Miasto - Andrzej Strumnik - ebook

Miasto ebook

Andrzej Strumnik

0,0

Opis

W powieści Miasto autor dotyka najczulszych strun życia społecznego, próbując nie tylko dokonać swoistego rozrachunku z establishmentem polityczno-biznesowym, ale również odmitologizować społeczne tabu, jakim jest władza kościelna. Obnażenie wszelkich wad świata władzy dokonane na szczęście zostało z pewną frywolnością, przez co ironia ma trochę mniejszą, bardziej stonowaną siłę rażenia.
Miasto to satyra polityczno-obyczajowa, podkreślająca purnonsens poczynań możnych tego świata, którzy dla profitów i zaszczytów zdolni są do sprzeniewierzenia się wszelkim ideałom. Mamy tu więc, mówiąc mniej elegancko, typowy wyścig szczurów, należycie spointowany w finalnej części Miasta. Walorem książki są niewątpliwie dialogi, które (na tle bezprecedensowej historii) podkreślają nie tylko absurdalność zamysłów rządzących, ale przede wszystkim obnażają wszelkie niedociągnięcia ludzkiej natury. Tematyka powieści, okraszona komediowymi sytuacjami, stanowi doskonały pretekst, aby ukazać pazerność ośrodków decydenckich, ich dążenie do rządzenia za wszelką cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej ‌Strumnik
Miasto
© ‌Copyright ‌by Andrzej ‌Strumnik ‌2012Korekta: Magdalena ‌Bojas
ISBN 978-83-7564-359-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja ‌chroniona prawem autorskim.Zabrania się ‌jej kopiowania, publicznego ‌udostępniania ‌w ‌Internecie oraz ‌odsprzedaży ‌bez zgody Wydawcy.

Motto:

„Ziemia ma ‌granice, ‌ale głupota ‌ludzka jest bezgraniczna”.

Gustaw Flaubert

Część IOczekiwanie ‌na wizytę

Gwar na deptaku, ‌zwanym ‌przez miejscowych chińską dzielnicą, ‌pobudził wyobraźnię ludzi przechodzących ‌głównym traktem. ‌Przechodnie stawiający ‌w pośpiechu ‌komiczne kroki ‌co i rusz ‌łypali ‌w stronę zaułka, jakby ‌jakiś ‌cyrk rozłożył ‌tam swe ‌miniaturowe namioty. Nienaturalny w tym ‌miejscu ‌harmider nie był jednak ‌wynikiem rozrywkowego rozprężenia, ale ‌pokłosiem konstruktywnej ‌dyskusji, która niebezpiecznie ‌zmierzała w rejony jakże odległe ‌od dobrych ‌manier.

– ‌Mejer, ‌co ty ‌mi ‌tu pieprzysz, przecież wiesz, ‌że oni ‌mają zupełnie inne priorytety ‌niż my. Myślisz, ‌że zwrócą uwagę na ‌ten ‌jarmarczny wystrój? Ich ‌technika interesuje, ‌człowieku, a nie jakieś kokardki ‌i przedwojenne falbanki. ‌

– Już ja ‌swoje ‌wiem. Trochę artystycznych akcentów ‌nie zawadzi. A poza ‌tym, ‌skąd ‌wiesz, że oni są ‌tacy nowocześni? ‌To, że ktoś ‌na co dzień ‌posługuje się wysoką techniką, ‌nie znaczy ‌wcale, ‌że ‌nie lubi tradycji.

– ‌Tradycji, tradycji. ‌Też mi ‌coś. Dzisiaj ‌liczy się nowoczesność, ‌a nie ‌głupie ‌sentymenty.

– Wiesz ‌co, Płocki, gdybym ‌cię nie znał, to ‌bym pomyślał, że spiknąłeś się z naszym burmistrzem. On też tylko by ciągle coś unowocześniał. A to nie w tym rzecz. Przecież oni tej nowoczesności mają już po dziurki w nosie.

– Chciałeś chyba powiedzieć, że po macki albo antenki – zadrwił Płocki. – Myślisz, że oni wyglądają tak jak my? Chłopie, Mars to nie Ziemia. Tam jest inaczej.

– To znaczy jak? Marsjanie kopulują czułkami?

– Oj, Mejer, Mejer. A może oni są podobni do ciebie?

– Nie może być, żeby byli tacy brzydcy – zaśmiał się Kulesza, zarażając przysłuchującą się grupkę gapiów podobną reakcją.

Mejer spojrzał z wyrzutem na Płockiego, mimo iż to nie on zamknął dyskusję zgrabną pointą. Zdenerwowany odwrócił się i zniknął we wnętrzu swego sklepiku, pozostawiając rechocący tłumek na pastwę losu. Postanowił w ciszy własnego azylu przemyśleć sprawę powitania delegacji z Marsa. A warto było się postarać. Kto wie, czy od zielonych ludzików nie będzie zależała jego przyszłość? Może Marsjanie okażą się lepszymi klientami niż ci niewdzięczni Ziemianie?

* * *

Wody Rzeczki trwały w błogim letargu, utrudniając stojącym na mostku spacerowiczom rozeznanie co do kierunku jej nurtu. Jedni twierdzili, że Rzeczka wypływa z Jeziora, drudzy – wręcz przeciwnie. Rację chyba mieli ci, którzy z sarkazmem prawili, że ten ściek płynie, jak wiatr zawieje. Tymczasem najstarsi mieszkańcy Miasta pamiętali jeszcze, jak ich babki i dziadkowie wspominali coś o planach połączenia Rzeczki z wielką Rzeką, że niby ten ściek, jak go nazywają złośliwi współcześni mieszczanie, miał stanowić część drożnego kanału, po którym coś miało pływać. Cóż to miałoby być, nikt już nie wiedział, bo przecież nawet dziecko widzi, że w tak wąskim rowie nie zmieściłaby się nawet tratwa. Co tam jednak historia. Żyć trzeba teraz, tym bardziej że doniosłość wydarzeń może wprowadzić Miasto do panteonu wielkich i znaczących miejscowości, przyśpieszając jego rozkwit i sławę aż po wieki.

Od Jeziora wiało niemiłosiernie. Burzyły się czupryny długowłosych wyrostków i snobistyczne fryzury dam. Mimo letniej pory czuło się dotyk ostrych wietrznych jęzorów, jakby nieoczekiwane natarcie tego żywiołu spowodowane było ruchem wielkich turbin marsjańskiego statku kosmicznego. Wieści szybko rozeszły się po okolicy. Kto żyw uprzątał obejście, aby obca cywilizacja nie doznała jakiegoś niesmaku. Lądowanie, a raczej wodowanie, miało się odbyć na Jeziorze, bo to jedyna płaska i duża powierzchnia w Mieście. Nikt jednak nie pomyślał, że taki kosmiczny kontakt może sprokurować jakąś groźną infekcję. Nawet zwykle upierdliwe panie z sanepidu nie wyczuły bluesa. Nie nastawiły się na obfity połów mającego przylecieć z kosmosu świństwa, tylko dalej tropiły bakterie w słabo radzących sobie pod względem ekonomicznym sklepikach. Tymczasem takie marsjańskie bakterie mogą niejednemu skrócić chodzenie po tym łez padole, chociaż rzeczone kurczliwe czepianie się tego durnego żywota do najprzyjemniejszych rozrywek nie należy. Ba, to życie jest nawet, jak mawiał poeta, podobne do niemowlęcej koszulki, czyli przykrótkie i obsrane. Bez względu jednak na to, co można byłoby powiedzieć o naszym życiu, jedno nasuwało się bezspornie. Sterylny czy wręcz nafaszerowany złośliwymi bakteriami Marsjanin może dać naszej lokalnej gospodarce solidnego kopa, przekwalifikowując Miasto w turystyczną mekkę, bo rzecz jasna na przemysłowe zagłębie, nawet z pomocą przybyszów z kosmosu, liczyć już raczej się nie da.

Od rana w magistracie trwał wzmożony ruch. Kwiat administracji biegał po korytarzach, śląc w eter polecenia do niższego personelu.

– Drogie panie, tylko postarajcie się – krzyczeli kierownicy działów. – Biurka mają być wypucowane, papiery poukładane, a pochowany po szafach sprzęt wystawiony na publiczny widok.

Drogie panie w mig natarły na parapety, ścierając kurz i podlewając kwiatki tudzież wynosząc do gospodarczego pomieszczenia wszelkie szkło w postaci szklanek, literatek, a nawet walających się – przywleczonych pewnie przez niechlujne sprzątaczki – buteleczek po antidotum na biurową chandrę. Problem był jednak w tych wszystkich faksach, komputerach i innych elektronicznych zestawach, bo instrukcje do nich już dawno powędrowały na makulaturę. Ale od czego zatrudniony w magistracie informatyk? Jak gość szanuje swą posadę, to niech się zabiera do roboty! Jednym słowem, miejska administracja postanowiła jak nigdy zewrzeć szyki i stanąć na wysokości zadania. A zadanie tym razem było wielkie. Wszak nie co dzień szacowne mury magistratu mają gościć Marsjan.

* * *

Bazyli Mirski rozszerzył siłą woli sklejone powieki i wyprostował kościste nogi. Zanim się zwlókł z mało estetycznego wyra, rozejrzał się trwożliwie po pokoju i w duchu zaklął: „Cóż za niesprawiedliwość. Że też człowiek musi zaiwaniać jak koń! Chromolę taki świat, który nie daje mi się wyspać”.

Chcąc nie chcąc odrzucił na bok kołdrę i wygramolił się z posłania, pokracznie siadając na skraju wersalki. Zastygł przez chwilę w dziwacznej pozie, próbując przypomnieć sobie wczorajszy dzień. Delikatne mrowienie w piętach, jakie w jego przypadku było dowodem na powstawanie pod czaszką procesów myślowych, dało mu do zrozumienia, że wczoraj musiało zajść coś ważnego. Inaczej pewnie powlókłby się do łazienki, jak to miał w zwyczaju czynić rano od prawie czterdziestu lat. Tym razem postanowił jednak, że potrzeby fizjologiczne muszą poczekać. Jeśli intuicja go nie myli, jest coś ważniejszego niż trywialne oddawanie moczu. Gdy po kilku minutach intensywnego rozmyślania ogarnął wreszcie swą sytuację, rzucił okiem na stojącą obok wersalki ławę, na której trwała w swej odwiecznej pozycji wypełniona po brzegi papierosowymi kipami popielniczka i uśmiechały się przybrudzone literatki z niedopitą podejrzaną miksturą. Z pozoru nic nie wzbudziło jego zainteresowania, więc chwycił leżącą obok gazetę i z miną konesera prześledził nagłówki. Nie widząc niczego ciekawego, posłał periodyk w kąt pokoju. Gdy już miał udać się do swej ustronnej świątyni, poczuł jakieś ukłucie, jakby ktoś próbował dać mu stosowny do okoliczności sygnał. Zaintrygowany obejrzał się i wykonał trzy leniwe kroki, aby podnieść z podłogi wzgardzony przed chwilą egzemplarz „gadzinówki”, jak prześmiewczo nazywał najpopularniejszy w mieście tygodnik. Jeszcze raz spojrzał na tytułową stronę i prześledził najbardziej rzucający się w oczy tytuł: Marsjańska wizyta na naszejziemi.

Bazyli zamknął oczy i w myślach próbował odgonić natrętną halucynację, co to czepia się go akurat dzień po przepiciu. Gdy ponownie otworzył oczy, idiotyczny tytuł dalej drwił sobie w najlepsze, próbując przetestować poczucie humoru czytającego.

Te pismaki zdurniały już do końca – przebiegło przez myśl Bazylego, który w tym samym momencie zgniótł ze złością lokalny brukowiec, formując go w zgrabną kulę. Odrzuciwszy w ten sam kąt pogniecioną gazetę, udał się do łazienki, by po powrocie rzucić się na legowisko. Postanowił, że dziś zrobi sobie wolne. Wszak robota nie zając.

* * *

Dość pokaźnych rozmiarów tłum zafalował przed magistratem, wznosząc niecenzuralne okrzyki. Biało-czerwone flagi i opatrzone prowokacyjnymi tekstami transparenty unosiły się nad głowami protestujących. Na szczęście dla władzy zgrabny szyk funkcjonariuszy straży miejskiej dość skutecznie bronił dostępu do budynku. Protestujący nie mieli jednak zamiaru szturmować wielkich stylowych drzwi urzędu. Ich celem było raczej zaakcentowanie własnego zdania na temat zbliżającej się epokowej wizyty niż wywracanie do góry nogami istniejącego ładu prawnego.

– O co im chodzi? – szepnął jeden ze strażników.

– Nie wiem, chyba nie lubią zielonych – odezwał się stojący obok kolega po fachu.

– Skąd wiesz?

– No to przeczytaj.

– „Precz z zielonymi” – przesylabizował pierwszy strażnik.

– A czytaj to: „Nie chcemy ufoludków” – zawtórował kolega.

– Rasiści – rzucił od niechcenia stojący nieopodal młody stażem stróż miejskiego porządku. – Gdyby przylecieli czerwoni, to pewnie zrobiliby jakąś procesję.

– Słuchajcie, panowie, jak to jest? Skoro Mars jest czerwony, to czemu ludziki stamtąd są zielone? – zdziwił się pierwszy strażnik.

– A jakie mają być? Zamiast krwi mają chlorofil, to są zielone – wymądrzał się najmłodszy.

– E, mądrala, jak ci dam rewir do przejścia, to zaraz przestaniesz filozofować – zmitygował go najstarszy rangą strażnik.

– Panie Kupka, a co ja takiego powiedziałem? – zaprotestował młody. – Przecież to było na biologii w gimnazjum. Chlorofil to podstawowy budulec…

– Zamknij się, młody, jak cię szef prosi. Nie każdy jest taki uczony jak ty. Chrolofol, czy jak to się nazywa, czy inne świństwo, nie ma znaczenia. My jesteśmy od pilnowania porządku, a te łajzy porządek zakłócają. Więc co, mamy pozwolić im na rozróbę?

– Ale oni nic złego na razie nie robią. Może poczekajmy? Trochę pokrzyczą i pójdą do domów.

– Tak się tylko mówi – rzekł zastępca komendanta straży miejskiej. – Na razie tylko krzyczą, a za chwilę ruszą do ataku.

Do szturmu na matecznik władzy oczywiście nie doszło, bo tłum, po opróżnieniu balastu w postaci zalegającej frustracji, dosłownie się rozpłynął. Na placu boju pozostały tylko wbite w grunt transparenty i kilka szturmówek, które miały podkreślać patriotycznego ducha w narodzie.

* * *

Burmistrz siedział zamyślony przy stole prezydialnym, bębniąc bezwiednie w jego blat. Sytuacja, przed którą stanął, zupełnie go przerastała. Wizyta Marsjan w Mieście miała być bezprecedensowa. Goście nie życzyli sobie żadnych oficjeli spoza miejsca, w którym wylądują. „Ma być tylko lokalna władza i delegacje mieszkańców”. Ultimatum było dość ostre, jednak nie do odrzucenia. „Jeśli rządzący miejscowością nie wyrażą na takie dictum zgody, to odlecimy na spotkanie innej cywilizacji” – kłuła w oczy przetłumaczona na ziemski język informacja.

Coraz głośniejsze dyskusje przybyłych do magistratu różnych oficjeli przywróciły na szczęście włodarza miasta do rzeczywistości.

– To co, drodzy państwo, proponujecie? – zagadnął burmistrz.

– Po pierwsze, nie zgadzamy się, aby jakiś kosmiczny złom wylądował na Jeziorze i wytruł nam wszystkie ryby – odezwał się przewodniczący koła wędkarskiego.

– A my protestujemy w kwestii formalnej. Nie chcemy, aby już na samym wstępie szykanowano innych. Jako przewodnicząca Związku Ochrony Praw Człowieka absolutnie nie zgadzam się z takim traktowaniem Marsjan – zagrzmiała tęgawa pani po pięćdziesiątce.

– Pani Matyldo – wtrącił burmistrz – chciałbym zauważyć, że Marsjanie to nie ludzie. Jeśli chce pani być skuteczna, to trzeba założyć Związek Ochrony Praw Marsjan.

Przez salę przetoczyła się salwa śmiechu, jednak sarkastyczny ton burmistrza nie zbił z tropu pani Matyldy.

– A co to za różnica, człowiek czy Marsjanin? A co, zielony to nie człowiek?

– No właśnie o to chodzi, że nie! – wszedł w słowo kierownik miejskiej zieleni. – Marsjanin to Marsjanin, a człowiek to Ziemianin.

– A referent ogrodniczo-warzywny to pan! – odcięła się wzburzona pani Matylda.

– À propos – ciągnął dalej kierownik zieleni miejskiej, Stanisław Ziemniak – skoro jestem już przy głosie, to chciałbym zauważyć, że ja również protestuję. Niech sobie ten latający talerz wyląduje, gdzie chce, byle nie na naszych trawnikach. Przy dzisiejszej skali zadymienia i zanieczyszczenia powietrza zielone płuca miasta powinny być wzięte pod szczególną ochronę.

– Pijesz pan do mnie? – skontrował kierownik wielkiej miejskiej kotłowni, Jan Węgielski. – Jak za bardzo dymimy, to proszę bardzo. Zaraz mogę zadzwonić do chłopaków, aby wyłączyli piec. Zobaczymy, co powiecie, jak przyjdzie zima i zaczną wam marznąć dupy.

Śmiechy i docinki zgromadzonej publiki zaczęły przybierać na sile, toteż burmistrz z lekką prośbą w głosie przemówił do mikrofonu:

– Drodzy państwo, proszę o ciszę i bardziej merytoryczną dyskusję. Inaczej nie porozumiemy się do rana.

– W takim razie może ja coś zaproponuję – odezwał się siedzący dotąd w milczeniu przedsiębiorca budowlany Jurecki. – Jak się nie zgadzacie, aby marsjański statek wylądował w mieście, to może niech usiądzie poza miastem.

– Ha, ha, ha, ale filozoficzna myśl – zaśmiał się kierownik zieleni miejskiej. – To niby gdzie mają lądować? W lesie?

– A nie w lesie, tylko nad Rzeką, na łąkach.

– Protestuję – wyskoczył ponownie z gotowym konceptem przewodniczący koła wędkarskiego Gumiak. – Jak marsjański złom zapaskudzi Rzekę, to ich świństwo wytruje wszystkie ryby stąd aż do Bałtyku.

– Panie Józefie, przestań pan, za przeproszeniem, truć. Tu nie chodzi o ryby tylko o żwir – wszedł w słowo konkurent Jureckiego, też z branży budowlanej. – Wszyscy wiemy, że taki latający talerz trochę ziemi powyrywa i zamiast pięknej łączki zostanie gotowy do eksploatacji teren. Sprytne, panie Jurecki, ale ten numer nie przejdzie.

– Panie, przepraszam, zapomniałem nazwiska – wszedł w słowo burmistrz.

– Bernacik – odezwał się budowlaniec. – Walerian Bernacik.

– Panie Bernacik, nie można rzucać bezpodstawnych oskarżeń. Skąd pan wie, że w ogóle jest tam jakiś żwir?

– Wiem, bo też mam tam łąkę, i to niedaleko pana Jureckiego.

– No tak, to zmienia postać rzeczy. To co pan na to, panie Jurecki? – zdziwił się burmistrz.

– Ależ panie burmistrzu, to jakieś bzdury. Bernacik się wścieka, bo przegrywa wszystkie przetargi. Zazdrości, że moja firma się rozwija, a on ciągle dołuje.

– Panowie, dość tego! Zakazuję wam prywatnych dyskusji. Chciałbym przypomnieć, że zebraliśmy się tu w celu przedyskutowania sprawy lądowania Marsjan.

– To może na jakichś nieużytkach? – nieśmiało zauważył właściciel największej w mieście firmy śmieciarskiej.

– Panie Piegus, pan to jak coś wymyśli, to… A może chodzi panu o nieużytki w Kalińsku? Miałby pan przy okazji ubite wszystkie śmieci. Nie musiałby pan ciągnąć na wysypisko kosztownego sprzętu, co? – zadrwił Bernacik i popatrzył z dumą na zebranych.

Jan Piegus skurczył się na krześle, jakby przed chwilą przyłapany został na podglądaniu w szatni własnej firmy zatrudnionej na czarno pracownicy. Gdy po paru sekundach lekko ochłonął, odciął się oponentowi w dość zręczny sposób.

– Panie Bernacik, proponowałbym, aby własne frustracje skierował pan w inną stronę. A jest gdzie kierować.

– Chyba nie myśli pan o mnie – Jurecki wybałuszył oczy na Piegusa.

– Ależ nie, panie Jurecki, mówię tak ogólnie.

– To jak pan mówisz ogólnie, to z łaski swojej patrz się pan w inną stronę. Mam wrażenie, że zaczynacie się mnie czepiać.

– Panowie przedsiębiorcy, dość! – Głośne napomknięcie burmistrza momentalnie uspokoiło adwersarzy. – Proponuję inne rozwiązanie, bo – powiem metaforycznie – nieużytków, poza miejskim wysypiskiem śmieci, u nas ci niedostatek. Chyba nie chcecie, aby turbiny statku kosmicznego porwały w powietrze to wszystko, co tam nazwoziliśmy?

– Panie burmistrzu, to może ja coś powiem – odezwała się milcząca cały czas starsza pani, obok której siedziały jeszcze dwie równie nadobne matrony. – Może się przedstawię. Nazywam się Leontyna Kopyć i jestem aktywistką kościelną przy naszym kole parafialnym. A te oto siedzące obok panie są moimi asystentkami w trudnej walce z rozprzestrzeniającym się po całym świecie ateizmem. Otóż chciałabym złożyć stosowne oświadczenie.

Starsza pani rozejrzała się po zastygłej w oczekiwaniu publice i charakterystycznie chrząknęła, jakby za chwilę miała zamiar wygłosić orędzie życia. Potrzymała jeszcze wszystkich przez chwilę w napięciu, rozłożyła złożoną na cztery części kartkę i zaczęła swój wywód.

– Szanowni państwo! My, wyznający jedynie prawdziwą wiarę katolicy, oświadczamy. Nie dajmy się zwieść fałszywym prorokom. Nie wierzmy w insynuacje, które zaprowadzą nas do bram piekieł. Marsjanie to fikcja! Bóg stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo, a nie jakieś zielone stwory! Protestujemy przeciwko takim niecnym praktykom. Dopóki oficjalnie nie zostanie zdementowana ta wstrętna plotka, dopóty my, katoliczki zrzeszone w naszym kole parafialnym, będziemy trwać na posterunku. Ogłaszamy od tej chwili strajk głodowy aż do skutku!

Na dowód własnej determinacji kobieta dała znak siedzącym obok „siostrom w wierze”, aby te pokazały wszystkim zebranym, że ich protest nie jest żadną dziecinadą, tylko jak najbardziej poważnym ratowaniem ludzkości przed piekielnym ogniem. Pomagierki aktywistki kościelnej wstały z krzeseł jak na komendę i uniosły ręce. W ich dłoniach ukazał się dość solidnych rozmiarów łańcuch, którego końce oplatały trzy zajmowane przez nie krzesła. Na dany przez Leontynę znak asystentki wyćwiczonymi ruchami oplotły się łańcuchami i zatrzasnęły na ostatnich ogniwach potężną kłódkę. Po chwili usiadły na swych krzesłach i zatopiły się w medytacjach. Przez następną minutę na sali zalegała grobowa cisza. Zgromadzeni usiłowali nawet nie oddychać, bojąc się, że ten upiorny sen nagle może się okazać realny. Złowrogą ciszę przerwał jak zwykle trzymający rękę na pulsie burmistrz. Wstał i dramatycznym głosem krzyknął:

– Nie, ja zwariuję! To istny dom wariatów! Proszę w tej chwili opuścić budynek urzędu!

Kobiety dalej siedziały w milczeniu, poruszając wargami i przesuwając palcami kolejne koraliki różańca. Apel burmistrza nie zrobił na nich żadnego wrażenia. Jego słowa przeleciały gdzieś obok, odbijając się od przeciwległej ściany i spadając pod nogi pilnujących porządku strażników miejskich. Najważniejszy urzędnik w magistracie skinął dyskretnie w kierunku stojącego w drzwiach komendanta straży miejskiej i zrezygnowany usiadł na ozdobnym krześle. Wykonujący polecenie komendanta strażnicy stanęli przed aktywistkami, próbując zdjąć krępujący je łańcuch. Jeden z nich, widząc fachową przeplatankę, szepnął do przełożonego:

– Szefie, to nic nie da. Trzeba przepiłować kłódkę.

* * *

Wiodąca do Jeziora ulica Wojskowa z dnia na dzień zmieniała swój wystrój. Fasady domów przybrały kolor różnych odcieni zieleni, jakby nie istniały inne barwy. Tylko jeden budynek wyłamywał się z szyku, kłując oczy rażącą czerwienią. Gdyby dom stał sobie na początku bądź końcu długiego szeregu, problem byłby mniejszej wagi. A tak zanosiło się na wielki afront, bo wywołujący spory dysonans budynek stał akurat pośrodku najstarszej ulicy w mieście. Jaskrawoczerwona elewacja stanowiła jakiś cierń w zielonym organizmie ogromnego węża. Była jak chwast, który aż się prosił, żeby go wyrwać. Niestety, właściciel domu ani myślał poddawać się ogłupiającemu ujednoliceniu, argumentując, że nie po to mamy demokrację, aby ktoś inny narzucał mu reguły gry.

– Panie Lepionka, no sam pan zobacz. Wszyscy grzecznie się dostosowali, a pan zawsze na przekór – dramatyzował naczelny architekt miejski Marceli Jawor. – No nie bądź pan taki niesolidarny. Bądź pan człowiekiem. Co o nas pomyślą Marsjanie? Że co, że nie potrafimy się porozumieć nawet w tak błahych sprawach?

– Panie kierowniku, idź pan stąd, zanim zawołam zięcia. Rozkazywać to sobie mogliście za komuny. Teraz są inne czasy. Wolno mi pomalować chatę na czerwono? Wolno! Ja nie chodzę po ludziach i nie krzyczę, żeby zamalowali tę wstrętną zieleń. Jak lubią zielony, to niech mają. A ja akurat lubię czerwony.

Dalsze argumenty już nie docierały do upartego właściciela domu przy ulicy Wojskowej. Zygmunt Lepionka wcale się nie cieszył wizytą Marsjan. Miał na ten temat własne zdanie, które zahaczało o jakąś spiskową teorię dziejów.

„Ciekawe, czemu ufoludki nie wybrały sobie innej miejscowości? Widocznie wszyscy ich pogonili. Pewnie wiedzieli coś, o czym nie wie nasza durna władza” – ironizował w myślach chodzący zawsze pod prąd mieszczanin.

Lepionka postanowił pokazać zielonym ludzikom, że nie każdy wodzony jest na postronku rządzących. Na początek przemalował fasadę własnego domu na czerwono, nie żeby tam zaraz stać w politycznej opozycji do sprawującego rządy w Mieście ugrupowania, ale tak ogólnie, żeby pokazać, że on jest inny. Później postanowił przedsięwziąć kolejne kroki, w zależności od posunięć władz. Miał zamiar robić wszystko na odwrót, niż zalecała miejska administracja.

* * *

Siedzenie w domu stało się dla Bazylego wręcz nieznośne. Postanowił sobie co prawda, że dzisiaj do roboty nie pójdzie, ale odpowiedzialna za ciągnięcie wilka do lasu natura zrobiła swoje. Bazyli Mirski wciągnął na siebie robocze ciuchy i wyszedł z mieszkania. Wielki dwukołowy wózek stał na podwórku, jakby czekał na zaproszenie do jazdy. Dochodziło prawie południe, więc dzisiaj odpuścił sobie pozamiejskie rewiry, gdzie w przydrożnych rowach i na skraju lasu często udawało mu się znajdować wyrzucane przez obywateli Miasta wszelkiego rodzaju śmieci. Łaskawy los nie sprowadził mu jeszcze na głowę konkurencji, więc często wracał z obfitym łupem w postaci butelek, złomu czy makulatury. Tym razem instynkt podpowiedział mu jednak, że peryferie Miasta mogą być czyste jak nigdy. Za to śródmieście przysporzy mu pewnie sporo radości.

„Kochane Marsjany. Dzięki nim ludziki powywalają to i owo. Bo my jesteśmy tacy eleganccy. Chcemy pokazać, że w obejściu mamy porządek” – pomyślał Bazyli.

Skrzypienie dwukółki odwracało nagminnie zajęte swoimi sprawami głowy przechodniów, wywołując na ich obliczach stosowny niesmak. Obraz myszkującego w centrum Miasta kloszarda stanowił pewnie większy zgrzyt niż skrzypienie przerdzewiałych kół pchanego wózka. Bazyli nie przejmował się ukradkowymi spojrzeniami i aroganckimi docinkami przechodniów. Już dawno przyzwyczaił się do swej dość pośledniej roli, która dawała mu skromne, bo skromne, ale jednak utrzymanie. „Żadna praca nie hańbi” – mawiał przy każdej okazji, szczególnie wtedy, gdy wraz z żebrzącymi kumplami topił w szklance często pojawiającą się chandrę. Z tych na poły filozoficznych rozmyślań wyrwał go jakiś nieprzyjemny głos.

– Gdzie leziesz, dziadygo? Tu nie wysypisko – obruszył się Jakub Mejer. – Jak szukasz śmieci, to pomyliłeś adresy.

– A może ma pan coś niepotrzebnego? Wywiozę za darmo. Po co płacić złodziejom za wywóz śmieci?

– U mnie wszystko jest potrzebne. Jak szukasz pan złomu, to idź pan do nich.

Mejer wskazał palcem na stojących w drzwiach swych sklepików Płockiego i Kuleszę i zniknął we wnętrzu własnej handlowej świątyni.

– Panie, nie gadaj pan z tym Żydem. On za darmo nie da nawet świstka papieru. Zaczekaj pan, zaraz przeglądniemy nasze magazynki. Może coś się znajdzie.

Bazyli pchał wyładowany po brzegi wózek, wstrzymując co chwilę uliczny ruch. Zadowolony obfitym połowem nie zważał na świdrujące uszy przechodniów klaksony czy wygrażanie pięściami rozsadowionych w fotelach aut wściekłych kierowców. Zanim dowlókł się do punktu skupu, było już późne popołudnie. Warto było się trochę pomęczyć, tym bardziej że w kieszeni umościło sobie gniazdko kilka pomniejszych banknotów tudzież radośnie brzęczących parę drobnych. Oczami wyobraźni już widział leżące na ladzie pobliskiego pawilonu wiktuały, które pozwolą mu się poczuć równym tym wszystkim bogatym cwaniakom. W duchu postanowił sobie, że odtąd, przynajmniej tak długo, aż nie przylecą Marsjanie, będzie odwiedzał centrum miasta.

* * *

Zgrzyt metalowej piłki przeszył salę obrad magistratu. Brutalna ingerencja brzeszczotu w święty łańcuch zupełnie nie wzruszyła kościelnych aktywistek. Te, dalej zatopione w modlitwie, ignorowały toczące się wokół nich zamieszanie. Po półgodzinnym wysiłku kilku strażników miejskich porozsiadało się wokół miejsca akcji i ze złością klęło w duchu.

– Co jest, chłopaki? Normalnie nie macie kondycji. Kto to widział, aby tak długo certolić się z jakąś głupią kłódką?

– Szefie, jak pan jest taki mądry, to proszę spróbować samemu – odrzekł zdenerwowany zastępca komendanta. – To diabelstwo jest chyba z kosmosu, bo stępiliśmy wszystkie piłki.

– No jasne! Ale ze mnie tępak. Marsjanie! – krzyknął najmłodszy stażem strażnik.

– Co Marsjanie? – zapytał naiwnie starszy stopniem kolega.

– No jak to co? Przecież to jest dowód. Ta kłódka pochodzi z Marsa. Dlatego wszystkie brzeszczoty się łamią.

– Młody, taki jesteś mądry? To przeczytaj, co tam pisze – zadrwił zastępca komendanta.

– Chciał pan powiedzieć, co tam jest napisane – odciął się młody.

– Dobra, dobra, tylko mi tu bez filozofowania. Jak słabo idzie ci czytanie, to ci podpowiem. Tam pisze „made in China”.

Śmiech przyglądających się całemu zajściu niedawnych jeszcze dyskutantów podrażnił ambicję młodego do tego stopnia, że ten chwycił bezmyślnie metalową piłkę i natarł z impetem na kłódkę. Po krótkim wysiłku kolejny brzeszczot pękł, wywołując charakterystyczny dźwięk.

– Co to jest, do jasnej cholery?! – wykrzyknął młody i zaczął się przyglądać narzędziu.

Po chwili lustracji odrzucił ze wstrętem piłkę i szyderczo się zaśmiał.

– No jasne. Ale z nas gamonie.

– Młody, jak nie chcesz zaliczyć kilku rewirów w zastępstwie, to lepiej zważaj na słowa.

– Szefie, ale nie o to chodzi. No niech sam szef spojrzy. Te brzeszczoty to szajs. Też „made in China”.

– No nie kur… – próbował zakląć komendant. – Z takim szmelcem nie przetniemy tej kłódki do północy. Maryś, dzwoń po strażaków. Niech przyjadą z jakimś boschem.

Zanim jednak dzielni chłopcy w granatowych uniformach mieli okazję wypróbować swój nowy sprzęt, wydarzyło się coś, co przewartościowało dotychczasowe myślenie wszystkich zebranych w magistracie ludzi. Leontyna Kopyć, nie czekając na akcję strażaków, otworzyła leżącą na kolanach torebkę i zaczęła w niej intensywnie gmerać. Po chwili z przepastnej czeluści podręcznego bagażu wyciągnęła mały kluczyk i sprawnym ruchem ręki otworzyła wielką chińską kłódkę. Następnie uwolniła asystentki z niewoli i zwinęła łańcuch w zgrabną wiązkę. Zanim oszołomieni tym widokiem strażnicy miejscy zdążyli zareagować, Leontyna skinęła na asystentki i z gracją nimfy wodnej opuściła salę obrad. Świat zastygł na całą minutę. W pomieszczeniu słychać było tylko natrętne brzęczenie jakiejś wielkiej muchy. Po chwili tego umysłowego marazmu cały wszechświat znów eksplodował. Przez pokrzykiwania strażników i cierpkie uwagi przybyłej na zebranie publiki ledwo przebijał się głos burmistrza:

– Panowie i panie, wracamy do obrad. Proszę państwa, proponuję usiąść i…

Obecni na sali nie zważali na lamenty burmistrza. Większość rozdyskutowała się do tego stopnia, że nie zauważyłaby nawet przybycia Marsjan. Po chwili jednak najbardziej przytomny komendant straży miejskiej posłał młodego za aktywistkami, chcąc mieć pewność, czy upierdliwe baby wyniosły się z publicznego przybytku. Komendant nie odetchnął jednak, doznając psychicznego komfortu, bo wysłany na parter młody zmaterializował się tak szybko, jak wyszedł.

– Szefie, tragedia! – rozdarł się na całe gardło młody. – Normalnie mamy przerąbane!

– Co się stało? – strachliwie zapytał komendant. – Marsjanie przylecieli?

– Nie! Te wstrętne baby przykuły się do drzwi. Teraz nikt ani nie wejdzie, ani nie wyjdzie. Będziemy tu siedzieć do usranej śmierci – prawie załkał młody.

* * *

Skrupulatnie wypucowana posadzka korytarza probostwa odbijała jaskrawe światło jarzeniówek. Dość ascetyczny wystrój przedsionka gabinetu szefa miejscowej placówki kościelnej miał dać do zrozumienia, że cnota i ubóstwo to największe przymioty charakteru funkcjonariuszy pana B. Za drzwiami gabinetu proboszcza czar jednak pryskał. Zamiast przygaszonego umartwianiem się duchownego, przy stylowym biurku siedział dość młodo wyglądający człowiek w czarnej marynarce i popielatej koszuli. Stalówka wiecznego pióra drapała gładką kartkę, pozostawiając na jej powierzchni równiutkie rzędy słów. Po zakończeniu kolejnego zdania proboszcz delikatnie odłożył pióro i spojrzał na ręczny zegarek. Dochodziła jedenasta. Do popołudniowej mszy zostało już niewiele czasu, a tekst mającego rzucić wiernych na kolana kazania nie został jeszcze w całości przelany z głowy na papier. W inwencji twórczej miały pomóc proboszczowi wytyczne z dekanatu, które w subtelny, aczkolwiek niepozostawiający cienia wątpliwości, sposób wyłuszczały strategię działania.

Nie było, nie ma i nie będzie żadnych Marsjan. To zwykłazagrywka polityczna, mająca na celu odciągnięcie społeczeństwa odnaszego Kościoła. W Piśmie Świętym powiedziane jest wyraźnie.Bóg stworzył człowieka, a nie jakieś kosmiczne stwory. A pozatym, z naukowych opracowań wynika, że życia na Marsie niema!

Ksiądz proboszcz zgodził się w stu procentach z sugestiami zwierzchników, czyniąc stosowny przy tej okazji znak krzyża. I nagle spłynęło na niego olśnienie, materializujące się zgrabną pointą przygotowywanego kazania. Gdy uśmiechając się do własnych myśli, pan na probostwie zakończył swój wywód wielce znaczącym słowem „amen”, do drzwi rozległo się natarczywe pukanie.

– Proszę – rozkazującym tonem rzucił proboszcz.

Do gabinetu wszedł rozdygotany wikariusz i urywanym głosem rozpoczął swoją dramatyczną relację.

– Księże proboszczu, księże prrroo…

– Spokojnie, niech ksiądz usiądzie i zrzuci z siebie te diabelskie nerwy. Co się stało?

– A stało się. Nasze aktywistki zaczęły w magistracie jakąś rozróbę. Podobno przykuły się łańcuchem do drzwi i rozpoczęły strajk głodowy!

– Jezus Maria! – jęknął proboszcz i momentalnie legł plecami na oparciu ornamentowego krzesła. – Co za idiotki! A mówiłem im, że mają tylko przeczytać oświadczenie.

– I co teraz zrobimy? – załkał wikariusz. – Jak się dowie biskup, to…

– Niech ksiądz nie wywołuje wilka z lasu. Dość mam kłopotów, a ty mi tu jeszcze wyjeżdżasz z biskupem.

– Obawiam się, że sami będziemy musieli wychylić ten kielich goryczy – zauważył pomocnik proboszcza.

Szef na parafialnych włościach w tym momencie spojrzał z zaciekawieniem na wikariusza i już miał gotowy koncept.

– Księże Stanisławie, jesteś genialny.

Młody ksiądz opuścił ze skromnością głowę i zarumienił się jak podrywana po raz pierwszy nastolatka.

– Pójdziesz do magistratu i przemówisz do rozsądku tym… – tu proboszcz zawiesił głos i rozejrzał się trwożnie po gabinecie, jakby czuł podskórnie, że jakiś czarci pomiot przysłuchuje się jego rozmowie – no wie ksiądz, tym, pożal się Boże, aktywistkom.

– Ale ja nie dam rady. Jestem tylko skromnym księdzem. Gdzie mi tam do państwowych spraw.

– Nie państwowych, tylko kościelnych. Przecież to widać jak na dłoni, że ich wszystkich opętał diabeł.

– To może wyślijmy tam jakiegoś egzorcystę – nieśmiało zauważył wikariusz.

– A skąd ja ci wytrzasnę egzorcystę? To nie metropolia, tylko jakieś zadu… pardon, chciałem powiedzieć parafia. Mamy skromne możliwości, więc, księże Stanisławie, musisz sam wychylić, jak się pięknie przed chwilą wyraziłeś, ten kielich goryczy. Ale nie martw się. Kościół nie zostawi cię na pastwę losu. Będę się za ciebie modlił i wierz mi, wyproszę u Najwyższego dla ciebie łaskę i moc, abyś zrobił porządek z tymi grzesznikami.

* * *

Rynek miasta tętnił życiem. Śródmiejskie uliczki wypełniała fala ludzkich głów, które swymi wścibskimi oczkami wpatrywały się w witryny sklepów. Najbardziej oblegane były punkty handlowe, sprzedające konfekcję. Z półek już dawno poznikały wszelkie zielone wdzianka, koszulki i bluzki. Nawet zalegające w sklepach od kilku lat zielone materiały sprzedano na pniu, co zaktywizowało rozleniwione brakiem pracy krawcowe. Powodzenie miały także wszelkie galanteryjne dodatki, które choćby w małym procencie zahaczały o jakże aktualnie modną zieleń. Wtem tłum zamarł. O nie, to nie Marsjanie spowodowali ogólnoludzkie nabożne skupienie, ale pewien jegomość, który paradował sobie wszerz i wzdłuż Rynku w różowym sweterku i czerwonych spodniach. To tylko Zygmunt Lepionka wprowadzał w życie swe postanowienie, idąc pod prąd nakazanemu obyczajowi. Zrazu nie działo się nic. Ot, zdziwienie połączone z niedowierzaniem. Stopniowo jednak przez nieznośną ciszę zaczęły się przebijać pierwsze napomknięcia i niestosowne uwagi, które po kilku minutach przerodziły się w jawną wrogość. Nie trwało długo, jak przed Lepionką zmaterializowało się dwóch barczystych strażników miejskich, których miny jednoznacznie wskazywały na dalszy rozwój wypadków.

– Obywatelu, dokumenty proszę – rzekł starszy ze strażników, dumnie prężąc pierś.

– Obywateli to macie tam, w urzędzie – zripostował lekko podenerwowany Lepionka i odwrócił się demonstracyjnie plecami.

Nie uszedł jednak nawet trzech kroków, jak drogę zagrodził mu młodszy strażnik.

– Panie kolego, słyszałeś, co powiedział mój szef? Jak się pan w tej chwili nie dostosujesz do poleceń, to zaraz możesz odjechać na komendę.

– Ty łachudro! – krzyknął nagabywany gość w czerwieni, łapiąc jednocześnie młodszego strażnika za bluzę. – Ja ci dam kolegę, gówniarzu. Jak cię matka i ojciec nie nauczyli manier, to ja to zaraz zrobię.

Lepionka zamachnął się swą kościstą kończyną górną, chcąc pokazać bezczelnemu strażnikowi, gdzie jest jego miejsce. Na szczęście dowódca patrolu złapał rękę agresywnego mężczyzny i z łatwością wykręcił ją w tył. Po chwili szarpaniny Lepionka został unieszkodliwiony, wywołując na obliczach strażników istną rozkosz. W sukurs interweniującej władzy przyszli także zebrani gapie, skandując:

– Precz z czerwonymi, niech żyją zieloni!

Czując to społeczne odium, Zygmunt Lepionka zrezygnował z dalszego oporu, dając się zaprowadzić na komendę w celu przesłuchania. Postanowił jednak, że na tym jego protesty się nie zakończą.

„Jeszcze ma się w zanadrzu kilka rzeczowych argumentów” – pomyślał i szelmowsko uśmiechnął się pod nosem.

* * *

– Panowie, spokojnie. Takie argumenty do nich nie trafią. Musimy wymyślić coś ekstra – uciszał gwar Julian Łatka, przewodniczący opozycyjnego do rządzącej PO ugrupowania.

– Ale co tu wymyślić, skoro Partia Obywateli ma w radzie większość? Cokolwiek zrobimy, i tak nas przegłosują – jęknął zastępca Łatki.

– Janusz, nie dramatyzuj. I co z tego, że nas przegłosują. Najważniejsze, aby opinia publiczna poznała nasze stanowisko. Musimy przekonać lokalne media, że burmistrz Gwóźdź i ta jego klika myślą tylko o zapychaniu własnych kieszeni.

– Już wiem – krzyknął znienacka Mirek Fąfalski, aktywny młody wilczek z młodzieżówki Sojuszu Ludzi Dobrych. – Podajmy do prasy, że Partia Obywateli chce ich sprywatyzować.

– Kogo? – jednocześnie wykrzyknęli Łatka i Obłoczek. – Kogo chcą sprywatyzować?

– No jak to kogo? Marsjan – bronił swego wywodu Mirek.

– No co ty, sprywatyzować Marsjan? Za ciency są. Do tego potrzeba ideowych argumentów, a peowcy w swym statucie mają tylko same ecie-pecie – zauważył przewodniczący. – Już prędzej bym uwierzył, że ukradną im ten latający spodek, niż przekonają ich do własnych racji.

– To co robimy? Chyba nie założymy tych idiotycznych zielonych lumpów? – nie dawał za wygraną Janusz Obłoczek.

– Pewnie, że nie. Chyba spaliłbym się ze wstydu, nie mówiąc już o tym, że przewróciliby się w grobach nasi wielcy ideolodzy – stwierdził przewodniczący.

– Mam – wykrzyknął po raz kolejny Mirek Fąfalski. – Przecież to jasne, że Marsjanie mają bliżej do nas niż do nich.

– Dlaczego? – zdziwił się Łatka.

– Jak to dlaczego? A jaki kolor ma ich planeta? No, no, właśnie.

– Miruś, jesteś genialny. Mamy ich! – z triumfem w głosie podsumował naradę przewodniczący SLD.

* * *

Ksiądz Stanisław delikatnie zastukał do wielkich drzwi magistratu. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, zwinął ręce w zgrabną tulejkę i nieśmiało wyszeptał do monstrualnej dziurki od klucza.

– Pani Leontyno, jest pani tam? To ja, ksiądz Stanisław.

Wymowna cisza po drugiej stronie drzwi nie zniechęciła wikariusza, więc ponowił pytanie, tym razem trochę głośniej.

– Pani Leontyno, jest pani tam? Proszę się odezwać.

Brak reakcji ośmielił księdza do tego stopnia, że ten z całym impetem nacisnął mosiężną klamkę. Dalej nic się nie działo, więc trochę wnerwiony załomotał w drzwi.

– Pani Leontyno! Proszę natychmiast otworzyć. W imieniu naszej parafii żądam wpuszczenia mnie do środka!

– Idź precz, demonie! Apage, Satanas! – krzyknęła Leontyna Kopyć i zatopiła się w modlitwie.

Młody wikariusz, prawa ręka proboszcza w miejskiej parafii, stanął jak wryty. Jak to tak, on, oddany całą duszą wierze, ma być wyzywany od demonów i szatanów? Taki afront, taki wstyd!

„Ja ci dam demona, ty…” – ksiądz Stanisław nie zdążył dokończyć myślowej kwestii, bo czuwający nad nim jego Anioł Stróż w porę nakazał zębom, aby te dziabnęły spuszczony z uwięzi język.

– Otworzysz, czy mam wezwać straż pożarną? – wysłał ostatnie ultimatum ksiądz.

Na reakcję czekać długo nie musiał, bo oto do jego uszu dobiegł przeraźliwy ryk strażackiej syreny. Wysadzaną kasztanami aleją Moniuszki mknął lśniący czerwienią wehikuł, niosąc uwięzionym w magistracie nadzieję. Wóz bojowy zatrzymał się przed budynkiem z piskiem opon, wypluwając ze swego wnętrza zaprawionych w boju chłopaków w granatowych mundurach. Komendant wozu szczeknął w eter kilka komend, posyłając ferajnę do akcji. I strażacy rozpoczęli swój rytualny taniec. W mig wyciągnięto jakiś czarny przewód, którego końcówkę podłączono do agregatu prądotwórczego. Drugi koniec już czekał na podłączenie narzędzia, które miało dać wolność zamkniętym w magistracie ludziom. Ryk włączonej piły tarczowej przeszył okolicę, siejąc nie mniejszą zgrozę niż szczęk kleszczy marsjańskiego robota. Wysoki strażak uniósł piłę na wysokość głowy, czując się w tym momencie jak bohater znanego zapewne wszystkim poskramiaczom czerwonego kura z filmu Piła łańcuchowa 3. Majestatycznym krokiem podszedł do drzwi i złowrogo się uśmiechnął. Już czuł ten zgrzyt wirującej tarczy, wgryzającej się w metalowy łańcuch, widział pryskające drzazgi ogromnych wrót i rejteradę z miejsca zbrodni wszystkich winowajców. I nagle, gdzieś z tyłu głowy, doleciał go znajomy tubalny głos.

– Stop! Wystarczy!

Rozkaz dowódcy wozu bojowego wcementował strażaka w wyłożony polbrukiem chodnik, by po chwili skierować jego głowę w stronę przełożonego. Nieopisane zdziwienie na twarzy operatora piły marki Bosch było równoznaczne z trywialnym pytaniem: „Szefie, ale jak to? Przecież jeszcze nic nie zrobiłem”.

– Wyłączaj piłę, wystarczy. No chyba nie myślisz, że pozwolę ci zniszczyć takie piękne drzwi? – podsumował akcję Franciszek Ogień, komendant wozu.

– To jak mamy ich uwolnić? – nie dawał za wygraną strażak.

– A mówi ci coś hasło „psychologiczna zagrywka”? Czasami sam pokaz siły wystarczy, aby porywacz zmiękł.

– Szefie, chyba ci się coś pokićkało. Jaki porywacz?

– Zejdź mi z drogi i ucz się, chłopcze – rzekł dowódca i wytwornym krokiem podszedł do drzwi magistratu.

– Halo, tu Franek Ogień, dowódca wozu bojowego numer sto piętnaście. Proszę otworzyć drzwi i nie narażać Skarbu Państwa na niepotrzebne koszty. Dysponujemy taką siłą bojową, że możemy rozwalić nawet cały budynek.

Cisza po drugiej stronie drzwi okazała się po raz kolejny przyczynkiem do podniesienia ciśnienia krwi. Dowódca załomotał ze złością w gęsto polakierowane drewno i krzyknął:

– Jak za minutę nie wpuścicie nas do środka, to mój podwładny pokroi was na kawałki razem z tymi drzwiami.

Po upływie minuty dowódca nacisnął na wszelki wypadek klamkę i nie widząc żadnych rezultatów własnych negocjacji, odwrócił się do zniecierpliwionego brakiem akcji strażaka.

– Mietek, tnij. Tylko z głową. Najpierw pojedź po klamce, a później zobaczymy.

Strażak włączył piłę i ruszył do drzwi, jakby biegł na randkę. Kontakt wirującej tarczy z metalową klamką narobił hałasu na całą okolicę. Snop iskier utworzył długi migający ogon, wprowadzając gapiów w rozmarzenie. Po kilkunastu sekundach mosiężna klamka upadła z cichym stukiem na posadzkę, ukazując w drzwiach szpetny kikut. Dzielny strażak odwrócił się momentalnie w stronę przypatrujących się akcji kolegów, wyłączył piłę i z dumą wypiął pierś. Nagle ciszę przeszyło złowrogie zdanie:

– I z czego się cieszysz, gamoniu? Teraz to już na pewno nie otworzycie tych drzwi – zadrwił jeden z gapiów. – Żeby wywalić drzwi, trzeba przeciąć zawiasy, a nie klamkę!

Na dowód tego krakania od strony drzwi wejściowych dobiegł wszystkich jakiś chrobot. Stojąca po drugiej stronie Leontyna Kopyć dopełniła czarę goryczy, wciągając wystający metalowy kikut do środka. I wnet wszystkim ukazała się druga ohydna dziura, porównywalna tylko z piekielnymi czeluściami.

Tymczasem w sali obrad trwały gorączkowe dyskusje. Burmistrz Jarosław Gwóźdź, jak na gospodarza domu przystało, podtrzymywał na duchu zebranych, zapewniając wszystkich, że jak nie drzwiami, to wyjdą oknem. Nie od parady przecież w zeszłym roku społeczeństwo zrzuciło się na nową strażacką drabinę, która jak ta Jakubowa, sięga prawie nieba. Wystarczy tylko krzyknąć chłopakom i po kłopocie. Niestety, jak to bywa wśród przypadkowo zebranego społeczeństwa, zawsze znajdzie się ktoś, kto narobi fermentu. I zasiał ziarno zwątpienia niejaki Bernacik, z zawodu i zamiłowania budowlaniec, który niechcący palnął coś o średniej statystycznej łamiących się drabin. Że niby co któraś tam drabina może nie wytrzymać ciężaru i posłać schodzącego wprost na sam beton. I zaczęło się piekło.

– Panie Bernacik, to zwykłe chamstwo. Nie moja wina, że mam parę kilogramów więcej niż inni – odezwała się Matylda Siekacz, przewodnicząca Związku Ochrony Praw Człowieka.

– Uderz w stół, a nożyce się odezwą – odciął się Bernacik, mrucząc na dodatek: „ładne mi parę kilogramów”.

– Proszę państwa, proszę bez demagogii – załkał burmistrz. – Sprzęt ma międzynarodowy atest, więc nie ma takiej możliwości, aby coś się zepsuło.

– Ale według rachunku prawdopodobieństwa…

– Panie Bernacik, zamknij się pan – poszedł w sukurs burmistrzowi Jurecki. – Pan jak coś palnie, to nie wiadomo do czego przyłożyć.