Miłość w Burzanach - Katarzyna Archimowicz - ebook + książka

Miłość w Burzanach ebook

Katarzyna Archimowicz

4,3

Opis

Czasem, w najmniej spodziewanym momencie, spotykamy osobę, która odmienia nasze życie. W niemal bajkowy sposób…

Burzany są dla Grety prawdziwym azylem. Stąd pochodzi, to właśnie na urokliwym Polesiu chciałaby kiedyś zapuścić korzenie. Podczas wizyty w rodzinnych stronach Greta dowiaduje się, że jej mąż podjął za jej plecami ważne życiowe decyzje. Jest rozczarowana, a do jej serca wkrada się żal. Czy Grzegorz rzeczywiście jest tym jedynym? Czy potrafi zadbać o szczęście Grety? Wątpliwości przybierają na sile, kiedy w okolicy pojawia się intrygujący mężczyzna. Tajemniczy przybysz kupuje podupadły dworek i burzy tym samym spokój okolicznych mieszkańców. Kim jest? I czy można mu ufać?

Piękna, mądra i ciepła książka! O tym, że bariera, która nie pozwala kochać właściwej osoby pęka czasem bardzo powoli. Przeczytajcie historię Grety! Bo przydarzyło się jej coś niezwykłego. Może jej doświadczenie okaże się bliskie waszemu sercu?

Marta Żmuda Trzebiatowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (56 ocen)
28
17
10
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Katarzyna Archimowicz

Miłość w Burzanach

Wołowiec 2014

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki MAGDALENA PALEJFotografia na okładce © STOCKPHOTO MANIA / SHUTTERSTOCKFotografia na okładce © ALESHYN_ANDREI / SHUTTERSTOCKProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.PL

Copyright © by KATARZYNA ARCHIMOWICZ, 2014

Redakcja JOANNA MIKA-ORZĄDAŁA / D2D.PLKorekta ANNA WOŚ / D2D.PL,MAGDALENA ADAMEK / D2D.PLRedakcja techniczna i skład ROBERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-776-8

Black Publishing jest marką wydawniczą Wydawnictwa Czarne sp. z o.o.Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Rozdział 1

Grafitowy jeep z dużą prędkością zjechał z szosy w szeroką pol­ną drogę. Spod kół wypuszczał ogromne tumany wysuszonego kwietniowym słońcem pyłu nadbużańskiej ziemi.

Mężczyzna kierujący autem spojrzał kolejno we wszystkie lusterka, po czym zdjął nogę z gazu. Wyraźnie szukał miejsca do postoju.

– Dlaczego zwolniłeś? – spytała siedząca obok kobieta.

Na oko mogła mieć około trzydziestki. Jej naturalnie rude włosy ślicznie lśniły w promieniach wiosennego światła, a zielone oczy promieniały radością.

– Musimy porozmawiać – odezwał się po chwili.

– Grześ… Nie znoszę, kiedy w ten sposób zaczynasz roz­mowę.

On tymczasem zjechał na pobocze i zaparkował w cieniu starych brzóz. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozpościerał się ogromny, piękny brzozowy las.

Mieli za sobą kilka godzin jazdy, oboje czuli zmęczenie i naszła ich ochota na krótki odpoczynek.

– Skoro się zatrzymaliśmy, to rozprostujmy trochę kości – odezwała się po chwili kobieta i nie czekając na jego reakcję, wyskoczyła z auta.

Kwiecień pięknie obudził w tym roku przyrodę. Otulił ją świeżą zielenią i pieścił gorącym powietrzem.

Nad ich głowami, gdzieś wysoko, pod niebem, rozlegał się radosny trel drozda. Wtórowały mu z gałęzi drzew inne ptasie głosy, wspólnie tworząc symfonię przepięknych dźwięków.

– Boże, jak mi tego brakowało – powiedziała jakby do siebie kobieta.

Jednocześnie leciutko rozchyliła usta i przymknęła zielone oczy. Końcem języka przesunęła po wargach, wzięła głęboki oddech i oparła się plecami o pień brzozy.

– Jest pięknie – szepnęła, nie unosząc powiek.

On tymczasem stał oparty o samochód i przyglądał się jej zachłannie. Jak zawsze zresztą. Nie mogła widzieć jego wzroku, więc nie zauważyła, że nerwowo zaciska pięści, a jego klatka piersiowa unosi się i opada pod ciasnym T-shirtem znacznie szybciej niż do tej pory. Myślał o czymś przez chwilę, ale już za moment odetchnął z ulgą. Podjął decyzję: „Potem – uznał. – Potem jej powiem. Teraz się nią nacieszę”.

Po cichu podszedł do brzozy, o którą opierała się dziewczyna. Usłyszała go lub wyczuła, bo lekko uniosła powieki i uśmiechnęła się zachęcająco. Nie zrobiła nic ponad to. Ani drgnęła.

On przeciwnie. Ta kobieta rozpalała go do białości. I choć od pewnego czasu było między nimi jakieś nieopisane napięcie czy nieporozumienie, on wciąż jej pragnął. Szaleńczo i zachłannie. Zawsze i wszędzie.

Stanął teraz za nią. Bezpośredniego dostępu do niej bronił mu gruby pień. Przechylił się lekko do przodu i ignorując drzewo, szepnął jej do ucha:

– Szaleję za tobą, dziewczyno.

Nie odezwała się ani nie odwróciła. Poczuła tylko, jak ten jego gorący szept spływa po jej szyi na ramiona. Chwilę potem mężczyzna dotknął jej brzucha, obejmując ją wraz z drzewem. Sunął palcami to w dół, to w górę, kreśląc na jej ciele ósemki i inne kształty. Podziałało to na jej zmysły.

Od dawna nie była tak rozluźniona. Ostatnio apatyczna i zmęczona, teraz poczuła przypływ nowych sił.

Odwróciła się do niego i ominąwszy starą brzozę, przywarła do jego ciała.

– Chciałeś mi coś powiedzieć – szepnęła, oddychając prosto w jego kark.

– Potem – odpowiedział równie cicho.

I nic już nie zakłócało kolejnych chwil. Zajęli się wyłącznie własnymi ciałami, wszystkie inne sprawy odkładając na później.

Tymczasem jego dłonie błądziły, szukając czegoś pod ubraniem dziewczyny. Wyczuwał szybkie bicie jej serca, krótki oddech i – odczuwając to samo co ona – nie przestawał dotykać jej ciała. Dziewczyna oddawała mu uściski i pocałunki, od czasu do czasu cicho wzdychając z zadowolenia.

Zgodni w tym akcie, niczym dobrze zestrojone ze sobą mechanizmy, osunęli się na miękką trawę. Nie przestając całować dziewczyny, Grzegorz przesunął dłonie w dół i delikatnie uniósł rąbek sukienki ku jej udom. Po chwili przywarł do kobiety całym ciałem.

Resztką świadomości i sił pomogła mu zsunąć spodnie. Oboje szarpali się w plątaninie ubrań, które krępowały ich ruchy. Na moment ustali, lecz zaraz potem na nowo rozpoczęli walkę płci. Ich ruchy stały się łagodniejsze, bardziej rytmiczne i spokojne. On cały czas szeptał jej coś do ucha, ona milczała. Jedyne, po czym mógł poznać, że jest zadowolona, to jej pomruki, westchnienia i mocne uściski będące zachętą do dalszych poczynań.

I tak trwali w miłości mężczyzna z kobietą, aż przyszedł ten błogi czas tuż po ekstazie, kiedy to wraca przytomność umysłu, ale odchodzą wszystkie siły.

– Greta – szepnął. – Kocham cię.

– Ja ciebie też – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Podniosła na moment głowę, rozejrzała się dookoła i znów opadła zmęczona na trawę.

Leżeli oboje w milczeniu. On nadal obdarzał ją pocałunkami, tyle że tym razem bardzo spokojnymi i leniwymi, a ona podciągnęła się wyżej i ułożyła na jego piersi. Nie zadali sobie nawet trudu, by się okryć.

W powietrzu czuć było elektryzującą energię. Uważny słuchacz zarejestrowałby ją w cichym szmerze wiatru, delikatnym popiskiwaniu zwierzyny ukrytej gdzieś w zaroślach, a przede wszystkim w tych dwojgu spoczywających na trawie.

– Dobrze mi z tobą – odezwał się wreszcie Grzegorz.

W odpowiedzi Greta uśmiechnęła się lekko i cmoknęła męża w policzek. Ona także dobrze się z nim czuła, ale nie powiedziała mu tego teraz wprost, bo nie przepadała za taką formą dialogu, która narzuca rozmówcy odpowiedzi.

A Grzegorzowi nawet do głowy nie przyszło, że jego wyznania choćby w najmniejszym stopniu wymuszają na żonie ich odwzajemnienie. Greta była po prostu mniej wylewna niż on i zapewne dlatego nie do końca rozumiała jego potrzebę nieustannego komunikowania wszem i wobec swych odczuć i przemyśleń. Poza tym nie było wątpliwości, że ich małżeństwo mieściło się we wszelkich normach, to znaczy że na ogół byli zgrani i zadowoleni ze wspólnego życia. Etap młodzieńczego zauroczenia mieli już co prawda za sobą, ale ogień, który rozpalał ich przed laty, wciąż płonął sporym płomieniem, zaś bagaż kilku lat przeżytych w małżeńskim tandemie mógł stanowić całkiem solidny fundament pod ten czas, który jeszcze wciąż był przed nimi.

Dopóki dwoje ludzi zmierza do jednego celu, dopóki są zgodni co do swej przyszłości, dopóki mają ochotę i siłę budować jeden wspólny dom, dopóty nie widać między nimi różnic. Ale wystarczy, że jednemu z nich choć przemknie przez myśl coś, z czym to drugie się nie zgadza lub co inaczej postrzega, a już cieniem zarysować się może przed nimi ta ich wspólna przyszłość, którą tak mozolnie budowali.

Podobnie też rzecz się miała z Gretą i Grzegorzem. Wszystko było w porządku aż do momentu, kiedy on zaczął wspominać o dziecku. Najwyraźniej dojrzał do roli ojca znacznie szybciej niż ona do roli matki. W każdym razie był to pewien przełom w ich małżeństwie, pierwszy poważny zgrzyt i niemożliwość osiągnięcia zadowalającego obie strony konsensusu. I choć przekonywali się nawzajem do swych racji długo, to jednak bez skutku. Grzegorzowi nie mieściło się w głowie, że kobieta może nie chcieć zostać matką. Greta tymczasem wcale się nie wzbraniała przed macierzyństwem, jednak zamierzała odłożyć je nieco w czasie, twierdząc, że przyjdzie kiedyś pora i na dziecko.

Poza tą kwestią większych niezgodności między nimi raczej nie było, ale odkąd poróżnili się w sprawie dziecka, coś się między nimi zmieniło.

Bezpośrednio po ślubie Greta była Grzegorzem zauroczona. Zachowywał się nienagannie, bardzo się starał, kupował kwiaty i okazywał sporo czułości. Ale z czasem namiętność słabła, a ją zaczęło drażnić jego gadulstwo i materializm. Coraz bardziej zaczęła dostrzegać dzielące ich różnice.

Wciąż miała nadzieję, że dojdą do porozumienia i odbudują swe relacje, bo kiedyś przecież połączyła ich miłość i naprawdę znakomicie czuli się w swoim towarzystwie. Lubiła też po prostu być obok niego, lubiła, kiedy wspólnie wykonywali zwykłe prace domowe. Ot, choćby kładzenie tapet na ściany. Wtedy wszystko było w porządku, czuli łączącą ich więź. Robota paliła im się w rękach, ale im dłużej pracowali, tym większa w nim narastała potrzeba rozmowy. Bo ileż można wytrzymać w milczeniu? I po co? Więc zaczynał swój monolog z nadzieją, że przemieni się on wkrótce w dialog. Opowiadał, jak to im fajnie wyszło, jak przycinał i smarował klejem paski tapety, jak się przy tym ubrudzili. I w trakcie tej paplaniny nakręcał się do granic możliwości, i mówił, mówił, mówił… Jakby jej tam z nim nie było, jakby nie widziała przed chwilą, jak kładzie się tapetę. Kiedy popadał w ten swój huraoptymizm, bywał taki niedojrzały. Początkowo Greta reagowała na to uśmiechem, ale z czasem ta cecha mężowskiego charakteru zaczęła ją lekko irytować, choć wiedziała, że jak do wszystkiego, tak i do tego potrafi się przyzwyczaić.

Słońce dawno już minęło zenit, kiedy znudzona, ale i wypoczęta Greta leniwie podniosła głowę z ramienia męża.

– No – odezwała się cicho – czas wstawać.

Grzegorz uniósł się równie opieszale jak ona. Obserwował, jak zakłada i poprawia na sobie wymiętą sukienkę i czesze włosy, przeglądając się w bocznym lusterku samochodu. Znów miał ochotę się z nią kochać. Nęciła go każdym swym ruchem. Był pod absolutnym jej władaniem. Znał ją od dzieciństwa, ale odkąd dostrzegł w niej kobietę, oszalał na jej punkcie. A ona coraz częściej zupełnie zdawała się tego nie zauważać.

Kilka minut później znów siedzieli w aucie. W pomiętych ubraniach sprawiali wrażenie, jakby mieli za sobą bardzo długą drogę. A w podróży byli zaledwie od czterech godzin.

Oboje pochodzili z tych stron. Od kilku lat żyli w Warszawie, ale każdą wolną chwilę spędzali nad Bugiem. Tutaj były ich korzenie i tu mieszkała najbliższa rodzina. Jego rodzice i jej wuj. Ukochany wuj Michał.

Las się przerzedził, spoza drzew widać teraz było łąki i wielkie pustkowie. Dojeżdżali właśnie do rozdroża, przy którym, w cieniu starej lipy, stała rzeźbiona w pniu kapliczka. Kult maryjny był w tych okolicach mocno rozpowszechniony, więc rzadko spotykało się przydrożne krzyże, często zaś ukwiecone kapliczki, które przeważnie chyliły się ku drogom, przygniatane ciężarem czasu, a może i ludzkich grzechów.

Skręcili w prawo. Po kilkudziesięciu metrach rozpostarła się przed nimi szeroka, usypana żwirem droga, a po jej obu stronach rosły ogromne lipy. Nie dwie, nie trzy, lecz całe długie ich szeregi, które od lat kłaniały się przyjezdnym. Drzewa te pamiętały doskonale minione epoki i rody. Rosły bowiem wzdłuż traktu prowadzącego do starego dworku w Burzanach. Dworek ten, jak i rozłożyste lipy, niejedno przetrwał, przemilczał i zdzierżył. Ostatnio znosił z pokorą rządy pewnego cholerycznego proboszcza. Był nim nie kto inny jak Michał Burzański, ukochany wuj Grety.

– Idź, pijaczyno!

Nikogo nie było widać zza muru, ale wyraźne krzyki wskazywały na obecność co najmniej dwóch ludzi.

– Ale, dobrodzieju… – prosił czyjś głos – ja nie mam już ­czasu…

– Jeszcze zdążysz! – odpowiedział głośny męski krzyk i zaraz potem dało się zauważyć szybko wyłaniające się zza domu sylwetki: zamaszyście biegnącego mężczyzny w sutannie i podążającego za nim, przygarbionego pijaka.

– Ale ja muszę – jęknął chłop, ustając trochę w tym pędzie, bo nie nadążał za krzepkim księdzem. – Już nawet nie mogę księdza dogonić, na pewno umieram.

– Boś się nachlał, to i nie możesz dogonić! – krzyknął ksiądz i nawet się nie obejrzał na chłopa, tylko machał rękami, jakby się od czegoś odganiał. – Wynoś mi się stąd! Przyjdź jutro, inaczej pogadamy.

– Nie doczekam – odparł zasapany pijaczyna. – Mnie dziś już czas – stęknął, ściskając nieporadnie czapkę w dłoniach.

– Tobie czas co najwyżej trzeźwieć, a nie umierać – odparł nieco udobruchany ksiądz. – Po pijaku nie będę cię spowiadał.

– To ksiądz też pił? – spytał szczerze zdziwiony chłop.

Na te słowa w księdza jakby nowe siły wstąpiły, odwrócił się gwałtownie na pięcie i z tego rozmachu rąbkiem przykrótkiej sutanny uderzył chłopa po łydkach.

– Nawrocki! – Uniósł zaciśniętą pięść i pogroził mu przed nosem. – Jak ci tak bardzo zależy na tej spowiedzi, to niech już będzie. Ale na rozgrzeszenie dziś nie licz.

Chłop chwilę pomyślał, jeszcze intensywniej międląc czapkę w tej zadumie.

– E… To w sumie mi się dziś nie opłaca… – Podrapał się za uchem. – Przyjdę jutro.

I żeby nie stracić księdza z oczu, nie odwracając się, zaczął wycofywać się z podwórza. Bywali już tacy w tej parafii, co to nie przewidzieli, że ksiądz choleryk, i zdarzyło im się po nieudanych negocjacjach odejść z niczym i jeszcze do tego na przykład z wymierzonym przez księdza szturchańcem pod żebro czy choćby z siarczystym przekleństwem.

Ale z proboszcza dobry był mimo wszystko człowiek. Choć furiat i choleryk, serce miał na dłoni. Lubił krzyczeć, narzekać, prawdę w oczy bez ogródek walił, klął jak szewc, ale rozumiał się jak mało kto na tym, co dobre i złe. Wiele miał ludzkich przywar, lecz głęboka wiara i gołębie serce sprawiały, że ludzie cenili ten diament rzucony przez Boga w nadbużańskie piachy.

Taki to mniej więcej widok napotkali młodzi ludzie, jadący lipową aleją w stronę dworku. Ksiądz, usłyszawszy warkot silnika, odwrócił się znów gwałtownie, stracił z oczu Nawrockiego, ale za to ujrzał drogą swemu sercu dziewczynę.

– Ho, ho! – zawołał, a na jego obliczu pojawił się szczery uśmiech. – Święta Panienka wysłuchała próśb starego grzesznika!

– A gdzież ten grzesznik?! – zawołała, wysiadając z auta, równie uradowana Greta.

– Czyżby tak zmizerniał, że go już nie widzisz? – odparł ksiądz. – A może ja już umarłem i tylko mi się zdaje, że chodzę po tym świecie?

– Ech, ty jak zwykle w dobrym humorze – rzuciła dziewczyna. – Jak widzę, jesteś w doskonałej formie, wujku.

– Tak, tak – wtrącił na to zza płotu Nawrocki – ksiądz to ma się dobrze, ale ja…

– Idzie mi stąd! – uniósł się ksiądz. – Gości mam, nie widzi?!

– Widzi – odpowiedział chłopina i naciągnąwszy na uszy czapkę, ruszył zrezygnowany przed siebie.

Ksiądz jakby poczuł, że za bardzo się zagalopował, rzucił za odchodzącym pijaczkiem:

– Jutro przyjdź, Nawrocki, to pogadamy!

Ale, nie wiedzieć czemu, chłop nic nie odpowiedział – może nie słyszał, a może się obraził.

Teraz dopiero wysiadł z auta Grzegorz. Greta zdążyła już się uwiesić u szyi wuja i wycałować go siarczyście, a jej mąż tymczasem nieśmiało przystanął obok.

Michał obrzucił ich szybko swym bystrym wzrokiem i natychmiast za tymi oględzinami wyrwał się jego język:

– Wyglądacie, kochani, jakbyście z tydzień tu jechali. – Mrugnął okiem raczej do Grześka niż do Grety. – Jacyś niechlujni jesteście.

Młodzi spojrzeli po sobie ukradkiem. Rzeczywiście – pomięte ubrania i rozwichrzone włosy mogły dawać do myślenia.

Speszeni uwagą księdza, nie odezwali się. Ale Michał wcale nie miał zamiaru ich umoralniać.

– Ech, ta młodość! – odezwał się wreszcie, by złagodzić zmieszanie. – Musi się wyszumieć!

Na twarzy Grzegorza pojawił się wyraz zdumienia: co ksiądz może na ten temat wiedzieć?

Michał zorientował się w niezręczności swego stwierdzenia i szybko postanowił się poprawić:

– Po prostu po tobie widać, że masz kosmate myśli – odezwał się do Grzegorza. – Przecież mówię, że młodość musi się wyszumieć, nie Greta.

Zamyślił się na chwilę, po czym dokończył:

– Chociaż Greta pewnie też, sądząc po twoim skrępowaniu! – zaśmiał się rubasznie, wprawiając Grzegorza w jeszcze większe zakłopotanie.

Greta doskonale znała cięty język i chwilami sprośny humor wuja, więc ani jej przez myśl nie przeszło, żeby się obrażać czy bulwersować. Wiedziała także, że jeśli Michał miałby im coś do zarzucenia, zrobiłby to natychmiast.

Grzegorz jednak nie do końca chwytał żarty księdza, nad czym i dobrodziej, i Greta trochę ubolewali.

Tymczasem Michał wreszcie spoważniał i gospodarskim gestem zaprosił gości do środka.

– Chodźcie, chodźcie – ponaglił.

Już po chwili znaleźli się w pięknym stylowym saloniku. Greta z lubością wciągnęła powietrze, przymknęła oczy i miękko opad­ła na kanapę z początku ubiegłego wieku. Na jej ustach odrysował się błogi uśmiech.

Grzegorz zajął fotel obok. Sprawiał wrażenie spiętego, czoło przecięła mu głęboka bruzda, jakby intensywnie nad czymś myślał. Greta już zamierzała spytać o powód tego zamyślenia, ale przeszkodził jej w tym powrót księdza z kuchni.

– No – zagadnął. – Za moment będzie kawa. I rogaliki… – zaciął się trochę, spojrzawszy na gości, z których jedno wyglądało na szczęśliwe, a drugie wprost przeciwnie.

W całym salonie unosił się nęcący zapach świeżo pieczonego ciasta drożdżowego. Michał dokonywał w kuchni cudów – gotował, piekł, smażył i robił nalewki oraz likiery po stokroć lepsze niż niejedna pani domu. Ubolewał jedynie nad tym, że nie ma komu dogadzać swymi specjałami, dlatego tym bardziej radowały go wizyty bratanicy. Miał wtedy kogo porozpieszczać. Nie bez znaczenia był także fakt, że Greta zawsze zjadała wszystko ze smakiem i jeszcze na koniec z wdziękiem mu dziękowała. A łasy był ksiądz na pochwały.

Czajnik właśnie głośno się rozgwizdał i Michał znów zniknął w kuchni. Greta powoli otworzyła oczy, rozejrzała się dookoła i zawiesiła wzrok na mężu. Grzegorz siedział niemal nieruchomo, od czasu do czasu tylko zerkał za okno.

– Grześ, uszy do góry – zareagowała na wyraz jego twarzy.

Energicznie wstała z kanapy i niemal pognała w stronę kuchni, po drodze musnąwszy policzek męża. Grzegorz drgnął lekko pod dotknięciem, ale ona tego nie zauważyła, już była przy wuju.

– Pomogę ci – zaszczebiotała. – Gdzie masz te rogaliki?

Nie czekając na odpowiedź, zabrała się do przeglądania półek w sosnowym kredensie księżowskiej kuchni. Sięgnęła po talerz i wiedziona zapachem otworzyła żeliwne wrota pieca chlebowego. Czas był najwyższy wyjmować blachę, bo żar zaczynał już mocno przyrumieniać posmarowane rozmąconym białkiem pękate brzuszki wiśniowych rogalików. Greta zakrzątnęła się jak u siebie – wciągnęła rękawice ochronne, chwyciła gracę i zamaszystym, pewnym ruchem przygarnęła blachę do siebie. Wokół rozszedł się szybko uwolniony z pieca obłędny zapach wiśni i gorącego ciasta. Chrupiące rożki napchano do granic możliwości najlepszymi owocami z sadu na plebanii. Rogale pięknie napęczniały i wypuściły gdzieniegdzie czerwone strumyczki wiśniowego soku, który skwierczał na rozgrzanej blasze. Greta zręcznie przełożyła sporą część na talerz, napawając się zapachem. Mrużyła przy tym oczy i z lubością pomrukiwała.

– Ruda, gościem jesteś, wracaj na kanapę – zarządził Michał, rad w duchu, że Greta przyszła mu z pomocą.

Odkąd dziewczyna sięgała pamięcią, zawsze była pomiędzy nimi szczególna nić porozumienia. Kiedy była dzieckiem, Michał był dla niej świetnym towarzyszem zabaw, gdy z dziecka przekształciła się w podlotka, brzydkie kaczątko o zbyt długich kończynach i płaskiej piersi, jego dworek-plebania stał się dla niej azylem, gdzie znajdowała wytchnienie w okresie młodzieńczego buntu, a sam Michał zdawał się świetnie koić jej wybujałe emocje. Kiedy wreszcie nabrała kształtów pięknego łabędzia i wyrosła na ładną kobietę, on wciąż ją rozumiał jak nikt inny na świecie.

Taka to była dziwna przyjaźń ekscentrycznego księdza z dziewczyną, która w innych okolicznościach mogłaby być jego córką. Ona od dawna zazwyczaj mówiła mu po imieniu, a on często nazywał ją po prostu Rudą. Niekiedy zwracała się do niego „wujku”, choć nie było to poprawne, bo był on bratem jej ojca. Oboje jednak nie przepadali za słowem „stryj”. Lubił, kiedy mówiła mu po imieniu. A ją bawiła jego „Ruda”.

Po krótkiej chwili wspólnego krzątania w kuchni przynieśli kawę i cieplutkie rogaliki do salonu.

Grzegorz jakby odetchnął z ulgą.

Po kilku godzinach spędzonych w aucie organizm przyjął solidną dawkę kofeiny jak wybawienie. Grzegorz z Gretą zajadali się także rogalikami.

– Świetne są – zachwycał się Grzegorz. – Choćby dla nich warto tu przyjechać. Niewątpliwie masz talent.

– I to niejeden – bezkrytycznie odpowiedział Michał, po czym dodał, szczerze się uśmiechając: – Większość z nich przekształca się w grzechy.

– Ale talentem kulinarnym grzeszysz najbardziej… – dokończyła, jakby za Michała, Greta.

– Otóż to – mrugnął do niej.

Michał nie był modelowym przykładem obrazu księdza – już przez swój temperament sporo się poza jego ramy wychylał. Był człowiekiem gwałtownym w czynie i mowie, niemal zawsze działał pod wpływem impulsu i często kierował się w życiu bardziej sercem niż rozumem. Słowa płynęły u niego zwykle o krok przed myślą, co bywało czasem kłopotliwe, bo zbytnia szczerość nie zawsze jest mile widziana. Czy to przez wieś, czy przez własny dom lub ogród – przemieszczał się zwykle w pośpiechu, jakby go kto gonił.

Szybko także odprawiał msze, ku utrapieniu niektórych parafianek raczej niż parafian. Czy godzi się w pośpiechu i jakby od niechcenia sprawować Najświętszą Ofiarę? Różnie ludzie to widzą i dlatego do dziś nie rozstrzygnięto w Burzanach, czy dobrodziej nie grzeszy aby swym postępowaniem, czy też słowa jego, myśli i czyny ku dobremu prowadzą całą parafię. A po prawdzie to tak było z tym Michałem, że zawsze był po prostu ludzki. Ludzki, czyli ze wszystkimi przywarami, a przede wszystkim z ogromnym sercem i taką samą porcją dobroci. A że gębę miał niewyparzoną… Ano miał. I co kto na to poradzi? Wyjścia były dwa: albo się do tego przyzwyczaić, albo z tym walczyć. Byli i tacy, i tacy. Ci, co walczyli – już zaprzestali. Na Michała żadne sposoby poskromienia nie działały.

Michał Burzański w Burzanach się urodził. Jego przodkowie to stary szanowany ród szlachecki, którego ziemie i dwory rozciągały się w pasie od Polesia aż po Wileńszczyznę. Wraz z historyczną zawieruchą, w ślad za zmieniającymi się wciąż granicami Rzeczpospolitej ocalali członkowie rodu Burzańskich, przetrzebieni i nękani przez zaborcę, uciekali coraz bardziej na południe, aż wreszcie na stałe już osiedli w ostatnim swym dworze, jaki im został – w Burzanach. I tak to dotrwali niektórzy Burzańscy aż do połowy dwudziestego wieku. Dwór po raz kolejny zniszczyła wojna, majątek dawno przepadł, a co zostało – przejęła nowa władza. W dworku powstała szkoła podstawowa, Burzańscy zaś z trojgiem małych dzieci osiedlili się w opuszczonej chałupie na drugim końcu wsi.

Michał miał dwóch starszych braci: Antka i Stacha. Dzieciństwo wszyscy trzej spędzili na wsi, żyjąc ze sobą mniej lub bardziej zgodnie. Jak to z dziećmi – dziecka i kury nie upilnujesz. Jakoś to życie im się kołatało, dzielone pomiędzy naukę – albo jej pozorowanie – i prace polowe. Tak to trwało do końca lat sześćdziesiątych, kiedy Antek, najstarszy z rodzeństwa, obwieścił, że zostanie księdzem. Dziś nosił biskupią purpurę, ale zanim do niej doszedł, rodzinę Burzańskich często inwigilowano. Rodzice jego obmyślili zatem chytry ich zdaniem plan, oparty poniekąd na zasadzie okien w karaimskich domkach: jedno dla gospodarza, drugie dla gościa, a trzecie dla Pana Boga. Tak też miało być z ich chłopcami: skoro jeden będzie „dla Pana Boga”, to drugi – dla równowagi – będzie „dla władzy” (zróbmy z niego przykładnego towarzysza). Trzeci, oczywiście, będzie „dla gospodarza”, czyli po prostu zostanie na roli.

Plan był może i niegłupi, tylko nie wypalił. Stach, średni z synów, miał zdecydowaną smykałkę do wszelkich robót gospodarskich. Tak więc, chcąc nie chcąc, na Michała padło bycie towarzyszem. Zapędów w tym kierunku nie miał żadnych, a że poczuł się przymuszany do roli partyjniaka, obudziła się w nim ogromna przekora. Trochę to trwało, trochę walczył, z rodziną, i z władzą, trochę się opierał, aż w końcu zdecydował – pójdzie do seminarium. Na rodziców padł blady strach. Jak to? Drugi syn księdzem? A nie mógłby on być jakimś poczciwym urzędnikiem Polski Ludowej?

Oczywiście, mógłby. Tyle że Michał nie znosił żadnych reżimów. Nie tolerował komenderowania i manipulowania swoją osobą mniej więcej od kiedy zaczął wypowiadać „r”.

Nie bardzo wiedział biedak, co ze sobą zrobić. Po solidnym namyśle stwierdził, że ma w sobie na pewno więcej wiary w Boga niż w system komunistyczny. A że rzadko robił coś wbrew sobie, to – nie mając lepszego pomysłu – faktycznie wybrał seminarium.

I tak Antek i Michał mieli zostać kapłanami.

Skoro dwaj synowie poszli swoją drogą, to przynajmniej ze Stacha rodzice chcieli być zadowoleni. Tak sobie myśleli, siadając wieczorami na przyzbie. Całe gospodarstwo zostawić mieli Stasiowi. I pewnie tak by się stało, gdyby ten zechciał tylko pozostać w Burzanach. Początkowo wszystko na to wskazywało – praca jakoś szła, Stach gospodarzył. Ale przyszedł dzień, kiedy wyruszył do Włodawy zakontraktować pomidory. Wrócił, a jakże. Gospodarka dalej szła. Tylko Stasiek coraz częściej bywał we Włodawie. Po co? Chyba raczej: dla kogo? Dla ślicznej miedzianowłosej Jadzi. Panna Jadwiga tak zawróciła mu w głowie, że wkrótce odechciało mu się gospodarzyć i nic, tylko mówił o żeniaczce. W końcu się ożenił, ku utrapieniu rodziców. Niedługo Stasiek z małżonką pogospodarzyli na wsi, bo dość szybko zauważyli, że nie tylko z ziemi można żyć. Ba, z ziemi wyżyć jest przecież dość ciężko. Za to praca w państwowym przedsiębiorstwie, a i owszem, znośna była, czysta i lżejsza niż na roli. Jego rodzice nie mogli tego pojąć za nic w świecie.

I tak starzy Burzańscy zostali sami na roli w Burzanach, a młodzi rozjechali się po, choć nie dalekim, ale jednak, świecie.

Jak to trudno jest kierować drugim człowiekiem. Popychasz go do przodu, a on jakby instynktownie ucieka spod tej kurateli. Jakby nie dowierzał, że chcesz dla niego dobrze. Tylko, co to znaczy: dobrze?

Upłynęło trochę czasu, Antek został wikarym, Michał – z trudem bo z trudem – kończył nauki seminaryjne, a Stasiek tulił do piersi maleńką ryżą głowinkę, i to bynajmniej nie swojej żony: mała Greta zjednała sobie miłość dziadków i obu stryjów. Mijały lata, Greta rosła, bracia Burzańscy robili mniejsze lub większe kariery. Antek był z całej trójki najbardziej ambitny i poważny. Zauważyła to ówczesna władza i miała na niego szczególne baczenie. Niczego mu co prawda nie zabraniano, ale wyczuć w Antku można było skłonności do czynów większych niż odprawianie niedzielnej mszy. Kto uważnie mu się przyjrzał, odnajdował w nim zdolności przywódcze oraz duże poczucie sprawiedliwości i uczciwości. A takich ludzi władza się bała. Nikt nigdy do tego się nie przyznał, ale obawiano się, że Antek mógłby zostać charyzmatycznym przewodnikiem duchowym dla wielu grup społecznych.

Obserwując Antka, towarzysze mieli jednocześnie baczenie na Michała. Ten jednak niczym nie wzbudzał ich podejrzeń. Nie miał w sobie żadnych zapędów politycznych, był dla systemu absolutnie niegroźny. A nawet niechcący mógł mu pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba, w zahamowaniu kariery Antka. Ponieważ Michał stale pakował się w jakieś kłótnie, lubił ogólnie rozumianą turystykę, chętnie zaznajamiał się z ludźmi, jednym słowem – wszędzie go było pełno, władzy było to na rękę, bo często zasługi jednego Burzańskiego mieszały się z awanturkami drugiego i nie wiadomo już było, co komu przypisać. Zupełnie jak u Dołęgi-Mostowicza: Marmurek zawinił, a wylali Murka – przecież nieważne: Murek czy Marmurek.

Antek nie miał nigdy o nic do brata pretensji. Znał go doskonale i wiedział, że Michał jest po prostu temperamentny i szczery we wszystkim, co robi, a to przecież nic złego.

Później, gdy Antek piął się coraz wyżej w hierarchii kościelnej, niejednokrotnie ratował Michałowi skórę. Tłumaczył brata przed zwierzchnikami (jakoś innym księżom trudno było zrozumieć Michałową naturę). Powiedzmy sobie szczerze: był to rodzaj protekcji. Takiej jednak, która tylko pozwalała pozostać Michałowi w stanie kapłańskim, a nie dawała żadnych profitów materialnych. Michał zresztą nigdy materialistą nie był. Ani Antek.

Koniec końców: kto jak pracował, tyle miał. Antek dochrapał się biskupstwa, a Michał zaledwie otrzymał probostwo na zapyziałej wsi nad Bugiem. Zdawać by się mogło, że władze kościelne chciały go wysłać możliwie najdalej. Już bardziej na wschód się nie dało.

Zanim ostatecznie Michał osiadł znów w Burzanach, był przez kilka lat wikarym gdzieś pod Cisną. Dość szybko złapał wspólny język z bieszczadzką ludnością, ale nijak nie mógł się porozumieć z księdzem proboszczem. Ten miał do niego ciągłe pretensje. Największe o cięty język, a także o spóźnianie się na poranne msze. A spóźniał się Michał z bardzo prostej przyczyny: nie zawsze zdążył na czas zejść z górskiej wędrówki. Bo czy to w drodze człowiek wszystko przewidzi?

Góry, szczególnie Bieszczady, były jedną z miłości Michała. W latach siedemdziesiątych, gdy zaczynał tam swoją posługę, nie były zadeptywane przez tłumy turystów, a ludność tamtejsza nie wiedziała jeszcze, jak te góry przekuć w zysk. Od kilku lat istniała już zapora na Sanie i śliczne Jezioro Solińskie, ale ­jeszcze nie umiało ono na siebie zarobić. Dziś jest całkiem inaczej, ale coś z tamtej magicznej dziczy na szczęście jeszcze pozostało.

Tak to Michał bieszczadował, aż jego proboszczowi ze złości wychodziły żyły na czoło i kark. Obaj jednak jakoś ze sobą przetrwali.

Aż któregoś dnia Antek wpadł na bardzo dobry, jak sądził, pomysł i podszepnął w kurii, ażeby Michałowi dać probostwo w rodzinnych stronach. Właśnie zwolniło się miejsce w Burzanach. Kuria pomyślała, pomyślała i… się zgodziła. I tak od lat około trzydziestu Michał szarogęsił się nad Bugiem.

Nie od razu zamieszkał w starym rodzinnym dworku. Na kilka lat przed jego powrotem szkoła podstawowa co prawda zmieniła siedzibę na nowo powstałą tysiąclatkę, ale dwór pozostał opuszczony i przez nikogo niezamieszkany. Plebania mieściła się wtedy w zupełnie innym miejscu, jak to zwykle bywa – przy kościele. Była to zwykła dwuizbowa chałupa pamiętająca jeszcze czasy wojny. Michał wprowadził się tam, ale szybko zaświtał mu pomysł powrotu na rodzinne włości. Minęło kilka lat, zanim udało mu się tego dopiąć. Znów z pomocą przyszedł Antek, który tu i tam szepnął słówko. Na czas pewien Michał spokorniał i się uspokoił – tyle miał pracy przy remoncie. Zakasał rękawy i harował w pocie czoła przez wiele miesięcy, nie wołając z ambony o żadne datki. To uspokoiło nieco parafian, którzy widząc zapędy księdza do remontu, sądzili, że zechce on postawić sobie dom ich kosztem. Ale Michał głupi nie był, próżny i leniwy również. Pracując na gospodarstwie rodziców, poznał ciężar pracy fizycznej i wcale się go nie bał. Zresztą był silnym chłopem o mocnych ramionach. Ile mógł, robił sam, a gdzie potrzebował fachowej pomocy, pomoc tę najmował i płacił uczciwie za uczciwą pracę. To było najlepsze, co mógł zrobić dla zyskania szacunku – pokazać, że potrafi ciężko pracować i nie wyzyskiwać ludzi.

Ale do całkowitego zaufania parafian było jeszcze daleko. Michał zupełnie nieświadomie dążył do tego jak w grze planszowej: co szedł parę kroków do przodu, to znów musiał się cofać, bo nadwyrężył kruche zaufanie w jakiś banalny sposób: a to kogoś sklął, a to po łataniu dachu częstował chłopów nalewką, za co baby się wściekały, a to znów wesoło podśpiewywał czy nadużywał imienia Najświętszej Panienki – oczywiście w mniemaniu wiernych.

Oj, budził ten Michał wiele kontrowersji, budził. Do dziś budzi. Ale z czasem się z nim parafianie oswoili i pewnie by go już nie oddali.

Parafia miała wielkość całkiem przeciętną i aż dziw bierze, że przy tempie wykonywania wszelkich prac przez Michała prawie co roku kolęda kończyła się dopiero koło kwietnia. Niby uwijał się proboszcz jak w ukropie, będąc w ciągłym biegu, a i tak kolędowanie kończył tuż przed Wielkanocą. Do tego też już jednak wszyscy przywykli. Widać w Burzanach inaczej nie można było. W tym roku Wielkanoc była dość wczesna, więc kolęda zakończyła się w Wielkim Tygodniu. Pędził Michał z tą kolędą, jak tylko mógł, a i tak ledwo zdążył. No ale jak tu wyjść od ludzi w połowie opowieści czy obiadu albo naleweczki? A częstowali chętnie i prawie wszędzie. Przy śnieżnych zimach kolędował Michał konno, w saniach powożonych przez kościelnego. We dwóch jeździli od chałupy do chałupy, częstowani byli „obiadkami”, aż pod wieczór to już Michał powoził, bo kościelny Skrętek spał w saniach opity burzańskimi trunkami, a za lejce łapał ten, który mógł je bardziej utrzymać. Nazajutrz wszystko zaczynali od początku. I tak aż do wiosny.

Rozdział 2

– Wikary! – krzyknął przeraźliwie Michał. – Poszedł mi stąd!

Na księżowskie włości wtargnął z ogromną radością kosmaty, czarny jak smoła, wielki pies berneński. A w każdym razie był on wielce podejrzany o bycie psem berneńskim. Wziął się właściwie nie wiadomo skąd, po prostu któregoś dnia, otwierając rano drzwi, Michał dojrzał na werandzie małe kudłate coś. Nie była to dla niego pierwszyzna – od lat znajdował na swoim podwórzu niechciane psy. Bywały też i koty, ale te jakoś same dawały sobie radę – pokręciły się trochę wokół obejścia i wcześniej czy później gdzieś przepadały. Z psami było inaczej – nie chciały nigdzie przepaść. Najwyraźniej psy nie mają w naturze włóczęgostwa. Michał nigdy nie pozostawał na ich niedolę obojętny. Zawsze miały u niego zapewniony byt, choćby najskromniejszy. Żeby jednak nie stać się opiekunem hordy podrzutków, czasem grzmiał z ambony przy okazji ogłoszeń duszpasterskich:

– W kancelarii zgromadziliśmy dla potrzebujących kasze, ryże, makarony i takie tam różne produkty. Jest to dar od gminnego ośrodka pomocy społecznej. Panie stamtąd kazały rozdawać te artykuły tylko najbardziej potrzebującym, po okazaniu dowodu i podpisaniu listy. Ale wy po prostu przyjdźcie, weźcie sobie, co komu potrzebne, nie będziemy was przecież spisywać. Nie wstydźcie się, ja też będę zadowolony, jak mi miejsce w kancelarii zwolnicie.

Wiedział Michał, jak mądrze rozdać dary. Wieś, choć niebogata, to jednak mieszkańcy pełni byli godności, po jałmużnę nikt by nie przyszedł. A skoro dobrodziejowi zawadzały te produkty, to jakże ich było nie zabrać?

– A, i jeszcze jedno – ciągnął ksiądz. – Jak kto może, to niech weźmie ode mnie psa, jest kilka do wyboru, wszystkie ładne, młode, będziecie z nich zadowoleni.

Rozchodzili się ludzie po takich mszach do domów niby bez echa, ale w ciągu kolejnych kilku dni rozchodziły się także i psy – jeden człek wziął zwierzaka do siebie, zaraz za nim drugi… i tak od lat trwał w Burzanach ten dziwny ni to proceder, ni to rytuał.

Wikary też był z początku przeznaczony „do ludzi”, ale jakoś nie było na niego chętnych. Pewnie ludziska się bali, że wyrośnie z niego duże bydlę, a wiadomo – każdy chce mieć małego pupila. Duży pies to dużo żarcia i trudniej takiego upilnować. A jak się okaże agresywny albo nieposłuszny? Na co komu taki kłopot?

No i został Wikary u Michała. Imię zawdzięczał swoistemu poczuciu humoru księdza.

– Teraz nas dwóch na tej parafii – mówił pan do psa. – Ja jako proboszcz, a ty trochę jakby wikary, bo dopiero tu nastałeś.

I tak to już zostało. Wikary wcale nieźle miał się u proboszcza, co złośliwsi mówili nawet, że proboszcz to u Wikarego jest w posługach, a nie odwrotnie. Bo i Michał kochał tego swojego Wikarego i w ślepej miłości serwował mu frykasy i poklepywał kanapę na znak, by psisko wygodnie na niej sobie zasiadło.

Pewnego razu kościelny Skrętek opowiedział komuś we wsi, co widział, a ten z kolei przekazał to dalej i poszła w Burzany mniej więcej taka wieść: proboszcz sypia z Wikarym. We wsi święte oburzenie, niejeden beret nastroszył swe włosie, co odważniejsi podpytywali u źródła, o co chodzi. Dość szybko ludziska się zmiarkowali, że Skrętek niegodny zaufania, i do dziś się z tej historii śmieją. Ale fakt pozostaje faktem: księdzu zdarza się sypiać z Wikarym. Pies wie, który kąt łóżka najwygodniejszy, i tam zawsze się mości, czyli po prostu spycha Michała z poduszek. A że rzecz się dzieje podczas snu, poza świadomością księdza – budzi się proboszcz na skraju wyrka, a na poduchach, jak pan na włościach, rozciąga swe kudłate cielsko Wikary.

Teraz właśnie Wikary wtargnął do salonu, korzystając z otwartych drzwi wejściowych.

– Wikary, ty brudasie! – zakrzyknął Michał. – Wynocha stąd!

Ale Wikary już ochoczo witał się z Gretą, mielił ogonem powietrze i radośnie popiskiwał, wyraźnie się przy tym uśmiechając. Co ciekawe, całkowicie zignorował Grzegorza – zupełnie jakby go ani nie widział, ani nawet nie wyczuł swym psim nosem. Ot, po prostu – nie ma człowieka. Czy ktoś tu widzi jakiegoś człowieka? Ależ skąd!

– Wikary, łobuzie – Greta rozpływała się w zachwytach nad wciąż radującym się psem. – Hej, cudna mordo, jak się masz?

Pies wyraźnie garnął się do dziewczyny, przestępował niecierp­liwie z łapy na łapę, skomlał i radośnie poszczekiwał.

– On też się za tobą stęsknił – mruknął Michał jakby do samego siebie.

– A ktoś jeszcze tęsknił? – spytała zaczepnie Greta.

– Ruda – odpalił Michał – nie było cię tu z pół roku. Chyba mogłem się stęsknić, nie? – Puścił oko do Grzegorza.

– Ja też tęskniłam – z rozrzewnieniem wyznała Greta.

– Opowiadajcie co u was, dzieci – ksiądz, próbując wciągnąć w rozmowę Grzegorza, zwrócił się właśnie do niego.

Grzegorz jednak zbyt rozmowny dziś nie był. Albo może po prostu nieco spóźnił się z odpowiedzią, bo kiedy otwierał usta, Greta już paplała:

– Taka piękna pogoda, Misiu – mówiła do księdza, wciąż tarmosząc Wikarego. – Udało nam się dostać w jednym terminie urlop, więc chcielibyśmy posiedzieć parę dni u ciebie i naładować akumulatory.

– No, a niech to – zakrzyknął wesoło Michał. – Święta Panienka wysłuchała moich próśb.

– Prosiłeś o nasz przyjazd?

– No pewnie – odpowiedział ksiądz. – Nudno na tych moich kresach. A z wami będzie weselej.

– Oj, będzie. – Greta zaczepnie puściła do niego oko i przesłała mu piękny uśmiech.

– A z pracy to was tak bez problemu wypuścili? – spytał Michał, znając trudne realia rynku.

– Ja kilka dni urlopu dostałem od razu, ale Greta to musiała się trochę naprosić – Grzegorz wreszcie włączył się do rozmowy.

Był zawodowym żołnierzem, służył w armii od dziesięciu lat i bardzo sobie swój zawód chwalił. Greta natomiast – absolwentka finansów i rachunkowości na warszawskiej SGH – od siedmiu lat pracowała w banku. Zaczynała jako doradca klienta, a potem przeniesiono ją na obsługę kredytów. W czwartym roku pracy awansowała do działu analiz biznesowych. Jako osoba o ścisłym umyśle czuła się tam jak ryba w wodzie. Siedziała w cieplutkim gabinecie przy własnym komputerze obłożona mnóstwem papierów, które bez znudzenia potrafiła analizować całymi dniami.

Miała w sobie wiele z introwertyka, toteż samodzielne stanowisko pracy charakteryzujące się minimalnym kontaktem z ludźmi stanowiło dla niej idealny wręcz azyl. Satysfakcję potęgowały całkiem niezłe zarobki, które dawały dodatkowe poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Przy dzisiejszej fali bezrobocia wśród młodych ludzi Greta mogła się czuć szczęściarą.

Od rana do późnego popołudnia była odzianym w paskudny szary kostium urzędnikiem i właściwie to był jedyny minus jej pracy. Jak ognia unikała bieli, czerni i szarości, a to właśnie były jedyne akceptowane kolory w jej firmie. Nie było wyjścia – co dzień wkładała więc ugrzecznione szare spódniczki i żakiety, białe bluzki z idealnie wyprasowanymi kołnierzami i klasyczne czarne szpilki. Jedynie kolorowymi apaszkami przewiązanymi wokół długiej szyi przełamywała czasem monotonię barw, której szczerze nie znosiła.

Za to po pracy wskakiwała w ulubione dżinsy, kolorowe koszule w kratę i obwieszała się naszyjnikami z prawdziwych kamieni. W jej uszach często błyszczały spore srebrne kolczyki, a na palcu malachit albo czaroit.

Prawie każdą wolną chwilę w Warszawie spędzała na czytaniu książek, a gdy była w Burzanach – na malowaniu olejnych pejzaży. Była malarką amatorką, wielce rozkochaną w poleskich krajobrazach, które starała się uwiecznić na płótnie tak dokładnie, jak tylko pozwalały na to jej zdolności. Najwierniejszym fanem jej twórczości był Michał. Od lat zbierał jej obrazy, oprawiał w stare drewniane ramy i zawieszał na ścianach swego dworu.

Grzegorz wstał z kanapy i sprawdzając zawartość kieszeni w spodniach, wyszedł na zewnątrz. Drzwi wejściowe w dworku były szerokie, dwuskrzydłowe i przeszklone, więc z salonu dobrze było widać, jak stoi oparty o kolumnę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę, przez chwilę poobracał nimi w dłoniach i wreszcie zapalił. Zaciągnął się tak głęboko, że Greta dostrzegła na jego szyi nabrzmiałe żyły. Przez moment wstrzymał powietrze w płucach, jakby zapomniał o oddechu, zapatrzył się gdzieś przed siebie i wreszcie odetchnął z wyraźną ulgą. Wokół jego twarzy zakłębił się szary dym.

– Problemy? – zapytał spostrzegawczy Michał.

Greta oderwała wzrok od męża i przeniosła go na wuja. Przymrużyła swe szmaragdowe oczy tak, że dało się w nich dostrzec coś na kształt uśmiechu. Niesforny rudy lok opadł jej na czoło.

– Nie, Misiu – odpowiedziała cicho. – Już wszystko w po­rządku.

– Opowiesz mi o tym?

Michał potrafił wyciągnąć z człowieka każdą informację, zachowując się przy tym niezwykle taktownie. Jak sobie raz coś postanowił, nie było zmiłuj – zawsze dopiął swego. Ludzie czasem żartowali, że nie zawsze osiąga swoje cele ludzkimi siłami. Mówili, że czort mu w tym pomaga. Może i pomagał – Michał miewał różne dziwne znajomości.

Greta nie zamierzała przed księdzem niczego ukrywać. Częściowo po to tutaj przyjechała, żeby się przed nim wygadać, jak przed najlepszą przyjaciółką. Poza tym nie było tajemnicą, że ostatnio jakoś drogi jej i Grzegorza coraz bardziej się od siebie oddalały. Widzieli to wszyscy: Grzegorz, Michał i ona sama. Coś po prostu przestawało grać, jak to mówią: było nie halo.

– Grzegorz jakiś czas temu zgłosił chęć wyjazdu na misję do Afganistanu – zaczęła. – Przewałkowaliśmy temat dokładnie wzdłuż i wszerz. Od początku nie podobał mi się ten pomysł. Nie chcę, żeby mój mąż walczył na wojnie. Nie zgadzam się, żeby narażał swoje życie dla pieniędzy, i nie chcę się w ten sposób dorabiać.

– Taki kontyngent ma przecież szczytne cele do zrealizowania – Michał starał się zrozumieć także punkt widzenia Grzegorza. – Wiesz, Ruda, zapewnić bezpieczeństwo wsi i miast, wyszkolić afgańskich żołnierzy to chyba ważna rzecz, nie sądzisz?

– Sugerujesz, że powinnam być z niego dumna? – Spojrzała przez ramię na męża. – Michał, tam jest wojna, trwają walki i w każdej chwili może mu się coś stać. Ja się o niego boję, nie rozumiesz tego?

Michał położył swoją dużą dłoń na jej małej zgrabnej rączce.

– Uszy do góry, Ruda – powiedział. – Grzegorz to mądry facet i na pewno wie, co robi. On czuje potrzebę opiekowania się tobą, to dla ciebie chce wyjechać.

– W nosie mam taką opiekę – oburzyła się Greta. – Lepiej by się mną zaopiekował, gdyby pozostał na miejscu. Naprawdę nie ma potrzeby nigdzie emigrować, oboje przecież pracujemy i nasze zarobki są całkiem przyzwoite.

Rzeczywiście, finansowo radzili sobie zupełnie dobrze. Pieniędzy zawsze wystarczało na spłaty rat kredytu za ich niewielkie mieszkanko na warszawskim Ursusie, od czasu do czasu jadali kolacje na mieście, bywali w kinie i robili zakupy w galeriach hand­lowych. Słowem, żyli na całkiem przyzwoitym poziomie i jak dotąd nie narzekali na swój byt. Poza prozą dnia codziennego znajdowali także czas i pieniądze na swoje małe przyjemności. Grzegorz wychodził z kolegami do pubu obejrzeć mecz w dobrym towarzystwie z kuflem piwa w dłoni, a Greta, poza babskimi wieczorkami przy lampce wina, kupowała sporo książek i od czasu do czasu jakieś minerały, których urokowi nie mogła się nigdy oprzeć. Czasem była to podstawka pod kubek wykonana z plastra agatu, a częściej po prostu jakaś biżuteria.

Ostatnią rzeczą, na którą Greta i Grzegorz wydawali pieniądze, były niedalekie podróże. Owszem, zdarzało im się odwiedzić Egipt czy Grecję, ale oboje woleli choćby krótki wypad w Bieszczady kilka razy do roku. Weekend z powodzeniem wystarczał, by zaspokoić ich potrzebę obcowania z naturą. Wycieczki takie do drogich nie należały – najdroższe było tankowanie jeepa, poza tym dało się niekiedy przenocować pod chmurką lub w tanim hoteliku Biały w Ustrzykach Górnych. A jedzenie się nie liczyło, bo przecież czy w Warszawie, czy w Bieszczadach – i tak trzeba było na nie wydawać. To już lepiej jeść w pięknych górach.

Na razie wystarczało jej życie, jakie prowadzili dotychczas. Nie czuła potrzeby wprowadzania jakichkolwiek zmian. Mimo to coraz wyraźniej widziała, że Grzegorzowi już to ich życie nie pasuje. Do tego doszły jeszcze te plany wyjazdu na misję i właśnie chyba to, że poróżnili się w dwóch tak istotnych kwestiach, spowodowało pewne oziębienie ich relacji.

Temat Afganistanu przegadali wielokrotnie już dawno, Greta myślała, że ostatecznie, ale jednak powrócił kilka tygodni temu. Grzegorz napomknął, że ma okazję załapać się na ostatni w tym roku kontyngent, ale po tym, jak napotkał silny opór ze strony żony, zawiesił jakiekolwiek próby negocjacji.

Minęło parę tygodni, Greta zaczęła znów łapać wewnętrzną równowagę i spokój. Namówiła męża na kilka wolnych dni, wzięli urlopy i przyjechali do Michała. Widziała, co prawda, że męża coś gryzie, ale błędnie to zinterpretowała jako żal, że z jego planów nic nie wyszło. „Posiedzi trochę na wsi, to wróci do siebie” – myślała.

On z kolei myślał teraz, stojąc oparty o kolumnę, coś zgoła innego: „Jak jej to powiedzieć?”.

Tak to już w życiu bywa, że gdy dwojgu ludziom zależy na czymś innym, to choćby nie wiem jak bardzo chcieli, czasem wspólnego wózka razem nie pociągną. Bo i jak tu ciągnąć, kiedy dyszel jeden, a kierunki dwa?

Resztę dnia spędzili we troje na niezobowiązujących pogaduchach, nadrabiając zaległości w ploteczkach miejsko-wiejskich. Przy czym, trzeba przyznać, że wieści gminne były zdecydowanie ciekawsze od stołecznych. Wieczorem Michał zaczął się krzątać po kuchni, wyciągając zastawę i szykując kolację. Dworek w Burzanach zawsze przesycony był zapachami. Mieszały się tu wonie dobrego wiejskiego jedzenia z aromatami świeżych lub suszonych ziół, które przez okrągły rok zwisały z belki u sufitu, susząc się tam i czekając, aż przyjdzie czas na ich wykorzystanie. Kto nie lubił smaku i zapachu ziół, ten nie mógł rozsmakować się w księżowskiej kuchni. Michał dodawał je do większości potraw. Jego pierogi często bywały z miętą, pyzy z mięsem przetykał majerankiem, zupy pachniały lubczykiem, a kiełbasy jałowcem. Burzański dwór niemal nasiąknięty był woniami roślinności.

W ślad za księdzem do kuchni poszła Greta, a za nią Grzegorz. Wszyscy troje, gawędząc przyjaźnie, zabrali się do przygotowania kolacji. Grześ zajął się najprostszą czynnością – nakrył duży sosnowy stół i zaparzył herbatę. Greta tymczasem otworzyła lodówkę i szybko przejrzała jej zawartość. Wszystkie półki szczelnie zapełniały wędliny i nabiał. Na niewielkiej szklanej salaterce leżały małe jak piąstki osełeczki żółtego masła. Michał zawsze sam je robił ze śmietany, którą dostawał lub kupował od kobiet we wsi. W starej drewnianej maselnicy ubijał tłustą śmietanę tak długo aż najpierw, rozchlapując się na boki, wypływać z niej zaczynała maślanka, a na końcu pojawiały się coraz to większe kawałeczki żółtego masła. Uklepywał je w maleńkie osełki, by potem bez trudu brać taką jedną i ucierać z żółtkiem, posypując garścią posiekanej pietruszki, koperku, liśćmi ­lawendy lub szałwii. Puszystą masę skrapiał niekiedy sokiem z cytryny lub dosalał, po czym smarował na ciepłym chlebie dopiero co wyjętym z pieca.

– Na co masz dziś ochotę? – spytał, widząc, że Greta przygląda się masłu i zastanawia się, jak je doprawić.

– Chyba na rozmaryn – odparła po namyśle. – Grześ, przyniesiesz mi garść? – Odwróciła się do męża z proszącym uśmiechem na twarzy.

Grzegorz bez szemrania wyszedł do ogródka, gdzie przy pięknej ciepłej wiośnie zioła i kwiaty zdążyły już pokaźnie wyrosnąć.

Greta zabrała się do ucierania masła z żółtkiem. Posypała je solą i pieprzem, wyjęła z lodówki trochę twardego żółtego sera, szybko starła niewielką ilość nad salaterką. Jej mąż wrócił już z garścią aromatycznego rozmarynu i fachowo siekał jego drobne gałązki. Greta podniosła do ust małą drewnianą pałkę, którą ucierała masło, i najpierw zaciągnęła się zachłannie maślano-ziołowym zapachem, a potem polizała ją, delektując się gorzkawo-słodkim smakiem rozmarynu.

Michał tymczasem zajmował się krojeniem wędlin własnego wyrobu. Był wyśmienitym kucharzem, cukiernikiem, wytwórcą alkoholi i masarzem. Dziś w lodówce miał smakowitą szynkę, różowiutką w środku i z cieniutką warstwą tłuszczu po brzegach, soczysty baleron poprzecinany białymi żyłkami tłuszczu oraz cienką kiełbasę owiniętą wokół kijka wystruganego z jabłonki. Wszystko to powoli wędzone w starej wędzarce, na owocowym drewnie, z domieszką gałęzi jałowca.

Zapachy rozchodzące się po całej kuchni nęciły nosy i pobu­dzały soki trawienne, także Wikarego. Pies niecierpliwie poszczekiwał, drepcząc w miejscu przednimi łapami. Była to jego zwykła taktyka służąca wyżebraniu niezłych kąsków. Wreszcie wszyscy zasiedli do stołu i ze smakiem rozpoczęli ucztę. Co chwilę ktoś rozpływał się w zachwytach nad jedzeniem, a księdzu aż się oczy śmiały, że tak szybko znika ono z półmisków. Ubywało również złocistego trunku z kryształowej karafki – Michał co rusz uzupełniał kieliszki. Było to słodkie wino z mniszka lekarskiego, który ksiądz rok temu, w maju, zbierał po okolicznych niekoszonych łąkach. Siedział potem nad pełnymi żółtych kwiatów koszami i skubał ich płatki, aż dłonie zupełnie zabarwiły mu się od mleczu, a w opuszkach zabrakło czucia. Potem przez kilka tygodni z kaflowego pieca, na którym ustawił gąsior pełen płatków kwiatów zalanych wodą i zasypanych cukrem, dochodziło ciche bulgotanie drożdży. Teraz pili gotową miksturę – wino słodkie, mocne, pachnące miodem, w kolorze najczystszego bursztynu. Wszyscy byli zadowoleni i najedzeni.

Po kolacji Greta wstała leniwie od stołu, włożyła ręce do kieszeni sukienki i zamknąwszy oczy, wciągnęła mocno powietrze.

Obaj mężczyźni obserwowali ją w skupieniu. Na twarzy Grzegorza malowało się ogromne uwielbienie.

– Jak cudnie – westchnęła. – W powietrzu czuć wodę i trawę.

Rzeczywiście, powietrze było rześkie, wilgotne od mgieł rozciągniętych na nadbużańskich łąkach i silnie pachnące świeżą zielenią. Wieczór był bardzo przyjemny, niebo bezchmurne i mocno rozgwieżdżone. Dodatkowego blasku nadawał ziemi ogromny księżyc zawieszony nisko nad dworskimi lipami. Gdzieś w oddali słychać było nieustanny rechot żab, a zdawało się, że niemal pod stopami rozbrzmiewa koncert świerszczy. W świeżej zieleni drzew ptaki wciąż wyśpiewywały swe trele. Cały świat dookoła tętnił życiem.

Drzwi do ogródka nadal pozostawały otwarte, stąd też Greta mog­ła chłonąć wszystkie dźwięki i zapachy, przebywając w środku. Ale jakby jej tego było mało, zaproponowała mężowi:

– Przejdźmy się – i nie czekając na reakcję, wyszła na werandę.

Ptaki, żaby i świerszcze jeszcze głośniej grały swą muzykę, a trawy jeszcze intensywniej kusiły aromatem.

Znów zamknęła oczy i zaciągnęła się tą wonią. Grzegorz zbliżył się do niej, narzucił jej na ramiona szeroki szal i z czułością objął ją w pasie.

– Kocham panią – szepnął w jej kark.

Takie chwile zawsze budziły w nim romantyka.

– I ja pana – odparła Greta.

Odwzajemniła jego uścisk, obróciła się na pięcie i złożyła na ustach męża namiętny pocałunek.

– Chodźmy stąd – szepnęła po chwili – bo staruszek się ­zgorszy.

Michał rzeczywiście stał przy oknie w salonie i z radością przyglądał się bratanicy i jej mężowi. Wyglądali na szczęśliwych. Greta chyba miała rację, że najgorsze już za nimi. Kamień z serca… Tak myśląc, zabrał się do sprzątania ze stołu. Pod nogami radośnie plątał mu się Wikary.

Kilkaset metrów za dworkiem rozciągał leniwie swe zakola dziki Bug. Dostępu do rzeki strzegły stare, chylące się ku wodzie drzewa, wysokie trawy, sitowia i krzewy. Kto jednak wiedział, w którym miejscu należy przedrzeć się przez tych wartowników, mógł cieszyć oczy przepięknym widokiem. Woda płynęła z lekkim szumem i była krystalicznie czysta. Brzegi, niekiedy urwiste, niedostępne, przechodziły miejscami w łagodnie wynurzające się z wody jęzory piaszczystej plaży. Bug był w tym miejscu dość płytki, w połowie jego szerokości leżało ogromne zwalone przez burzę drzewo. W jego suchych gałęziach wodne ptactwo uwiło gniazda, a woda naniosła wokół kamieni i piasku, tak że utworzyła piękną wysepkę.

Greta z Grzegorzem udali się właśnie w te okolice. Znali to miejsce od zawsze, tu każdy mieszkaniec Burzan przychodził na randki. W mieście są eleganckie restauracje, a w Burzanach musiał wystarczyć ten skrawek ziemi nad Bugiem. Dla Grety z pewnością było to najpiękniejsze miejsce na świecie. To tutaj, pod burzańskim niebem, czuła się najbardziej u siebie. Grzegorz też lubił tę okolicę, ale było na świecie kilka innych miejsc, gdzie czuł się równie dobrze – choćby Warszawa.

Greta zdjęła buty i stanęła bosą stopą na wilgotnym piasku. Po raz kolejny zaciągnęła się rześkim powietrzem i przymknęła oczy. W blasku księżyca jej włosy migotały złotem. Grzegorz otworzył usta, jakby szykował się do przemowy. Miał jej coś ważnego do zakomunikowania, ale zabierał się do tego nieudolnie już od kilku dni. Jeszcze w Warszawie postanowił, że dziś ostatecznie jej powie, ale kiedy już zamierzał to zrobić, zjeżdżając w polne drogi przed Burzanami, ogarnął go paniczny lęk przed jej reakcją. I wtedy postanowił sobie, że powie jej wieczorem. Tak, teraz musi jej wreszcie powiedzieć. Ona jednak niespodziewanie odwróciła się do niego.

– Tego mi było trzeba – zaczęła zalotnie. – Tego i ciebie – dokończyła.

Objęła go ręką za szyję i wspinając się na palce, musnęła ­wargami jego policzek. I w tym momencie jego plany wzięły w łeb.

„Za chwilę jej powiem” – przemknęło mu przez myśl, po czym zajął się żoną.

Piękny wieczór niepostrzeżenie przeszedł w piękną noc.

– Chcę tu kiedyś wrócić – odezwała się Greta.

– Kiedy tylko zechcesz – odparł Grzegorz dość bezmyślnie.

Greta podniosła się lekko z piasku, podpierając głowę na ręce. Skierowała swój wzrok na męża.

– Chcę tu kiedyś zamieszkać – uściśliła. – Nie nadaję się do życia w mieście. Warszawa mnie przytłacza.

Grzegorz poczuł się nieco zaskoczony. Według niego prowincja, owszem, była fajna, ale tylko od czasu do czasu. Na stałe nie bardzo widział siebie na wsi. Oboje pracowali przecież w mieście, dojazd byłby uciążliwy. Domek letniskowy gdzieś na odludziu, czemu nie, ale cały rok na wsi – wykluczone.

Teraz jednak miał ważniejszą rzecz do uzgodnienia, niż mieszkanie na wsi. Musiał wreszcie jej powiedzieć. Ale znów Greta go uprzedziła i odezwała się pierwsza:

– Grześ, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że już nie ma mowy o twoim wyjeździe. – Cmoknęła go w policzek. – Mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy do tego wracać.

Grzegorz uniósł się na ręce i z ciężkim sercem wydukał:

– Greta… muszę ci coś powiedzieć… – zatrzymał się, bo zabrakło mu znów odwagi.

– No… – Kobieta uniosła brew.

Wziął głęboki oddech i szybko z siebie wyrzucił, jakby się bał, że jeśli nie zrobi tego teraz, to nie zrobi już nigdy:

– Jadę w przyszłym miesiącu.

Zapadło długie, męczące milczenie. Greta świdrującym spojrzeniem przeszywała jego postać.

Grzegorz poczuł się jak złoczyńca. Ona zaś nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Czuła się oszukana jak nigdy dotąd. Podniosła się z piasku, otrzepała ubranie, wzięła buty w rękę i boso weszła na wilgotną trawę. Nie miała mu nic do powiedzenia. Udała się w drogę powrotną, a łzy spływały po jej policzkach.

Grzegorz, pełen poczucia winy, zerwał się z piasku i próbując się tłumaczyć, pobiegł za nią.

– Kochanie, to tylko pół roku – przekonywał. – Jedno pieprzone pół roku, a potem już zawsze razem. Greta, zrozum, potrzebujemy pieniędzy. Po takiej misji będziemy ustawieni. – Widząc, że żona nie reaguje, spróbował z innej strony: – Chcesz, to wrócimy na wieś. Wybudujemy dom, jaki tylko zechcesz i gdzie zechcesz. Greta, kocham cię. Dla ciebie to wszystko! Jasna cholera!

Nie znosił jej milczenia. Już wolałby, gdyby na niego nawrzeszczała czy nawet rzuciła się z pięściami. A przy takiej wymownej ciszy nie mógł się w żaden sposób bronić. Był przekonany, że jego plan wcale nie jest zły. Owszem, łączył się z pewnym ryzykiem, ale zginąć można i pod własnym domem. Gdyby zawsze myśleć kategoriami bezpieczeństwa, nie wychodzilibyśmy z domów. Jedno cholerne pół roku, a potem już tylko z górki. Co jest, do licha? Dlaczego ona tego nie rozumie?

– Greta, powiedz coś, do cholery! – zawołał za nią bezradnie.

Dziewczyna przystanęła, odwróciła zapłakaną twarz i spokojnie powiedziała:

– Dziękuję, że tak bardzo liczysz się z moim zdaniem.

– To przecież nie tak…

– Od kiedy wiesz, że jedziesz?! – mówiła teraz głośniej, podniesionym tonem.

– Co? – Grzegorz był zupełnie ogłupiały. – Nie wiem… jakiś tydzień, może dwa… Jakie to ma znaczenie? Greta, zrozum, robię to dla ciebie… dla nas… – poprawił się, dostrzegając grymas na jej twarzy.

– Dla mnie?! – krzyczała już z całych sił. – Ja wcale nie chcę, żebyś tam jechał! Tam giną ludzie! Ty też możesz zginąć albo kogoś zabić!

– Kochanie, nie jadę na wojnę – próbował ją przekonać.

– Nie?! – Greta zrobiła krok ku niemu i stali teraz bardzo blisko siebie. – A co to, do cholery, jest?! Wczasy?! Misja! – sarknęła po chwili. – Trafne określenie! Tam ludzie ludziom zadają śmierć i ty będziesz miał w tym swój udział! A ja się na to nie godzę, rozumiesz?! Rozumiesz? – powtórzyła już ciszej i opuściła wzrok na ziemię, a skulone ramiona nadały jej sylwetce wyrazu obezwładniającej bezsilności.

Grzegorz wyciągnął ręce przed siebie i zamknął ją w czułym uścisku. Wciąż łkając, złożyła głowę na jego ramieniu.

– Nie jedź, proszę.

– Greta, kochanie, to tylko pół roku. – Wciąż ją obejmował, ale poczuł, jak pod wpływem jego słów zaczyna mu się wyrywać i zaciśniętymi pięściami próbuje go na oślep okładać.

Instynktownie zwiększył uścisk, ale ona i tak mu się wyrwała i, gdyby tylko starczyło jej sił, to rzeczywiście by go pobiła. Były to ciosy bezradności. Wobec niemocy powstrzymania męża prośbą pozostał jej jedynie atak siłowy, ale Grzegorz prawie natychmiast pochwycił ją za nadgarstki i znów próbował przytulić i uspokoić. Zrobiła unik, jakby jego dotyk zaczął ją nagle parzyć.

– Greta… – jęknął, nie mając już żadnych argumentów do wykorzystania. – Kocham cię – dorzucił błagalnie, ale rozwścieczył ją tym jeszcze bardziej.

– Zamknij się! – warknęła i ruszyła w kierunku dworku.

Gdy znalazła się na lipowej alei, nie czuła się na siłach, by wejść do środka. Przystanęła na chwilę. Żwir chrzęścił pod jej stopami. Oparła się bezwiednie o stare drzewo i spłynęła po nim na ziemię. Przesiedziała tak długą chwilę, w poczuciu wielkiej krzywdy.

Z oddali dało się słyszeć chrzęst kamieni. To Grzegorz wracał. Widać i on musiał trochę gdzieś przystanąć, skoro szedł dopiero teraz. Siedzącej w ciemnościach Grety nie sposób było zauważyć. Tkwiła bez ruchu – nie chciała, by mąż ją zobaczył. Jego sylwetka, słabo oświetlona blaskiem księżyca w zacienionej alei, była nieco przygarbiona. Szedł z opuszczoną głową, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni. Sprawiał wrażenie ociężałego i przegranego. Jeśli coś mogło go w tej chwili pocieszyć, to chyba jedynie fakt, że wreszcie ma to za sobą. Nie będzie się już dłużej męczył i zbierał na odwagę, by porozmawiać z żoną. Teraz nie pozostawało mu już nic innego, jak tylko czekać, aż Greta pogodzi się z faktami.

Ona także wyglądała kiepsko: przykulona, zapłakana, z głową wciśniętą w ramiona – bezradna i bezsilna, jak nigdy dotąd. Grzegorz, wchodząc do domu, nieświadomie wypuścił Wikarego. Tym razem tak jakby to on nie zauważył psa, który wypadł na zewnątrz, machnął ogonem i zaczął węszyć. Złapał widocznie jakiś trop, bo puścił się pędem przed siebie. W kilka sekund przypadł do siedzącej pod lipą Grety i skomląc z radości, ocierał się swym cielskiem o jej kruchą postać. Dziewczyna przygarnęła go do siebie.

– Chodź, sierściuchu – powiedziała łagodnie. – Pora iść spać.

Poczłapali do domu. Po Grzegorzu nie było śladu. „Dobrze – pomyślała – pewnie już śpi”. Nie miała najmniejszej ochoty go oglądać. Przeszła do kuchni, otworzyła kredens i wyjęła z niego kryształowy kielich i karafkę ze złotym płynem, ale nie był to ten sam napój co do kolacji. Trunek był gęstszy niż wieczorne wino, choć kolor wskazywał również na mlecz. Nie wiedziała jeszcze, co to, ale w kwestiach alkoholu Michałowi można było zaufać.

Nie pomyliła się – cierpko-słodki płyn powoli rozlewał się po jej podniebieniu, dając po chwili uczucie przyjemnego rozluźnienia. Likier z mniszku lekarskiego, cudowny smak.

Zabrała karafkę ze sobą na górę. Po cichu wspięła się po starych schodach i skierowała na poddasze. Grzegorz pewnie był w pokoju na piętrze, może nawet na nią czekał. Ale ona dziś chciała posiedzieć na poddaszu.

Było to przytulne miejsce, odrestaurowane, jak cały dworek, ręką Michała. Maleńka antresola z twardym materacem tuż pod ukośnym sufitem, a pod nią miły kąt z kanapą i baranią skórą na podłodze. I jeszcze równie maleńka łazienka z prysznicem.

Poddasze było ulubionym miejscem Grety w całym domu – azyl jak znalazł na dzisiejsze smutki. Wikary wślizgnął się do środka i ulokował na środku skóry, zwijając się w kłębek. Greta tymczasem wzięła szybki prysznic. Karafkę z likierem zabrała do łóżka i nakryła się cienkim kocem. Michał miał fantastyczny patent na łóżka: pod prześcieradła wkładał cienką warstwę słomy przemieszanej z pachnącym sianem. Woń suszonej koniczyny rozchodziła się po całym pokoju przy najmniejszym nawet ruchu, a twarda słoma przyjemnie masowała ciało. Greta kochała takie sienniki. Czasem wkładał tam też lawendę albo len – cudnie pachnące i nęcące zmysły.

Sen, który przyszedł, był mocny, zdrowy, regenerujący. Greta tego właśnie potrzebowała.

Piętro niżej Grzegorz przewracał się z boku na bok. Z początku miał nadzieję, że żona do niego przyjdzie, że sobie wszystko wyjaśnią, że zrozumie jego decyzję. Potem usłyszał, jak się przemyka na poddasze, jakby chciała, żeby jej nie zauważył. W końcu opuściła go nadzieja – doszedł do wniosku, że jednak dzisiejszą noc spędzi sam. Otworzył drzwi i wyszedł z pokoju. Stanął cichcem pod jej drzwiami i usłyszał szum wody spod prysznica. Powziął zamiar zaskoczenia jej w kąpieli – skapituluje, kiedy się do niej wkradnie. Musi mu wybaczyć. Taki plan wydawał się doskonały. Ale Grzegorz nie przewidział jednego: drzwi do pokoju były zamknięte od wewnątrz. I to by było na tyle.

Rozdział 3

Ranek przyniósł Grecie ukojenie. Obudziła się spokojna i nie rozpamiętywała już wczorajszych wydarzeń. Trzeźwo przeanalizowała sytuację: uświadomiła sobie, że tak naprawdę nic nie wie o wyjeździe Grzegorza. Nie powiedział jej ani dokąd konkretnie się wybiera, ani kiedy dokładnie wyjeżdża. Miała jedynie pewność, że na pół roku znika z jej życia. To jej jednak wystarczyło, by zacząć przyzwyczajać się do sytuacji. Nie była wprawdzie zadowolona z obrotu spraw, ale skoro nie miała na nie wpływu, to nie zamierzała sobie rwać włosów z głowy.

Kiedy dziecko potknie się i upadnie, wszyscy wokół krzyczą: „oj, trzeba uważać!”, mimo że w tym momencie jest już po zawodach i żadne uważanie niczego nie zmieni. Greta w takich chwilach zawsze mówiła: „wszystko w porządku?”. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.