Międzyczas - Joanna Iza Belzyt - ebook + audiobook

Międzyczas ebook i audiobook

Joanna Iza Belzyt

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Międzyczas” jest nie tylko kolejną książką o kobietach i dla kobiet, która wzrusza i bawi, ale także książką, która zaskakuje i pozostaje na długo w pamięci. W opinii czytelniczek zmusza do refleksji i kusi, aby spróbować przenieść rozwiązania z życia bohaterów książki do własnego.

 

Każdy z nas ma w życiu takie chwile, kiedy nie radzi sobie i chciałby zniknąć lub być zawieszonym w czasie. A gdyby to pragnienie było tak silne, że stało się faktem?

 

Bohaterka książki, przytłoczona ilością trudnych i przerastających ją problemów, trafia do Międzyczasu – tajemniczego świata, gdzie nic nie jest takie, jakie się wydaje.

 

Próbując znaleźć odpowiedź, dlaczego znalazła się w tym miejscu i wydostać się z niego, spotyka wiele ciekawych osób oraz poznaje ich historie – zabawne, zaskakujące, a czasem trudne i pogmatwane. Ze wszystkich sił chce pomóc innym odnaleźć samych siebie, a przy okazji pomaga sobie.

 

Międzyczas” to zabawna, pełna ciepła opowieść, której nie zapomina się wraz z przeczytaniem ostatniej strony.

 

Książka na pewno będzie ciekawą propozycją dla osób przeżywających trudne chwile, szukających pocieszenia i chwili zapomnienia, a także chcących znaleźć odpowiedzi na kilka życiowych pytań.

 

 

Joanna Iza Belzyt poza pracą, która jest jej pasją, uwielbia pić kawę, przygotowywać wegetariańskie potrawy i czytać kryminały Agathy Christie. Z radością odkrywa uroki masaży lomi lomi nui, biegania po plaży, żeglowania po Mazurach, jazdy rowerem, samochodem, a także jazdy na nartach z osobami niewidomymi. Jest dumną właścicielką wspaniałego psa ze schroniska i kolekcji dzwonków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 23 min

Lektor: Agnieszka Baranowska

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Joanna Iza Belzyt

Międzyczas

Strona redakcyjna

REDAKCJA: Paulina Nowaczyk

KOREKTA: Aleksandra Tykarska

OKŁADKA: Wiola Pierzgalska

ZDJĘCIE AUTORKI: Monika Łangowska Photography (www.okiempannylangowskiej.blogspot.com)

SKŁAD: Anita Sznejder

© Joanna Iza Belzyt i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-027-8

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Rozdział I

Silnik samochodu ucichł. Wyjąłem kluczyk ze stacyjki, spojrzałem na niego i na drzwi samochodu. Myśl, że mam je otworzyć i wysiąść wydała mi się najgorszą z możliwości. Znużony wzrok zawisł gdzieś na kierownicy i w tym otępieniu trwałem dłuższą chwilę.

W końcu zdobyłem się na heroiczny wysiłek i wbrew sobie sięgnąłem do klamki drzwi.

Powitał mnie świat posępny i przygnębiający, zupełnie jak moje myśli...

– Jaki pan, taki kram – mruknąłem ponuro.

Krok za krokiem powlokłem się do miejsca, które nazywałem domem. Tylko nazywałem...

Ta myśl spowodowała, że zatrzymałem się przed drzwiami. Ręka już wyciągnięta do klamki opadła na nią ciężko, ale nie zdołała ich otworzyć.

Uznałem, że to znak, by nie wchodzić.

Nie chciałem tam wchodzić. Tam, gdzie nic na mnie nie czeka. Gdzie nie czeka nikt...

Odwróciłem się z postanowieniem ściągnięcia posiłków, które pomogą przetrwać kolejny wieczór...

*

Uzbrojony w posiłki – sześciopak, tak pomocny w przetrwaniu wieczoru – bez nadmiaru natrętnych myśli, odważniej przekroczyłem próg mieszkania.

Miejsca, w którym nikt nie czekał...

Postawiłem na stole moich sześciu kolegów na ten wieczór.

– No to chłopaki, pijemy? – Spojrzałem zachęcająco na sześciopak. Brak odpowiedzi nie zdołał mnie zniechęcić. – Szkło. Potrzebuję szkła. – Rozejrzałem się dookoła, starając się przypomnieć, gdzie są pokale. Kieliszki do wina znalazłbym od razu... – Dzisiaj nie myśl o tym – skarciłem się głośno, starając się zdyscyplinować własne myśli.

Otworzyłem z rozmachem kolejną szafkę i wzrok mój padł na butelkę z nalewką. Zrobioną dla mnie.

– No i szlag trafił dyscyplinę myśli – mruknąłem, dodając kilka niecenzuralnych słów. – A może to znak, aby wypić to zamiast sześciu kolegów? – Rzuciłem okiem na sześciopak stojący na stole i wyciągnąłem rękę po butelkę. Trzymając ją w ręku, uznałem, że trzeba się jej pozbyć. – Trzyma­nie jakichkolwiek pamiątek jest ryzykowne, bo a nuż coś mnie najdzie... – zauważyłem, idąc z butelką w stronę kranu z zamiarem wylania jej zawartości. – Precz ze wspomnieniami – postanowiłem, odkręcając korek. Uniosłem butelkę i odruchowo, z przyzwyczajenia, powąchałem nalewkę. Pachniała bardzo zachęcająco. Imbirowo. Bezwiednie odwróciłem się od kranu, bez większych problemów znalazłem kieliszek i nalałem słuszną porcję nalewki. – Mmhm, pycha! Nada się – zdecydowałem.

*

– Salute! – spełniłem kolejny toast w stronę sześciu kolegów. Stali niewzruszeni (i nieruszeni) na stole. Ze smakiem skończyłem pić kolejny kieliszek. Nalewki ubywało w niezłym tempie.

Przez puste szkło kieliszka popatrzyłem na opróżniającą się – dzięki mojemu udziałowi – butelkę; byłem już w nastroju nieco nalewkowo-imbirowo-filozoficznym.

Przez dłuższą chwilę skupiłem się na butelce i przelewaniu części jej zawartości do kieliszka.

– Udało się bez rozlania. – Odstawiłem imbirówkę z poczuciem odniesionego zwycięstwa, nieco zmęczony czynnością, której musiałem poświęcić całą uwagę. – A szkoda byłoby stracić. Zwłaszcza, że to oferta limitowana – zauważyłem. – I to bardzo limitowana. – Upiłem spory łyk i z przyjemnością poczułem, jak spływa do wnętrza, powodując uczucie ciepła, które rozchodziło się po ­ciele. – Dziwne uczucie. Zawartość sześciopaka pewnie tak się nie rozchodzi. Z przyjemnością i po całości – mruknąłem. – Dziwne... – powtórzyłem bez większego sensu. – Dziwne... jak uczucia... Kiedyś kochałem... Czy będę kiedyś kochał? Coraz trudniej pokochać, gdy przybywa kolejnych osób, o których mówię „była”... I za to wypiję. – Jednym haustem opróżniłem kieliszek. Z przyjemnością mlasnąłem po raz kolejny, czując jej smak. – Nalewka specjalnie dla mnie... Czy wraz z jej wypiciem skończą się wspomnienia? – zapytałem sam siebie, ale nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Za to znałem odpowiedź na pytanie: czy powinienem polać po raz kolejny? Zdecydowanie tak.

– Kolejne kieliszki tej samej nalewki. Identyczny płyn, a jednak każdy kieliszek smakuje inaczej – zauważyłem w miarę przytomnie. – Pierwszy był nieco cierpki. Imbirowy. Kolejny mnie odrzucał. Nalewając, zapowiedziałem mu, że jest ostatnim... Nie przejął się zbytnio, bo i czasu nie miał, tak szybko było po nim... Trzeci też poleciał nie wiadomo kiedy, czwartego nawet nie zauważyłem... – Spojrzałem na niemal opróżnioną butelkę imbirówki. – Każdy kieliszek taki sam... a zupełnie inaczej działają... Może to efekt śnieżnej kuli... Toczy się i musisz się jej poddać... Wniosek? – Uniosłem w górę palec, podkreślając ważność tegoż wniosku. – Jeśli pijesz, poddaj się, walka nie ma sensu... Aczkolwiek picie z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach... – powiedziawszy to, zachichotałem w pustą przestrzeń. – Wynika z tego, że do picia nie trzeba mieć mocnej głowy. O, ale za to do kochania trzeba mieć twardą d...

Dokonałem odkrycia, które postanowiłem chwilę pokontemplować, jednocześnie jednak zbierając resztki sił, by nalać trochę nalewki do kieliszka. Szło jakoś trudniej. Chyba kieliszek się skurczył i jakby rozkołysał. W połowie nalewania kieliszka zaprzestałem tego przekraczającego moje obecne możliwości zadania i postanowiłem dokończyć picie nalewki z butelki. Może nie było to eleganckie, ale za to praktyczniejsze i ograniczało straty. A strat w nalewce nie chciałem ponosić.

Po chwili w zamyśleniu sięgnąłem po napełniony do połowy kieliszek. Ocknąłem się, trzymając jednocześnie butelkę i kieliszek.

– Dlaczego pozbyłem się Jej z mojego życia? – Próbowałem sobie przypomnieć. – Na pewno było to wtedy ważne... A teraz? Jest zupełnie bez znaczenia... A mogło być inaczej... – Uśmiechnąłem się ponuro do swoich myśli. Chcąc odwrócić ich bieg, skierowałem wzrok na kieliszek. – Kieliszek do połowy pełen – mruknąłem pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Wygląda na to, że jestem jednak optymistą... Pesymista przecież powiedziałby, że kieliszek jest do połowy pusty. To bez sensu, bo jak ten głupek z pustego chce nalać... – rozważałem, gdy do głowy przyszła mi niepokojąca myśl. – Jak kieliszki znoszą obecność innych? Czy przeczuwają nadejście kolejnych czających się następców z butelki? A może kolejne kieliszki nalewki poczują się zazdrosne, gdy po wypiciu ich sięgnę po następne? W sumie powinno im być wszystko jedno. One nie czują. W przeciwieństwie do mnie... Ja czuję obecność każdego z nich. Rozchodzącą się po moim organizmie... Więc kolejne kieliszki nie zmienią sytuacji poprzednich. I tych kolejnych. Z łatwością przychodzi im akceptacja siebie! Istni stoicy! – zauważyłem w nagłym olśnieniu, co uczciłem solidnym łykiem imbirowego trunku, krzywiąc się przy tym lekko. – Butelka po prostu jest... Nie ma swoich upodobań – że tego lubię, tego nie, temu będę smakować lepiej, a u tego wywołam kaca. Jest napojem dla wszystkich. I w każdych okolicznościach. No, chyba że jest nalewką zrobioną tylko dla mnie. Dla mnie – powtórzyłem i popadłem w przygnębienie.

Spojrzałem na pustą butelkę po nalewce.

– A co z pustą butelką? Czym może być? Wspomnieniem tego, co było? Możliwością nadejścia kolejnej? Ale po co ta obietnica, skoro kolejne butelki z taką zawartością nie nadejdą? Przecież nie będą już powstawały imbirowe nalewki. Dla mnie... – Spojrzałem na butelkę z nagłą tęsknotą. – Już więcej nie poczuję tego smaku... – dodałem, zerkając na drugą dłoń, która na szczęście nadal trzymała kieliszek z resztą imbirówki. – To takie silne przyciąganie. Ale przecież wiadomo, że złudne. Więc skąd ten pęd? Skoro wiadomo, jakie będą skutki. Ona była i już jej nie ma. Czy z nalewką i uczuciami jest tak samo? Zawsze się kończy? Trzeba się do tego przyzwyczaić? Ostatni łyk nalewki, po niej nawet wspomnienie nie zostanie... A po kim zostanie? – błysnęła mi myśl, którą siłą będę musiał upchnąć w zakamarki wspomnień. Jutro, jutro, obiecałem. Teraz patrzyłem z nadzieją na nalewkę w kieliszku. Z nadzieją, że uwolni mnie od reszty wspomnień. Chociaż dzisiaj, chociaż dzisiaj... – Wiem, że jutro będę żałował... Co mi tam...

*

Zaparkowałem pod kolejnym budynkiem. Kolejni klienci. Mieszkańcy miejsc, do których strach wejść. A za każdymi z tych drzwi mieszkają ludzie; w swoim prywatnym piekle, w które ja muszę zanurzyć się na szczęście tylko na chwilę. Oni w nim pozostają.

Mimo że zanurzam się w tym świecie tylko na chwilę, to nie sposób stamtąd wyjść i zapomnieć. Mimo usilnych wysiłków, zawsze coś zostaje...

*

Mieszkanie na pierwszym piętrze. Pukam i wchodzę ponaglony mało zachęcającym: „Wlazł!”, bo nikomu nie chciało się podejść, aby otworzyć drzwi. Na tapczanie siedzi facet, gapi się w stary telewizor. Jego matka, która najwyraźniej z nim mieszka, zapamiętale lepi pierogi. Przez chwilę patrzę zafascynowany tym, jak precyzyjnie odmierza porcję farszu i kilkoma błyskawicznymi ruchami zagniata ciasto wokół niego. I pieróg gotowy. Niecierpliwa ręka sięga po następną porcję, podczas gdy druga odkłada ten już ulepiony na najbliższą szafkę, która pewnie na co dzień służy do odkładania kluczy, a może stoi na niej wazon czy książki? Rozglądam się po małym pokoju, książek nie znalazłem.

Kobieta, mimo zajętych rąk, znajduje jeszcze nieco uwagi, aby odnotować moje przyjście, które głośno obwieszcza. Czuję się niewidzialny dla faceta na tapczanie, który ignoruje moje przyjście; najwyraźniej jestem mniej interesujący, niż skakanie po kanałach telewizyjnych i bezmyślne gapienie się w pudło.

Zanim facet oderwał wzrok od telewizora, ponaglany krzykami matki, która ani na chwilę nie zaprzestała produkcji pierogów, zlustrowałem otoczenie.

Najwyraźniej całe domowe życie toczy się w tym jednym pomieszczeniu. Na ławie, parapecie, wszędzie, gdzie jest nieco miejsca, leżą pierogi czekające na gotowanie. Sądząc po zapachu, pewnie gdzieś na kuchence umieszczonej w rogu gotuje się poprzednia porcja.

Zresztą nie wiem, po co ja to w ogóle pamiętam?

Wychodzę z pierogowego królestwa świadomy, że dwa domy dalej mieszka kobieta tego faceta z jego dzieciakami, na które on nie raczy dawać złamanego grosza. Co z tego, że to niby jego? A jaką ma gwarancję? Może nie jego? A jak nie jego, to po co ma dawać kasę? Jak udowodnią mu, że jego, to i tak płacić nie będzie. Przecież nie pracuje... A to, że na piwo i fajki ma, to co? Jego sprawa, skąd. Najważniej­­sze, że jej nie da się ustalić, skąd, a tylko to interesuje sę­­dziego.

Gdy pukam do mieszkania kobiety, nikt nie otwiera drzwi.

– Pewnie poszła do roboty albo leży pijana – informują mnie życzliwi sąsiedzi, najlepsi znawcy tematu.

Stojąc pod zamkniętymi drzwiami, słyszę, jak w mieszkaniu obok kobieta robi awanturę mężowi. Ona z koszmarnymi bólami w stawach i kręgosłupie – niezdiagnozowanymi, bo nie mają ubezpieczenia zdrowotnego – przynajmniej od czasu do czasu pójdzie posprzątać, a on od roku palcem nie kiwnął. Za chwilę jeszcze wyższym głosem, świadczącym o skrajnym uniesieniu, kobieta uściśla, że palcem kiwnął, ale to palec zmieniający kanały w telewizorze.

Oczami wyobraźni zobaczyłem kolejnego faceta rozpartego na tapczanie, bezmyślnie gapiącego się w wiekowe pudło telewizora i bezwiednie odszedłem od drzwi, których i tak nikt nie otwierał.

Pukam do kolejnych. Ku mojemu zaskoczeniu otwierają się niemal natychmiast, jakby oczekiwano mojego przyjścia. Czuję, że choć to zupełnie nieuprawnione myślenie, to jednak bardzo miłe... Ktoś czeka... „Przestań!” – gromię siebie w myślach, przekraczając próg mieszkania.

W drzwiach stoi śliczny chłopiec o blond włosach, je­­dzą­cy tost z serem. Kobieta stojąca za jego plecami jest w bliżej nieokreślonym wieku i równie dobrze mogłaby być jego mamą, jak i babcią. Okazuje się, że to jednak babcia. Tłumaczy mi, że syn wyjechał. Wziął kredyt i wyjechał.

– Ale my, proszę pana, wiążemy jakoś koniec z końcem. – Na dowód drżącą dłonią wyciąga w moją stronę banknoty na spłatę długu, który nie jest jej.

W innym mieszkaniu dwoje niesamowicie umorusanych berbeci wyglądających na bardzo samodzielne, mimo że pewnie nie mają więcej niż trzy lata, czekają z mamą na szczęśliwy moment, kiedy tata, który wyjechał do pracy za granicę, przyśle im pieniądze. Czekają, mimo że minęło już tyle dni, a może tygodni, miesięcy... kto by liczył...

– Ale mąż w końcu się odezwie i przyśle – mówi, patrząc na mnie z nadzieją. – Zapłacę wtedy wszystko.

Nie mógłbym pozbawić jej nadziei, skoro to wszystko, co ma.

Próg następnego mieszkania przekraczam z ulgą. Ro­­zejrzałem się uważnie i na pierwszy rzut oka nie dostrzeg­łem tu patologii... Uśmiechnięta mama bierze pożyczkę, bo w czwartek musi iść z synkiem na chemioterapię. Tak, to ten uroczy, szeroko uśmiechnięty dwuletni chłopiec, który właśnie siedzi na jej kolanach i zawstydzony, a jednocześnie ciekawy, zerka na mnie, pytając cicho mamę, co to za pan pyta go o imię...

Doprawdy, nie mogę się doczekać kolejnego dnia pracy! Serce aż mi się wyrywa, żeby pójść i zmotywować tych ludzi do spłacania kolejnych rat pożyczek, które wzięli, choć ich na nie nie stać... bo muszą spłacić poprzednie... bo muszą żyć... bo muszą ratować życie swoich dzieci...

A dla firmy ważne są raty. Bo odsetki, bo komornik, bo koszty. I najlepiej mówić tym ludziom, że to wstyd tak nie płacić, bo co sąsiedzi powiedzą... I co z tego, że dziecko? Nie musi przecież jeść tego, co zawsze, może tańsze zamienniki. I po co wydaje pani pieniądze na maść? Że syn ma poparzoną rączkę? Oj, trzeba było uważać na synka, a do wesela się zagoi...

Raty są ważniejsze. Bo ja mam wyniki do zrobienia. Bo ludzie to tylko pozycje w tabelkach. Bo wyniki. Bo zestawienie. Bo szef. Bo. Bo. Bo.

Zasrany dzień. Idę spać.

Międzyczas I

Otworzyłem oczy. Otaczała mnie biel. I cisza. Najważniejsze, że w głowie cisza. Żadnych obrazów, myśli, wspomnień... I odeszły bez pomocy sześciopaka! Ucieszyłem się... I bez pomocy nalewki...

Poczułem spokój. Nareszcie...

Przymknąłem oczy.

Kiedy ponownie je otworzyłem, zobaczyłem nad sobą twarz, która wzbudzała lęk.

„Przynajmniej powinna” – pomyślałem leniwie, bo jakoś nie poczułem strachu.

– Zastanawiałem się, kiedy tu trafisz... Czułem, że się spotkamy – usłyszałem głos mężczyzny, ale jego usta lekko tylko drgnęły. Nagle poczułem się przytomny i z uwagą spojrzałem na rozmówcę. – I wiedziałem, że rozumiesz moje myśli.

Groźna twarz mężczyzny pozostała niewzruszona, ale w głosie dźwięczała nuta satysfakcji.

– W sensie, że słyszę twoje myśli? – wychrypiałem słabo i zacząłem kaszleć. Mówienie sprawiało mi olbrzymią trudność. Byłem lekko otępiały.

– To znak, abyś przestał mówić. – Zignorował mój domysł, jakby był niewarty uwagi. A był przecież sensacyjny! Słyszę jego myśli? – Szkoda na to energii. Im mniej mówisz, tym lepiej.

– Słyszę twoje myśli? Porozumiewamy się telepatycznie? – wychrypiałem ponownie.

Mężczyzna patrzył na mnie chwilę z zainteresowaniem, a potem kąciki ust mu lekko drgnęły.

– A jak myślisz? Dowiedz się. Jesteś inteligentny, to myś­lenie nie będzie cię zbytnio bolało – rzucił na odchodne.

– Nie mam zamiaru zostać na tym białym pustkowiu sam – mruknąłem, patrząc za odchodzącym i wstałem, aby udać się za nim.

– Słyszę, co mówisz – poinformował mnie mężczyzna, nie odwracając się w moją stronę.

– Co to? Rozmowy kontrolowane? – szepnąłem poirytowany tą inwigilacją i świadomością, że nie umiem opanować swoich słów, które wypowiadałem.

„Następnym razem ugryź się w język” – pouczyłem sam siebie i udało mi się tego nie wypowiedzieć na głos, a nawet „na szept”.

– Dokładnie tak – przytaknął. – Nie ma przede mną tajemnic – głos ponownie zabrzmiał z satysfakcją. – Tu nic nie dzieje się bez mojej wiedzy.

– Tu? A gdzie jest to „tu”?

– W Międzyczasie – uciął zdecydowanie, nie dając na­­dziei na ciąg dalszy moich pytań. – Chodź.

Z wszechogarniającej bieli, po której się poruszaliśmy, weszliśmy niespodziewanie do gabinetu. Wysokie po­­mieszczenie, po sufit wypełnione masywnymi regałami z książkami, robiło niesamowite wrażenie. Nieco przygniatające, ale niesamowite. Na twarzy zapewne miałem wypisanych wiele pytań, a że nie wiedziałem, od którego zacząć, milczałem.

– Nie będę odpowiadał na każde twoje pytanie – zapowiedział, spojrzawszy na moją twarz. – Szkoda na to czasu. Choć mamy tu go pod dostatkiem. W zasadzie niczego nie ma tutaj tak wiele jak czasu. Przekonasz się. – W głosie zabrzmiała ponura obietnica. – Zdążysz znaleźć odpowiedź na każde pytanie – mówiąc to, spojrzał na mnie badawczo.

Po dłuższej chwili usłyszałem jego głos, który wydobywał się z niego, ale nie z jego ust. Te były nadal zamknięte:

– Wiedziałem, że się nadasz. Jesteś idealny. I spędzisz tu bardzo, bardzo dużo czasu. Nie masz bowiem absolutnie niczego, co trzyma cię poza Międzyczasem. To niezwykłe, że znam ludzi niemal od zawsze, a nadal potraficie mnie zaskoczyć... Nie masz nic... – Patrzył na mnie intensywnie. – I nikogo...

Drgnąłem, gdy to usłyszałem, choć od dawna sądziłem, że zupełnie mnie to nie rusza.

– To zawsze rusza, nie przejmuj się. Minie ci to, tak jak wszystko tutaj... No, ale to czyni cię idealnym strażnikiem tych, którzy tu przybywają, by na długo tu pozostać. A ruch mamy duży... – Mięśnie ust drgnęły mu lekko, odsłaniając kły i dając złudzenie uśmiechu, które ja raczej opisałbym jako grymas zwierzęcia, które poczuło krew. – A ty nigdy stąd nie odejdziesz, bo to miejsce nareszcie uwolniło cię od myśli, które cię przytłaczały...

I mimo że chciałem się z nim nie zgodzić, poczułem, że to prawda. Nie mam po co wracać.

– Nic i nikt – przełknąłem z trudem ślinę – na mnie nie czeka, a tu przynajmniej nie słyszę swoich myśli i nie mam wspomnień...

Rozdział II

Zakręciłam wodę pod prysznicem, otuliłam się puchatym szlafrokiem. Umyte włosy zawinęłam ręcznikiem, który miał być kompresem dla maseczki, ułatwiając jej wnikanie w strukturę włosa (według zapewnień producenta). Maseczka z truskawek, która była dopełniającym elementem programu próby poprawy nastroju, powoli zastygała mi na twarzy.

Spojrzałam na kalendarz. Marzec. To dopiero marzec, a ja już nie ogarniam tego roku... Co jeszcze przyniesie? Jak bardzo kolejne wydarzenia mogą bardziej przygnieść mnie do ziemi? Ile cierpienia i smutku jeszcze mnie czeka? Dopiero marzec, a ja już zdążyłam drżeć o zdrowie (i życie):

a) najlepszej przyjaciółki, której wycinali wielki guz z piersi,

b) brata, któremu wycinali guz z krtani, a dzień wcześniej lekarze stwierdzili, że straci wzrok,

c) bratowej, której wycinali guzy z układu pokarmowego,

d) sześciomiesięcznej córeczki przyjaciółki, u której zdiagnozowano mózgowe porażenie dziecięce,

e) i teraz mamy, której biopsja pokazała, że ma remisję nowotworu. Rak wrócił i jest chemioodporny...

No i nie zapominajmy o mnie, której koń odgryzł palec.

Bioenergoterapeuta stawiający horoskopy, do którego udałam się po tym niezwykłym wydarzeniu (tak, już można uznać, że mi lekko odbiło), ocenił, że to najdziwniejsza historia, jaką w życiu słyszał, i w dniu tegoż zdarzenia była silna koniunkcja z Marsem, co sugeruje, że koń oznacza niezałatwione sprawy z mężczyznami.

Mam niezałatwione sprawy z facetami, którzy najwyraźniej mogą chcieć mnie pożreć. Najwyraźniej mam problemy z facetami.

No jasne, że mam!

A która z nas ich nie ma?!

*

– Jak to się stało, że ty palec straciła? – spytał bioenergoterapeuta z silnym, śpiewnym akcentem. – Wypadek ty miała? Samochodowy?

– Nie. Koń mi zjadł – powiedziałam, wiedząc z doświadczenia, jakie wrażenie robi to na ludziach. – Myślał, że to marchewka.

– Ty wiesz, że to najdziwniejsza historia, jaką ja słyszał? Opowiedz ją mnie, dobrze? To mnie pomoże tobie pomóc.

*

W styczniowe przedpołudnie wybrałam się do pobliskiej stadniny koni, gdzie dołączyłam do grupy oglądającej stajnie i konie, które – dzięki uprzejmości instruktorów – mogliśmy głaskać do woli. Bezgranicznie oddałam się temu przyjemnemu zajęciu, drapiąc stojącego najbliżej mnie konia za uchem, a potem między oczami.

Ktoś stojący nieopodal krzyknął do mnie, odwróciłam się i bezwiednie przesunęłam rękę w dół po miękkim pysku konia. Po chwili, nadal stojąc tyłem, poczułam na palcach miękkie chrapy zwierzęcia i zdążyłam jedynie powiedzieć:

– Ojej, nie chcesz mnie przecież ugryźć? To nie marchewka. – Zaśmiałam się i niemal natychmiast poczułam opór, gdy chciałam cofnąć rękę, a następnie usłyszałam chrupnięcie kości.

Szarpnęłam się i po chwili z zaskoczeniem patrzyłam na zakrwawiony najmniejszy palec, na którym ewidentnie brakowało długiego paznokcia, który jeszcze chwilkę temu dumnie go zdobił. W osłupieniu przyglądałam się lecącej krwi. Kilka osób krzyknęło przerażonych, a grupa przesunęła się odruchowo bliżej ścian i zastygła nieruchomo. Zostałam sama pośrodku stajni.

– Chyba mam złamany palec i wyrwany paznokieć – zawyrokowałam w przestrzeń, a spod ściany dotarło do mnie jęknięcie kilku osób – Czy powinnam jechać na pogotowie? – zastanawiałam się głośno. Nie czułam bólu. – Chyba powinien zobaczyć to lekarz. Pewnie mnie wyśmieje, że z zerwanym paznokciem przyszłam...

Kałuża krwi powiększała się, a osoby stojące pod ścianą były coraz bardziej kredowobiałe. Pogłaskałam machinalnie konia stojącego obok. Grupa, widząc mój gest, struchlała.

– Pewnie się przestraszyłeś, co? Tego krzyku i teraz tej atmosfery strachu. No i zapach krwi – przemawiałam uspokajająco do zwierzęcia, czekając na panią, która jako jedyna przytomna poszła po apteczkę.

Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.

– Pojadę jednak na pogotowie – zdecydowałam, a grupa odetchnęła, że się mnie pozbędą. Zamówiłam taksówkę.

*

Skończyłam opowiadać stajenną historię, patrząc na brodatego mężczyznę siedzącego naprzeciwko mnie, który wpatrywał się we mnie intensywnie.

– Ty wiesz, że masz piękny głos? Ty śpiewasz. – Nie wiedziałam, czy pyta, czy oznajmia fakt, ale sam pomysł był tak niedorzeczny, że roześmiałam się głośno. – I ty śmiech też świetny masz. – Spojrzał na mnie ponownie, gdy gwałtownie przestałam się śmiać. – Ja cię zawstydzić nie chciał. Żona moja ma podobny głos. Jak go słyszę, to ciarki mnie idą. Za żoną ja tęsknię, bo za granicą ona jest, w naszym domu. A ty sprawiła, że trochę mi lepiej. Dziękuję ja tobie.

– To ja dziękuję. Nie sądziłam, że mam ładny głos, bo – jak na kobietę – mam niski głos...

– Seksowny – podsunął mi określenie, które nigdy nie przyszło mi na myśl w kontekście mojego głosu. Przez chwilę patrzył ma mnie w milczeniu. – Opowiedz coś jeszcze – poprosił.

– Ale co?

– No, czego ty się tak przejmujesz tym palcem?

Zapowietrzyłam się. Jak mam się nie przejmować tym, że nie mam palca?!

– Bo go nie mam! Nie ma kawałka mnie! – tłumaczyłam podniesionym głosem tę oczywistość.

– Ale to nie twoja wina, to wypadek był.

– Ale ja też wyraziłam na to zgodę... – mruknęłam niewyraźnie.

– Jak to?!

*

Zamówioną pod drzwi stajni taksówką dotarłam do szpitala na ostry dyżur, gdzie wyrwałam z letargu panią siedzącą w recepcji, informując, że ugryzł mnie koń. Pani wyraziła umiarkowane zainteresowanie i odesłała mnie pod gabinet lekarski. Zlustrowałam kolejkę (długą) i stojącego obok mnie chłopaka, któremu szlifierka zdarła ­skórę z dłoni. Niewzruszona wyjęłam z torebki książkę i zatopiłam się w lekturze, trzymając palec w górze, aby krew mniej leciała. Po chwili z gabinetu wychyliła się pielęgniarka z kwitkiem dla mnie, który okazał się skierowaniem na RTG. Podziękowałam z uśmiechem, poszłam ­zrobić zdjęcie i po niedługim czasie ponownie zajęłam miejsce pod gabinetem. Chłopak z dłonią częściowo obraną ze skóry nadal stał w kolejce.

„Rety, to czekanie zajmie mi duuużo czasu – pomyślałam przekonana, że ów pan jest najbardziej potrzebującym pomocy i kolejka się nie ruszy, dopóki jemu nie opatrzą ran. – Dobrze, że wzięłam książkę”.

Manewrując jedną ręką pomiędzy trzymaniem zdjęcia RTG a ponownym wyciąganiem książki z otchłani jak zawsze zagraconej torebki, już prawie oddałam się przyjemności czytania, gdy poczułam, że robi mi się nieco słabo i gorąco, a czas zwalnia coraz bardziej. Zanim zdążyłam skupić się na moim zastanawiającym samopoczuciu, na korytarzu zakotłowało się i szybkim krokiem nadeszło czterech młodych lekarzy w towarzystwie dwóch pielęgniarek. Za nimi truchcikiem nadbiegł kolejny lekarz z niepokojem na twarzy, że coś ciekawego go ominie.

– Oho, liczna ekipa! To kolejka się niechybnie ruszy – mruknęłam, patrząc ze współczuciem na chłopaka z ręką z zeszlifowaną skórą, który właśnie opowiadał swoją historię. Kiedy doszedł do momentu opisywania (szczegółowego) zdzierania skóry z dłoni, poczułam, że zdecydowanie robi mi się słabo. Z ulgą zobaczyłam, że otwierają się drzwi i wychyla się głowa pielęgniarki.

– Zapraszam... – zaczęła, a ja spojrzałam na chłopaka z nadzieją, że to jego wezmą i nie usłyszę dalszego ciągu jego historii – ...panią. – Wskazała na mnie.

– Słucham? – myślałam, że się przesłyszałam.

– Tak. Panią. Zapraszam. Proszę – powiedziała powoli, jakby to miało pomóc mi zrozumieć komunikat. Pomogło. Wstałam, łapiąc jednocześnie kurtkę, książkę, zdjęcie RTG i torebkę.

W gabinecie czekali na mnie lekarze, którzy, wietrząc sensację, wyrwali mi zdjęcie i przyglądali się mu w nabożnym skupieniu. Po dłuższej chwili, z wyraźną niechęcią, oderwali się od zdjęć. Otoczyli mnie, siedzącą na kozetce, z minami oczekującymi dalszych sensacji.

„Czym oni się tak podniecają? – zastanawiałam się. – Może to lekarze na stażu i w końcu dorwali się do żywych pacjentów?”

– Zaczyna boleć – wskazałam na palec, gdy zaczęli ściągać mi prowizoryczny opatrunek. Dostałam zastrzyk przeciwbólowy, osunęłam się na kozetce do pozycji półleżącej i już mogłam patrzeć na działania lekarskie z poczuciem, że to nie dzieje się mi, bo przestałam czuć cokolwiek.

Krew, nieograniczana już opatrunkiem, płynęła swobodnie.

– Może to jakoś zatamować? – zasugerowałam, dzięki czemu lekarze się ocknęli i zadysponowali zastrzyk u podstawy palca, który spowodował, że tkanki spuchły w okamgnieniu, blokując przepływ krwi. Patrzyłam oczarowana: kranik z krwią został zakręcony. – To tak na stałe?

– Nie, to minie – uspokoiła mnie pielęgniarka, oczyszczając ranę, na którą lekarze patrzyli zafascynowani.

Zaczęłam się niecierpliwić. „Co oni się tak gapią na ten palec? Nie widzieli zerwanego paznokcia i złamanego palca? Opatrzyć mi to i puścić do domu!” – zadysponowałam kategorycznie w myślach.

– Złamanie jest? – spytałam, chcąc przyspieszyć procedurę, nabierając jednocześnie podejrzeń, że lekarze ewidentnie nie wiedzą, co mają robić.

– Hm? – Jeden z lekarzy spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. – Chyba tak – mruknął.

– A paznokieć zerwany, tak? Ale odrośnie, prawda? Wie pan, potrzebuję go do kompletu – zażartowałam, wskazując na resztę moich długich pomalowanych paznokci. Lekarze uśmiechnęli się niewyraźnie, raczej dla towarzystwa, niż z przekonania. – Tyle krwi jest z zerwanego paznokcia? – dopytywałam sfrustrowana, że nic nie mówią i jeszcze enigmatycznie odpowiadają na moje pytania.

– Nie liczyłbym, że odrośnie – zaczął delikatnie jeden z lekarzy.

– Co?! – Uniosłam się na kozetce. – Jak to: nie odrośnie?! To jak będę paznokcie malowała? – W tym momencie uznałam to za największy problem.

– No... e... e... Nie ma z czego odrosnąć... – Lekarz nie wiedział, jak to powiedzieć, bo rozumiał, że ja nie zdaję sobie sprawy z tego, co się dzieje. – Nie ma dużej części palca.

– Co???

– Eeee... Nie zauważyła pani, że palec jest... eeee... – Szukał słowa, które będzie delikatne w brzmieniu. – Krótszy? – zakończył wyraźnie z siebie zadowolony. – Ale jeśli ma pani tę brakującą część, to przyszyjemy. – Spojrzał z nadzieją.

– Jak to nie ma?!?! Jak przyszyć?! – Mój głos stał się histerycznie wysoki, gdy spojrzałam na palec, który faktycznie był dziwnie krótki. Jak to się stało, że wcześniej tego nie dostrzegłam?! – Skąd mam go mieć?! Koń go zjadł!

Gdy usłyszałam własne słowa, poczułam, jak żołądek przewraca mi się na drugą stronę. Natomiast całe towarzystwo patrzyło na mnie, jakby z moich ust wyfrunął ptaszek. Oni koniecznie chcieli wiedzieć, jak to się stało, ja natomiast miałam inne pytanie: jak teraz, do cholery, będę malowała paznokcie?!

Lekarze, po zaspokojeniu swojej ciekawości (nigdy czegoś takiego nie widzieli i o czymś takim nie sły­szeli), patrzyli na mnie, sondując mój obecny stan umysłowy i psychiczny.

– Jest jeszcze jedna sprawa... – zaczął jeden z nich. – Widzi pani... Nie ma części palca... A trzeba zszyć ranę...

– To proszę szyć – jęknęłam słabo, przytłoczona informacjami z ostatnich minut.

– Ale nie ma skóry – wypalił, a widząc moje przerażenie, uściślił: – Koń odgryzł zarówno skórę, jak i kość. Równiusieńko, idealnie. – W głosie miał, według mnie, ­zdecydowanie za dużo zachwytu. – Gdyby to był pies, to rana byłaby szarpana. A koń odgryzł tak, jakby gilotynką odciąć. Niesamowite! – Lekarz słabo skrywał euforię. Kolega zgromił go wzrokiem, przywołując do porządku, a ja powtarzałam sobie, że to nie dzieje się naprawdę, a już na pewno nie mi! – No i teraz nie ma skóry, aby zamknąć ranę na kikucie.

„KIKUT?!?!”

Jedynym rozwiązaniem było obcięcie kolejnego fragmentu kości bez naruszenia skóry, którą potem wykorzysta się do zaszycia na szczycie kikuta.

„KIKUTA!!”

– Wyraża pani zgodę na amputację kości w celu zamknięcia rany na kikucie?

– Nie. Nie! Jak może pan o to pytać? Nie wyrażam zgody na obcięcie kości. – Powoli wpadałam w histerię.

– Ale nie ma innego sposobu...

– No wiem – przyznałam po chwili, jakimś cudem spokojniejsza. – Ale nie dopuszczam takiej możliwości!

– To wyraża pani zgodę na amputację kości czy nie?

– Nie wierzę, że to się dzieje! To się dzieje naprawdę? Niech pan powie, że to się nie dzieje! – prosiłam.

– Dzieje się – przyznał smutno, odbierając mi nadzieję.

– Nie, nie, nie! – powtarzałam jak zaklęcie, które miało zmienić bieg wydarzeń.

I już po chwili – po wyrażeniu przeze mnie zgody – z przerażeniem patrzyłam, jak lekarz naciął skórę, odgiął ją, a następnie przyrządem przypominającym gilotynkę do przycinania paznokci, z cichym pstyk obciął mi kość. Dzięki zyskanej w ten sposób skórze kilkoma szwami zamknął ranę na kikucie.

– To nie dzieje się mnie, nie dzieje się mi – powtarzałam jak mantrę, patrząc na cały ten zabieg bez wzruszenia, jakby nie dotyczył mnie. – Obudzę się, zaraz się obudzę.

„Rany! – pomyślałam w nagłym (i chwilowym) przebłysku świadomości. – Przecież ja tu przyszłam, martwiąc się, jak szybko odrośnie mi paznokieć, a wychodzę bez palca, ze świadomością, że pozwoliłam obciąć sobie kość!”.

*

Kiedy zamilkłam, bioenergoterapeuta popadł w zamyślenie, delikatnie ciągnąc się za swoją gęstą brodę.

– I co cię gryzie? – spytał po dłuższej chwili.

„Koń!” – chciałam warknąć, bo nie rozumiałam, dlaczego on nie pojmuje mojej trudnej sytuacji.

– To, że wyraziłam zgodę, aby obcięli mi kolejną część palca. Musiałam wyrazić zgodę na okaleczenie się – powtórzyłam powoli, mając nadzieję, że może tym razem pojmie ogrom mojego nieszczęścia.

– Ale musiałaś. Trzeba ranę było zamknąć – tłumaczył mi jak dziecku.

– Ale ja... się boję... bo ja mam zapędy autodestrukcyjne. A jeśli ten koń i ta zgoda na obcięcie palca to jakieś podświadome działanie? Powinnam bać się siebie? – wydusiłam z siebie największy lęk, z którym zmagałam się od wypadku. Mężczyzna przyjrzał mi się uważnie.

– Ja nie myślę, że ty masz się bać czego. Nie siebie. Ale to może być znak taki, że ty powinna siebie polubić. Siebie, jaką jesteś. Bo przecież nadal ty sobą jesteś. A wypadek nic nie zmienił w tobie. Ty nadal jesteś ta sama świetna osoba. Ta sama kobieta z seksem w głosie. Ty dobrą głową masz z dobrymi myślami i ona też taka sama – jak sprzed wypadku. W tobie ja światło widzę i wielkie rzeczy. I wiem, że najlepsze rzeczy spotykać cię powinny.

– No tak, bo teraz już nic dziwniejszego mnie nie spotka. Przecież koń odgryzł mi palec – mówiąc to, uśmiechnęłam się.

– Ty masz mężczyznę? – spytał niespodziewanie.

– Nie.

– DLACZEGO? Niemożliwość! Nie wierzę. Kłamiesz mnie. – Był szczerze zaskoczony.

– Nie wiem, dlaczego. Nie mam.

– Ty list napiszesz – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Do wymarzonego mężczyzny. Ty pomyślisz dobrze i dokładnie, a potem napiszesz, jaki ma być. Ale pisać ty masz tak, jakbyś go już spotkała. Jaki wygląd ma, zachowuje się jak, co lubi. Wszystko piszesz, co ci przez głowę przejdzie. Im więcej szczegółów, tym lepiej będzie. I czytać ty to będziesz codziennie do poduszki. I przyjdzie on do ciebie – zapowiedział. – Bo być tak nie może, że ty taka dziewczyna, a bez mężczyzny. Taka strata. Taka strata...

*

List do wymarzonego mężczyzny.