Miecz Boga Wojny - Janusz Warchlewski - ebook + książka

Miecz Boga Wojny ebook

Janusz Warchlewski

4,0

Opis

Nad Imperium zawisły czarne chmury. Za wielką wodą, na zachodzie, rośnie potęga, która chce zawładnąć całym światem. Maryanie opanowali już cały swój kontynent, a teraz w imię bliźniaczych bogów przygotowują się do podbicia najsilniejszego rywala. Ale Ośmiu – bogowie, w których wierzą mieszkańcy Imperium – mają plan przeciwstawienia się wrogom.
Oto w dwóch zakątkach kraju dwoje nieznanych dotąd nikomu wieśniaków otrzymuje szczególne moce, które mają pozwolić im zrealizować misję ocalenia. Nim jednak wojskom Imperium przyjdzie stawić czoło Maryanom, należy się rozprawić z pragnącym odzyskać swoje ziemie wrogiem ze wschodu. Królestwo Kharsan od pewnego czasu napada na wioski przy granicy Imperium, mordując wszystkich mieszkańców i plądrując domostwa. Dlatego pierwszym zadaniem wybrańca bogów będzie danie im nauczki. Czy będzie w stanie przeciwstawić się miażdżącej przewadze wroga?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 602

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bella

 

 

I

Świt wkroczył do stodoły, krwawym blaskiem oświetlając jej wnętrze. Szaro-brązowa Spasula pierwszy raz tego dnia zamuczała. Prośba o wydojenie była nieśmiała i nie została powtórzona. Jeszcze nie było potrzeby stanowczo się tego domagać, dojenie mogło poczekać, znacznie ciekawiej było wrócić do snu o soczystej trawie otaczającej wioskę.

Bella nie wiedziała, czy to ten odgłos ją obudził, czy może coś innego, na przykład wspomnienie nocnych igraszek z narzeczonym, którego spokojny oddech łaskotał teraz jej rękę przytuloną do piersi chłopaka. Osiemnastolatka jeszcze na dobre się nie obudziła, jej umysł nadal był przyćmiony, ale mimo to pamiętała doskonale, że zanim zasnęła, kilkakrotnie sięgnęła szczytów niewiarygodnie intensywnych doznań.

Chociaż nieraz miała w sobie mężczyznę, pierwszy raz doświadczyła tak niesamowitych przeżyć – przeżyć, które kobietom na Błękicie mogła dać tylko i wyłącznie Milona, bogini miłości, by zadośćuczynić im za ból rodzenia dzieci. Tę noc Bella zapamięta na długo.

W porównaniu z pierwszym razem różnica była kolosalna. Słowo „katastrofa” najlepiej pasowało do jej pierwszych cielesnych doznań – tamto wydarzenie chciałaby na dobre wyrzucić ze swej pamięci. Wtedy, na przednówku szesnastych urodzin, myślała, że bezgranicznie kocha chłopaka, któremu jako pierwszemu oddała swój cenny kwiat. Wystarczył jednak ten jeden raz, żeby nieoczekiwanie dostrzec w nim cały stóg wad.

Przyjaciółki, które ją do tego namówiły, pocieszały, że za drugim razem bywa ciekawiej. Nie było – kolejne rozczarowanie tylko przyspieszyło rozstanie.

Drugi kandydat na męża wydawał się ciekawszy. Starszy od niej o zimę, trzeci syn kowala, siłacz z posłuchem u rówieśników, wiecznie miał coś do powiedzenia. Gdy tylko rozeszła się wieść, że jest wolna, obrzucił ją wieloma komplementami, szybko zdobywając jej serce, a po pewnym czasie również łono. Było znacznie lepiej – czuła się zaspokojona, ale mimo to odnosiła wrażenie, że nie są to szczyty kobiecych przyjemności. Jednak nie to było przyczyną wygaśnięcia jej uczuć. W sumie… nie bardzo wiedziała, co to było – po prostu w pewnym momencie miała dość jego jazgotu.

Rozstali się w zgodzie, a po pewnym czasie przyjaciółka opowiedziała jej o Drągu.

Przezwisko Drąg wcale nie odnosiło się do jego wzrostu – chłopak miał przeciętny wzrost. W pierwszej chwili pomyślała, że odnosi się ono do sukcesów we współzawodnictwie w rzucaniu ciężkimi drągami, ale jakoś nie mogła sobie przypomnieć, by w tej dziedzinie miał on jakieś wybitne osiągnięcia. Najlepsza przyjaciółka szybko uświadomiła jej, skąd wzięło się przezwisko. Zaintrygowana, zainteresowała się młodszym o ponad zimę chłopakiem.

Na pierwszy rzut oka był aż do znudzenia przeciętny, nawet imię miał pospolite – Wpierwoj, skracane zwyczajowo do Pier – często nadawane pierworodnym. W powodzi przeciętniactwa nieprzeciętne były jedynie jego oczy. Przywodzący na myśl opowieści o Morzu Bogów przepastny błękit tęczówek przykuwał uwagę na dłużej, dlatego postanowiła lepiej go poznać, zupełnie na nic nie licząc. A jednak, odkrywszy inne jego zalety, szybko zmieniła zdanie.

Zaczęło się od przyjazdu aktorów. Po przedstawieniu odbyli długą rozmowę, na nowo przeżywając oglądane przed chwilą historie i dodając do nich wymyślone przez siebie przygody. W tamtym momencie Bella na nowo odkryła teatr. Przestała się nim interesować, kiedy z dziecka przeistoczyła się w kobietę, kierując uwagę na starszych chłopaków. Aż się zdziwiła, że zapomniała, jak przyjemne może być oglądanie prawdziwych czy też wymyślonych opowieści.

Przyjaciółki nie podzielały jej teatralnego entuzjazmu, ale zaczęły wierzyć, że Bella znalazła poważnego kandydata na męża. Ona również zaczęła tak myśleć. Pomimo przeciętności Piera czuła się przy nim bezpieczna, podobało się jej, że jest delikatny i czuły. Wprawdzie rodzice woleliby zobaczyć ukochaną córkę u boku syna Lorda, a patrząc bardziej realistycznie, u boku syna kowala, ale Bella przekonała ich, iż uczucia są ważniejsze. Było to o tyle łatwe, że to właśnie uczucia, a nie rozsądek, połączyły zarówno jej rodziców, jak i dziadków ze strony ojca. To dlatego, w przeciwieństwie do większości swych rówieśniczek, jeszcze nie wyszła za mąż. Widząc szczęście w oczach bliskich, tego samego pragnęła dla siebie, nie wyobrażając sobie zamążpójścia z rozsądku.

Ponieważ ostatnio często rozmawiała z Pierem o wspólnej przyszłości oraz bliskiej chwili przekazania rodzicom swojej woli, Bella postanowiła sprawdzić celność przydomka Drąg. Niby podczas namiętnych pocałunków wyczuwała jego nabrzmiałą męskość, była to jednak namiastka tego, co mogła poczuć dłonią lub mając go w sobie.

Dzisiejszej nocy, trzy dni po siedemnastych urodzinach Piera, nadarzyła się okazja ulec pokusie. Kiedy to się stało i emocje zaczęły powoli opadać, pożałowała długiego powstrzymywania swojej żądzy. Trzeci syn kowala nie dorastał Drągowi do pięt, dając jej krótkie, i co tu ukrywać, marne chwile rozkoszy. Dopiero teraz dowiedziała się, jaki dar dostały kobiety od bogini miłości.

Wzleciała wysoko, nie mając pojęcia, skąd brały się tak poważne różnice względem poprzedników. Może wynikało to z różnicy w wiedzy kochanka, którą zazwyczaj przekazywali chłopcom starsi koledzy lub rodzeństwo, a może chodziło o coś innego. Może jednak, wbrew opowieściom matki, wielkość miała znaczenie. Tak przynajmniej twierdziła Dotta, od ponad zimy zamężna przyjaciółka. Według niej wielkość może mieć istotny wpływ na intensywność kobiecych doznań. To za jej namową Bella porzuciła poprzedniego kandydata na męża i to ona opowiedziała plotki o niebanalnych rozmiarach męskości obecnego narzeczonego.

Zdecydowanie cieszyła się z nieco spóźnionego urodzinowego prezentu, jaki dała Pierowi.

Przeciętnego wzrostu, czarnowłosy, gładki na twarzy, silny, choć niemający przesadnie rozwiniętych mięśni chłopak wyglądał niewinnie. Pozory jednak myliły – zaspokoił ją niezwykle umiejętnie, pomimo że ponoć był to jego pierwszy raz. Chociaż, tak z drugiej strony, przy niedouczonych smarkaczach ona również nie miała jak zdobyć właściwego doświadczenia. Bella nie wątpiła, że oboje muszą się jeszcze wiele nauczyć – już cieszyła się nadchodzącymi chwilami nauki. Dość dobrze znając jego siostrę, mężatkę od kilku zim, przypuszczała, że to ona zdradziła bratu kilka cennych sekretów o kobietach. Kiedyś jej za to podziękuje.

Gdy już opadła z sił i pozwoliła ciału odpocząć, wiedziała, że jej miłość tylko się umocniła. Po dzisiejszej nocy nie miała żadnych wątpliwości – błękitnooki rozkoszyciel musi być jej i tylko jej, aż po kres ich szczęśliwego z pewnością życia.

Przed zaśnięciem obiecała sobie, że zanim wróci do domu, pójdzie do świątyni bogini miłości, płodności i opiekunki życia małżeńskiego. Chciała złożyć jej w ofierze chustę z mokrym świadectwem zaznanych tej nocy przeżyć. Wprawdzie świadectwo już do tej pory wyschło, ale był to mało istotny szczegół. Liczył się dar i szczera intencja. Coraz bardziej poganiana przez matkę do ożenku Bella w końcu miała dla niej dobre nowiny. Dar złożony Milonie przypieczętuje zamiar zamążpójścia, z pewnością zjednując przychylność bogini.

Na razie jednak musiała udawać przed rodziną niewiniątko, dlatego z niechęcią pomyślała, że powinna zacząć zbierać siły, by opuścić miłosne gniazdko. Nie było to jednak takie proste, gdyż w tej samej chwili poczuła przemożną chęć zaśnięcia. Zdradzieckie ciało nie miało ochoty ruszyć choćby małym palcem u nogi. Z drugiej zaś strony ciepłe ciało Drąga, tak miło lepiące się do jej nagich piersi, zachęcało do kontynuowania nocnych igraszek.

Wioska najwyraźniej nadal była pogrążona we śnie, żaden czworonożny stróż nie szczekał na porannego przechodnia, zaś pojedynczy zgrzyt zawiasów nic nie znaczył. Chłonąc zapach siana oraz ziół odstraszających wredne latające owady, a przede wszystkim zapach narzeczonego, Bella doszła do wniosku, że jeszcze ma czas i jeszcze może poleżeć u boku ukochanego. Kto wie, może nawet sprawi, iż chusta ponownie nasiąknie sokami miłości.

Na samą myśl poczuła wilgoć, ale ani ręka, ani noga nadal nie chciały poruszyć się choćby ociupinkę – umysł dziwnie ciążył. Tyle że z drugiej strony narastała w niej chęć spojrzenia na pogrążonego we śnie najlepszego ze wszystkich kochanków.

Rosnąca w niej żądza w końcu przełamała dziwną niemoc – otworzyła oczy.

Leżąc z głową na ramieniu wybranka, ze zdziwieniem zobaczyła, że się myliła – on również nie spał. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w skośny dach stodoły. Zdziwienie zastąpiło szybko narastające podniecenie. Czując, jak wilgoć między udami doprasza się następnej porcji pieszczot, ponownie przeciwstawiła się dziwnej, niedającej za wygraną niemocy. Spuściła wzrok, koncentrując siłę woli na prawej dłoni spoczywającej na piersiach Piera. Powolutku zaczęła przesuwać ją w dół torsu. Gdy dotarła do brzucha, nieoczekiwanie została powstrzymana przed dalszą wędrówką.

Spojrzała w górę, napotykając zimne spojrzenie. Widoczny za dnia intensywny błękit tęczówek, półmrok czerwonego świtu zamienił w żałobny ciemny granat.

– Nie sądzisz, że z tym rankiem jest coś nie teges? – zapytał flegmatycznie spokojnym, niczego niewyjaśniającym tonem.

Belli zdawało się, że jego głos brzmi równie niemrawo, jak mgła ciążąca na umyśle.

Pomyślała, że Drąg zadał dziwne pytanie. Jaki niby miał być poranek po długiej i niezwykle ekscytującej zabawie? I to jakiej zabawie! To oczywiste – musiał być inny, w końcu to jego pierwszy raz, jak sam twierdził.

Bella nie miała pojęcia, o co mu chodziło, ale ponieważ pytanie raczej nie dotyczyło jej dłoni, ponownie spróbowała skierować myśli ukochanego ku właściwemu tematowi. On jednak był nieubłagany – znów nie pozwolił dłoni dotrzeć do źródła przyjemności.

– Przestań myśleć o pieszczotach, wsłuchaj się w otoczenie! – rozkazał stanowczo.

Jak dla niej było to żądanie przedziwne. Co takiego ciekawego mogło być w ciszy? Czy wsłuchiwanie się w nią mogło się równać szczytom twardej rozkoszy ocierającej się o każdy wrażliwy fragment jej ciała? Chciała go zwymyślać od przygłupów i oznajmić, że otaczającą ciszę można wykorzystać tylko w jeden sposób – zakłócić ją jękami – ale coś powstrzymało ją od piśnięcia choćby jednej sylaby.

Nagle uświadomiła sobie, że dopiero to jest dziwne – nigdy nie miała kłopotów z dzieleniem się myślami, zwłaszcza wtedy, gdy czegoś chciała, a już w szczególności, kiedy bardzo czegoś pragnęła.

Pomimo trudności z pozbieraniem myśli spróbowała znaleźć rozwiązanie tej zagadki. Kolejne pytanie narzeczonego nie dało jej jednak czasu na długie rozważania.

– Czy nie odczuwasz nienaturalnej senności?

Faktycznie – odczuwała.

Pomimo krótkiego snu ochota na igraszki powinna obudzić ją na dobre, a tak się nie stało. Cały czas czuła ciążącą na umyśle mgłę, nieustająco pożądającą snu, a przecież miała ochotę na zgoła inne rzeczy – przyjemne i fizycznie wyczerpujące. Dziwnie było doświadczać tak sprzecznych uczuć. W końcu zaczęła sobie uświadamiać, że było to nienaturalnie dziwne. Cisza wokół nich również była nienaturalna – była zbyt cicha.

Zebrała w sobie wszystkie siły, z trudem przezwyciężając niemożność wypowiedzenia choćby skromnej skargi na kochanka.

– I że co to?

Popatrzył jej głęboko w oczy.

– Magia! – rzucił złowieszczo.

A przynajmniej powinno to zabrzmieć złowieszczo. Dla niej jednak zabrzmiało jak błaha uwaga o pogodzie. Dopiero po dłuższej chwili zaczęła odczuwać niepokój, jaki powinna czuć, usłyszawszy złowróżbne słowa.

– W grodzie są Kharsanie – dodał chłopak. – I pomaga im mag umysłu.

Tym razem przerażające słowa dotarły do niej szybciej. Ochotę na miłosne igraszki zastąpił strach. Budzące grozę wieści powinny ją wręcz sparaliżować, ale na tak skrajną reakcję nie pozwoliła magia, która nieprzerwanie żądała, by zasnęła.

– Zabiję ich. Wstajemy! – rzucił zimno kochanek.

Jednym płynnym ruchem ręki zrzucił z ich nagich ciał wełniany koc, usiadł i na nic nie czekając, zaczął się ubierać. Strach dodał Belli sił, również sięgnęła po porozrzucany na stogu strój.

Zmagając się z sennością, rozważyła słowa kochanka. „Kharsanie!”

Sąsiad zza wschodniej granicy od dawna miał chrapkę na Marchię Galdycką. Kilka stuleci temu należała ona do Wielkiego Królestwa Kharsy. Jej mieszkańcy dzielili z sąsiadami krew przodków oraz język, ale po śmierci jednego z największych wodzów Wielkiej Kharsy jego synowie rozbili królestwo na kilka kawałków. Od tej pory kraina Stu Kotlin Galdyckich żyła swoim życiem. W pewnym momencie nieubłaganie toczącego się koła historii Marchia dołączyła do Imperium, tym samym pieczętując rozłam.

Bezczelni barbarzyńcy nie zapomnieli jednak o wspólnej przeszłości, coraz głośniej dopominając się zwrotu utraconych ziem. Zupełnie nie przejmowali się tym, że Marchia należała do najsilniejszego państwa na tym kontynencie. Od pewnego czasu organizowali wypady na przygraniczne ziemie, zabijając lub niewoląc napotkanych na swej drodze obywateli Imperium. Inne narody zostawili w spokoju, dlatego przygraniczny handel przejęli cudzoziemcy. Najwięcej skorzystali na tym pozbawieni swego państwa kupcy zydeliańscy.

Ostatnio Kharsanie w swej arogancji posunęli się dalej, napadając na chronione palisadami osady. Mając w pobliżu takiego sąsiada, nawet nastoletnie kobiety szkolono w walce na miecze, kije, noże i każdą broń, jaką rolnicy i pasterze mieli do dyspozycji.

Jednakże ani miecz, ani kij nie obroni przed atakiem maga. Może to zrobić tylko inny mag. Tyle że w wiosce nie było ani jednego imperialnego maga – byli na to zbyt biedni. Nie przebywał u nich nawet żaden ze skromnych oddziałów Lorda Rhostensa, których ten wysłał kilka do co większych osad.

Zawiązując rzemienie skórzano-drewnianego chodaka, Bella przypomniała sobie, że w ciągu ostatnich dwóch zim zbrojne chordy spustoszyły w tym okręgu już cztery osady. Większość mieszkańców wyrżnięto w pień, do niewoli biorąc tylko młode dziewczyny oraz średnio silnych wieśniaków. Po ich wizytach pozostawały jedynie spalone zgliszcza.

Gdy o tym dyskutowano, niektórzy podejrzewali, że w napaściach brali udział magowie – teraz Bella miała pewność. Zdenerwowała się, że to jej gród stał się kolejnym celem bandytów z gór.

Kharski mag musiał też uśpić specjalnie tresowane wilgaki, wraz ze strażnikami czuwające nad spokojnym snem mieszkańców wioski. Czworonożni stróże powinni wyczuć grupę obcych nawet z odległości czterech setek kroków od palisady, podnosząc wściekły rwetes i stawiając wszystkich na nogi. Jednak nikt ich nie budził, wokół panowała wyjątkowo intensywna cisza.

Poprawiwszy upięcie włosów, Bella zsunęła się ze szczytu stogu siana. Sprawca boskich rozkoszy zrobił to wcześniej, ważąc teraz w dłoni sierp. Na podorędziu nie było lepszego oręża, miecze trzymano zazwyczaj w głównej izbie. Kiedy skończył, drugą ręką sięgnął po nóż, który powszechnie noszono u pasa. Tak uzbrojony skierował się ku bocznym drzwiom. Narzeczona nie chciała zostać sama, sięgnęła więc po oparte o stóg drewniane widły i ruszyła jego śladem.

Przez chwilę rozważała, czy wybranek serca nie stroi sobie z niej żartów. Tylko skąd ta mgła na umyśle, przecież nie żuli grzybków otumaniających? To nie mógł być żart, co oznaczało, że to jednak musiała być sprawka Kharsan. Obecność maga zaś świadczyła o tym, że nie byli to jacyś tam przygraniczni wieśniacy, a doskonale przeszkoleni wojownicy. To z kolei oznaczało, że walczyć z nimi jak równy z równym mogło co najwyżej trzech najlepszych wojowników w osadzie. Reszta, by zabić przeciwnika, musiała mieć przewagę kilku ostrzy. Tylko jak ktokolwiek miał walczyć z wrogiem, skoro wszyscy spali?

Chwilę później dziewczyna zadała sobie kolejne pytanie: co powinna zrobić? W odpowiedzi pojawiła się myśl, że zamiast bezwolnie iść za chłopakiem niczym bydło na rzeź, powinna go zatrzymać i wspólnie ustalić, jak uniknąć okrutnego losu, jaki nieuchronnie spotka mieszkańców wioski. Przecież rzucone przez niego słowa, że pozabija napastników, było wybitnie niedorzeczne. Bo niby co taki wsiowy wojak o raczej przeciętnych umiejętnościach posługiwania się mieczem mógł zrobić zaprawionym w boju wojownikom? Szczególnie znajdując się pod wpływem magii osłabiającej umysł oraz ciało. Wiedziała po sobie, że w tej chwili miałaby kłopot walczyć choćby z dzieckiem, a przecież w swych umiejętnościach dorównywała wybrankowi serca.

Kiedy tak o tym myślała, drzwi, do których podszedł Pier, nagle otworzył ktoś od zewnątrz.

W progu stanął kharski wojownik – Bella nie miała co do tego cienia wątpliwości. Choć świt dopiero od niedawna zaczął przeganiać ciemność, światło padające ze znajdującego się za ich plecami górnego świetlika wyraźnie oświetliło przekraczającego próg zbrojnego.

Strach towarzyszący dziewczynie gwałtownie wzrósł, usta poczuły metaliczny smak paraliżu, który powinna czuć od samego początku. Nie zdążyła jednak o niczym pomyśleć – nim oszalałe ze strachu serce zabiło drugi raz ręka Piera gwałtownie się poruszyła.

Z gardła Kharsanina trysnęła struga krwi. Wojownik upuścił miecz, chwycił się za szyję i z charkotem zwalił się na ziemię.

Przez dłuższą chwilę, poza charczeniem i drganiem konającego ciała wroga, nic się nie działo. Bella wpatrywała się w umierającego z mieszanymi uczuciami. Narzeczony patrzył na niego tylko przez chwilę, po czym chwycił go za poły, wciągając głębiej do stodoły. Następnie podszedł do upuszczonego miecza, podniósł go i zamknął drzwi. Bez choćby jednego słowa wbił ostrze w ziemię i zaczął zdejmować z trupa zbroję.

To, co na początku mogło być ze strony kochanka kiepskim żartem, teraz stało się boleśnie realne. Magia usypiająca odeszła gdzieś na bok, Bella w końcu uświadomiła sobie, jak silnie sparaliżował ją strach. Czuła aż do bólu, jak wszechogarniający ją paraliż powoli zamieniał się w obrzydzenie. Nagle dotarło do niej, że istnieje poważna różnica między zabijaniem na niby, na ćwiczeniach, a obserwowaniem na własne oczy, jak z pokonanego ucieka życie, a jego krew tworzy coraz większą kałużę. Nie miało znaczenia, że szlachtowanie zwierząt już dawno przestało ją brzydzić, teraz czuła wstręt, a żołądek wyprawiał harce, o jakie wcale siebie nie podejrzewała. W tej chwili wcale nie była pewna, czy zdoła wbić w kogokolwiek ostrze.

A może to też był efekt magii? Zadając sobie takie pytanie, Bella nie znała na nie odpowiedzi. Wędrowne trupy aktorskie nie opowiadały historii o tego typu magach. Nie powinna się temu dziwić, gdyż na Błękicie nie było ich zbyt dużo, a i nie stanowili oni jakiejś szczególnej siły w armiach, o ile w ogóle w nich byli, o czym przecież nie wiedziała. Całkiem więc możliwe było, że jest to efekt magii, ale też równie prawdopodobne, że w chwili śmiertelnego zagrożenia poznawało się swoje prawdziwe oblicze.

Patrząc na narzeczonego, zaczęła podejrzewać, że bliżej prawdy była jej druga myśl. Od przebudzenia nie mogła go poznać. Wesoły, często uśmiechający się i chętny do rozmów chłopak zamienił się w ponurego milczka, który z zaciśniętymi zębami, z zimnym wyrachowaniem zawodowego żołnierza nakładał na siebie kolejne części zbroi. Trochę skromna była ta zbroja, ale zawsze lepsza jakakolwiek ochrona niż codzienny strój chroniący jedynie przed chłodem.

Na korpus narzeczony założył skromnie zdobioną podwójną, grubą i sztywną skórę, podobną do tych, jakie nosili imperialni żołnierze. Była to dość solidna ochrona przed cięciami zwykłych mieczy oraz innymi mniej ostrymi narzędziami mordu.

Na golenie chłopak założył metalowo-skórzane osłony.

Na koniec na lewe przedramię Pier założył toren, niewielką owalną metalową tarczę, którą kharski wojownik nosił zamiast dużej okrągłej tarczy. Przypinane na stałe skórzanymi paskami, pozwalały dłoni uzbroić się w nóż lub drugi miecz czy też otworzyć drzwi obejścia.

Kochanek zapiął ostatnie mocowanie torena, zrobił kilka skrętów tułowiem, poruszył rękami i najwyraźniej zadowolony z rezultatów sięgnął po miecz.

Dziwnie było na niego patrzeć, dziwnie było myśleć, że zaraz wyjdzie ze stodoły i rzuci się do gardeł dobrze wyszkolonych zbrojnych. Myśli dziewczyny powróciły do rozważań, że będąc przeciętnym przecież wojownikiem, nie miał szans z bandytami, którzy dodatkowo nie byli pod wpływem maga umysłu. Nauczyciel fechtunku, najlepszy wojownik w wiosce, który uczył się sztuk walki pod okiem Mistrza Miecza, wyraził się dość jasno: Pier nigdy nie powinien myśleć o zostaniu następcą Mistrza Miecza. Co najmniej połowa rówieśników w grodzie była od niego lepsza, a im nauczyciel także nie pozwolił myśleć, że mogą stanąć w szranki z choćby najsłabszym następcą. Oczywiście Drąg nie był zadowolony z tej opinii, gdyż, jak każdy mężczyzna, pragnął przyćmić wszystkich wokół. Było jak było, dlatego Bella, nie chcąc urazić jego dumy, nigdy nie poruszała tego tematu. Faceci są przecież tacy wrażliwi.

A teraz on z zimną krwią szykował się do walki, nie okazując przy tym cienia wahania, strachu czy też zdenerwowania. Zupełnie jakby szedł ciąć zboże na pole, tyle że z tak zawziętą miną nie idzie się na pole.

Nie uważała go za tchórza, ale czy zamiast rzucać się bezmyślnie na wroga, nie powinien porozmawiać z nią o całej tej sytuacji? I czy nie powinni na przykład ustalić, że lepiej będzie biegać od chałupy do chałupy i budzić uśpionych magią mieszkańców? Wiedziała, że powinni porozmawiać, a mimo to nie mogła wydusić z siebie choćby słowa.

Czy jej milczenie wiązało się z magią czy ze strachem? Stawiała na to pierwsze – zdecydowanie na to, bo to najlepiej tłumaczyło, dlaczego również i on się nie odzywał.

Nie bacząc na kłębiące się myśli Belli, kochanek, a wkrótce – jak sądziła – trup, bez słowa, zdecydowanym krokiem, ruszył ku wyjściu. Chwilę później podążyła za nim.

Chociaż nie mogła wydusić z siebie słowa, wychodząc na ulicę, cały czas zastanawiała się, co powinna zrobić? Czy powinna pobiec do rodzinnego domostwa? A może powinna obudzić mieszkańców najbliższej chałupy?

Najbliżej stał dom Piera, ale on najwyraźniej się do niego nie wybierał, zamiast tego rozglądał się wzdłuż ulicy. Nie było na niej widać żywej duszy, chociaż z drugiej strony, typowa o tej porze pełzająca przy ziemi poranna mgła nie pozwalała wiele zobaczyć. Nie można było dostrzec nawet nie tak odległych wysokich bali ostrokołu.

Na co on czekał, o czym myślał? Nim znalazła odpowiedzi, dopadło ją kolejne pytanie. Może nie mogła wydobyć z siebie głosu, by z nim porozmawiać, ale przecież powinna móc krzyknąć, podnieść alarm – czemu więc tego nie uczyniła?

A jednak, chociaż próbowała zebrać wszystkie siły, nie mogła zrobić nawet tego. Zniewalająca magia była silniejsza. Jak nic, musiało chodzić właśnie o nią, w końcu nawet wilgaki milczały. Mag nią władający zapewne nie tylko nie był w tych sprawach ułomkiem, ale i na pewno musiał posiadać specjalistyczny kryształ wzmacniający. Nic dziwnego, że narzeczony również uległ tej magii, nie mając sił bić na trwogę.

Natychmiast jednak pojawiło się kolejne pytanie: skoro mag był taki potężny, czemu się obudziła? Chociaż nie znała się na tego typu magii, wiedziała, że bez względu na jej rodzaj każdy mag może się rozproszyć. Wystarczył byle drobiazg, by zniewalająca przez pewien czas moc przestała otumaniać umysły. Maga na przykład mogły ukąsić pijące krew latające owady, które chmarami szukały łatwej zdobyczy. Nagłe zniknięcie mgły sztucznie zamulającej umysł mogło obudzić wielu mieszkańców osady, ale tylko niewielu miało powód, by jak Bella nie wrócić w objęcia snu. Ci, którzy mimo wszystko wstali, bez dodatkowej dawki strachu na pewno byli ospali, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia.

Dalsze rozmyślania przerwało skrzypienie drzwi. Odważny narzeczony, w prawej dłoni dzierżąc miecz, a w lewej nóż, błyskawicznie obrócił się w prawo. Dwa budynki dalej otworzyły się drzwi, wyszło z nich dwóch Kharsan. Rozprawiając o czymś między sobą, nawet nie zauważyli obudzonych mieszkańców grodu.

Pier nie wahał się ani chwili, spiesznym krokiem ruszył w ich kierunku.

– Hej, wy! – warknął stanowczo, choć niezbyt głośno.

Dziewczynie żołądek podszedł do gardła, ale poszła za nim, chociaż umysł podpowiadał, że powinna uciec.

– Kharskie ścierwa, do was mówię! Zarżnę was, jak tego przykurcza, którego zbroję noszę na sobie!

Dwójka zbrojnych silniej ścisnęła niezbyt starannie wytarte z krwi miecze i ruszyła ku bezczelnemu młokosowi. Kharski wojownik z lewej był jednym wielkim węzłem mięśni, długi miecz chwytając niczym piórko. Jego towarzysz, o pół głowy niższy od niego chudzielec, trzymał w dłoni typowy krótki miecz. Obaj, poza skórzanymi pancerzami, nagolennikami i metalowymi hełmami, na jednym z przedramion mieli toreny. Najwyraźniej tak wygodniej zabijało się uśpionych wrogów.

– Ty kupojadzie, zgniotę cię niczym robaka, którym jesteś! – odwarknął silniejszy wojownik. – Ethann, łap dziewczynę, taka gładkolica szparka nie zmarnuje się w haremie.

Bella stanęła w miejscu, patrząc trwożnie na dalszy rozwój wypadków. Idąc wydłużonym krokiem środkiem ulicy, zbliżali się do siebie jej narzeczony oraz potężny góral, na którego widok niejeden zadrżałby ze strachu. Kharsanin całą swoją postawą sygnalizował jednoznacznie, że jest doskonale wyszkolonym wojownikiem. W natłoku skrajnych myśli dziewczyna zauważyła, że Pier ma równie długi miecz co przeciwnik, ale o węższej klindze, a zatem znacznie lżejszy.

Drugi Kharsanin szedł blisko ściany domu, najwidoczniej nie chcąc mieszać się do walki, mając jednak wszystkich na oku.

Przestrzeń między przeciwnikami szybko się skurczyła. Potężnie umięśniony wojownik, zwalniając, wziął szeroki zamach, najwyraźniej chcąc wykorzystać przewagę cięższego miecza oraz siłę swych mięśni. Jakież było zdziwienie Belli, gdy zamiast spodziewanego sparowania ciosu zobaczyła, jak Pier robi błyskawiczny wypad do przodu, gwałtownie unosząc miecz i wbijając ostrze w brodę przeciwnika.

Miecz wszedł głęboko w czaszkę, strącając hełm z głowy. Masywny wojownik natychmiast zwalił się na zimną glebę. Miecz, który przed chwilą powinien wytrącić broń z ręki narzeczonego, siłą rozpędu potoczył się pod nogi drugiego napastnika. Ten ryknął wściekle i rzucił się na Drąga.

Bella nie miała pojęcia, jak to się stało, ale krótki miecz wojownika wraz z trzymającą ją ręką przeszedł pod pachą narzeczonego, którego miecz jednym płynnym ruchem przeorał gardło nacierającego.

Wszystko stało się tak błyskawicznie, że dziewczyna nawet nie zdążyła nabrać tchu. Nie takiego wojownika pamiętała z ćwiczeń. W życiu nie widziała takich sztuczek, nawet w wykonaniu byłego terminusa Mistrza Miecza. Oczywiście ukochanemu mogło sprzyjać szczęście, a magia usypiająca mogła osłabić refleks Kharsan. Wcale jednak nie wyglądało na to, by chłopak był osłabiony, a wręcz przeciwnie. Dlaczego więc milczał? Zdecydowanie słabo znała się na magii.

Wybranek serca pochylił się nad pokonanym wrogiem i wytarł miecz o jego szatę.

Bella rozejrzał się wokół, ale nikogo nie zobaczyła. Poza krótką wymianą obelg cały ten pojedynek odbył się niemal bezgłośnie, nawet miecz o miecz nie zazgrzytał. Wyglądało na to, że napastnicy jeszcze się nie zorientowali, że przed chwilą zabito ich towarzyszy broni.

Narzeczony najwidoczniej doszedł do podobnych wniosków, gdyż ruszył przed siebie, by po kilku krokach skręcić w uliczkę prowadzącą ku głównej alei. Zza rogu dało się słyszeć jego niezwykle głośno rzucone wyzwania:

– Czy znajdzie się tutaj choć jeden kharski kundel, który stawi mi czoła, a którego parszywe ścierwo wyślę w zaświaty śmierdzącego błota gnijących dusz?!

– Jestem, zgniłosiewco! – zabrzmiało z niewidocznej dla Belli ulicy.

Wzdrygnąwszy się, ruszyła zobaczyć, kto przyjął wyzwanie. Szybkim krokiem dopadła uliczki. Od głównej alei szedł kolejny bandyta. Nie czekając na nikogo, rosły wojownik runął na jej kochanka.

Kolejne krótkie stracie zakończyło się wyciągnięciem miecza z trzewi Kharsanina. Przeciwnik nie umarł, żył, ale nie mógł kontynuować walki – uszkodzone mięśnie nie pozwoliły mu utrzymać się na nogach. Z jękiem zwalił się na ziemię, a jego flaki wylały się na zewnątrz. Żołądek ponownie podszedł Belli do gardła, ale po części otumaniony umysł powstrzymał ją przed odruchem wymiotnym. Nagle uświadomiła sobie, że sama za broń cały czas miała drewniane widły, gdy tymczasem mogła zabrać miecz któregoś z pokonanych wrogów.

Drąg ruszył dalej, wkrótce skręcając w główną aleję, a ona podeszła do rannego górala. Przez chwilę wpatrywała się w niego. Zaciśnięte szczęki, spazmatyczny oddech, wyraźnie wypisany na twarzy ból świadczyły o toczącej się w nim walce, ale ani razu nie zawył ani nawet nie jęknął. Trzymając w dłoniach wylewające się z trzewi flaki, jasno dawał do zrozumienia, że jest twardym sukinsynem, jak na kharskiego wojownika przystało. Bella szybko podniosła upuszczony przez niego miecz i podążyła śladem narzeczonego.

– Gdzie się pochowaliście, tchórzliwe syny kurew?! – ryczał młokos, idąc w kierunku bramy wychodzącej na szlak prowadzący do Kharsy.

Takiej obelgi nie można było zignorować, musiała ona dotrzeć do wielu wrogich uszu, jednak dziewczyna nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Kiedy weszła na główną aleję, nie zobaczyła na niej ani jednego bandyty.

Dopiero po kilku krokach usłyszała jakieś wielotonowe gwizdy, a cztery domy dalej zza rogu wyszło dwóch Kharsan. Jeden z nich był olbrzymem. Bella ponownie poczuła, jak jej żołądek powędrował w kierunku gardła. O co najmniej pięć głów wyższy i tak z dwa razy szerszy w barach niż jej kochanek, robił piorunujące wrażenie. Niemniejsze wrażenie robił jego upstrzony szlachetnymi kamieniami dwuręczny miecz, o długości przeciętnego dorosłego mężczyzny. Trzymając go jedną ręką, zrobił nim kilka obrotów, jakby przeganiał natrętne owady, co zresztą mogło być prawdą. Po chwili wskazał nim narzeczonego Belli, drugą zaś ręką przejechał znacząco po gardle.

Pogromca Kharsan nie zwolnił nawet na chwilę. Podążająca za nim dziewczyna usłyszała za plecami wielotonowe gwizdy. Obejrzała się.

Trzy chałupy dalej zobaczyła dwóch bandytów idących ku nim niespiesznym krokiem. Kochanek nawet się nie obejrzał ani nie zwolnił kroku, twardo idąc na spotkanie z olbrzymem.

Kiedy oddzielały ich już tylko dwa budynki, stanął na środku krzyżujących się ulic. Zerknął leniwie na lewo, potem równie niespiesznie na prawo. Bella powtórzyła jego ruchy.

Na lewo od nich, z mieczami w dłoniach, stało trzech Kharsan; jeden z nich trzymał przed sobą zwykłą okrągłą tarczę. Z prawej zbliżało się czterech wojowników; tam też jeden ze zbójów osłaniał się okrągłą tarczą.

Pier splunął pod nogi, następnie spojrzał na oblubienicę. Jego błękitne oczy tchnęły spokojem i takim pięknem, że Bella na chwilę zapomniała o targającym nią strachu.

– Wolałbym, żebyś weszła na dach tej stodoły – poprosił niezwykle łagodnie.

Nagle poczuła, jakby to wszystko było snem, nocnym koszmarem, który był tak realny, że aż niemożliwy do odróżnienia od rzeczywistości. Miała kilka podobnych snów, ale nigdy nie były one tak wyraziście namacalne – mimo wszystko różniły się od jej obecnych przeżyć. Pewnie dlatego umysł zasugerował jej, że to nie sen i dobrze byłoby posłuchać narzeczonego.

Gdyby drabina nie była oparta o słomianą strzechę stodoły, kochanek zapewne kazałby jej wejść do środka budynku. Trzymając w ręce miecz, niezgrabnie weszła na dach, wciągając za sobą drabinę. Tak łatwo jej nie dopadną.

Nie wiedząc czemu, uśmiechnęła się – kto wie, może dlatego, że miała stąd doskonały widok. Gdyby weszła do środka stodoły, widziałaby tyle, ile pozwoliłyby ujrzeć szpary między deskami, czyli niewiele.

Napastnicy nieubłaganie zbliżali się do skrzyżowania. Do tych idących za Bellą i Pierem dołączył jeszcze jeden. Wyszedł on z alejki, w której leżał ostatnio pokonany wojownik. Dość marnej postury osobnik cicho prawił o czymś dwóm kamratom. Ten środkowy ryknął na całe gardło:

– Hej, Karls! Hryskos mówi, że ten parobek ma umiejętności Mistrza Miecza i już dorwał trzech naszych!

Olbrzym zacharczał, jakby śmiał się z dobrego kawału.

– Hryskos niech lepiej nauczy się wsadzać swój mikry miecz w baby – odkrzyknął wielkolud. Potem machnął od niechcenia wielkim mieczem, dodając: – Żaden Mistrz Miecza nie jest mi równy. Rozerwę na strzępy każdego wsiowego posrańca, któremu wydaje się, że umie władać ostrzem. Patrzcie i uczcie się, błotne przywry.

Od spełnienia groźby dzielił go niecały budynek. Narzeczony dłużej nie czekał, pospiesznym krokiem ruszył ku potworowi. Jedną ręką uniósł miecz ponad głowę, drugą zaś, uzbrojoną w nóż, wyciągnął przed siebie, jakby dopraszając się, by ją ścięto. Olbrzym stanął w miejscu, obiema rękami unosząc miecz w górę. Ciężki metal długo tak nie wisiał – szybkie uderzenie na skos ze świstem przecięło powietrze, gotowe przepołowić młokosa. Jednak Piera nie było tam, gdzie oczekiwał olbrzym – młodzian z marszu runął na ziemię, robiąc przewrotkę tuż pod śmiercionośnym orężem. Ledwie chłopak znalazł się za plecami przeciwnika, ciął w jego nagie ścięgna pięt. Wielkolud nie zdążył dokończyć obrotu mającego poprawić wcześniejszy niecelny cios, z hukiem zwalając się na ziemię.

Ryk, jaki wydobył się z jego gardła, na pewno usłyszano nawet za murami grodu. Młody wieśniak nie czekał na wiwaty tłumu czy inne dowody uznania – gdyby miał mu kto przyklasnąć – wstał płynnym ruchem i runął na towarzysza giganta. Bandytę sparaliżowało. Wprawdzie tylko na krótko, wystarczyło to jednak, by było już za późno na podjęcie próby odparowania ciosu. Zimny metal bez przeszkód zatopił się w jego trzewiach, zbrojny z jękiem zwalił się obok olbrzyma.

Bella patrzyła na to wszystko z otwartymi ustami. To nie był mierny szermierz, jakiego znała, to nie był zwykły wieśniak z imperialnej dziury, jakiego znała. Kharski zbój miał rację – tak sprawnie, z taką lekkością i bez zbędnych ruchów mógł walczyć wyłącznie Mistrz Miecza. A to było absolutnie niemożliwe!

Przecież na własne oczy widziała Drąga na ćwiczeniach. Widziała, jak były terminus Mistrza Miecza z łatwością rozkładał go na łopatki, wyrażając przy tym jednoznaczną opinię o jego marnych umiejętnościach posługiwania się orężem. A jednak teraz ruchy chłopaka oraz sprawność we władaniu mieczem przypominały to, co pokazywali wędrowni aktorzy, odtwarzając najsłynniejsze walki Mistrzów Mieczy.

W tym momencie Bella przypomniała sobie pewną historię, którą dość często pokazywano w przedstawieniach objazdowych teatrów. Historia działa się bardzo dawno temu, kiedy to jeszcze nie potrafiono wytwarzać takich jak dziś twardych metali. Ówczesne miecze bardziej przypominały duże sztylety, a ich ostrza mógł byle kto zgiąć gołymi rękami.

W pewnej wiosce na skraju pustyni żył lud niechętny przemocy, tyle że sąsiednia osada inaczej patrzyła na życie. Regularnie napadała na nich i na inne wioski, zabierając żywność oraz co piękniejsze dziewki. Pewien młodzian miał jednak tego dość i ruszył na pustynię błagać boga wojny o dar, który pozwoliłby przegnać bezlitosnych bandytów.

Po siedmiu dniach wędrówki ledwo żywy dotarł do świątyni. Pośród martwej spiekoty toczyło się tam bajeczne życie. Tłustych kapłanów rozpieszczały piękne kobiety, które nie tylko poiły ich najlepszymi nektarami tego świata, nie tylko karmiły najlepszymi owocami tego świata, ale też nader ochoczo rozchylały przed nimi uda.

Ledwo młodzian przekroczył próg zbawczo chłodnej budowli, otoczył go wianuszek pięknych służek. Odmówił wszystkich proponowanych mu łakoci oraz rozrywek i udał się prosto do ołtarza. Tam padł plackiem i zaczął głośno prosić Gronsfa o pomoc. Bóg najwyraźniej miał dobry humor albo podziwiał determinację młodzieńca – ten element opowieści zmieniał się w zależności od trupy teatralnej – gdyż od razu odpowiedział na jego wezwanie.

Skończywszy opowiadać o złych sąsiadach, wędrowiec usłyszał niewyraźne mamrotanie boga – w tym punkcie wszystkie przedstawienia były zgodne: śmiertelnik nie widział twarzy boga, słyszał tylko jego głos. Chwilę trwało, nim bóg oznajmił, że zastanowi się nad jego prośbą.

Wędrowiec z pokorą przyjął wolę boga i czekał. Czekał u stóp ołtarza, odmawiając wszelkich rozkoszy, jedynie pijąc wodę i jedząc małe kawałki suszonego mięsa. Czekał tak siedem dni i nocy.

Ósmego dnia Gronsf ponownie przemówił. Oznajmił, że pomoże uwolnić wioskę od dręczycieli. Przy czym nie zrobi tego osobiście, młodzian sam musi to zrobić. W tym celu podarował mu miecz, jakiego świat jeszcze nie widział. Mógł on z łatwością niszczyć inne miecze, przepoławiać tarcze, jakby te były zrobione z liści, i odrąbywać po dziesięć głów naraz. Wędrowiec dostał też drugi prezent – umiejętność mistrzowskiego posługiwania się owym orężem.

Zanim młodzian udał się w powrotną drogę, bóg oznajmił, że jeżeli chce, by jego lud nigdy więcej nie uległ brutalnym sąsiadom, muszą oni co zimę urządzać pojedynek dwóch najlepszych spośród najlepszych swych wojowników. Śmierć słabszego z nich miała im zapewnić boską przychylność i niezbędną siłę rozprawiania się z wrogami.

Kiedy młodzian wrócił do swoich, sam jeden udał się do wioski bandytów. Bez wysiłku wyrżnął wszystkich tamtejszych mężczyzn, uwolnił siłą wzięte branki, a wdowy i dzieci pokonanych wziął do niewoli.

Po triumfalnym powrocie Mistrza Miecza starszyzna uradziła, że posłuchają woli boga wojny i co zimę będą mu składać dziękczynną ofiarę. Imiona walczących miały być na wieki wyryte na specjalnie wybudowanej ścianie bohaterów.

Mała wioska przez dwa tysiąclecia rozrosła się do rozmiarów sporego imperium, w którego skład wszedł gród Belli, a zaszczytna walka o miano imperialnego Mistrza Miecza z biegiem czasu przerodziła się we współzawodnictwo z rozbudowanym systemem eliminacji. Przechodząc kolejne etapy śmiertelnej rywalizacji, nawet średnio rozgarnięty wieśniak, taki jak Wpierwoj, mógł sięgnąć najwyższego zaszczytu. Tego przywileju nie mogli dostąpić jedynie kobiety i niewolnicy. Bella słyszała też po wielokroć, że krainy, które przejęły zwyczaj walki o miano Mistrza Mistrzów, również rozrosły się w swych granicach. Najpotężniejsza z tych krain od południa graniczyła z Imperium, ostrząc sobie apetyt na żyzne i bogate ziemie sąsiada.

Czyżby siedemnastoletni chłopak z mało ważnego pogranicza, żyjący w dość typowej na środkowym wschodzie osadzie, otrzymał dar od boga wojny? Czy kiedy Bella się obudziła, kochanek właśnie skończył z nim rozmawiać? Zadając sobie te pytania, dziewczyna przypomniała sobie jeszcze jedną opowieść.

Historia mówiła o ojcu dość licznej rodziny. Jego dzieci zapadły na tajemniczą chorobę i kolejno gasły na oczach rodziców. W odróżnieniu od pierwszego Mistrza Miecza mężczyzna nie poszedł na pustynię ani nie modlił się w świątyni. Siedząc dniami i nocami przy chorych synach i córkach, nieustająco błagał Uottne, boginię losu, o łaskę ich uzdrowienia.

W końcu, pewnego wieczoru, bogini odezwała się do niego. Kazała mu wybrać: albo w mgnieniu oka uleczy dzieci, ale już nigdy więcej mu nie pomoże, albo zrobi z niego maga, którego specjalnością będzie odkrywanie magicznych talentów u reszty mieszkańców Błękitu. Oznajmiła mu, że cała ósemka bogów postanowiła, iż świat zapełni się magami, którzy po przejściu rytuału inicjacyjnego będą mogli posługiwać się specjalnymi talentami, o jakich nikomu się nie śniło. Mając moc widzącego maga, będzie w stanie natychmiast rozpoznać wybrańców losu, jednocześnie wiedząc wszystko o tym, jak posługiwać się danym rodzajem magii. Upewniła go, że jedną ze specjalizacji jest umiejętność leczenia. Mężczyzna zastanawiał się tylko przez chwilę i wybrał magiczny dar.

Jeszcze tego samego dnia ruszył w drogę na poszukiwania maga zdrowia. Kiedy już zaczął tracić nadzieję na jego znalezienie, czterdziestej nocy rozpoznał go w pewnym młodzieńcu. Gdy ten obiecał pójść z nim do chorych dzieci, wyzwolił jego moc. W drodze do domu nauczył go zasad posługiwania się mocą. Wolą Ośmiu mag od razu posiadł moc piątego poziomu, dlatego po drodze uleczył wiele osób, którym szamani w żaden sposób nie mogli dotąd pomóc. Mężczyzna ucieszył się, że nie był igraszką bogów, o co podejrzewał ich w chwilach zwątpienia.

Powrócił jednak za późno – wszystkie dzieci już nie żyły. Z początku poczuł się oszukany, ale w końcu zrozumiał, że taką musiał złożyć ofiarę za niezwykły dar. Więcej dzieci nie spłodził, tak samo jak inni Magowie Magów, jak ich z czasem nazwano.

Taki był początek zaistnienia magów na Błękicie.

Przypomniawszy sobie obie opowieści, Bella pomyślała, że wybranek serca też mógł otrzymać dar od któregoś z bogów – dar, który pozwalał mu tak znakomicie władać mieczem i jakby od niechcenia zabijać Kharsan.

Tymczasem bandyci z prawej zbliżyli się do skrzyżowania na odległość połowy domu. Stanęli, wyciągając przed siebie ostrza. Przyjęli obronną postawę, tak jak ich towarzysze z naprzeciwka. Chociaż nie widzieli klęski olbrzyma, słyszeli jego jęki, więc dla wszystkich było jasne, kto wygrał starcie, i napastnicy stali się niezwykle ostrożni.

Wojownicy idący od strony bramy wychodzącej w kierunku Imperium stanęli półtora domu od skrzyżowania. Oni również przybrali postawę obronną. Tak szybkie rozprawienie się z ich towarzyszami musiało zrobić na nich oszałamiające wrażenie.

Młodzian spojrzał na pokonanego wielkoluda. Ten, wijąc się z bólu, mimo wszystko próbował doczołgać się do olbrzymiego miecza leżącego dwa kroki dalej. Miecz zwycięzcy spadł nagle na rękę sięgającą po oręż, jednym ciosem odcinając dłoń. Narzeczony nadepnął na drugą dłoń i również ją odciął. Wielkolud zaryczał jeszcze głośniej – w przerwach między jękami obrzucał swego kata stertą najgorszych bluzg.

Bella, dziwiąc się samej sobie, nabrała przekonania, że Kharsanie mają się czego bać i że Pier rozprawi się z nimi wszystkimi bez szczególnego wysiłku. Ucieszyła się, że dla wielu z nich śmierć nie będzie zbyt przyjemna. Jej otumaniony magią umysł zaczął śpiewać pieśń zwycięstwa.

Dobry nastrój, jak szybko się pojawił, tak szybko przygasł za sprawą dwóch nowych postaci wyłaniających się zza mgły. Idący od wschodu Kharsanie znacząco się wyróżniali. Dobry nastrój Belli popsuł przede wszystkim jeden wojownik – bojowy mag!

Jeszcze było za daleko i zbyt mgliście, by rozpoznać, którego rodzaju jest to mag, ale Bella podejrzewała, że nie on mącił w głowach tubylców. Skupiony na usypianiu całej wioski raczej byłby zbyt łatwą ofiarą dla Mistrza Miecza. Pomyślała „raczej”, gdyż nie mając wiedzy o magu umysłu, niczego nie była pewna. Jedyne, czego była pewna, to tego, że żadnego maga nie należy atakować frontalnie. Tak też zapewne pomyślał Pier, gdyż po krótkim wpatrywaniu się w śmiertelnie groźnego przeciwnika odwrócił się na pięcie i ile sił w nogach pobiegł za róg, gdzie czekało na niego trzech zbrojnych.

Walka była równie krótka, jak poprzednie, ponownie wprawiając Bellę w zdumienie. Z wyżyn strzechy stodoły widziała, jak wojownicy z naprzeciwka wyraźnie zadrżeli. Po krótkich szeptach jeden z nich sięgnął po róg i zadął dwa razy krótko i raz długo. Z całą pewnością nie wróżyło to niczego dobrego. Wkrótce dziewczyna usłyszała wiele skrzypiących drzwi domostw, stodół czy też furtek zagród.

Tymczasem mag z towarzyszem zbliżali się żwawym krokiem.

Drugi Kharsanin nie był magiem, ale jego uzbrojenie robiło spore wrażenie. Cały tułów chroniła błyszcząca złotem lamelkowa zbroja, metalowe naramienniki wystawały poza ramiona. Bella widziała już kiedyś taką zbroję na wojowniku przejeżdżającym przez ich osadę. Ów wojownik zginął ponoć w jednej z czterech wyrżniętych wiosek. Była to magiczna zbroja, której nie zniszczy żaden zwykły miecz ani nie przebije strzała, a nawet oszczep. Hełm z ozdobnymi skrzydełkami po bokach również wyglądał na magiczny. Taki pancerz kosztował majątek i byle żołdak nie mógł go nosić. Bella podejrzewała, że pod względem umiejętności ten zbrojny dorównuje jej kochankowi, o ile nawet go nie przewyższa. Uświadomiła sobie, że takich wojowników musiało być więcej, gdyż drugiego maga na pewno też dobrze chroniono.

Tajemnica wyrżnięcia w pień czterech wiosek nabrała teraz pełnego kształtu. Tylko gród broniony przez kilku magów z setką dobrze wyszkolonych wojowników miał jakieś szanse oprzeć się takiej potędze. Jej ukochany nie był jednak ani magiem, ani tym bardziej setką wojowników.

Przed oczami Belli stanął kharski harem, a raczej dom uciech, do którego ją zaciągną.

Kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk rogu, pogromca bandytów dłuższą chwilę wpatrywał się w przeciwników, by bez ostrzeżenia z chyżością górskiego jelenia przebiec na drugą stronę alei i zaatakować ich z marszu.

Ponownie niemal bezgłośnie starł się z wrogami Imperium. Dwa gardła i dwa rozprute brzuchy wymownie świadczyły o dysproporcji w umiejętnościach.

Nagle Bella poczuła szarpnięcie. Miecz wyrwał się z jej ręki i poszybował na ziemię. Gdy odwracała wzrok od ukochanego, już wiedziała, jakim talentem władał mag. Potrafił przemieszczać przedmioty, co czyniło z takich jak on najgroźniejszych spośród bojowych magów. Magowie jego pokroju mogli przesuwać siłą woli nie tylko miecze, ale i ciężkozbrojnych wojowników czy też wielkie zwierzęta. Mogli, o ile dysponowali piątym lub wyższym poziomem magicznej siły. Magowie mniej utalentowani mogli proporcjonalnie mniej udźwignąć i przenieść na mniejszą odległość.

Dziewczyna już wiedziała, jaką mocą dysponował mag, nie znała jedynie jego siły. To, że nie uniósł jej i nie puścił, by połamała sobie kark, o niczym jeszcze nie świadczyło. Już wcześniej jeden ze zbójów wyraził chęć wzięcia jej w jasyr, mag również mógł mieć na to ochotę, na tę chwilę zadowalając się pozbawieniem jej ostrego narzędzia mordu.

Narzeczony zerknął na leżący na ziemi miecz, a potem na nią. Chciała krzyknąć „uciekaj”, ale i tym razem nie mogła przezwyciężyć magicznej siły ściskającej gardło. Nie usłyszawszy jej niemego wołania, chłopak spokojnym krokiem wkroczył na główną aleję. Gdy doszedł na jej środek, stanął nieruchomo ze spuszczonym ostrzem miecza w jednej ręce i kharskim sztyletem w drugiej.

Bella zamarła, wstrzymując oddech. Narzeczony właśnie popełnił największy tego dnia błąd. Zwykły wojak, a nawet Mistrz Miecza tak groźnego maga zabić mógł jedynie z zaskoczenia, z całą pewnością nie stając z nim twarzą w twarz.

Kharski mag zatrzymał się jakieś osiem kroków od umierającego powoli olbrzyma – wyciągnął rękę w geście korzystania z mocy, ale nic się nie stało. Po chwili jego ręka powędrowała do poły skórzanej zbroi i wyjęła ze specjalnego uchwytu metalową szpilę. Takich szpil miał na sobie ponad trzydzieści. Typowa broń magów przeciwwagi wystrzeliła z otwartej dłoni.

Szpila nie wbiła się jednak w pierś niepokonanego dotychczas młodzieńca, śmignęła o włos od jego ramienia, które wraz z całym ciałem w uniku przemieścił nieco w lewo. Chwilę później dłoń ze sztyletem wystrzeliła do przodu.

Sztylet również nie dopadł swej ofiary. Jakieś dwa kroki od maga zawisł w powietrzu, by po chwili zawrócić i poszybować ku młokosowi. Kochanek Belli nie stał w miejscu, więc i tym razem ostrze chybiło celu. Nie poleciało jednak gdzieś dalej, poza młodzieńca, gdyż ten chwycił sztylet w locie, tuż przy swym prawym ramieniu.

Kolejny raz śmiertelnie groźna broń poszybowała ku magowi i kolejny raz sztylet zawisł w powietrzu. Tym razem jednak, zamiast zawrócić, upadł na aleję.

Chwilę później, jakby w zwolnionym tempie mag osunął się i zwalił na glebę z mieczem wystającym z szyi.

Bella nie mogła uwierzyć – młody wieśniak, który jeszcze dwa dni temu zwoził zboże z pola i który ku jej uciesze wymyślał historie o niezwyciężonych wojownikach, właśnie pokonał najgroźniejszego z bojowych magów! I to jak pokonał! Historia tego pojedynku, o ile jakikolwiek jej świadek przeżyje, będzie opowiadana bardzo długo we wszystkich krainach.

Drąg tylko przez chwilę napawał się zwycięstwem, ruszył naprzód, sięgnąwszy po drodze po inny miecz. Wojownik w złotej zbroi przybrał obronną postawę, raz groźnie machnął mieczem i czekał na ruch przeciwnika.

Młodzian, zbliżywszy się na długość trzech mieczy, potknął się. Miecz wypadł mu z prawej ręki. Bella zamarła. Kharski wojownik tylko na to czekał – rzucił się na młokosa, próbując jednym mocnym pchnięciem wtopić miecz w jego ciało. O dziwo chłopak, zamiast nadziać się na ostrze, przeszedł obok, prawą ręką chwytając wyciągniętą dłoń zbrojnego. Trzymając w lewej ręce krótki miecz, Pier uderzył przeciwnika w pachę. Metal zatopił się po rękojeść. Był to ten sam miecz, który wcześniej wypadł mu z prawej ręki.

Bella zrozumiała, że kochanek oszukał wroga, jedynie udając potknięcie, tak jak wcześniej oszukał maga, śladem sztyletu natychmiast rzucając mieczem. Zagranie godne Mistrza Miecza. Ponownie zadała sobie pytanie, jak siedemnastolatek posiadł taką wiedzę. Chociaż raczej znała już odpowiedź, wiedziała, że na poznanie szczegółów przyjdzie jej jeszcze poczekać, bo licznie pojawiający się na ulicy Kharsanie, zbijając się w grupki, zbliżali się do głównej areny walk. Świadkowie masakry, którzy wcześniej przyszli z zachodniej części grodu, teraz ostrzegali towarzyszy:

– Mistrz Miecza! Jebany Mistrz Miecza przebrał się za wieśniaka! Musimy działać ramię w ramię, tylko tak zabijemy skurwysyna!

Kharsanie myśleli, że zostali oszukani i wpadli w pułapkę, ale Bella znała prawdę – jej narzeczony był zwykłym wieśniakiem… przynajmniej był nim jeszcze wczoraj.

Mając z wyżyn stodoły doskonały widok, obserwowała rzeź, jaką zgotował im młokos, który przecież dopiero niedawno zaczął wyrastać na mężczyznę.

Kiedy została ich jakaś czwarta część, a młody tubylec nie wydawał się ani zmęczony, ani też raniony, Kharsanie w panice rzucili się do ucieczki.

Pier pognał za nimi, znikając narzeczonej z pola widzenia.

Postanowiła poczekać na koniec walk na słomianym dachu. Jednak kiedy z umysłu opadła mgła, tkana przez kharskiego maga, zaczęła martwić się o rodzinę. Zeszła z dachu i pobiegła do domu.

 

II

Mury warowni Lorda Rhostensa rosły w oczach. Bella widziała je kilka razy, kiedy wraz z rodzicami przyjeżdżała do warowni na targ, i za każdym razem robiły na niej wrażenie. Jednak nie dzisiaj – dzisiaj coś innego zaprzątało jej umysł – nie mogła się powstrzymać i po raz setny, a może tysięczny, myślami wróciła do minionych tragicznych wydarzeń.

Zarżnięto całą jej rodzinę, nie oszczędzając nawet jedenastoletniej siostry, którą najwyraźniej uznano za zbyt młodą, by ją zniewolić. Kiedy zobaczyła zakrwawione ciała dziadków, rodziców, braci i siostrzyczki nie zapłakała, przynajmniej nie wtedy. Mocniej ścisnęła rękojeść krótkiego miecza i ruszyła dobijać rannych Kharsan, których wielu leżało na ulicach grodu. Zapłakała dopiero wieczorem, kiedy zginął ostatni bandyta – a ponoć zginęli wszyscy – i płakała jeszcze przez dwa dni i trzy noce. Jednak to nie rodzina była główną przyczyną tak długiego płaczu, tylko „ten niedojrzały gnojek, któremu miecz rzucił się na mózg” – jak to głośno wyraziła, kiedy w końcu dotarło do niej, że Pier już więcej nie chce mieć z nią nic wspólnego.

Uganianie się za resztkami bandytów zajęło ich pogromcy cały dzień. Odcięci od koni, pieszo nie mogli daleko zawędrować. Kolejnym chętnym na łupieżcze wyprawy powinno dać wiele do myślenia to, że nikt nie wrócił do domów. Chociaż… kto ich tam wie.

Skąpany we krwi Drąg oświadczył nielicznym ocalałym mieszkańcom osady, że zamierza zostać imperialnym Mistrzem Miecza i dlatego wybitym w pień rodzinom zabiera wszystkie cenne rzeczy. Uratowanym wcale się to nie podobało, ale wystarczyło jedno zimne spojrzenie błękitnych oczu, by uświadomili sobie, że żadna dyskusja nie wchodzi w rachubę.

I żadnej nie było – były kochanek Belli odwrócił się na pięcie i całą noc gromadził dobra na czterech wozach. Cenne naszyjniki, pierścienie i inne ozdoby nie zajęły wiele miejsca. Najwięcej zajął oręż Kharsan i współplemieńców. Wioska nie była bogata, dlatego młodzian zabrał też prawie wszystkie konie oraz całe bydło. Zgromadzony majątek zdecydowanie powinien wystarczyć na wniesienie opłaty za dostąpienie zaszczytu walki z okręgowym Mistrzem Miecza.

Wyjątkowo rzadko zdarzało się, by ktoś od razu wyzywał na pojedynek samego Mistrza, zazwyczaj najpierw rzucano rękawicę następcom. Nie dość, że tak było taniej oraz walczyło się z nie zawsze dobrze wyszkolonym rywalem, to nim podejmowało się kolejny krok ku chwale i sile Imperium, można było podpatrzeć różne techniki walki u Mistrza i innych następców. A jeżeli w przeciągu kilku zim nie czuło się na tyle mocnym, by wyzwać Mistrza Miecza na święty pojedynek, można było odejść z honorem i uczyć wieśniaków sprawniejszego władania wszelką bronią. Tacy nauczyciele byli ważni dla Imperium, gdyż podwyższali zdolność bojową jego mieszkańców oraz pozwalali dojrzeć kolejnym pokoleniom młokosów marzących o zostaniu Mistrzem Miecza do bardziej świadomej decyzji, czy na pewno powinni podążyć drogą miecza.

Z rzezi w całości ocalały w wiosce jedynie trzy rodziny. Poza nimi jeszcze trzydzieści jeden osób. W większości były to młode kobiety, które związane i zakneblowane czekały poza grodem na zabranie w głąb Kharsy.

Tak mała liczba osób, i to w zasadzie bezbronnych, nie mogła pozostać w osadzie. Tym bardziej nie mogła, gdy pogromca górali oświadczył, że z samego rana ruszy do miasta. Postanowiono więc, że wszyscy udadzą się do rozsianych po okolicy krewnych.

Bella miała ciotkę w warowni, dlatego towarzyszyła niedoszłemu mężowi w drodze do stolicy okręgu. Rytuał związany z pogrzebaniem ich rodzin zostawiali na głowach niedobitków. Nie mogąc powstrzymać się od płaczu, chciała zrozumieć, czemu ją odrzucił. Posunęła się nawet do groźby popełnienia samobójstwa, ale kochanek był nieubłagany – nie tylko nie wytłumaczył się ze swej niezrozumiałej decyzji, ale i nie powiedział, skąd się wzięły jego niesamowite umiejętności władania mieczem. Zimny niczym górski strumień po prostu zebrał się w drogę i było widać, że ani trochę nie przejmuje się tym, czy będzie mu towarzyszyła.

Dwa dni zajęło Belli przyjęcie do wiadomości, że młody wojownik zmienił się nie do poznania, i wcale nie chodziło wyłącznie o jego umiejętności władania mieczem, ale o całą postawę. Jak dla niej, narzeczony umarł wraz z większością mieszkańców grodu.

Spowalniana przez bydło podróż zajęła im kilka dni. Może dobrze się stało, gdyż miała czas chociaż po części dojść do siebie po stracie nie tylko wspaniałego kochanka, ale przede wszystkim rodziny. Nie miała wątpliwości, że bóg nowego życia weźmie pod uwagę ich godne i sprawiedliwe życie i zadba o ich przyszłość, czy to w nowych wcieleniach, czy też zapraszając do ogrodów wiecznego szczęścia. Niemniej taka ogromna i nagła strata zawsze odbijała się w duszy smutnym echem. Bella wiedziała, że nie powinna bronić się przed tymi uczuciami.

Czas zrobił swoje i nim dojechali do bramy miasta, zdołała uspokoić targające nią emocje, jednocześnie czując w głębi, że smutek jeszcze długo będzie jej towarzyszył.

Mieszczanie nie mieli pojęcia, kto zbliżał się do miasta. Niepokonany od dwunastu zim okręgowy Mistrz Miecza również – nikt nie wyprzedził w podróży Belli i Piera. Mieszkańcy wiosek, w których zatrzymywali się na noc, najpierw ze zdumieniem patrzyli na osobliwą procesję, a gdy poznawali przyczynę wędrówki, patrzyli na młodego kandydata na Mistrza z wielką pokorą. Dzieciaki słuchające opowieści Belli wybałuszały oczy, starsi z niedowierzaniem kiwali głowami, gdyż pokonanie maga oraz wojownika w magicznej zbroi wydawało się niewiarygodne. Jednak dwie magiczne zbroje, które wszyscy widzieli na jednym z wozów, stanowiły dostateczne świadectwo.

„Podła szuja” – jak myślała teraz Bella o byłym kochanku – nie wtrącał się do jej opowieści. Jeżeli Drąg rozmawiał o czymś z tubylcami, to jedynie o sprzedaży bydła, koni i broni. W jednej z wiosek stolarz zrobił pod jego okiem drewnianą skrzynkę z drogiego drewna jasnorzębu na miecz olbrzyma. Nim dojechali do miasta, dupkowi udało się sprzedać większość bydła, połowę uzbrojenia i kilka koni. Tych ostatnich sprzedał tak mało, gdyż miejscowym raczej ich nie brakowało, za to pieniędzy – i owszem.

W ostatniej wiosce zgnilec zostawił konie oraz resztki bydła pod opieką wieśniaków, mówiąc, że przyśle po nie kupców z warowni. Nim wyruszył, ubrał się w najlepsze ubranie, jakie kilka dni temu znalazł w rodzimym grodzie; założył też magiczną zbroję, na plecach zaś zawiesił dziwny miecz, który wcześniej musiał należeć do jednego z pokonanych bandytów; na stopy włożył dziwnie wyglądające buty. Na koniec dosiadł najlepszego ogiera, również należącego wcześniej do jednego z napastników. Bella wsiadła na kozła pierwszego wozu, wodze koni drugiego młokos przywiązał do jej wozu i tak ruszyli do miasta.

Śnieżnobiały kot zdrajcy wyciągnął się na płachcie za jej plecami, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jakim podłym gnojkiem okazał się jego pan.

Kolejna rzecz, której Bella nie rozumiała – wobec niej i mieszkańców wioski Drąg był jak sopel lodu, ale przy puszystym, czworonożnym łowcy gryzoni cały miękł. A to podobno kobiety trudno zrozumieć. Nieważne… wkrótce zadufany w sobie małolat zginie z ręki prawdziwego Mistrza Miecza. A jeżeli bóg wojny ma inne plany… No cóż, i tak ich drogi rozejdą się zaraz za bramą miasta – spokojnie może już teraz zacząć wymazywać z pamięci wrednego kmiotka.

 

Charika

 

 

I

Brama miasta stała otworem, świadcząc o spokoju panującym w grodzie i jego okolicach. Nikt nie spodziewał się ataku, za to jak najbardziej spodziewano się podróżnych – zarówno zapowiedzianych, jak i niezapowiedzianych.

Dzisiaj z coroczną wizytą powinien przyjechać ważny dla okręgu kupiec wraz z małżonką. To dlatego Charika, starsza żona Mistrza Miecza, w towarzystwie służki oraz niewolnicy zbliżała się do bramy. Dama Miecza wyszła naprzeciw siostrze, żonie owego kupca. Szwagra do warowni sprowadzały interesy, małżonkę zaś zabrał przy okazji. Gdyby nie to, że Charika miała za męża wielce szanowanego obywatela Imperium, kupiec zapewne przybyłby sam.

Żona Mistrza Miecza, jako wpływowa osoba w mieście, wcale nie musiała witać ich u bram, zrobiła to jednak z wielką ochotą, przełamując monotonię podobnych do siebie dni. Dzieci pozostawione pod opieką młodszej żony nie nabroją przecież bardziej niż zwykle. Mając czyste sumienie, z wysoko uniesioną głową zbliżała się do wewnętrznej bramy miasta.

Za zewnętrzną bramą dwóch miejskich żołnierzy nie pozwalało wypełnionym po brzegi wozom przekroczyć bramy miasta. Czepiając się byle głupstwa, czekali, aż wieśniacy zrozumieją, że jeżeli chcą jeszcze dziś wwieźć ziarno do grodu, muszą wręczyć łapówkę. Wieśniacy zaś mieli nadzieję, że skoro część worków stanowiących imperialny podatek trafi do lordowskich spichlerzy, zostaną wpuszczeni bez dodatkowych opłat. W końcu ugięli się i kilka monet, w niezbyt dyskretny sposób, zmieniło właściciela.

Dowódca warty nie poświęcił tej scence choćby ziarenka uwagi, drzemiąc w spokoju na zydlu wyściełanym miękkimi poduszkami. Stojący u jego boku żołnierz, dotychczas ze znużeniem patrzący na kamratów, kątem oka zauważył nadchodzącego właśnie ważnego gościa. Pospiesznie szturchnął solidnie przełożonego, błyskawicznie go budząc.

Po krótkiej chwili, potrzebnej na otrzeźwienie i powrót do rzeczywistości, dowódca zerwał się na równe nogi i nisko skłonił przybyłej.

– Witaj, kai – uprzejmie przywitała się Charika.

– Wyrazy szacunku, Damo Miecza – odpowiedział niezwykle uprzejmie. – To dzisiaj przybywa szanowny Kwitenttos z małżonką?

– Tak, to już dzisiaj. A tutaj, jak widzę, panuje spokój.

– W rzeczy samej, pani. Jest tak spokojnie i nudno, aż oczy same się kleją.

Oboje uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem.

Załadowane do granic wytrzymałości wozy minęły rozmówców ze zgrzytem. Charika wiedziała, że w najbliższym czasie wiele takich transportów zapełni lordowskie i kupieckie spichlerze. Tym właśnie była podyktowana wizyta szwagra. Przy okazji kontroli jakości zamówionego ziarna kupował też jedne z najlepiej garbowanych skór w Imperium, a także rzadkie futra górskich zwierząt oraz parę innych rzeczy, na których sporo zarabiał.

– Dobrze, że nie pada, zawsze to przyjemniej wędrować suchym traktem – zauważyła Charika.

Zanim tradycyjnie zapyta o jego żonę, a potem przejdzie do światowych plotek, wiedziała, że rozmowę należy zacząć od kwestii pogody.

Dowódca warty, jeden z pięciu synów z domu Azzarusów, też znał zasady uprzejmej konwersacji, a przede wszystkim znał swoje miejsce w szeregu.

– A tak… i chociaż nieco się ochłodziło, nie powinno padać aż do dnia miecza.

– To całkiem miło ze strony bogów – odparła, dziękując im w duchu. – Ponieważ najbliższy pojedynek odbędzie się dopiero następnego dnia miecza, jak dla mnie może padać choćby od jutra, byleby wtedy nie lało.

– Dla Mistrza Miecza to żadna przeszkoda – kai powiedział to z wielką estymą – ale dla świadków jest to pewna niewygoda.

– Muszę przyznać, że Gronsf jest nam łaskaw i zazwyczaj w czasie pojedynków jest sucho.

– Chwała mu za to – szybko odparł dowódca. – Pogoda pogodą, ale jak mniemam, szwagier zmartwi się, że tym razem nie trafi na święty pojedynek?

– Na pewno się zmartwi. Ponoć lubi styl walki mego męża i po pojedynku zawsze z wielkim zapałem rozprawia z nim o pchnięciach i zasłonach, których był świadkiem. Mówię „ponoć”, ponieważ słuchając, jak opowiada o innych pojedynkach, przypuszczam, że bardziej lubi pewnego rdzawowłosego Mistrza Miecza z Haizell.

– Milady, jedno nie wyklucza drugiego, można doceniać style wielu mistrzów.

– Przemyślę twe słowa, dowódco – odparła. – A co słychać u małżonki? Czy…

Lady Charika przerwała, zauważywszy zbliżającą się do miasta postać na szlachetnie wyglądającym rumaku.

Warownia została wybudowana na niewielkim wzniesieniu, wokół którego płynęła nieduża rzeka. Każdy wędrowiec musiał więc najpierw wspiąć się po łagodnym zboczu. Stojącym przed wewnętrzną bramą grodu przybysze ujawniali się dopiero w ostatniej chwili.

Oczywiście żołnierze na blankach mieli doskonały widok na rozległą przestrzeń wokół umocnień, ale nikt z nich nie uprzedził kai o niezwykłym podróżnym. Niezwykłym dla Damy Miecza, ale najwidoczniej całkiem zwykłym dla żołnierzy, którzy przecież niejedno widzieli i zapewne byle głupstwem nie chcieli zawracać głowy dowódcy warty.

Charika przerwała w pół zdania, gdyż wyłaniający się jeździec miał na sobie oryginalny hełm ze skrzydełkami; chwilę później ujrzała niezbyt często spotykaną zbroję lamelkową. Już chciała wrócić do konwersacji, gdy nagle uświadomiła sobie, że już widziała tę konkretną zbroję – noszący ją wojownik zginął jakiś czas temu na granicy.

Widząc zdumienie na twarzy rozmówczyni, kai obejrzał się za siebie.

Do postaci na koniu dołączyły dwa konie ciągnące wóz z siedzącą na koźle młodą dziewczyną. Za nimi toczył się drugi wóz, bez woźnicy, z lejcami przywiązanymi do pierwszego wozu.

– Hm… – mruknął pod wąsem dowódca straży – może być ciekawie.

Zapewne zauważył to samo co Charika – że pod złotą zbroją krył się młokos, któremu jeszcze obca była brzytwa. Gołowąsa ubranego pod pancerzem w typowy dla tutejszych wieśniaków prosty strój ciężko było podejrzewać o zakup magicznej zbroi. Dziewczyna, wyglądająca jak tutejsze wieśniaczki, wcale nie pomagała w przypisaniu twarzy młodzieńca do kogoś znanego. Brak herbów u chłopaka zwiększył ciekawość żony Mistrza.

– Spodziewamy się wizyty znanych wojowników? – zapytała lady Charika.

– Nic o tym nie wiem.

– Stać! – krzyknął jeden ze strażników pilnujący zewnętrznej bramy. – Kim jesteś i co cię tu sprowadza?

– Jestem mieszkańcem jednej z przygranicznych wiosek, których ta tchórzliwa wesz Mistrz Miecza ma za zadanie strzec…

– Ty chamie! – przerwał mu strażnik. – Jak śmiesz plugawić imię szlachetnego obywatela?!

Charika zrobiła się czerwona na twarzy. To, co usłyszała, było niesłychaną obelgą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie miał odwagi w taki sposób nazywać Mistrzów Miecza, choćby ci zasługiwali na inwektywy. Nie znała nikogo, komu przyszłoby do głowy obrażać wybrańców boga wojny – było to dla niej niewyobrażalne.

– Będę go nazywał, jak mi się podoba, gdyż nie zasługuje na to, by nosić to zaszczytne miano.

Strażnicy byli równie wściekli jak ona. Jeden z nich sięgnął po miecz dotychczas spokojnie spoczywający w pochwie. Drugi wartownik sięgnął po opartą o mury włócznię.

– Złaź z konia, brudny wieśniaku, zaraz nauczymy cię pokory!

Biorąc pod uwagę, iż młokos miał na sobie magiczny pancerz, ich wściekłość była większa, niż podpowiadał zdrowy rozsądek.

– Spróbujcie tylko mnie tknąć, żołnierzyki od siedmiu boleści, a utnę wam ręce, jak zrobiłem to kharskim kundlom, którzy napadli na naszą wioskę.

Dowódca straży odwrócił się na chwilę do Damy Miecza.

– Proszę wybaczyć, obowiązki wzywają. – To powiedziawszy, ruszył pospiesznie ku awanturze.

Dama Miecza miała nadzieję, że da bezczelnemu robakowi solidną i bolesną lekcję pokory.

– Co tu się dzieje?! – rzucił twardym tonem kai.

– Mamy tu, dowódco, smrodojada, który ukradł zbroję bogatemu wojownikowi i myśli, że może się puszyć niczym imperialny paw – wywarczał jeden z wartowników.

– Dowódco, lepiej powiedz swoim podwładnym, że nie tak się rozmawia z ich przyszłym przełożonym – odwarknął przybyły.

– Przełożonym? Że niby ty, nikomu nieznany wieśniak, miałbyś nim zostać? – zapytał dość spokojnie kai, nie unikając przy tym wyraźnej nuty ironii.

– Kiedy sprezentuję bogom tchórzliwe truchło mieniące się Mistrzem Miecza, wszyscy żołnierze w warowni będą mi podlegać.

Jeden z wartowników zaśmiał się głośno. Charika usłyszała za plecami szepty. Kilku mieszczan, którzy kręcili się w pobliżu, również słyszało podniesione głosy i oczywiście teraz zaczęli się gromadzić, chcąc zobaczyć, co też się tu dzieje.

– Odważne słowa, przybyszu – nadal spokojnym tonem skomentował dowódca. – Myślisz, że twa magiczna zbroja pozwoli ci zabić Mistrza Miecza, który złożył w ofierze tak wielu śmiałków? Zapewniam cię, że wielu z nich miało magiczne uzbrojenie.

– Może zapytasz o to pięćdziesięciu kharskich zbójów, których wysłałem do międzyświata, a wśród których, jak widać po mnie, byli i noszący magiczne zbroje. Druga taka leży na wozie pośród innych zdartych z ich martwych trucheł.

Za plecami Damy Miecza wzmogły się szepty. Pobrzmiewało w nich wiele podziwu. Charika poczuła, jak coś zimnego pełznie jej po plecach. W tym bezczelnych szczeniaku było coś, co kazało brać go na poważnie. Nie miała pojęcia, co to było. Czy to ton, z jakim cedził słowa, czy brak reakcji na wyciągniętą ku niemu broń, ale uwierzyła w jego słowa – uwierzyła, że zabił kharskich bandytów, choć niekoniecznie aż tylu, ilu mówił. Przecież nie walczył z nimi sam. Współplemieńcy zapewne wyrżnęli większość bandytów, a on, jako jedyny, który utrzymał się na nogach, przywłaszczył sobie wszystkie zdobycze i ruszył do miasta z historią wyolbrzymiającą jego zasługi. Kto wie, może w czasie walki oberwał w głowę, bo tylko tym można wytłumaczyć jego bezczelne zachowanie.

Starsza żona Mistrza doszła do wniosku, że młokos zamiast o walce z jej mężem powinien pomyśleć o wizycie u maga, który wyleczyłby jego szwankującą głowę. Głowa chora czy nie – historia i tak obiegnie całą warownię, robiąc na słuchaczach spore wrażenie. Gdyby przyjąć na wiarę, że sam wybił tylu wrogów, byłby to wyczyn godny jedynie Mistrza Miecza, ewentualnie któregoś ze zdolniejszych następców.

Dowódca warty podszedł do pierwszego wozu, i, nie przejmując się fukaniem białego czworonoga, podniósł płótno zasłaniające wnętrze. Podszedł do drugiego wozu, również zerkając na jego zawartość. Wrócił pod bramę i oświadczył:

– Nie wygląda mi to na pięćdziesięciu wojowników, co najwyżej na trzydziestu.

– Część rzeczy sprzedałem po drodze, brzęczące monety zajmują mniej miejsca.

– Jak dla mnie i tak możesz ich mieć za mało, nawet po sprzedaniu magicznej zbroi.