Mijanie czasu - Stanisław Kuczkowski - ebook + książka

Mijanie czasu ebook

Stanisław Kuczkowski

0,0

Opis


Mijanie czasu” - Stanisława Kuczkowskiego to historia chłopca, który z jakiejś przyczyny, a może pod presją matki, w wieku „młodzieńczym” jedzie „pociągiem” do małego miasteczka, aby tam poznać nieznanego, zapomnianego ojca. Tam poznaje dziewczynę, która później zostaje jego żoną. Powieść to również perypetie kobiety, która odchodząc od męża musi zmagać się z wszelkimi trudnościami jakie przynosi jej los.

Mijanie czasu” to skarbnica zawierająca mądre przesłania, które z pewnością przydałyby się wielu młodym ludziom, którym wydaje się, że wiedzą, czego oczekują od życia, a potem okazuje się, że rzeczywistość ich przerasta. Może zbyt wygórowane ambicje? A może po prostu chęć zaistnienia za wszelką cenę? Ojciec Krzysztofa wiedział, iż do osiągnięcia szczęścia nie potrzeba mieć ani wyższych studiów, ani zdrowia, ani pracy. Jednakże trzeba mieć świadomość, że w życiu robiło się wszystko i to z wysiłkiem, i dążyło się do jakiejś idei. Lecz aby dążyć do pewnych idei trzeba mieć głęboką wiarę i wtedy trzeba dać z siebie wszystko, a nie uganiać się za mirażami, bo w przypadku wrażliwej osobowości, zwłaszcza w wypadku doznanego zawodu może tylko niepotrzebnie stworzyć kompleksy. Zresztą „...o człowieku mówią czyny… tak rodzice, jak i społeczeństwo wymaga czynów. W Twoim wieku to albo nauka, albo praca – bo jeśli nawet stworzysz coś innego, to będzie tylko wytwór zdolności, czy talentu. I tym dodatkowym wytworem nie będziesz mógł się zasłaniać – że niby to całkowicie zastąpi tych kilka lat straconych dla studiów...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Stanisław Kuczkowski "Mijanie czasu”"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © by Stanisław Kuczkowski, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie na okładce © Stanisław Kuczkowski Obraz malarski © Anna Kuczkowska Zdjęcie na okładce © Rita Mezzela – sxc.hu Zdjęcie na okładce © Billy Alexander – sxc.hu

ISBN: 978-83-7900-056-2

Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

Stanisław Kuczkowski
Mijanie czasu
Wydawnictwo

Pociąg

To wszystko było bez sensu!

Krzyś stał, z odprowadzającą go matką, na peronie coraz bardziej zapełniającym się czekającymi ludźmi. Wszyscy kręcili się niespokojnie. Nikt nie miał ochoty męczyć się w tłoku i zaduchu na korytarzu. Bo pociąg miał jechać daleko... nocą... co prawda w piękne okolice – stąd tak dużo, wśród czekających, było młodzieży, rozpoczynającej wakacje. Ale także ludzi starszych, z torbami, walizami – pewnie do domów FWP. Na wielce zasłużone wczasy! Wypoczynek ludzi pracy!

Chłopiec przyglądał się im krytycznie. Nie znosił tłumów. Perspektywa długiej podróży, z zaspanymi, zmęczonymi ludźmi napawała go niechęcią! Ale – „Trudno... Mama się uparła... Jakoś to wytrzymamy”. Znał te perony. Tory przy nich zakończone były zaporami. „Główny” w Warszawie był dworcem końcowym. Podstawiane pociągi wjeżdżały tyłem – bardzo szybko. Na stopniach części wagonów wisieli kolejarze z gwizdkami i chorągiewkami. W momencie zbliżania się pierwszego – a właściwie ostatniego wagonu do zapory kończącej tory, tymi gwizdkami i chorągiewkami dawali ustalone – znane maszyniście znaki. Pociąg gwałtownie hamował.

Takie „energiczne” podstawianie składu było uzasadnione – ludzie łapczywie starali się jak najszybciej dostać do wnętrza – wolno sunące wagony byłyby zbyt dużą zachętą! A i tak – młodsi, sprawniejsi, zapewne lepiej znający specyfikę tego kolejarskiego manewru, potrafili, ustawiając się daleko z przodu – wskakiwać w pełnym biegu, omijając drzwi ze stojącym kolejarzem. Mogli wtedy zajmować najlepsze miejsca w przedziałach, więcej – mogli je rezerwować przyjaciołom, odbierać przez okno bagaże, czasami wciągać najbliższych przez okno!

Chłopak takie manewry już widział – miał zresztą wyobraźnię. Nie był sportowcem, ale nie był też łamagą – lecz rozsądek nie pozwoliłby mu szaleńczo ryzykować. Może, gdyby był sam? Ale przy matce – umarła by ze strachu! Peron, nierówności płyt, nieznane stopnie wagonu – kręcący się „konkurenci” – to nie były warunki choćby minimalnego komfortu, które istniały przy niemal codziennym wskakiwaniu w biegu do tramwaju, lub miejskiego autobusu.

Mimo młodego wieku, a miał dopiero czternaście lat – wymyślił inną metodę – powiedzmy od razu – metodę skuteczną, nie tylko przy walce o siedzące miejsce w przedziale! Pomysł „na życie” – praktyczny – mający znamiona filozoficzne! Nie na darmo niektórzy śmieli się, że ma dużą głowę! Krzyś wolał stać z tyłu, nie pchać się do pierwszego szeregu, nie wyróżniać się! Choć…? Może było w tym coś z oportunizmu, może braku odwagi, nieśmiałości?

W tym wypadku, na zatłoczonym dworcu – miało to sens. Otóż chłopak zauważył, że najgorsze jest, wpychanie się na siłę do gęsto stłoczonego tłumu, na skraju peronu! Pociąg wjeżdżał – wagony przesuwały się bardzo szybko – i nagle błyskawicznie stawały! Owszem – pasażer, któremu akurat stopnie z drzwiami ustawiły się naprzeciwko – był zwycięzcą! Miał po prostu szczęście! Tyle, że cała operacja sprowadzała się do liczenia na przypadek, na los! A przecież nawet te schodki – ustawione naprzeciwko – często okazywały się nie tymi właściwymi. Bo prowadziły do wagonu nie tej klasy, mogły być przeznaczone dla – „wygodnickich”, „dla bogaczy”.

Zatem chłopak ustawiał się inaczej – jak najdalej z tyłu, za rozgorączkowanym tłumem. Dobrze było stanąć na jakimś podwyższeniu. Ważne było, aby w szybko zbliżającym się składzie wagonów, już z daleka zaobserwować wagony „niedobre”– te dla elit z „miękkimi kanapami” i „luksusowymi sypialniami”, wyobrazić sobie, gdzie mniej więcej staną, w miarę szybko przesunąć się we właściwe rejony – do wagonów dla „klasy pracującej!” – i w momencie rozpoczęcia hamowania, w sytuacji oczywistego zamieszania i dzikiego przemieszczania się ludzi, korzystając z ogólnego zamętu, wepchnąć się możliwie najkorzystniej w wybrane drzwi wagonu. Naturalnie – nie było się tym pierwszym, ale na ogół można było zupełnie spokojnie zająć wygodne miejsce, czasem przy oknie, lub chociaż w kąciku... Grunt, że siedzące! Chyba, że wejście zostało pechowo zablokowane przez jakieś solidne „paniusie” z zasobnymi pakunkami.

A tym razem?! Teraz chłopak wybierał się daleko. Miała to być długa podróż – w jakimś sensie w nieznane! Jechał do ojca. Matka go odprowadzała, cały czas podtrzymując na duchu. Bo jechał bez entuzjazmu. Pomijając skrywany strach – daleka podróż, samotnie, w nieznane miejsce – to wszystko pozostałe, też nie miało według niego sensu! Powtarzał to sobie w myślach. Szkoła dopiero, co się skończyła! Szkoła nie lubiana, codzienna zmora! To minęło! Ulga. Można by wreszcie spokojnie czytać w łóżku. Nie spiesząc się, korzystając z nieobecności mamy, przyrządzać sobie poranną jajecznicę, posmarować grubo chleb masłem, zasiąść w fotelu – i dalej zatopić się w fascynującej lekturze... A gdyby już było bardzo samotnie, wsiąść na rower, krętymi drogami, korzystając z alejek parku, fragmentów asfaltu, zajrzeć do kolegi, wyciągnąć go, we dwójkę pojechać nad Wisłę, albo do Wilanowa, albo gdziekolwiek...

Szkoda! Był projekt wyjazdu z przyjacielem na wieś! Bogdan opowiadał, że do rodziny przyjedzie jakaś kuzynka. W końcu to też miało znaczenie. Podobno ładna! Była tam rzeczka. Można by skombinować łódkę? Albo zbudować tratwę! Ale co robić! Mama podjęła decyzję, i chociaż na ogół nie była zbyt wymagająca, tym razem się uparła!

– Krzysieńku, nie obruszaj się! Ty zupełnie zapomniałeś, że masz Ojca! Rozumiem, minęło tyle lat – nie musisz go pamiętać? Co zrobić, nasze życie tak się ułożyło! Ale zapewniam cię – to nie jego wina!

– Mamusiu! Ja go nie znam! Nie pamiętam! Przecież – to już historia... On tam ma swoje życie. Zostawił Mamusię... A ja...?

– To inna sprawa. Ale to twój Ojciec! Poznasz i wrócisz. Jesteś synem! I to wszystko.

– Mamo! On jest dla mnie kimś obcym!

Nie było rady. Cóż? Uważał się za dorosłego, lubił się mądrzeć, tym bardziej, że właśnie skończył szkołę podstawową – zdał egzaminy do liceum – naturalnie z powodzeniem. Ale w tej sytuacji nie mógł się dłużej buntować. Trudno! Obiecywał sobie odrobić te wszystkie nieprzyjemne obowiązki po powrocie. Może uda się zorganizować ten pobyt z Bogdanem?

W ostateczności pojedzie do ciotki. Była w małym miasteczku dentystką – straciła w czasie okupacji męża, wychowywała córkę, niewiele młodszą od Krzysia – było tam zawsze wesoło, bywali dostojni goście: lekarze, sędzia, jacyś inni miejscowi notable, ksiądz prałat z księżmi. Umieli się wesoło bawić, śmiechom i żartom nie było końca. Wojna wszak była tak niedawno – trwał rok 1950! Ale tam nie czuło się niedostatku, nie trzeba było stać w kolejkach, można było zapomnieć o obiadkach w pracowniczych stołówkach! Tam można było odetchnąć, poczuć powiew „dobrobytu”. Zajrzeć do spiżarni i urwać kawał wspaniałej wiejskiej kiełbasy. Długo czytać w łóżku, wieczorem pokibicować grającym w bridża, popatrzeć, jak przy patefonie kręcą się goście, nie gustujący w kartach. Tym bardziej, że muzyka była tak romantyczna – stare przedwojenne płyty, tanga, foxtroty – „Miłość ci wszystko wybaczy” Wzruszał się prawie do łez.

Może tam, a może wcześniej, w jakichś zamierzchłych czasach, zbyt trudnych do określenia, gdy Krzysztof był jeszcze Sisiem – narodził się sentyment do starych, przedwojennych przebojów. Uwielbiał je! Namiętne głosy oczarowania, tęsknoty – sentymentalne piosenki przedwojennych idoli. Nucone w trakcie rodzinno – przyjacielskich spotkań wieczorami, lub brzmiące z tuby starego patefonu. Tak pięknie „łączyły” się z czytanymi, a właściwie pochłanianymi książkami. Bo przecież zawsze, w każdej książce, była romantyczna miłość, ale także tęsknota, jakieś dążenie do piękna, do dobra... I tak wiele cudownych przygód – pokonywania niezliczonych przeszkód, walk ze złem – i osiągania szczęścia „ a potem żyli długo i szczęśliwie”.

Te piosenki, te melodie wzruszały... Może także, dlatego –że gdzieś, w tym jakimś zapomnianym dzieciństwie, gdy dziecko prowadzone za rękę ulicą, patrzyło ze strachem na niemieckie patrole, gdy rozmowy dorosłych, a przecież w istocie, młodych ludzi, docierały do uszu dziecka w formie komunikatów wojennych: „to trzeba ukryć... brał udział... nie zdradzi...”, a kończyły się wspomnieniami i tymi znanymi melodiami! Nie tylko o miłości! Także tymi innymi – o sercu w plecaku, o matce, o rozmarynie...

Jechał do ojca, którego praktycznie nie znał! I właściwie nie czuł potrzeby poznania! Nie, żeby to była jakaś konkretna niechęć, albo uprzedzenie, albo, co gorsze – jakieś pretensje. Ojciec w jego życiu po prostu nie miał okazji zaistnieć! Może, czasami, w jakichś zamglonych wspomnieniach, a może w snach – wszak miał wtedy dwa, trzy latka, pojawiała się postać kogoś specjalnego, kogoś bardzo bliskiego. Uczucie ciepłego uścisku. Postaci będącej jakby elementem słonecznego pokoju, zieleni ogrodu. Wszak przed wrześniem i w pierwszych latach okupacji, mieszkali w domku z ogródkiem. Wojna – ojciec został zmobilizowany, po powrocie z niewoli, bardzo szybko, w rok, lub dwa – zniknął!

Tak wiele rzeczy się wtedy działo. Chłopiec miał doskonałą opiekę, ani przez chwilę nie odczuwał samotności. Matka, zaangażowana aktywnie w działalności społecznej – a także z biegiem czasu, coraz bardziej w konspiracyjnej – potrafiła zapewnić synowi serdeczną i pewną opiekę. Bo byli czuli dziadkowie, jakieś autentyczne i przyszywane ciocie, całe grono przyjaciół – koleżanek i współpracowników matki – prowadzących półlegalne przedszkola, letnie kolonie, komplety szkolne. W ostateczności Krzyś bywał podrzucany do zaprzyjaźnionej „wielodzieciatej” rodziny – o dziwo – w pewnym okresie, jakby pomagając, nieświadomie, w aklimatyzacji – małym, uratowanym, przybyszom z getta. Był za mały, i za wiele się działo, zbyt dużo następowało przenosin, przeprowadzek – aby pamiętać, a tym bardziej, tęsknić za ojcem.

Ten temat nie istniał! Naturalnie – w trakcie czytania dziecku bajek, nawet w czasie żarliwych wieczornych nauk babcinych „w imię Ojca, i Syna, i Ducha Bożego...” padało hasło „ojciec”. Ale też nigdy nikt nie kwestionował jego istnienia! Ojciec istniał – gdzieś daleko, a życie nie zmuszało do pytań – gdzie? dlaczego? co się stało? I do czego miałby być potrzebny? W sumie wystarczała mama i serdeczne otoczenie. Chociaż, Krzyś to zapamiętał, że mama – chyba ze dwa, może trzy razy – pochwaliła go, mówiąc, że ojciec byłby z niego dumny! Raz – wtedy, gdy w prawie pustym tramwaju otworzyły się drzwi od przedziału dla Niemców, wszedł elegancki hitlerowiec. Krzyś wiedział, że to wróg! Ten – serdecznie uśmiechając się, wyciągnął do rumianego, z jasną czuprynką, ubranego w ciepły kubraczek, chłopczyka – torebkę z czekoladkami. Później Krzysiowi tłumaczono – być może ten w wysokiej czapie, z trupią główką oficer, zobaczył w nim jakby swego synka – a przecież wiadomo – każde dziecko przepada za czekoladkami. Ale to był wróg! Krzyś zaciął się! Nie pomogły serdeczne zachęty, nie pomogły prośby mamy – skończyło się na głośnym płaczu, prawie na spazmach… Nigdy!

Czasem, w jakichś rodzinnych rozmowach – Krzysztof w przelocie łapał uchem interesujące tematy – jakby pojawiał się problem ojca! Był gdzieś daleko – chyba w szpitalu? I wtedy głosy były wypełnione litością, smutkiem. Kiedyś, to już było dużo – dużo później, treści rozmowy wypełnione były pretensjami, nawet złością. Jakby go oskarżano o jakieś przestępstwo, o zdradę! Ale na ogół – gdy zauważono obecność Krzysia, tok wypowiedzi był przerywany – przechodzono na inne tematy, a często, wręcz serdecznie głaszcząc główkę chłopca, przyjaźnie go chwalono „jesteś taki dzielny...”, lub coś w tym rodzaju.

Po wojnie, a właściwie po wyzwoleniu – gdy chłopiec powrócił z matką z przymusowego pobytu na kieleckiej wsi, gdzie zostali, jak inni mieszkańcy, wywiezieni po kapitulacji powstania – niewiele się w ich życiu rodzinnym zmieniło.

Matka rzuciła się w wir tworzenia nowych struktur opieki społecznej, zakładania różnorakich ośrodków służących dzieciom – organizowania akcji socjalnych – a więc żłobków, przedszkoli, domów opieki, letnich kolonii itp. Tyle było biedy, smutku – nieszczęśliwych dzieci! Zniszczenia – był to czas wielkiego wysiłku – tworzenia podstawowych elementów egzystencji, a jednocześnie optymistycznych haseł, odnowy, budowy nowej rzeczywistości. Po latach lęku, smutku – ludzie z nadzieją – mimo trudności, mimo różnorakich obaw – organizowali i działali, aktywnie włączając się do odbudowy.

Chłopiec w dalszym ciągu pozostając w gorączkowym nurcie działalności matki – też powoli odnajdywał elementy stabilizacji. Gdzieś, przebywając czasowo na prowincji u ciotki, przez pewien okres chodził do szkoły. Wakacje na ogół spędzał na kolonii, lub zamieszkiwał u przyjaciół matki. Nie przepadał za tymi zmianami, ale nie miał pretensji. Był to dalszy ciąg stylu życia okupacyjnego, a przecież wszyscy opiekunowie byli serdeczni i dobrzy. Zawsze był ktoś blisko, kto się o niego troszczył, kto go chronił.

Tak po prostu musiało być, wokół wielu ludzi było w podobnej sytuacji. Ważne, że teraz już nie trzeba się było bać – strach zniknął, wróciła nadzieja! To odczuwało nawet dziecko! Strach powracał czasem w nocy! Nie byli to Niemcy. Częściej zły, ogromny wilk, który gonił, aż brakowało sił. W końcu – gdy nie było gdzie uciekać – otwierała się ogromna przepaść! To utkwiło w pamięci! – Czasem bał się zasypiać, nieraz budził się z płaczem.

Dziwne – przyjemnie wspominał okres ostatnich miesięcy przed wyzwoleniem. Wspólny pobyt z mamą, po przeżyciach powstania, na spokojnej wsi kieleckiej. Nie było ryczących „szaf”, czy jak mówili inni, „krów”, szybkiego biegu do prymitywnego schronu w piwnicy i czekania na wybuchy! Gdzie spadną! Wyjących samolotów, drżących murów, pękających ścian, rozpadających się mebli, podwórek zasypanych gruzami, zrozpaczonych ludzi!

Pobyt z mamą na „spokojnej wsi kieleckiej”? Bo przecież! Tam przeżyli koszmar karnej pacyfikacji! Tragiczny poranek! Blady świt... Krzyś się budzi. Niemcy, stukot butów, okrzyki, strach! Wieś otoczona, rewizje, przeszukiwania, mężczyźni i młode kobiety wyciągani na drogę! Na szczęście jest mama – jednocześnie synek jest jej glejtem bezpieczeństwa! Smutny – przerażający dzień! I po pewnym czasie, którejś nocy, głośna rozpacz żon, matek, żegnających swoich bliskich, rozstrzelanych za „współpracę z bandytami!”. Ciała „wykradzione z lasu” – grzebano w nocy, w tajemnicy.

Ale tak w ogóle było spokojnie. Krótkie dni, ciepły piec, naftowe lampy. Aż przyszedł ten pamiętny dzień, gdy patrząc przez zapaćkaną muchami szybę, niespodziewanie Krzyś usłyszał straszny jazgot, a potem zobaczył przesuwającego się ogromnego potwora! Wypełniając wiejską drogę od płotu, do płotu – przetoczył się czołg oblepiony żołnierzami w hełmach, w uszankach, z pepeszami w rękach. Zgrzyt, huk, a potem dym, smród, kurz – i tyle... Albo – aż tyle!

Wieś kielecka! Krzyś zapamiętał wiele „fajności”. Otóż jedzenie – to była prawdziwa frajda! Obiad – śmieszne, bo to się utrwaliło na całe życie – mleko zsiadłe, albo żur – i do tego tłuczone ziemniaki. Pewnie był tam tłuszcz! Śniadania, kolacje zapomniane – obojętne…

Bo obiad – za każdym razem była to nowa przygoda! Duża gliniana misa, nałożone ziemniaki (zapewne zmieszane ze śmietaną), i wlany do naczynia żur, albo zsiadłe mleko – gęste, można je było kroić. Rozkosz – jedzenie! Ale rzecz ważniejsza! Jaka wielka przyjemność w budowaniu zamków, wysp, tuneli, wałów obronnych. Były jeziora, łódeczki, statki – z chleba. Ileż przygód… Wyobrażeń… Marzeń…

I jeszcze coś, może mniej uświadomione. Był cały czas z mamą! To były spacery, to było uczestniczenie w kontaktach z gospodarzami, z mieszkańcami wioski, z innymi wysiedleńcami – wszak warszawiacy byli w każdej chałupie. To były spokojne gry w chińczyka z wiejskimi dziećmi. I przede wszystkim – wieczorne, przed snem czytanie... Mama leżała, obok, na stołeczku – lampa naftowa i fascynujący „Potop”. Być może, że mama opuszczała zbyt nudne fragmenty, ale cała historia Kmicica została właśnie wtedy wchłonięta, przeżyta, zapadła w sercu. I bohaterstwo, i miłość! Być może przede wszystkim miłość, bo pojęcie bohaterstwa, patriotyzmu – zarówno z opowieści, jak i bezpośrednich obserwacji, reakcji okupacyjnych – już zostały zakodowane wcześniej.

Kiedyś – w nocy mama wspomniała ojca. Spytała – czy Krzyś go pamięta? I właściwie nie otrzymała zdecydowanej odpowiedzi. Ojciec istniał. Ale jak wyglądał? Tylu ludzi przewijało się, mężczyźni – w czasie powstania z opaskami, z bronią – inni leżeli w bandażach, na byle jakich posłaniach w piwnicznych szpitalach – bywał tam z mamą. Tam ojca nie było!

Jedno było pewne – mama nigdy, wobec syna, ani w jego obecności, nie wyrażała żadnych, zwłaszcza niekorzystnych, opinii o mężu! Po prostu on gdzieś istniał, był dalej ojcem, była wojna – wszystko było zatem normalne, u dziecka nie budziło wątpliwości. Miał świadomość, że matka jest z ojcem w kontakcie, wszak przekazywała mu od niego pozdrowienia. Ale to było rzadko – bez żadnych komentarzy, bez opowiadania – co? gdzie? dlaczego?

Tak, czy inaczej, życie w warunkach „wojennych” kończyło się! A normalne – „pokojowe” życie rodzinne rozpoczęło się dla Krzysztofa w momencie wyjazdu na Śląsk. Matka organizowała tam w wielkiej hucie system opieki społecznej – trzeba było od podstaw tworzyć całą strukturę, kształcić personel, zakładać zupełnie nowe instytucje opiekuńcze. I tu – podobnie, jak w czasie okupacji – Krzyś nie był osamotniony. W otoczeniu mamy zawsze byli życzliwi, pełni zapału do pracy społecznej harcerze, młodzi kandydaci na wychowawców, instruktorów. Lubili synka Szefowej! I było w otoczeniu Krzysia liczne grono dzieci śląskich – zmyślnych, życzliwych kolegów, zarówno w czasie wypraw na hałdy – w poszukiwaniu odpadów ołowiu – potrzebnych do odlewania „żołnierzyków” – jak i od wielu innych przygód. W tym także pierwszych prób zaciągania się „dymem”, w komórce z węglem.

Tam Krzyś rozpoczął normalną naukę w szkole. Od razu w klasie trzeciej. Czytał płynnie – książeczki już od dawna były ogromną przyjemnością. A „rachunki” – wiadomo „wielka głowa”! Szkoła go jednak nie zachwycała, największą miłością okazał się rower – wielki, poniemiecki, okazyjnie kupiony przez mamę, na którym Krzyś najpierw jeździł jak na hulajnodze, potem wkładając prawą nogę pod ramę, aż po pewnym czasie, wahliwie się kiwając – „szusował” na stojących nogach – nie sięgając siodełka. To było życie! Obok serdeczni koledzy! Mama – i rower! Potem doszło okazyjnie kupione radio – zadziwiające, wprost oszałamiające, przekazywanymi do wyobraźni przygodami, barwami, pomysłami.

W tym czasie dowiedział się więcej o swoim tacie. Któregoś dnia matka spokojnie wyjaśniła. Zaraz na początku okupacji bardzo poważnie się rozchorował, leżał w szpitalu, potem musiał bardzo długo kurować się – koniecznie – w górskim klimacie!

– Rozumiesz Krzysiu – to była bardzo poważna choroba. Cała rodzina pomagała. Nie mogliśmy być razem... Ja miałam swoje obowiązki. On – tam daleko! Nawet trudno było pojechać, tylko listy. I tak nasze drogi rozeszły się... może coś dzieliło wcześniej... Dużo czytasz, w życiu jest różnie... Ale pamiętaj! Ojciec zawsze interesował się tobą – opisywałam wszystko w listach. Bardzo cierpiał... Myślę, że poznał tam kogoś, był zupełnie sam. Była wojna. Ta kobieta pewnie mu pomagała – może była bogata, może go pokochała? Teraz Ojciec zaleczył chorobę, mieszka w małym miasteczku na Ziemiach Odzyskanych – chyba może trochę pracować... nie wiem, czy pamiętasz – jest lekarzem zwierząt! Przyjdzie czas – na pewno się spotkacie. Jest sam…

A czas mijał szybko! Otaczająca ludzi rzeczywistość zmieniała się, lecz najważniejsza była praca. Wyjazd ze Śląska. Może to był awans matki, może degradacja? Niby ważne stanowisko? Znów przeprowadzka, tym razem powrót do Warszawy, malutkie mieszkanko. Matka zapracowana, w Ministerstwie ciągle jakieś przetasowania, nerwy, praca po godzinach. Oboje – obiady w stołówkach. Kłopoty z zaopatrzeniem, kartki na mięso! Krzyś z niechęcią uczęszczający do szkoły – tak przyjemnie byłoby tylko czytać, i z kolegami, albo samemu – rozkoszować się jazdą rowerem.

Dorastanie, a więc pierwsze „miłości”. A raczej fascynacje przechodzące, z jednego chłopca na drugiego! Wystarczało, aby któryś z kolegów zachwycił się „piękną” koleżanką – od razu nabierało się przekonania, że warto tę właśnie adorować, ba – warto byłoby z nią „chodzić”! Ale co to właściwie znaczyło? Było jednak bardzo podniecające! Czas wchodzenia podrostków w nieznany, fascynujący świat, marzeń, wyobrażeń.

Krzysztof też w końcu tego doświadczył – dziewczyna była, według energicznego i nadzwyczaj zdobywczego kolegi, niebywale atrakcyjna – tak się złożyło, że przez dziwny zbieg okoliczności Krzyś – zdecydowanie nieśmiały w stosunkach z dziewczynkami, od razu rumieniący się, zapominający słów, jąkający się – z tą akurat nawiązał serdeczną, można powiedzieć, romantyczną znajomość. Właściwie tę przygodę zorganizowały koleżanki Basi – tak ta piękność miała na imię. Zauważyły zapatrzonego Krzyśka, jego maślane oczy – trochę dla śmiechu, trochę z sympatii, zorganizowały pierwsze kontakty, w końcu umówiły oboje na randkę.

Krzyś był w siódmym niebie. Nabrał pewności – dumy! Zaczęły się pierwsze spacery! Ale było ich, w gruncie rzeczy, niewiele. Basia była bardzo miłą dziewczyną, i wydaje się, że Krzysztof rzeczywiście jej się podobał. Ale te spacery, to „chodzenie”, okazało się w praktyce bardzo nudne. Dziewczyna nie jeździła na rowerze – można ją było najwyżej wozić na ramie, książek zbyt dużo nie czytała. O czym można by rozmawiać – i tak na dobrą sprawę, co można by razem robić? Więc, „chodzenie” właściwie umarło śmiercią naturalną, zresztą akurat skończyła się szkoła. Była to ostatnia klasa podstawówki. A oni zdawali do różnych liceów! Wakacje! Trzeba było się rozstać. Nie było rozpaczy! Może raczej ulga?

A teraz chłopiec jechał do ojca, jechał niechętnie, w gruncie rzeczy pod wpływem nieustępliwej presji matki. Ojciec – ten „pan?” – Krzysztof nie wytworzył w swojej psychice tych, zdawałoby się naturalnych odruchów serca, związanych ze słowami „ojciec”, „tata”. Słowa: „Mój Ojciec”, „Mój Tata” nie budziły w nim specjalnych – dobrych, czy złych skojarzeń! Po prostu te słowa nie istniały w jego życiu, zawsze była tylko „Moja Mama!”.

Wszak opiekę i miłość matki odczuwał zawsze, także w momentach, gdy musiała go zostawiać u rodziny, u przyjaciół, lub wręcz w domach dziecka – gdy obowiązki konspiracyjne, a po wojnie życiowe, nie pozwalały na wspólne obcowanie. Matka była wszystkim – pozostali byli miłym, a czasem męczącym tłem.

Ojciec? Kto wie? Może w Krzysztofie gdzieś tkwił, podświadomy żal do ojca? Spotykał się wszak z rodzinami, gdzie mężczyzna był ostoją bezpieczeństwa, opiekunem, gdzie kobieta nie musiała borykać się sama, z wieloma trudnościami. Może odczuwał samotność matki – może wyczuwał w niej brak jakiejś osobistej radości. Był zapewne zbyt dziecinny, aby te sprawy analizować. Matka była wszak pełną energii, pełną życia, młodą kobietą – miała przyjaciół, może nawet bardzo bliskich – miłych dla Krzysia, nieraz starających się o jego sympatię. Ale kim byli dla niej?

Pewnie były jakieś tajemnice? O ojcu Krzysia w rodzinie się nie mówiło. To nie była kwestia udawania, na siłę wykreślania z pamięci. Nie było takiej potrzeby. Tematy życia codziennego, a zwłaszcza problematyka zainteresowań dziecka – nie zmuszała do przypominania funkcji ojca. Tę rolę – męskie nauki, autorytet, czasem lekki klaps, z powodzeniem pełnili, raz dziadek, czasem wujek, trochę – bliscy przyjaciele mamy.

Zapamiętał – chyba Babcia kiedyś powiedziała za dużo? Ucząc wnuka pacierza, stereotypowo wskazując osoby, dla których powinien Krzyś prosić o przychylność bożą, a więc mamę, tatę, dziadziusia, babunię, kolejne ciocie i wujków, nianię, i innych najbliższych – dodała:

– Prosimy Cię Panie Boże o łaskę wiary dla Mamusi! I dla twego biednego Taty...

– Łaskę wiary – co to znaczy Babuniu?

– Kochanie – Pan Bóg daje nam siłę, zdrowie – tylko z Panem Bogiem możemy osiągnąć szczęście. Tak ładnie się pomodliłeś – zaśnij teraz, dobry Chrystus będzie nad tobą czuwać!

Później Krzyś zrozumiał – mama nie chodziła do kościoła i babcia uważała, że to był wpływ ojca, że to on ją sprowadził na „diabelską” drogę! I chyba nigdy nie potrafiła mu tego wybaczyć – chociaż zawsze wyrażała się o nim z szacunkiem i nigdy nie mówiła o nim nic złego. Później, bez obecności babci, Krzysztof bardzo szybko, nie dopilnowany przez mamę, zaczął gubić w pamięci kolejne wersy wieczornych modlitw, odeszły w odległy byt, marzenia o służeniu do mszy, mimo, że babcia już naszykowała komeżkę. Jednak jakaś pretensja, że ojciec miał zły wpływ na mamę, że pozbawił ją oparcia w Bogu – być może gdzieś w podświadomości pozostała?

A teraz – jazda do ojca! Stacja! Krzyś stoi na peronie.

Wybierał się w tę podróż niechętnie. I trochę z obawą. Co prawda warunki podróżowania nie były mu obce, odbył parę jazd samodzielnie – ale były to wyprawy o wiele bliższe, nie zahaczające tak istotnie w godziny nocne. Tym razem podróż miała trwać ponad 10 godzin, a kończyć się miała na ostatniej stacji w Polsce – tam, w małym miasteczku, przy samej granicy czeskiej mieszkał ojciec. Miał trochę żalu do Mamy – z nią byłoby i przyjemniej, i bezpieczniej – ale nawet nie starał się ją przekonać. Od razu zapowiedziała:

– Masz poznać Ojca, pobyć z nim, on o to bardzo prosi – ale to jest wasza sprawa. A poza tym – nie ma żadnego niebezpieczeństwa – wsiądziesz do pociągu, on cię dowiezie do samego końca. Dalej cię i tak nie puszczą – bo dalej jest granica, najwyżej cię zamkną. A na miejscu bez trudu trafisz – dostaniesz ode mnie dokładny adres i planik, jak należy iść. A Ojciec będzie czekać!

Krzysztof wiedział, że może zaufać. Mama organizując letnie kolonie na Dolnym Śląsku, była kilka razy u ojca. Nie chciała zbyt dużo Krzysiowi o tych wizytach opowiadać. Była tam podobno bardzo krótko – przywiozła tylko synowi jakieś podarunki od ojca – m.in. poniemiecki album, wypełniony częściowo znaczkami – z którym to albumem, praktycznie, zupełnie nie wiedział, co robić! Ale doskonale Mama opisała, a potem narysowała, schematyczny planik miasteczka, i miejsce zamieszkania ojca. I co bardzo ważne – odpowiednio wcześnie zmusiła Krzysia do załatwienia sobie w szkolnej kancelarii zaświadczenia, stwierdzającego, że jest uczniem, i że może jechać do ojca, zamieszkującego w strefie nadgranicznej. To był wtedy najważniejszy dokument pozwalający uczniowi na opuszczenie stacji, i w ogóle na poruszanie się w „strefie”. Dorośli takie dokumenty wyrabiali sobie u personalnego w miejscu pracy.

Teraz stali na peronie. Tłum był coraz większy! Wagony wtoczyły się dosłownie na pięć minut przed porą odjazdu. Krzysztof wycelował w miarę dobrze – nie miał zresztą zbyt dużego bagażu, i chociaż paru osiłków prawie go zdeptało, gdy już wspinał się na ostatni stopień, nie dał się odepchnąć grubej damie, z wielką, posrebrzaną walizą – i wpadł do korytarza, z absolutną pewnością zdobycia siedzącego miejsca. Niestety, miejsca przy oknach – jak szybko ocenił – były chyba już zajęte – być może, przez tych specjalistów, wskakujących dużo, dużo wcześniej. Część miejsc była po prostu zarezerwowana – leżały porozkładane torby, pakunki, w dodatku – co niektórzy z młodych – woleli wdrapywać się przez okno, zamiast tłoczyć się w skłębionym i agresywnym tłumie przy wejściach. Zwłaszcza niezwykle atrakcyjne były widoki, gdy koledzy, a czasem uprzejmi podróżni, pomagali wciągać przez okna młode dziewczyny!

Krzyś to znał – często z mamą podróżował. Tym razem, nie przebierał, nie grymasił! Szybko przycupnął, bodaj – że w drugim przedziale, w kąciku przy drzwiach. Potem trochę żałował, bo w trakcie jazdy zalatywało z WC, ale też było bezpieczniej – gdyż bardzo szybko cały korytarz wypełnił się tłumem ludzi, w czasie jazdy przysypiających i odpoczywających w różnych pozach.

Podróż w sumie przebiegała spokojnie, bez specjalnych niespodzianek. Było ciasno, z uwagi na tłok – nie było rady – musiało się pomieścić na ławce nie cztery, ale pięć osób. Ludzie przyjmowali to ze zrozumieniem. W przedziale Krzysia dosiadła się szczupła kobieta z dzieckiem.

Gorzej było z bagażami – stojący na korytarzu dopychali swoje na półki w przedziale – potem je ściągali, aby wyjąć kanapkę, kręcili się, deptali po nogach. Ale byli naprawdę biedni – korytarz był pełen dymu, smrodu, zaduchu, albo przenikliwego przeciągu z otwartego okna – nie było tam zbyt przyjemne. Pociąg szybko ruszył. Przez chwilę widać było mamę machającą na pożegnanie ręką. Ludzie kończyli moszczenie się. Nie byli gadatliwi – ponieważ szybko zaczęło się ściemniać, co niektórzy od razu zaczęli drzemać.

Krzysztof siedział spokojnie w swoim kąciku. W sumie był zadowolony, mimo, że cała podróż wydawała mu się niepotrzebna. Siła wyższa! W końcu – mimo wszystko przygoda! Szkoda tylko, że nie można czytać! Zapragnął spokojnego otworzenia książki, i zatopienia się w lekturze. Akurat był w połowie „Syzyfowych prac” – myśl zaczęła krążyć, co dalej z Birutą? Przypomniała mu się Basia „może te nudne spacery, to była moja wina? Na pewno moja! Nie potrafiłem wymyślić nic ciekawego. A ona tak miło trzymała mnie za rękę…”.

Przyglądał się współtowarzyszom podróży. Zwyczajni! Starsi państwo byli bardzo zaaferowani sobą. Wyciągnęli jajka na twardo, bułki – zakorkowaną butelkę z herbatą, może mlekiem. Część siedzących zamknęła oczy, drzemali. Para, pewnie studentów, wyraźnie zakochanych, szeptała sobie coś po cichu, nachyliwszy się do siebie pod oknem.

Najbardziej zafascynowała go młoda kobieta z dzieckiem. Blada, szczupła twarz, wyraziste, duże oczy. Może tylko takie sprawiały wrażenie, były mocno podmalowane – włosy w zapadającym zmierzchu wydawały się ciemne, potem zapaliło się światło, i zanim na życzenie chcących drzemać, oświetlenie przygaszono – okazało się, że są brązowe – kasztanowe. Pewnie farbowane!

Krzysztof zwrócił uwagę na wyraz twarzy kobiety. Była zapewne młoda, dziecko – chyba chłopczyk – miał na oko 3-4 lata. Ile mogła mieć matka – dwadzieścia trzy – dwadzieścia pięć? Skąd ten wyraz smutku i powagi na twarzy? I taka przebijająca w jej ruchach, w troskliwym sadowieniu, a potem układaniu przysypiającego chłopczyka – serdeczna, jakby obojętna na inne doznania – czułość do synka?

Była bardzo atrakcyjna, pan siedzący obok, wyraźnie był ożywiony – nie starał się ukryć wrażenia, jakie na nim robiła. Starał się ją czarować, zresztą w sposób elegancki – sam zaproponował, aby synek położył nóżki na jego kolanach, częstował słodyczami. Kobieta odpowiadała grzecznie, nie ucinała rozmowy, ale też w niczym nie dopuszczała do przekroczenia granicy swojej intymności. Normalne w takich sytuacjach, podchwytliwe i przebiegłe sugestie, i dowcipne przypuszczenia mężczyzny na temat jej zawodu, środowiska, stosunku do mężczyzn – były przez nią żartobliwie wekslowane na tory filozoficznych metafor, niejednoznacznie brzmiących stwierdzeń.

Krzysztof, owinąwszy się kurtką – był dziwnie zafascynowany! Starał się sprawić wrażenie, że drzemie. „Sama z dzieckiem… A gdzie ojciec? Mąż?” Obserwował. Dziwne myśli, odczucia. Ta kobieta, jakaś tajemnica zawarta w jej twarzy, przebijająca miłość do dziecka, i mimo wszystko, jakby przełamywanie bariery między dwojgiem obcych ludzi, dystansu między mężczyzną i kobietą – sprawiły, że uleciała gdzieś niechęć do spotkania z „obcym”– jak sądził – człowiekiem! Myśli o przykrej wyprawie, niepotrzebnej, dalekiej... Ci ludzie, których obserwował? Gdzieś tam Żeromski, a może London! Patrząc na atrakcyjną, smutną kobietę, spokojnego synka, i szarmanckiego, kulturalnego mężczyznę – tyle myśli – wyobrażeń, kłębiących się w głowie!

Pociąg był zapchany do Wrocławia. Potem jakoś się dzielił, część jechała do Jeleniej Góry, część jeszcze gdzie indziej, najważniejszy człon kierował się do Pragi czeskiej. Krzysztof we Wrocławiu musiał się szybko przesiąść, już w drodze konduktor ostrzegł go, że wagony do Czech znajdują się z przodu pociągu.

To była dobra przesiadka. Widocznie w tym kierunku jechało mniej ludzi. Na parę stacji przed granicą, pociąg opustoszał prawie całkowicie. Była już noc! Krzysztof, idąc do ubikacji, dostrzegł w przedziałach tylko paru podróżnych – nie wyglądali na wybierających się za granicę, raczej na jakichś funkcjonariuszy, wracających ze służby. Z ciekawości zajrzał do wagonu „z kanapami” – tam rzeczywiście zobaczył za zasłoniętymi firankami, ludzi wygodnie rozłożonych i drzemiących w miękkich fotelach. Pewnie najwięcej „wygodnickich” było w wagonie sypialnym – ale tam wejście było zamknięte.

Te ostatnie kilkadziesiąt minut jazdy były dla Krzysia już tylko przyjemnością. Najpierw w towarzystwie paru pasażerów, ale na kolejnych przystankach, przedział szybko pustoszał. Ostatnie pół godziny jechał już zupełnie sam. Wiedział, że nie zaśnie. Jednak emocje! Lampa była zgaszona – zasłonił firankami drzwi i szybki od korytarza – siedząc przy oknie, mógł bez żadnych odbić, obserwować przesuwający się, nowy, nieznany świat.

Świat złożony z czerni i szarości, z połyskującymi od czasu do czasu, odbiciami księżyca na dachach mijanych domów, z błyskającymi, nielicznymi światełkami w oknach zabudowań. Od pewnego czasu zadziwiające było co innego – otóż w tle przesuwającego się krajobrazu, zobaczył zwaliste, piętrzące się w górę, masywy, jakby lasów, jakby urwisk, uskoków. Dym, a może para, a może jakieś opary, spowijały te straszne zwaliste formy. Pociąg płynął, frunął między nimi.

W pewnym momencie zmienił się dźwięk, poświst kół na szynach! Krzyś się uniósł, spojrzał w dół. Tory biegły wzdłuż ogromnego stoku – teren zaraz, za torowiskiem, opadał stromo! W blasku księżyca dostrzegł pojawiające się coraz niżej drzewa, krzaki, jakieś bryły ziemi, skał. A kilkadziesiąt metrów niżej – wyraźnie rysujący się zakosami, szumiący i bryzgający pianą – potok, a właściwie górską, wspaniałą, szeroką i groźną rzekę. To jej dźwięk nakładał się na jednostajny stukot i szum pociągu. Przeleciał z hukiem tunel.

Końcowa stacja była rozległa – i właściwie całkowicie pusta. Krzysztof wysiadając zauważył stojących wzdłuż pociągu żołnierzy. Granica! Zaczynali przegląd kolejnych przedziałów, prawdopodobnie sprawdzali paszporty jadącym dalej. Przy wyjściu z peronu też stał żołnierz – dokładnie przeczytał zaświadczenie, porównał z legitymacją szkolną, wskazał ręką wyjście. Hala dworca była pusta – tak jak to sobie Krzyś wyobrażał – był jedynym prawdziwym, przybyłym z daleka, podróżnym. Parę osób, które przed nim opuściły pociąg, szybko zniknęli, praktycznie nie kontrolowani przez nikogo – musieli to być miejscowi, którzy wracali do domu z pobliskich zajęć.

Brukowany, ogromny podjazd przed dworcem. Drzewa w białym świetle księżyca. Dziwny, „nierzeczywisty świat”! Krzysztof podszedł do skraju podjazdu, za ochronną barierą, teren opadał gwałtownie w dół, dalej była ciemność – prawdopodobnie jakieś pola, majaczyły pierwsze domy miasteczka. Na horyzoncie rysowały się góry, przysłaniane przesuwającymi się, ciężkimi, ponurymi chmurami.

W jednym miejscu bariera ochronna miała przerwę. W dół, ze sfatygowaną poręczą, biegły schody, z nierówno ułożonych kamieni. Krzysztof wiedział od matki, że do miasteczka można dojść krócej, właśnie dróżką wśród pól. Było jednak ciemno, księżyc to pojawiał się, to ginął – wolał nie ryzykować, pomaszerował wybrukowaną ulicą.

Pojawiły się pierwsze domy, jeszcze stojące luźno, częściowo w zieleni, potem zbliżając się do centrum, został otoczony zwartą zabudową. Domy jakby wymarłe – pusto – żadnego ruchu! Ciemne okna!

Miasteczko… Nie podobało mu się! Przede wszystkim miał wrażenie jakiegoś opuszczenia. Choć była noc, idąc nierównym chodnikiem, od razu zwrócił uwagę na dziury w elementach ogrodzeń, sfatygowane, krzywo wiszące, lub urwane, bramy – odpadające tynki na znajdujących się przy ulicy domach. Samo miasteczko było gęsto zabudowane piętrzącymi się wraz z uliczkami w górę i w dół kamienicami – ale w blasku nielicznych, słabo jarzących się, latarni, w zimnym świetle księżyca – domy te wyglądały biednie, nieświeżo, wejścia były obdrapane – z otwartych korytarzy powiewało jakąś dziwną stęchlizną, a może po prostu smrodem? W którymś miejscu Krzysiowi wydało się, że z boku wybrukowanej ulicy, znajduje się rynsztok? Nie warto było sprawdzać! Przed wejściem na Rynek – poznał go po rozszerzeniu zabudowy i stojącej na środku, w otoczeniu paru drzewek, kolumny z figurą – minął płynący pod ulicą kanał, zarośnięty, przykryty odpadami, kożuchami piany. Tu zdecydowanie brzydko pachniało.

Ten Rynek, a właściwie ulica – rozszerzająca się na skwerki z biedną trawą – nie zachęcał właściwie niczym. Wąskie, piętrowe kamieniczki, na dole witryny sklepów, z ciemnymi i wyblakłymi zachętami, typu „WSS twoim przyjacielem”, dwa, czy trzy sklepiki prywatne, z pozostałościami niemieckich bibelotów i pustymi pudełkami po kremach, i innych toaletowych specjałach, zegarmistrz ze starymi budzikami i ładnym, wiszącym zegarem z kukułką – niestety, żaden nie wskazywał aktualnej godziny. Krzysztof pamiętał, że wychodząc z dworca, było mniej więcej wpół do trzeciej.

Przeszedł prawie do końca długiego Rynku – ulica znów zaczęła opadać. Zamykał ten ważny fragment miasteczka – chyba jakiś urząd, gdyż w górze pokaźnego budynku widniał duży zegar, też nieruchomy, a przy dostojnych, podwójnych drzwiach, do których prowadziły szerokie, rozłożyste schody – w specjalnych stojakach tkwiły biało-czerwone flagi. Z boku – cofnięty, jakby wstydliwie schowany, rysował się kościół, z wysoką, połyskującą na tle ciemnych chmur – wieżą, z wyraźną galeryjką – on jeden zharmonizowany, niestraszący – być może z powodu odległości – zaniedbaniem!

Krzysztof skręcił w prawo – tym razem zabudowa robiła się coraz rzadsza – odczytał nazwę ulicy. Dom, w którym mieszkał ojciec, znajdował się na skraju miasteczka. Był to wolno stojący budynek, jakby nowszej generacji, piętrowy, o dziwo bez żadnych ozdób, właściwie banalny – wokół ogrodzone podwórko z pomieszczeniami gospodarskimi.

W jednym z okien na parterze paliło się światło…

Ojciec

Najpierw rozległo się szczekanie psa. Głębokie, groźne. Potem usłyszał szuranie obuwia po podłodze, głos męski:

– Puc, uspokój się, nie wariuj!

Zgrzyt przekręcanego zamka, drzwi się otworzyły! Naprzeciwko stał „stary” mężczyzna, z dużą łysiną, ciągnącą się od czoła w tył głowy, otoczoną wianuszkiem pokrytych siwizną włosów, przygarbiony, w jakimś włochatym wdzianku, albo długim swetrze – z jedną ręką na karku dużego, pokrytego skłębionymi kudłami psa, wywalającego język i z ciekawością, z zainteresowaniem, wpatrującego się w gościa.

Krzysztof skierował wzrok na twarz gospodarza. Uderzyło go, że była mizerna, być może wyobrażał sobie, że ojciec będzie młody, smagły i pociągający? Może taki, jak w znacznej większości – bohaterowie oglądanych filmów? Do tego, ta przebiegająca przez środek głowy, jaśniejąca łysina, z boku kępy włosów. I tylko oczy, wyraziste, ale nie świdrujące, nie natarczywe, raczej jakby zatrwożone, badające, i chyba ciepłe… Te oczy!

Stali przez moment w milczeniu. Krzysztof trochę ochryple wyszeptał:

– Przyjechałem... Dzień dobry!

Ojciec zdjął rękę z głowy psa, uśmiechnął się.

– On tylko tak wygląda... To poczciwina!

Zbliżył się do Krzysia – obydwoma rękoma ujął jego głowę – lekko przyciągnął ją do siebie, nachylił się. Serdecznie ucałował w czoło. Chwilę tak trwali – puścił głowę, lekkim muśnięciem dłoni pogładził włosy syna, gestem zapraszając do środka.

Dziwne uczucie ogarnęło chłopca w trakcie tego powitania – zapoznania! Ta mizerna twarz, może z powodu braku snu, może wynikająca z choroby – ale także prawie zmysłowe odczucie jakiejś beznadziejności, czegoś na zawsze utraconego – spowodowało nagły przypływ lęku, swoistej niechęci, buntu – przeciwko temu, zmuszającemu do rozczulania się – uściskowi głowy. „Ojcowskiemu” pocałunkowi – obezwładniającemu?

Ojciec, drepcząc w ciepłych pantoflach, prowadził syna do pokoju. Wyraźnie można było wyczuć, że jest przejęty. Niepewne ruchy – czyżby drżenie rąk? Krzysztof, mimo – że w dalszym ciągu onieśmielony, obserwował go z ciekawością.

– Spodziewamy się ciebie od paru dni... Mama nie określiła daty, była pewna, że sobie poradzisz. Gdybym wiedział, że to dzisiaj – załatwilibyśmy bryczkę. A tak – pozostało nam tylko z Pucem stróżowanie...

Weszli do pokoju. Pod oknem stało biurko, pełne książek, papierów – z dużą, nakrytą abażurem, lampą. Była zapalona, właściwie było to jedyne oświetlenie pokoju – gospodarz widocznie siedział przy niej, w szerokim fotelu, czekając na ewentualny przyjazd syna. Może czytał, może coś pisał? Na środku stał duży stół, nakryty obrusem, z bukietem kwiatów w wazonie. Ojciec, ciągle nie odzyskując pewności siebie, podsunął synowi krzesło, stojące przy stole.

– Siadaj! Jesteś pewnie bardzo zmęczony? To taka długa droga.

Rozejrzał się wokoło, jakby zastanawiając się, co teraz należy zrobić – widocznie uderzyła go mroczność pomieszczenia, gdyż prawie podbiegł do kontaktu – zaświecił żyrandol, wiszący na środku sufitu.

– Siedziałem przy znaczkach. To moja największa przyjemność! Wiesz Krzysiu! Dalekie kraje... Wyobrażam sobie… Pokażę ci. Och! Przepraszam! Nie teraz, przecież ty jesteś głodny!

– Jadłem kanapki. Mama mi dała całą kupę. Jeszcze mi zostały.

– Mama! Mama zawsze o wszystkim pamięta... Masz taką dobrą mamę!

Skrzypnęły drzwi. Do pokoju weszła tęgawa, Krzyś pomyślał – „gruba” kobieta, w nocnej koszuli, ale z narzuconym kolorowym, mocno falbaniastym szlafrokiem.

– Och, pani Anielu, wreszcie jest pani! Straciłem trochę głowę... To jest Krzyś! Właśnie zastanawiałem się… Trzeba poczęstować! Prosto z pociągu!

– Wreszcie jest!

Pochyliła się nad chłopcem, serdecznie ścisnęła za ramiona.

– Piękny chłopiec... Przepraszam – mężczyzna! Od razu widać, że jest synem Pana Doktora! Zaraz nakarmimy... Trochę się spóźniłam… ale musiałam się ogarnąć… Za chwilę przyniosę jedzenie, parówki już się grzeją! Panie Doktorze – pana Krzysia trzeba zaprowadzić do łazienki – świeży ręcznik jest powieszony.

Rzeczywiście. Ojciec nie bardzo wiedział co najpierw, w jakiej kolejności należy działać. Wskazywał synowi rzeczy oczywiste:

– Tutaj leży mydło. Uważaj na gorącą wodę, bo na początku leci ukrop! O – proszę, czysty ręcznik! Pewnie chciałbyś zostać sam? Pani Aniela już szykuje posiłek.

Krzysztof czuł zmęczenie… Jednak tych kilkanaście godzin w podróży. A teraz? Mijały emocje. Jest u celu! Obcy – nieznani ludzie! Miał właściwie serdecznie wszystkiego dosyć! To dreptanie, jakaś zewnętrzna nadopiekuńczość człowieka, będącego jego ojcem – nie było to zachęcające. Ciemne, ponure, niechlujne miasteczko, mieszkanie bez wyrazu, ta gruba jejmość, bez żenady określająca go „pięknym chłopcem”! Niby dlaczego – właściwie, kto to jest? „Aniela – pani Aniela? Mama nic nie mówiła o jakiejś kobiecie”?

Ale łazienka była ładna. Naturalnie, Krzysztof widywał podobne, ale w Warszawie, w tym zniszczonym mieście, z katastrofalnym brakiem pomieszczeń, gdzie było powszechne – albo wspólne zamieszkiwanie wielu rodzin – w mieszkaniach dużych, lub – tak jak w przypadku jego matki, w wydzielonym, z większego lokalu – osobnym, ale bez łazienki, jedynie z własną ubikacją i zlewem w kuchni! A tutaj była wanna, działający, jeszcze poniemiecki junkers, kafelki na ścianie – lustro nad umywalką! Luksus!

Został usadzony z honorami za stołem. Sądził, że nie jest głodny, ale parówki były świetne, takich nie jadł chyba nigdy! Usłyszał, że były jak kiedyś – przed wojną. Tu byli uczciwi, starej daty fachowcy. Ojciec i pani Aniela serdecznie zachęcali. Nie dał się namówić na jajecznicę. Może przez przekorę? Uwielbiał ją przecież! Za to oczarował go twaróg. Mama zawsze robiła go ze szczypiorkiem, i też był bardzo dobry. Ten nie był z niczym zmieszany, może ze śmietaną – ale smak miał zupełnie inny, niż w Warszawie. I do tego bułki – była przecież noc, a wydawało się, jakby przed chwilą wyszły z pieca – i do tego masło. Przypomniały mu się jakieś ulubione potrawy, pamiętane z pobytu w kieleckiej wsi.

Więc jadł – wszystko było smaczne! Ale ciągle odczuwał jednak jakiś psychiczny opór! Uczucie przebywania w nieswoim miejscu, wśród przyjaznych i bliskich, a jednak – obcych ludzi! Nie bardzo wiedział, jak się zachować, ot, choćby, jak się zwracać do ojca? Najpierw ogólnie – bezosobowo. W końcu zdobył się na odwagę:

– Proszę pana – to znaczy proszę Tatusia! Ja naprawdę już się najadłem... Ja więcej nie mogę...

Było to trochę głupie. Wiedział, że się czerwieni. „Tatuś” nie reagował, może jedynie lekko uniesione brwi i jakby cień uśmiechu, świadczyły, że dostrzega trudności i zakłopotanie syna. Sam już doszedł do siebie, początkowe zdenerwowanie i niepewność, ustąpiły. Spokojnie prowadził rozmowę, trochę opowiadając, ale głównie dowiadując się o wrażenia i przebieg podróży. Kolacja, a raczej ten obfity nocny posiłek, przebiegały zatem w spokojnej atmosferze. Pani Aniela, serdecznie, ale z uporem podtykała jedzenie:

– Jeszcze kawałeczek, w Warszawie na pewno nie ma takiej kiełbasy!

Chłopak ulegał, trzeba było chociaż spróbować. Trochę z nieśmiałości, ale rzeczywiście – smakowało. Ojciec wpatrywał się w syna, śledził każdy jego ruch, czasem podsuwał talerz, gestem zachęcającym.

Robiło się bardzo późno. Krzysztof padał ze zmęczenia. Pani Aniela przygotowała posłanie na kanapce stojącej za stołem. Okazało się, że łóżko ojca też jest w tym pokoju, w kącie przy oknie. Krzysztof, dopiero teraz, rozglądając się, poznał wszystkie sprzęty! Gdy wchodził, paliła się lampa na biurku, a cały duży pokój – tonął w mroku. Potem główną uwagę miał skierowaną na potrawy – i „konwersację” przy stole.

Sprawę spania wyjaśnił Ojciec:

– Jutro razem się zastanowimy. Sam zdecydujesz, jak będzie ci najwygodniej! Pokój gościnny jest obok, będziesz tam miał całkowity spokój. Co prawda jest to jednocześnie mój gabinet, ale przyjmuję dwie godziny wczesnym przedpołudniem – a pacjentów jest niewielu. Dzisiaj akurat miałem poważnego pacjenta! Kot wpadł pod samochód, trzeba go było zszywać. Rozumiesz Krzysiu? U nas tutaj! Samochód raz na dwie godziny. Nie przyzwyczaił się jeszcze, biedny, że to nie zaprzęg konny – i trochę narozrabiał...

– Kot...?

– Zostawił trochę bałaganu! To była duża rana. Prawdziwa operacja! Mam nadzieję, że to przeżyje.

Ale o dziwo, wielką gwiazdą tego nocnego posiedzenia, okazał się Puc. Przyjaciel! Krzyś dowiedział się, że to wodołaz – gryfon, pies myśliwski, specjalista od kaczek! Ojciec pokazał łapę psa – między „palcami” miał błony – dlatego tak dobrze był przystosowany do pływania i brodzenia w bagnach, i rozlewiskach. Niestety – jego pan nie polował, i jak opowiadał ojciec, to – a może jakieś inne genetyczne uwarunkowania sprawiły, że pies był lekko „psychiczny”! Wypuszczony luzem, nie potrafił przejść obojętnie obok jakiegokolwiek skrzydlatego stworzenia! I trzeba było co pewien czas, płacić za przytaszczane „z polowania”– kury, gęsi, domowe kaczki. Także za spodnie sąsiada, ale to naturalnie była „pomyłka myśliwego”.

W trakcie tych opowieści, po posiłku, pani Aniela skończyła słać kanapę. Krzyś pomyślał – „Tata zapłacił sąsiadowi, za spodnie, rozdarte przez Puca! A może ten sąsiad był podobny do ptaka? Może to był Pan Przepiórka!”. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, słowo „tata” – a nie „ojciec”.

Było widoczne – stosunki między panem, a psem były bardzo serdeczne. I wzajemnie! Cały czas pies siedział przy stole – widocznie już zgłodniał, a zapachy były kuszące. Co pewien czas przypominał się łapą, drapiąc pana w kolano. Zapewne otrzymywane kęsy były zachęcające, gdyż w pewnym momencie, wspiął się, jedną łapę oparł na nogach Doktora, drugą zarzucił i właściwie objął szyję. Wymownym spojrzeniem w serdecznych ślepiach i obślinionym, kudłatym pyskiem, demonstrował ochotę zapoznania się z zawartością leżącą na talerzach.

Ojciec, uśmiechając się, zdjął łapę z ramienia i spokojnie przywołał go do porządku:

– Puc, nie popisuj się! Odbierzesz gościowi apetyt.

Posłanie było przygotowane. Krzysztof szybko wyciągnął przywiezioną piżamę. Górne światło zostało zgaszone, znów zapłonęła lampa na biurku. Jeszcze były pytania o herbatę, a może mleko na noc – pani Aniela uspokojona, powiedziała dobranoc.

Krzyś szybciutko zakopał się w pościeli. Była miła. Trochę kręciło mu się w głowie. Podróż, miasteczko, ten dom. Znów wróciło pytanie: „po co to wszystko – wakacje w Warszawie tak miło się zapowiadały!”. A tu same problemy, niejasności – na siłę udawanie, myślenie – czy tak powiedzieć, czy inaczej – a może skłamać? „Ale właściwie dlaczego?”.

Doktor podszedł do zasypiającego chłopca. Usiadł obok. Krzyś słuchał, rozumiał słowa, ich sens – ale nie był w stanie ich analizować.

– To pierwsze nasze spotkanie... Nie możesz mnie pamiętać – miałeś trzy latka – była okupacja... Cieszę się, bardzo się cieszę, że przyjechałeś! Masz wspaniałą matkę! Ona jest twoim najbliższym przyjacielem, najlepszym opiekunem... Wyobrażam sobie, ile razem przeżyliście! Ona zasługuje na największy szacunek, na twoją miłość! Widzę, jesteś zmęczony... Masz pewnie wszystkiego dość, a ja cię nudzę? Dobranoc... Synku!

Znów poczuł na czole dotknięcie wilgotnych warg, znów wróciło wrażenie – być może był to zapach – smutku, starości, beznadziejności. Przed zaśnięciem widział jeszcze, że Ojciec poczłapał do fotela, usiadł w nim, pochylając swoją zniszczoną, posiwiałą i łysiejącą głowę, nad czymś, leżącym na biurku.