed śmiesznością. Był czas, kiedym się rzeczywiście chciał ośmieszać, a tyś nie dopuścił do tego... Ty jesteś silny, mocny, masz władzę i mir: jak ty komuś drogę groźbą ośmieszenia się zagrodzisz, to jakby waryatowi przed nosem niebosiężny mur wystawić, by na ulicę nie wyleciał...

Górski nagle opadł i ziewał.

— Słuchaj, o czem innem pogadamy. Wymłóciliśmy głupie plewy, wróćmy do rzeczy realnych. Przyrzekłeś mi się o strychninę wystarać, zrozumiałeś głęboko, że niema sensu pozwolić płucom najniepotrzebniej w świecie gnić aż do skutku.

Bielecki spojrzał na niego zimno i bystro.

— Strychninę mam zawsze przy sobie na wszelki wypadek, ale po co i na co tobie strychnina?

Górski siadł na łóżku i patrzył na niego rozwartemi, gorączkowemi oczyma.

— Masz strychninę, masz?

— Mam!

— Daj mi!

— Po co? Wy, suchotnicy, czepiacie się życia, jakbyście je nadewszystko kochali.

Górski jakby nie słyszał, co Bielecki mówi.

— Daj mi, błagam cię, daj mi odrobinę.

Bielecki zamyślił się.

— Dlaczegobym ci nie miał dać? Chociażby dla twego uspokojenia, dla zadowolenia twej ambicyi, że w każdej chwili możesz być panem swego życia i śmierci. To też pewnego rodzaju satysfakcya.

Wyjął epruwetkę z kieszeni, napełnioną popielatawym proszkiem, z drugiej kieszonki od kamizelki wydobył próżną epruwetkę, przesypał z jednej do drugiej twochę proszku, zakorkował i podał Górskiemu.

— To starczy, by pół miasta wytruć.

Górski nie posiadał się z radości.

— Dobrodzieju mój, jedyny dobroczyńco, jak ci dziękować?!

— Nie błaznuj.

— Nie, nie, nie błaznuję, jestem ci wdzięczny, ponad wszelką miarę wdzięczny. Patrz na moją chusteczkę — krew, krew bez końca... Tobie się zdaje, że w ten marny, ohydny sposób chce mi się umierać...

— A więc możesz teraz umrzeć z pięknym giestem, teraz w każdej chwili możesz swem życiem rozporządzać. Pomyśl tylko, co to za wspaniała rzecz, móc sobie powiedzieć: teraz ja jestem panem nad sobą, a nie niewolnikiem jakiegoś głupiego choróbska.

— Och, jak pięknie, jak przedziwnie to powiedziałeś...

Górski zdawał się to mówić w jakiejś nieziemskiej ekstazie.

— Czem ja ci się odwdzięczę? Dobroczyńco mój, czem? Wszystkie papiery ci pozostawię, całą tę górę papierów...

— Spal je do jasnego pioruna, zanim zdechniesz, nie kompromituj się po śmierci.

Górski wyłupił z komicznym grymasem oczy na Bieleckiego.

— Spalić, bój się Boga, ale tam są skarby. To ci się może przydać, tyś bystry i inteligentny, tyś poprostu genialny z twoim olbrzymim krytycyzmem, twoją jasnością...

— Spal, powiadam ci raz jeszcze!

Górski zerwał się z łóżka, stanął na środku pokoju.

— Co za kapitalna myśl! Sam nawet nie przeczuwasz, jak wspaniały pomysł mi nasunąłeś... Po co ja mam to sam spalić? Spal ty mnie razem z tem wszystkiem... Co tak na mnie dziwnie patrzysz? Myślisz, żem zwaryował — niech Bóg broni... Widzisz, ja zawsze coś wielkiego, coś niezwykłego w tobie upatrywałem — teraz możesz istotnie dokonać czegoś, coby ci poczesne miejsce między ludźmi wielkich, rzeczywiście wielkich czynów zapewnić mogło...

Podszedł ku niemu i mówił z cichym chichotem.

— Domek, w którym mieszkam, znajduje się w podwórzu — prawda? — Na dole stajnia i szopa siana, a nad nią pięterko, które ja zamieszkuję — prawda? No, no — nie przerywaj mi, dopóki mnie nie wysłuchasz, bo mam rzeczywiście wspaniały pomysł — a ty, ty jeden mógłbyś go wykonać... Aha! na strychu tuż nade mną beczki smarowidła do wozów, dziegieć prawdopodobnie i tym podobne łatwo zapalne rzeczy... Nie bądź tak niecierpliwy, poczekaj chwilę, zauważyłeś chyba, że wschody do mego mieszkania odgrodzone są od szopy ścianą z sosnowych desek... a w tych deskach są sęki — okrąglutkie sęki — podczas upałów wyciekała z nich żywica — trzeba tylko gwoździem podważyć, i bez trudu możesz taki sęk lub sęczek wybić... I słuchaj, mój dobroczyńco — jedyny mój przyjacielu — na cóż mi strychnina? — tysiąc kroć razy wspanialszy giest, gdy mnie razem z temi śmieciami spalisz...

Siadł na krawędzi stołu, przegiął się ku Bieleckiemu i mówił z natarczywem podnieceniem:

— Rozumiesz — wyjmiesz sęk — caluteńka szopa sianem zapełniona — siano suchuteńkie — wyjmiesz zapałkę, woskową oczywiście, by przypadkowo nie zgasła — możesz użyć gałganka przepojonego spirytusem, włożysz przez dziurkę, zapalisz — i w jednym momencie cała ta rudera stanie w płomieniach... A co? Żadnego ratunku — najmniejszego — nawet nikt nie zdąży pomyśleć, by ratować, zanim straż pożarna nadjedzie, już po wszystkiem.

Ach, jaka głupia twoja strychnina, a jak iście wspaniały pogrzeb mógłbyś mnie wraz z mojem śmieciem, którem tak pogardzasz, wyprawić. Romantyczną śmiesznostką spalenie przez Byrona trupa Shelleya. Ale ty, ty, demonizmem i zbrodniczością wszystkich ludzi przewyższający, mógłbyś mnie żywcem spalić. Aha, uśmiecha ci się ta myśl? nie? nie?

Bielecki się uśmiechnął, ale tylko usta jego wykrzywił grymas, w oczach przyczaiło się wytężone rozważanie.

— Istotnie pomysł, godzien twej twórczej fantazyi, ale coby mnie z tego przyszło? Nie zdążyłbym przez ulicę przejść...

— Mylisz się — przerwał namiętnie Górski — gospodarza, który naprzeciw w tej kamienicy mieszka, niema przeważnie w domu, lokatorzy na pierwszem i drugiem piętrze, to robotnicy, którzy się kładą z kurami spać, a stajenny, który śpi przy koniach, obok tej szopy z sianem, przeważnie siedzi w knajpie do późna w nocy; zaczemby ogień spostrzeżono, ty możesz już być na drugim końcu miasta...

Bielecki wstał zwolna.

— Dosyć tych bredni, mój kochany Jerzy, teraz muszę iść...

Górski zagrodził mu drogę.

— Dlaczego mnie chcesz opuszczać?... ale masz słuszność. Mogłeś się na mnie obrazić... Och, jaki ja roztargniony i niepoczytalny! Jak ja mogłem ci radzić, byś razem ze mną i moje papiery popalił! Więc słuchaj, weź to wszystko sobie, albo ja ci prześlę przez posłańca, no a potem dopiero...

Bielecki cały sponsowiał. Stanął groźnie naprzeciw Górskiego, dyszał z wściekłości:

— Gdyby nie wzgląd na to, że jesteś chory, tobym się teraz inaczej z tobą rozprawił.

Górski wybuchnął teraz niepowstrzymanym, złym śmiechem, zakrztusił się nim i zakaszlał ciężko, potoczył się, a nagle wyprężył się groźny i straszny.

— Przecz, nędzny komedyancie! Precz!

Bielecki zatrząsł się i zbladł.

Górski ochłonął.

— A, a... przestraszyłem cię. Wybacz... Tak, to wszystko były głupie pomysły, obłąkane podrygi chorego mózgu... Nie, nie! nie lękaj się, staw się jutro rano, tak! rychłym rankiem, a to wszystko, rozumiesz? — syczał tajemniczym szeptem — to wszystko będzie twoje, twoje... Będziesz niezadługo sławnym, bardzo sławnym człowiekiem. Ja cię tak nienawidzę, że chcę cię sławnym zrobić. A teraz precz, nieczysty człecze, precz!

Wyciągnął groźnie rękę w stronę ku drzwiom.

Bielecki się odwrócił i bez słowa wyszedł z pokoju.

II.

Stanął przed jakąś tajemną bramą, którą kazano mu otworzyć, by mógł się wreszcie tam dostać, dokąd go jego tęsknota gnała.

Ale brama była zawarta, gdzieś w mroczny cień nieba sięgać się zdawała.

Szukał klamki, ale jej nie było. Widział tylko cieniuteńką szparkę między dwoma ogromnemi skrzydłami, a przez nią przesunięty olbrzymi rygiel, który bramę od wnętrza zamykał.

Stał i nie wiedział, co począć, ale myśl, że będzie musiał wracać z powrotem tam, skąd przyszedł: w krainę bolesnych snów, rozpacznych tęsknot, rozszalałych szamotań i krwawych zmagań się z czemś, czego nie znał, a co kipiącym warem w jego żyłach się gotowało, głowę jego strasznym bólem ocierniało, tak go przeraziła, że przywarł do bramy i już od niej nie odstąpić postanowił.

Niczem Chrystusowa droga na Golgotę, niczem wieczność niewypowiedzianych męczarni drogi skazańca, wobec tej, którą on przebył, a teraz miałby się wracać?!

— Otwórz się, otwórz! — błagał rozpacznie — niech się za mną na wieki zawrą twoje skrzydła, niech raz na zawsze zamknie się księga mego żywota, niech piorun świadomości na twoim progu mnie spopieli, pokaż mi swoje tajemnice na jeden błysk, chociażby już na zawsze miał zgasić światło mych oczu...

Nie wiedział, jak długo tak błagał, modlił się i zaklinał się i zaklinał, ale snać pokora, z jaką się kajał, niebiosa przebiła, żar jego błagań i ślubów skruszył nieugięte Moce: zaskrzypiały zardzewiałe wrzeciądze, ciężkie żelazne skrzydła się rozwarły.

Przed sobą ujrzał ogromną równinę, która gubiła się w nieskończonej dali w czarnych cieniach nocy, a cała jakby była wysypana popiołem, pokryta czarnym żużlem: popiołem pokuty hardych i grzesznych dusz ludzkich, żużlem wygasłych pragnień, daremnych wysiłków, zrozpaczonych borykań się z nieznanemi mocami.

Wzdłuż długiego kanału, którego woda lśniła martwym, kosztownym połyskiem, jakby zastygła, starannie oszlifowana i opolerowana ciecz stopniowego kruszcu, stały po obu stronach rzędy czarnych cyprysów, gdyby olbrzymie magiczne świece, a na ich wierzchołkach paliły się błędne światełka ogniem, który nie grzał, ani też świecić się nie zdawał — wyglądały one na czarnem niebie, jak złote ćwieki weń powbijane.

Z brzegów kanału, tuż nad wodą, zwieszały się w dół ogromne grona z bezlistnych prętów krzewów Asphodelusa, a w dali ciemna pineta z odwiecznemi piniami, których olbrzymie korony, rozpostarte w kształt czarnych, krągłych baldachimów nad zmurszałymi pniami, rysowały się na niebie, gdyby jakiś olbrzymi archipelag niezliczonych, czarnych wysepek.

I w tej ciężkiej, martwej ciszy ozwały się głosy, których wśród jarmarcznego rozgwaru, kramarskiego rozgiełku życia nigdy nie przeczuwał. Milczenie wokół niego stało się głośnem, ale nie słyszał ni głosu, ni dźwięku; próżnia poza nim i przed nim jęła się wypełniać nieprzeliczoną mocą dziwnych, rozumem nie objętych kształtów, ale spostrzegł się, że nie widzi ich nigdzie wokół, tylko w sobie, a im więcej wytężał się, by zrozumieć, co jest w nim, a co poza nim, tem więcej zlewały się z sobą granice zjawy i rzeczywistości, zewnątrz i wewnątrz tworzyło jedną nieprzerwalną ciągłość, przeszłość i przyszłość stopiły się w jednym kotłującym się wirze: tem, co jego »teraz« stanowiło.

Przeraził się, gdy milczenie coraz głośniej przemawiać, próżnia coraz gęściej zaludniać się jęła, a miliard wieków w jednej chwili stężał; kamieniał z przestrachu, gdy przez wrota jego duszy olbrzymią falą cały świat zjawy się przewalił i w nim się rozlał oceanem nigdy nie widzianych kształtów, nie słyszanych nigdzie dźwięków, rozpalił się odgłosem przeżyć, których nigdy nie przeżywał, i takich, które w miliard lat odległej przyszłości, gdyby słupy graniczne, sterczały, a które on już teraz w błyskawicznym pędzie mijał.

Czas z wszystkimi nawrotami, powrotami, z tysiącznogłową hydrą przeszłości i wszystkie wieki oplatającym ogonem przyszłości, stopił się w nim w jedno, całe dno duszy rozświecające oko, w którem ujrzał rozwiązane tajnie przyszłych czasów i wszelkie losy tych, które dopiero nadejść mają.

I nagle ogarnęło go uczucie niesłychanego tryumfu. Z duszy rwały się płomienne krzyki uniesienia, ognisty wicher radosnego szału porwał go i okręcił wokół, by ujrzał, jak wszystko dokoła niego szalało w tych samych płomieniach wyzwolenia. Gdyby olbrzymie pochodnie, zapłonęły odwieczne pinie po niebie, rozżagwiły się żużle na bezkresnej równinie, rozpalił się popiół i wyrzucał z pod siebie snopy iskier, roztopiła się na nowo zastygła ciecz kruszcowa kanału i przelewała się przez brzegi kipiącym warem — milczenie wokół rozszalało się bluzgającymi, ogniem niebo rozrywającymi krzykami i wśród tej szalejącej burzy ognia wyciągnął w błędnem upojeniu radości swe ramiona, bo wreszcie zrozumiał, że umarł.

Umarł! umarł!

Szerzej, szerzej jeszcze rozwarł ramiona, bo zapragnął niemi ogarnąć cały ocean swych widzeń — rósł, potężniał w nieskończoność, bo Boga dosięgał, z oczu jego, wytężonych w swoją, wszechbyt i wszechboskość ogarniającą wizyę, biły pioruny, gdyby lepka ciecz ognia, głową sięgał ponad obłoki, a pod stopami cała ziemia, gdyby kruchy, chwiejący się podnóżek, a w rękach trzymał tablice praw, przed któremi jedno i drugie i trzecie morze zajękło, a ziemia w posadach swych się trzęsła, jakby nią konwulsye szarpały.

Chwilę jeszcze, a Bogiem się stanie przez śmierć — przez śmierć zapanuje Bogiem nad życiem całem, nowego Szatana zapłodni w sobie przez śmierć, na nowe tory rzuci gwiazdy, by się wzajem porozbijały, w pył skruszy tę marną ziemię, słońce zagasi — by mocą swoją nowy, doskonały twór i nowe, doskonalsze światy do życia wskrzesić.

A wszystko to się stanie przez śmierć.

Długi, ciężki kaszel rozbudził Górskiego, ale już go nie męczył, dusza jego cała jeszcze była spowita płomienną wizyą śmierci, cała jeszcze upojona boskim tryumfem panowania nad życiem, jakie tylko śmierć daje.

Pasek krwi ściekał mu z kącików ust. Odruchem otarł usta, spojrzał bezwiednie na chusteczkę i uśmiechnął się.

— Jakie to życie głupie! — pomyślał — takiem błazeństwem, jak chorobą, chce człowieka odstraszyć od tak świętej, rozkosznej, moc i panowanie dającej śmierci.

Ha, ha, ha!... Tod, wo ist dein Stachel? — różą mistyczną jesteś, arką przymierza pomiędzy Bogiem we mnie, a Bogiem poza mną. Lękał się mnie i opętał mnie kajdanami życia, a ja je teraz rozerwę i przekroczę próg, poza który mnie wygnał, i, potężniejszy od niego, z tronu go zwalę, by doskonalszy twor i doskonalsze światy do życia powołać.

Dźwignął się nagle z łóżka, uczuł świadomość nieznanych, nigdy nie przeczuwanych sił w sobie, stanął wyprężony na środku pokoju i obejrzał się dokoła.

Oczy jego padły na biurko i na stosy papierów.

Uśmiechnął się z pogardą.

O, głupie, błazeńskie życie! — tem więc musiał je sobie wypełniać — on, w którego mocy leżało, by za chwilę stać się Bogiem; obracał w ciemnym lochu żarna, na dnie galery dzień i noc wiosłami pracował, smagany żelaznym prętem, biczowany bezustannie kańczugiem, pod stromą górę toczył ciężki kamień, który wciąż na nowo na niego się zwalał... O nie! nie!

Całego wypełniło jakieś wielkie, majestatyczne postanowienie, a poprzez czarne odmęty jego myśli przebłyskiwał wielki tryumf śmierci.

Chwilami opadał, a wtedy majaczył mu się Bielecki.

Zachichotało coś w nim — Bielecki czyha już dawno na jego śmierć — Bielecki zbierze plon jego zasiewów... A gdyby zboże na pniu spalić? gdyby tu wszystko zaorać, zniszczyć — pusty ugór pozostawić?

Zląkł się nagle. Wyraźnie czuł, że ktoś zdziera z niego płaszcz jego królewskiego majestatu, że ktoś wytrąca mu z rąk berło panowania nad życiem i śmiercią, i znowu się wzmógł.

Podszedł do biurka, ułożył papiery, zeszyty, notatniki, wyciągnął kartę białego papieru i szerokim giestem możnowładcy napisał:

»Plewy mego mózgu przeznaczam dla Henryka Bieleckiego.

Niechaj ziarna, które w nich znajdzie, go nie udławią.

Jerzy Górski«.

Kartkę przypiął szpilką do teki, w której manuskrypty uporządkował, i odetchnął swobodnie.

— Teraz się ze wszystkiem załatwiłem — pomyślał — teraz już tylko pozostaje, by się godnie i iście po królewsku wybrać w tę niedaleką podróż.

Umył się, przybrał odświętnie, wyciągnął z szafki fiolę ze strychniną, popatrzył na nią miłośnie, zawinął starannie w papier, z szufladki do biurka wyjął pieniądze, przeliczył je i schował do kieszeni; raz po raz drażniła go myśl, że nie ma dokładnej świadomości jawy: wszystko, co robił, wydawało mu się, jakby sennem majaczeniem.

Ktoś pukał do drzwi.

Miał wrażenie, że już dawno to pukanie słyszał, ale teraz dopiero sobie uświadomił, że istotnie ktoś pukał.

Podszedł do drzwi i otworzył je na oścież.