Mgła - Carla Neggers - ebook

Mgła ebook

Carla Neggers

3,2

Opis

Lizzie Rush prowadzi podwójną grę. Zdobywa zaufanie i wkrada się w łaski Normana Estabrooka, ekscentrycznego miliardera, uwikłanego w nielegalne interesy i współpracującego z mafią. Obciążające dowody przekazuje FBI jako tajna informatorka. Dzięki  zgromadzonym przez nią informacjom brutalny i dotąd bezkarny przestępca zostaje aresztowany. Wygląda na to, że ryzykowna gra dobiegła końca. Jednak nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. To dopiero początek dramatycznych wydarzeń…

Norman, po odzyskaniu wolności, zaczyna mścić się na wszystkich, którzy go zdradzili. Krwawy zamach w Bostonie to pierwszy krok zaplanowanej zemsty. Wkrótce nastąpią kolejne… chyba że Lizzie powstrzyma Estabrooka. Niespodziewanie pojawia się Will Davenport, tajemniczy agent brytyjskiego wywiadu. Od dawna śledzi Normana. Jednak nie tylko jego… podąża też śladami Lizzie. Will wydaje się jedyną osobą, która  może pomóc Lizzie zatrzymać spiralę przemocy. Jednak czy na pewno pracuje tylko dla wywiadu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (26 ocen)
2
9
6
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Z braku laku…

Niestety cykl o FBI niezbyt mi się podobał. Męczyłam te książki zdecydowanie za długo j drugi raz raczej do nich nie sięgnę.
00

Popularność




Carla Neggers

Mgła

Dla

Jima i Maureen,

a także dla Todda i Marthy

– mej Rodziny!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Półwysep Beara, Irlandia południowo-zachodnia

4:45 po południu czasu lokalnego

25 sierpnia

Lizzie Rush znieruchomiała przy swym stoliku w sąsiedztwie kominka, by kątem oka przypatrywać się mężczyźnie – wysokiemu, o bujnej czuprynie – który wszedł właśnie stanowczym krokiem do wioskowego pubu, zatrzaskując za sobą drzwi przed silnym wiatrem i ulewą, od kilku godzin szalejącymi nad całym południowo-zachodnim wybrzeżem Irlandii. Miał na sobie wytworny płaszcz, przez którego rozchylone poły widać było ciemnobrązowy sweter, niemal przylegający do płaskiego brzucha, a także brązowe spodnie i skórzane półbuty, odpowiednie do wędrówek po rozsianych na całym półwyspie Beara wzgórzach. Ale stan tego obuwia, nieskalanego żadnym błotem ani bydlęcym nawozem, świadczył o tym, że przybyły dopiero się do wędrówek sposobił.

Lizzie zdążyła już się przyjrzeć kilkunastu miejscowym rybakom i farmerom, którzy w ubłoconych butach i przemoczonej odzieży dotarli do pubu, by się schronić przed słotą i pokrzepić piwem lub kawą. Na nowo przybyłego nie zwracali uwagi, podobnie jak nie zareagował na jego pojawienie się łaciaty, brązowo-biały spaniel, rozłożony na podmurówce kominka. Pies należał do barmana i zapewne był przyzwyczajony do stałego wchodzenia i wychodzenia gości.

Lizzie dopiła którąś już z rzędu filiżankę mocnej kawy. Miała za sobą długi, męczący dzień. Nocą przyleciała z Bostonu do Dublina, zgłosiła się do należącego do jej kuzynów hoteliku i stoczyła walkę z ogarniającą ją pokusą zatrzymania się w nim. Jednak po kilku godzinach powróciła na lotnisko i wsiadła w samolot lokalnej linii lotniczej, którym poleciała do stolicy maleńkiego hrabstwa Kerry, skąd w deszczu i wichurze dotarła samochodem do tej spokojnej wioski położonej nad zatoką Kenmare.

Odsunęła od siebie opróżnioną filiżankę i powróciła do lektury pięknie ilustrowanego zbioru irlandzkich baśni ludowych. Wiedziała jednak dobrze z doświadczenia, że nie może się tej lekturze i pojadaniu jagodzianek oddać bez reszty, musi zwracać uwagę na to, co się dzieje w jej bezpośrednim otoczeniu. Obserwując podchodzącego do baru przybysza, uświadomiła sobie, że może on mieć przy sobie jakąś broń – pistolet albo nóż – schowaną pod luźno rozpiętym płaszczem.

Równie dobrze może też być zamożnym turystą, który zapragnął posmakować wiejskich atrakcji.

Barman, jasnowłosy Irlandczyk nazwiskiem Eddie O’Shea, powitał nowego gościa z promiennym uśmiechem, pod którym dawało się dojrzeć niejakie zaskoczenie: – Czyżby to lord Will czynił mi ten zaszczyt?

Lord Will.

Lizzie niemal przymusiła się do tego, by odwrócić kolejną stronę książki.

– Hello, Eddie – nowo przybyły wdarł się w środek powitalnej formuły grzecznościowej. Wypowiedział te słowa z akcentem charakterystycznym dla ludzi należących do brytyjskiej elity.

Eddie przesunął po blacie baru napełniony piwem kufel w stronę gościa i zagadnął z uśmiechem:

– Nie zjechał pan tu, do Irlandii, tylko po to, by zagrać w golfa?

– W każdym razie nie zrobiłbym tego dzisiaj – odparł przybysz.

Lizzie wpatrywała się uważnie w ilustrację przedstawiającą idylliczną farmę irlandzką z pasącymi się owieczkami. Wśród najgorszych sytuacji, jakie w swych przewidywaniach brała pod uwagę, było pojawienie się Williama Arthura Davenporta w tej samej irlandzkiej wiosce i w tym samym pubie, w których ona teraz się znajdowała.

Z wielkim skupieniem wpatrywała się w akwarelę – różową jutrzenkę rozpościerającą się nad zielonymi wzgórzami, purpurowe osty rozkwitłe wzdłuż polnej ścieżki oraz zwodnicze uśmiechy na twarzach wróżek. Ilustratorką książki była Keira Sullivan, bostońska plastyczka i badaczka folkloru, pochodząca z irlandzkiej rodziny. Lizzie miała ją niebawem poznać, a wiedziała, że Keira jest uczuciowo związana z Simonem Cahillem, agentem FBI.

I to właśnie Simon spowodował, że Lizzie znalazła się w Irlandii. Lizzie dowiedziała się, że oboje – Keira i Simon – podróżowali latem po półwyspie Beara. Keira malowała i zbierała ludowe klechdy. Mimo iż Lizzie nie lubiła zakłócać spokoju zakochanym, zdawała sobie sprawę, że tym razem nie da się tego uniknąć. Musiała przystąpić do działania, zanim Norman Estabrook zacznie stanowić śmiertelne zagrożenie dla Simona i jego szefa, dyrektora FBI, Johna Marcha.

Norman zabiłby także Lizzie, gdyby się dowiedział, jaką rolę odgrywała w dochodzeniach prowadzonych przez FBI w sprawie jego nielegalnych działań w ostatnim roku. Dochodzenia te doprowadziły przed dwoma miesiącami do jego aresztowania pod zarzutem prania brudnych pieniędzy i wspierania międzynarodowych transakcji handlu narkotykami. Nie ulegało wątpliwości, że Norman Estabrook stanie przed sądem i trafi do więzienia. Obecnie pozostawał w areszcie domowym – zabrano mu paszport, wpłacił olbrzymią kaucję i rezydował na swym ranczo w Montanie pod ścisłym nadzorem elektronicznym. Ale to nie mogło trwać wiecznie. Chodziły słuchy, że dogaduje się z federalnymi oskarżycielami co do warunków umożliwiających mu uwolnienie. A jeśliby do takiego układu doszło, Lizzie wolałaby nie myśleć o losie tych, którzy w przekonaniu Estabrooka dopuścili się wobec niego zdrady: Simona Cahilla, Johna Marcha i ich anonimowego informatora, czyli – o swym własnym losie.

Kiedy zdecydowała się polecieć do Irlandii i porozmawiać w cztery oczy z Simonem, wymyśliła sobie historyjkę mającą wytłumaczyć przyczyny jej pojawienia się na półwyspie Beara. Była to opowiastka po części prawdziwa.

Lizzie nie ufała niebezpiecznemu, przystojnemu, brytyjskiemu przyjacielowi Simona, również przybyłemu do Irlandii. W żadnym razie nie chciałaby się znaleźć w zasięgu radarów Willa Davenporta. Postanowiła więc udawać małą, naiwną wróżkę. Albo też szarą mróweczkę. Mrówka potrafi skryć się w szczelinie podłogi i pozostać niewidoczna dla mężczyzny przy barze.

O Davenporcie wywiedziała się sporo. Był młodszym synem brytyjskiego para, markiza czy kogoś w tym rodzaju – nie zapamiętała dokładnie tytułów. Jego starszy brat, Peter, zawiadywał posiadłością należącą od pięciuset lat do ich rodu, położoną w północnej Anglii, a młodsza od Willa siostra, Arabella, projektowała w Londynie stroje ślubne. Mający trzydzieści pięć lat Will był właścicielem kilku posiadłości w Anglii i Szkocji oraz biura w Londynie, w kamienicy, której wnętrza inkrustowane były kością słoniową.

Jakieś dwa lata temu zrezygnował nagle z błyskotliwej kariery w Special Air Service (SAS), by zająć się pomnażaniem swej fortuny. Lizzie podejrzewała jednak, że pracę w SAS zamienił na pracę w SIS, Secret Intelligence Service – brytyjskim wywiadzie, powszechnie określanym mianem MI6.

Lizzie niepostrzeżenie wsunęła kosmyk swych ciemnych włosów pod czerwoną chusteczkę. „O tak, widziałem tę kobietę w pubie. Miała na głowie czerwoną chusteczkę, ubrana była na sportowo”.

Jeśli jej sprawy w Irlandii przybiorą zły obrót, na co się zanosiło, odnalezienie jej nie sprawi kłopotów nikomu, włącznie z FBI, irlandzką policją, zwaną garda, i MI6.

Lizzie nadziała na widelczyk ostatni kawałek jagodzianki. Siedziała tyłem do ściany, zwrócona twarzą ku wnętrzu pubu. Kiedy miała trzynaście lat, ojciec udzielił jej cennej rady: „Trudno będzie komukolwiek ugodzić cię niespodziewanie w plecy, jeśli będziesz miała za nimi ścianę. I będziesz miała pewną szansę obronić się, jeśli ktoś będzie próbował ugodzić cię w serce. Zobaczysz zbliżającego się napastnika”. Przygotowywał Lizzie – swe jedyne dziecko – do stawienia czoła wszelakim zagrożeniom. Ona jednak pragnęła wieść błogi i bezpieczny żywot. Nawet tego popołudnia chciałaby być kimś, kto w irlandzkim pubie znalazł schronienie przed deszczem i wiatrem, i nie zastanawiać się, czy do tego pubu nie wkroczył w tym momencie zabójca poszukujący właśnie jej.

Piwosze zasiadający przy sąsiednich stolikach rozmawiali z ożywieniem. Mówili z miejscowym, charakterystycznym dla zachodniej części hrabstwa Cork akcentem. Lizzie przy swym stoliku, samotna także w ich kraju, podziwiała zażyłość, jaka panowała między nimi – możliwa jedynie między ludźmi, którzy całe życie spędzają we własnym kręgu. Lizzie była osamotniona z wyboru przez większą część tego roku – przynajmniej do chwili, w której otarła się o sprawy Normana Estabrooka i FBI.

– Miałem nadzieję, że spotkam tu Keirę – w głosie Willa Davenporta Lizzie usłyszała leciutki ton zaniepokojenia.

Chciał spotkać Keirę? A dlaczego nie wspomina o Simonie? Zagłębiła się w krześle i pochyliła nad psem; jego sierść była rozgrzana ciepłem bijącym z kominka. Coś się tu nie składało.

Eddie podsunął gościowi kolejny napełniony kufel.

– Keira pojechała dziś do Allihies w związku z tą starą opowieścią. Tą o trzech braciach i kamiennym aniele. Już raz narobiła sobie przez nią kłopotów, chyba się to nie powtórzy, co?

– Zajechałem do Allihies po drodze – odpowiedział Davenport. – Nie było jej, ale to nie ta klechda mnie tam sprowadziła.

– Keira zamierzała odwiedzić muzeum, które otwarto w starym kościele kornwalijskim – Eddie spojrzał znacząco na Davenporta i dodał: – A dwór wzniesiony przez dawnych brytyjskich właścicieli zamieniono na luksusowy hotel.

Brytyjczyk nie połknął haczyka: – Wszystko się zmienia.

– Tak, wszystko, niekiedy na lepsze. Ale stare czasy – nigdy.

– Na kiedy Keira zapowiedziała swój powrót?

– Myślę, że powinna wrócić lada chwila, przed nocą. Ta zasłyszana przez nią opowieść ściąga tu przez całe lato istne roje turystów. – Przechodząc z tacą obok stolika Lizzie, rzucił jej znaczące spojrzenie: – Każdemu z nich roi się, że to on odnajdzie kamiennego anioła.

– Przyjmijmy, że takowy istnieje.

Irlandczyk wzruszył ramionami i bez słowa rozstawiał kufle na stolikach, przed gośćmi. Lizzie była przekonana, że oni obaj – barman i Will Davenport – odegrali istotną rolę w zidentyfikowaniu seryjnego zabójcy, który nabrał zbrodniczej obsesji pod wpływem opowieści zapisanej przez Keirę. Działo się to przed dwoma miesiącami, kiedy wydawało się, że Simon w żaden sposób nie będzie wmieszany w zatrzymanie Normana.

W czasie gdy Eddie roznosił po sali kufle, Davenport podszedł do kominka, przypatrując się Lizzie. Była przyzwyczajona do przebywania w męskim otoczeniu – pracowała jako przełożona recepcjonistów i przewodników wycieczek zatrudnionych w sieci piętnastu wytwornych hoteli, należącej do jej rodziny, a wzrastała wraz z czterema kuzynami z rodziny Rushów, którzy mieli już po trzydzieści kilka lat. Wszyscy oni byli bezpośredni w sposobie bycia, jednak pod uważnym spojrzeniem Brytyjczyka Lizzie odczuła niejakie zmieszanie. Wyróżniał się on męską urodą tak niepowszednią, że nawet najbardziej niezależna kobieta mogła ulec pokusie fantazjowania na temat księcia z bajki, który oto przybywa, by służyć jej pomocą. Lizzie odrzuciła precz tę pokusę. Nie godzi się na żadnego księcia z bajki. Ani teraz, ani nigdy.

Spojrzał na leżącą przed nią książkę, otwartą na stronie z ilustracją baśniowej farmy.

– To taką Irlandię pragnie pani tu odnaleźć? – zagadnął. – Irlandię czarodziejek, domków krytych strzechą i wypielęgnowanych ogródków?

Lizzie zauważyła, że jego źrenice mają kolor orzechowy, z domieszką błękitu, zieleni i złota, co powoduje zmiany ich odcieni w zależności od kąta padania światła. Uśmiechnęła się: – Być może odnalazłam taką właśnie Irlandię.

– A wierzy pani w baśniowe ludki?

– Mam umysł otwarty na wszelkie różnorodności. Keira Sullivan jest świetną plastyczką. Słyszałam, jak pan rozmawiał o niej z barmanem. I dowiedziałam się, że pan ją zna.

– Poznaliśmy się wczesnym latem tego roku. Pani kupiła sobie jej książkę?

– Tak. Dziś po południu, w Kenmare.

To nie była prawda. Młodziutka kuzynka Keiry, Fiona O’Reilly, studentka, podarowała tę książkę Lizzie, ale ona uznała, że Will Davenport nie powinien znać tych szczegółów. Dodała po chwili: – Słyszałam tę historię, dla której Keira tu przyjechała. Trzej bracia starli się z wiedźmami przy kamiennym postumencie anioła. Wierzyli, że anioł w jakiś sposób ich wspomoże, czarownice natomiast uważały, że to jedna z nich została zamieniona w posąg.

Davenport słuchał jej z przymkniętymi oczami.

– To cudowna opowieść – zakończyła Lizzie.

– W istocie – ton jego głosu był dość nijaki.

Lizzie przesunęła talerzyk na środek stolika. Chciała się jeszcze napić kawy, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nadmiar kofeiny nadmiernie przyspieszy jej tętno. Wprawdzie nawykła do różnicy czasów, ale w samolocie z Bostonu spała nie dłużej niż kilka chwil.

Odwróciła książkę tylną stroną obwoluty do góry, ukazując fotografię autorki w ciemnozielonej sukni. Keira Sullivan miała piękne, chabrowe oczy, jej długie jasne włosy przybrane były kwiatami.

– Keira mogłaby uchodzić za księżniczkę wróżek, nieprawdaż?

– Rzeczywiście – potwierdził.

Lizzie powątpiewała, czy sama byłaby w stanie uchodzić za księżniczkę wróżek, nawet gdyby ubrała się w zielony aksamit i przybrała swą fryzurę kwieciem. Nie uważała siebie za nieładną, ale jej jasnozielone oczy ostatnio bywały otoczone ciemnymi obwódkami. Miała za sobą trudne dni.

– Czy pani zna Keirę? – spytał Davenport.

– Nie, jeszcze się nie spotkałyśmy.

– Ale tę opowieść zna pani dokładnie...

– Podawały ją gazety – nie pozwoliła mu dokończyć zdania.

Stał się nagle podejrzliwy, ale nie przejmowała się tym. Pojawienie się Davenporta i nieobecność Simona wymagały od Lizzie zmiany planu działania. Niczego, co chciała powiedzieć Simonowi, nie miała zamiaru opowiadać jego przyjacielowi, lordowi Davenportowi. Potrzebowała dokładniejszych informacji o tym, co się tu dzieje, gdzie przebywa Simon, gdzie się znajduje Keira.

– Co panią sprowadza na półwysep Beara? – spytał Davenport.

– Przemierzam pieszo Szlak Beary.

Znów nie była to prawda. Lizzie nie lubiła kłamać, ale tak było łatwiej i bezpieczniej dla wszystkich, niż gdyby ujawniła rzeczywisty stan rzeczy. Ciągnęła swe wyjaśnienia: – Ale nie wiem, czy odbędę całą drogę. To prawie dwieście kilometrów. Nie mam aż tyle wolnego czasu.

– Wędruje pani samotnie?

Obdarzyła go promiennym uśmiechem: – Czy to nie nazbyt śmiałe pytanie skierowane do kobiety popijającej kawę i pogryzającej ciasteczka z jagodami?

Oczy mu nieco ściemniały. Odwrócił się i skinął na Eddiego, który stanął na powrót za ladą baru, odkładając pustą tackę.

– Eddie mógłby pani wskazać tutejszy pensjonat, B and B [1].

– To miłe z pana strony, że się pan o mnie troszczy.

Lizzie wątpiła, czy Davenport powoduje się rzeczywistą troską o nią. Ściągnęła na siebie jego uwagę książką Keiry, którą czytała, i swą samotną obecnością w pubie. Gdyby zatrzymała się na noc gdzieś w pobliżu, mógłby mieć na nią oko. Poinformowała go więc: – Mam z sobą namiot. Mogę przenocować na kempingu gdziekolwiek.

Dostrzegła na jego twarzy zalążek uśmiechu. Miał pełne wargi, wyraziste szczęki, lekko rozwiane jasne włosy. Był przystojny, świetnie ubrany, ale nie był w najmniejszym stopniu ugrzeczniony ani przymilny.

– Nie wygląda pani na kobietę lubiącą sypiać w namiocie – powiedział z lekką domieszką humoru w głosie.

Miał oczywiście rację. Ta jej determinacja w zamiarze spędzenia deszczowej i wietrznej nocy w plenerze budziła w brytyjskim agencie wywiadu silne podejrzenia. Nie chodziło o to, by uznawał, iż ona nie jest w stanie spełnić swego zamiaru, ale o to, że musi mieć po temu poważny powód. Nie była poszukiwaczką przygód, ale zachowywała się jak jedna z nich.

– Ulewa słabnie – spróbowała się przy tych słowach uśmiechnąć, ale nie wywarło to na Davenporcie żadnego wrażenia. – Od dobrych dziesięciu minut nie słyszę już uderzeń kropli deszczu w okna.

– Jest pani Amerykanką, prawda? Skąd pani przybywa?

– Z Las Vegas.

Mogła bronić tej wersji. Rodzina Rushów miała także tam hotel, w którym Lizzie spędziła sporo czasu.

– Czy to pani pierwsza wyprawa do Irlandii?

– Nie, ale po raz pierwszy jestem na półwyspie Beara.

Obróciła książkę pierwszą stroną obwoluty ku górze, na której widniała scena leśnych igraszek grona wróżek.

– Keira Sullivan ma talent do przedstawiania sytuacji, w które prawdziwi ludzie są w stanie uwierzyć. Wierzy pan we wróżki, lordzie Davenport?

– Mów mi po imieniu: Will. Jak masz na imię?

Wcale nie chciała, by mówili sobie po imieniu.

– Muszę ruszać – powiedziała, wkładając książkę do plecaka. Przesunęła pozostawione na stoliku przedmioty tak, by zakryły rachunek, i pozostawiła na nim należność wraz z napiwkiem.

Will, nic nie mówiąc, pomógł jej zarzucić plecak na ramię. Pies spojrzał na nią jednym ze swych wielkich oczu, pogłaskała go ze słowami „Slaun a fhaugauil ag duine”. Jeśli dobrze zapamiętała, była to irlandzka formułka pożegnalna. Myśl o tym, że mogłaby nauczyć się jej od swej matki, z pochodzenia Irlandki, bardzo się Lizzie spodobała.

Mężczyźni przebywający w pubie przypatrywali się w milczeniu jej przygotowaniom do wyjścia, Eddie zerkał na nią spoza baru – wszyscy oni wyglądali na pogodzonych z rutynowymi regułami zachowania obowiązującymi na farmie, na morzu, we wsi, w kościele, w gronie rodzinnym. Dlaczegóż by nie przysiąść się do nich? Może spędzić z nimi wieczór przy kominku, nie bacząc na cel, który postawiła przed sobą, wyjeżdżając do Irlandii i docierając do tej wioski? To było oczywiście niemożliwe.

Wyszła na zewnątrz. Wiatr i deszcz istotnie osłabły, wokół unosiła się wilgotna mgła. Lizzie wyjęła telefon komórkowy i stwierdziła, że ma dwie wiadomości od Jeremiaha, dalekiego krewnego z rodziny Rushów. Był zatrudniony w Whitcomb, hotelu w Bostonie należącym również do rodziny. Miał kasztanową czuprynę, niebieskie oczy i zgrabną sylwetkę. Bracia Lizzie utrzymywali, że ona mogłaby owinąć go sobie wokół małego paluszka. Jeremiah nigdy nie pisał krótkich wiadomości, a pierwszy sms od niego brzmiał: Cahill i March w Bostonie. Nie ma tu Keiry.

Lizzie przeczytała go dwukrotnie, by się upewnić, że wzrok jej nie zmylił. Simon Cahill, agent specjalny FBI, i John March, dyrektor FBI, przebywają w Bostonie? Z jakiego powodu?

Widywała się z Simonem kilkakrotnie w ciągu minionego roku. Był przystojnym brunetem, miał szerokie bary i zielone oczy, odznaczał się naturalnym urokiem, który pozwolił mu przekonać Normana Estabrooka, że jest już tyko byłym agentem FBI, szukającym sposobności do odegrania się na swym byłym szefie, Marchu.

Czy Simon już powrócił do Bostonu, kiedy ona poprzedniej nocy wylatywała do Irlandii? Lizzie omal nie wybuchnęła śmiechem na tę ironię losu. Spieszyła do Irlandii, by skłonić Simona do uczynienia wszystkiego co możliwe, by utrzymać Normana pod policyjnym nadzorem i uniemożliwić mu tym sposobem działalność w sieci brutalnych kryminalistów, zmierzającą do rozprawienia się za wszelką cenę z Simonem i dyrektorem Marchem. I tu nawet nie chodzi o zemstę. Norman nie chce dłużej trzymać się na uboczu. Chce sam, własnymi rękoma dokonać zaplanowanego czynu.

Lizzie włożyła komórkę do kieszeni żakietu i zaczerpnęła głęboko chłodnego, wieczornego powietrza. Jeśli Keira Sullivan nie poleciała z Simonem do Bostonu, to gdzie teraz przebywa? I dlaczego Will Davenport zjawił się tutaj i jest w tak poważnym nastroju?

Wyczuła zapach tytoniu i spostrzegła starszego mężczyznę ubranego po farmersku, siedzącego na ławeczce przy piknikowym stoliku wystawionym przed pub. Miał wyraziste rysy twarzy, krzaczaste brwi nad jasnoniebieskimi, bystrymi oczami. Palił fajkę, wydychając obłoczki dymu w mgłę.

– Zapewne chce pani zobaczyć kamienny krąg? – spytał. Wskazał fajką rozciągającą się przed pubem ulicę:

– To tam. Trzeba dojść aż do wzgórza. Łatwo znaleźć drogę.

Lizzie ruszyła przed siebie zgodnie z wiatrem wiejącym od strony zatoki, wzdłuż rzędu domków otoczonych ogródkami pełnymi różnokolorowych kwiatów, jakby na przekór szarzyźnie zapadającego mglistego zmroku. Miała odnaleźć drogę, ale dokąd wiodącą? Kiedy się odwróciła, by spytać o to mężczyznę z fajką, już go nie było na ławeczce.

Spaniel Eddiego wyłonił się z wnętrza pubu i ruszył w stronę, w którą się udał stary farmer. Zawieszony na latarni koszyczek z kwiatuszkami kołysał się na wietrze, Lizzie starannie wyliczała składające się na tę kompozycję roślinki: geranium, petunie, lawendę. Pies się zatrzymał i obejrzał za siebie, w stronę Lizzie, machając ogonem.

– W porządku – zwróciła się do niego. – Pójdę za tobą.

ROZDZIAŁ DRUGI

Półwysep Beara, Irlandia południowo-zachodnia

5:50 po południu czasu lokalnego

25 sierpnia

Will Davenport ostrożnie postawił stopę na mokrym żwirze przed małym, utrzymanym w tradycyjnym stylu, murowanym dworkiem, w którym zatrzymała się Keira na czas pobytu Simona w Bostonie. Dworek znajdował się przy wąskiej dróżce biegnącej wzdłuż starego muru, równolegle do brzegu morskiego oraz wzgórz. Ciemne, skłębione chmury nasuwały się na nie od strony portu. Silny zachodni wiatr – pozostałość po sztormie, który ogarnął całą Irlandię – targał rosnącymi przed dworkiem różami. Na północy, po przeciwnej stronie zatoki Kenmare, można było dostrzec zarysy półwyspu Iveragh, sąsiedniego klina lądu, wbijającego się w Atlantyk.

Samochód Keiry stał na ścieżce obsadzonej różami, w oknie kuchni paliło się światło, ale Keira nie odpowiadała na pukanie do drzwi. Może była w łazience?

Do Irlandii przyjechała w czerwcu, by malować pejzaże i dotrzeć do kolebki opowieści ludowych, jakich się nasłuchała w południowej dzielnicy Bostonu. Slieve Mikish – pasmo wzgórz Mikish rozciągające się wzdłuż półwyspu – kryło w sobie bogate złoża miedzi, a okolicę od tysiącleci zamieszkiwali eksploatujący te złoża ludzie.

Will jechał wzdłuż zatoki Bantry południowym wybrzeżem półwyspu. Pogoda pogarszała się, w miarę jak się zbliżał do Atlantyku i miasteczka Allihies. Przed samym wyjazdem rozmawiał z Simonem i spodziewał się zastać Keirę zwiedzającą zabytki z dawno minionej Ery Górniczej i malującą tutejsze pejzaże. Gdy jej nie znalazł, przyjechał do pubu we wsi położonej nad zatoką Kenmare, ale i tu nie spotkał nowej miłości swego przyjaciela, lecz natknął się na zielonooką wędrowniczkę rozczytaną w książce Keiry. Opanowując zaniepokojenie, wyjął swą komórkę i odczytał wiadomość od Josie Goodwin, swej londyńskiej asystentki.

Estabrook uwolniony o 9 rano czasu lokalnego.

Z grymasem niezadowolenia, ale nie zaskoczenia, Will wybrał numer swej asystentki.

– Właśnie miałam do ciebie zadzwonić – odezwała się. – Mam nowe wiadomości. Estabrook natychmiast po uwolnieniu z elektronicznej obroży opuścił ranczo swym prywatnym samolotem. Nigdy nie należał do tych, którzy siedzą spokojnie, czekając na rozwój wydarzeń. Po tych dwóch miesiącach energia wprost go roznosi.

– Czy wyleciał z rancza sam?

– Tak.

– No to musiał dotrzymać obietnicy złożonej władzom i przekazał im wszystkie informacje, jakimi dysponował na temat swych wspólników w handlu narkotykami.

– Amerykanie musieli się poczuć usatysfakcjonowani, skoro go puścili na wolność.

– Josie, ten typ groził, że zabije Simona i dyrektora Marcha.

– Sądzę, że te pogróżki miały charakter czysto retoryczny.

Ktoś, kto nie znał Josie, mógł nie usłyszeć w jej głosie przekornego tonu, ale Will współpracował z nią już od trzech lat i wyczuł go od razu.

– „Czysto retoryczny”! – zakpił. – Zapamiętam sobie to sformułowanie.

– Irlandia położona jest w znacznej odległości, Willu. Estabrook nie był podejrzewany o dokonanie żadnego aktu przemocy ani nawet o udział w żadnej ze zbrodni popełnianych przez jego kompanów. Jeśli oczywiście nie uznaje się za pewnego rodzaju zbrodnię rozprowadzania trucizn i zakazanych prawem narkotyków.

– Jestem teraz w dworku, w którym zatrzymała się Keira – poinformował Will. – Jej samochód tu stoi, ale jej samej tu nie ma. Może poszła na spacer.

– Z tego, co mówi o niej Simon, ona nie przepada za spacerami. To wspaniała para, prawda? Prawdziwa miłość zdarza się rzadko, ale właśnie im się przytrafiła.

Will tym razem dosłuchał się w głosie Josie tonów niemal rzewnych. Była trzydziestoośmioletnią samotną matką nastolatka. Miała za sobą poważne przejścia uczuciowe. Jego asystentka była zdolną, doświadczoną agentką brytyjskiej Secret Intelligence Service i Will darzył ją absolutnym zaufaniem. Podobnie jak on, Josie rozumiała, że ich życie i praca układają się tym łatwiej, im staranniej się wystrzegają wszelkiego uczuciowego zaangażowania. Ona przekonała się o prawdziwości tej zasady życiowej w wyniku osobistych, bolesnych doświadczeń. On przyjął tę zasadę za swoją, opierając się na doświadczeniach innych ludzi.

Pomyślał, że wystarczy już spraw na dzień dzisiejszy.

– Czy rozmawiałaś z Simonem? – spytał.

– Przez chwilę. Docenia to, że się wybrałeś do Irlandii, żeby Keira nie była osamotniona. Nigdy by jej nie zostawił samej, gdyby wiedział, że Estabrooka puszczą wolno. I on, i March mieli nadzieję, że nie zostanie wypuszczony z aresztu domowego.

Will wstrzymał się od wszelkich komentarzy na temat dyrektora FBI. Miał z Marchem pewne niedobre doświadczenie. Zmienił temat: – Jest tu teraz w pubie pewna kobieta zaczytująca się w książce Keiry. Turystka. Niska, szczupła, oczy jasnozielone, ciemne włosy. Amerykanka. Mówi ci coś ten opis?

– Włosy ma długie czy krótkie?

– Nie wiem. Chyba długie. Widziałem tylko kosmyk, który wysmyknął spod czerwonej chustki.

– Aha.

Will westchnął: – Mówi, że jest z Las Vegas i wędruje szlakiem Beary.

– Samotnie?

– Na ile mogę stwierdzić, tak.

– Wygląda to na odlotową wycieczkę. Ale nie wierzę jej. A ty?

Odrzekł bez chwili wahania: – Ja też nie.

– Zakonotowałam sobie ten rysopis i zobaczę, czego się zdołam dowiedzieć. Nigdy nie wiadomo, co się okaże. Powodzenia w poszukiwaniu Keiry. Simon ufa ci całkowicie.

– Mam wobec niego zobowiązania, Josie.

– Wiem.

Will wpatrzył się przez mgłę w zarysy zatoki w dole, u podnóża wzgórza i wrócił pamięcią do zdarzenia sprzed dwóch lat, kiedy to w Afganistanie przeżył osiemnaście dramatycznych godzin, a Simon Cahill ocalił mu życie. Zdawali sobie obaj sprawę z tego, że jest to dług nie do spłacenia, ale Will nie omijał żadnej sposobności, by choć w części się Simonowi odwdzięczyć. Jednak nie z tego powodu przyleciał teraz do Irlandii. Zjawił się tu po prostu jako przyjaciel. Usłyszał ściszony niemal do szeptu głos Josie:

– Willu, Simon wie, że nie jesteś jakimś fircykiem, który spędza życie na wędkowaniu i grze w golfa. I wie dobrze, że nie pojechałeś do Afganistanu, żeby zbierać motyle.

Rozłączyła się, zanim Will zdołał jej odpowiedzieć.

Schował komórkę do kieszeni. Myślami pozostawał w Afganistanie. Był osamotniony, odwodniony, pokiereszowany i wykrwawiony, ale zdecydowany wytrwać przy życiu z jednego tylko powodu: musiał dać świadectwo bohaterskiemu poświęceniu dwóch przyjaciół – podobnie jak on żołnierzy SAS – którzy polegli u jego boku w trakcie długiej, krwawej walki trwającej przez niemal całą dobę. Simon podjął wtedy z własnej inicjatywy i na własną odpowiedzialność niezwykle ryzykowną akcję. Wyposażony jedynie w linkę i siekierę – oraz niezłomną odwagę – wdarł się do pieczary, która w wyniku ostrzału przez moździerze talibów została częściowo zasypana odłamkami skalnymi, i uwolnił Willa. Obaj wynieśli z tej jaskini ciała Davida Mearsa i Philipa Billingsa, którzy zginęli, ponieważ Will zaufał zdrajcy.

Mylesowi Fletcherowi.

Will wymówił jego nazwisko szeptem. Fletcher był oficerem brytyjskim, a także agentem wywiadu, który spowodował, że ich wyjątkowo trudna misja zakończyła się sromotną klęską, ponieważ uznał śmiertelnych wrogów za sojuszników.

Po doprowadzeniu Willa do jego kolegów z SAS, Simon powrócił do wypełniania swojego zadania na rzecz FBI. Nigdy nie zapytał Willa o przyczyny, dla których Davenport znalazł się w owej pieczarze, ani też nie oczekiwał podziękowań za uratowanie mu życia.

Nadal, po dwóch latach, nie odnaleziono zwłok Mylesa Fletchera. Najpewniej terroryści zlikwidowali go po tym, jak wykonał ich zlecenie. Nie było żadnych dowodów pozwalających na to, by uznawać go za żywego. Will postanowił jednak nie rezygnować z rozwiązania tej zagadki.

FBI podejrzewało, że to handlarze narkotyków i terroryści ponoszą wspólną odpowiedzialność za klęskę misji Willa. John March obciążał Willa odpowiedzialnością za zdradę popełnioną przez Mylesa.

Simon nie obwiniał Willa o nic, ale w ciągu dwóch lat ich przyjaźni Davenport nadal nie miał okazji oddać mu żadnej poważniejszej przysługi. Teraz nadeszła taka chwila. Zapiął płaszcz na wszystkie guziki, zaryglował w myślach swe wspomnienia i ruszył przed siebie ścieżką w poszukiwaniu Keiry.

ROZDZIAŁ TRZECI

Półwysep Beara, Irlandia południowo-zachodnia

6:20 po południu czasu lokalnego

25 sierpnia

Lizzie zsunęła z głowy chusteczkę i odczuła przez włosy chłód wiatru i wilgoć mgły. Pies Eddiego doprowadził ją do wąskiej ścieżki polnej, biegnącej wzdłuż starego muru i podnóża pagórków. Starała się odnajdywać przyjemność w spacerze alejką wysadzaną różami, szczególnie mocno pachnącymi po deszczu, w porze zapadającego zmroku. Uśmiechnęła się do owieczek rozglądających się za noclegiem i przystanęła przed murowanym dworkiem, przywodzącym na pamięć dawne lata głodu i masowej emigracji za chlebem, która niemal wyludniła zachodnią część hrabstwa Cork.

Spaniel, który jej wskazywał drogę, zatrzymał się nieco wyżej, odwrócił w jej stronę i wyczekująco machał ogonem. Lizzie roześmiała się na myśl o tym, że miałby ją prowadzić ku określonemu celowi lub też że wykonuje polecenie starego farmera. Powędrowała ścieżką dalej. Chłodne powietrze oraz spacer rozjaśniały jej myśli.

Nad szczytami wzgórz snuły się szare kłęby mgły, które wpełzały w skalne szczeliny. Przygotowując się do wyprawy, Lizzie włożyła do plecaka wszystko, co mogło uprawdopodobnić jej pozorny cel. Wyjęła więc teraz kurtkę przeciwdeszczową, latarkę i suchy prowiant, a nawet składany namiot. Nie pozostawało jej nic innego, jak powędrować Szlakiem Beary przez półwysep do Kenmare albo też w dół, do Allihies i wysepki Dursey.

Wędrując, rozpamiętywała wszystko, co wiedziała o Normanie Estabrooku. Poznała go niespełna półtora roku wcześniej, kiedy gościł w jednym z należących do jej rodziny hoteli w Dublinie. Był błyskotliwym finansistą, mogącym sobie pozwolić na zaspokajanie wszelkich kaprysów, jakie mu przyszły do głowy. A jako kipiący energią człowiek sukcesu miał ich co niemiara. Słynął zarówno z ryzykownych przygód, jak i imponującego bogactwa. Ale nie był lekkomyślny. Jeśli wyruszał w podróż balonem dookoła świata albo skakał na spadochronie z rekordowej wysokości, lub też podejmował niebezpieczną wędrówkę, przygotowywał się na stawienie czoła wszelkim możliwym zagrożeniom.

Na początku Lizzie sądziła, że Estabrook daje się wodzić za nos wielkim i nader przebiegłym handlarzom narkotykami, ale szybko się zorientowała, że bynajmniej nie jest naiwny. Teraz podejrzewała, że Norman wykalkulował sobie dokładnie, iż jeśli zostanie złapany na przestępstwie, władzom będzie o wiele bardziej zależało na dobraniu się do jego przyjaciół dowodzących organizacjami narkotykowymi, niż na ukaraniu jego, geniusza finansowego pomagającego im w interesach swym kapitałem. Rzadko ulegał impulsom, świetnie wiedział, jak dbać o swój biznes i minimalizować ryzyko.

Lizzie odwiedziła go na ranczo w Montanie w końcu czerwca, kiedy zdawał sobie sprawę z tego, że agenci federalni zamierzają go aresztować. Był tęgim czterdziestolatkiem o miłej prezencji, który nigdy się nie ożenił i nigdy nie miał zamiaru tego uczynić. Wstrząśnięty i pobladły, wyznał jej:

– Zdradzono mnie.

Miał na myśli Simona Cahilla, nie ją. Norman wynajął Simona poprzedniego lata do pomocy w zaplanowaniu i przeprowadzeniu niezwykle ryzykownych operacji. Dowiedział się, że Simon właśnie zakończył pracę w FBI i przypuszczał, że z tego powodu przymknie oczy na nielegalność działań swego klienta, zwłaszcza dokonywanych w porozumieniu z wielkimi dealerami narkotyków. Okazało się tymczasem, że Simon bynajmniej nie jest eks-agentem FBI.

W pełnych napięcia godzinach przed aresztowaniem Estabrook nie zajmował się analizowaniem swoich poczynań, które go przywiodły do współpracy z kryminalistami. Zamiast tego obwiniał ludzi, którzy dopuścili się wobec niego zdrady. Poza kilkoma osobami z grona domowej obsługi była przy nim jedynie Lizzie. Norman nigdy nie nawiązał, z tego, co wiedziała, poważnego związku uczuciowego z nikim, ani też z nią oczywiście. Ludzie z jego otoczenia – krewni, znajomi, pracownicy, koledzy po fachu – byli jedynie planetami krążącymi wokół słońca, którym był on. Żadne reguły go nie obowiązywały. Na studia w Harvardzie otrzymał stypendium. Zaraz po uzyskaniu dyplomu rozpoczął pracę jako doradca finansowy. Kiedy miał dwadzieścia siedem lat, był już ceniony w swoim zawodzie i zaczął pracować na własny rachunek. Osiągnąwszy czterdziestkę, był wart kilka miliardów dolarów i mógł zwolnić tempo zabiegania o sukcesy prowadzonych interesów.

Lizzie siedziała z nim przed ogromnymi oknami, przypatrując się jego rozległemu ranczu oraz jeszcze rozleglejszemu niebu na zachodzie. Nakłaniała go, by się porozumiał z prokuratorami i zaoferował władzom współpracę. Jednak wszystko, czego się dowiedziała o Normanie w ciągu minionego roku, umacniało w niej przekonanie, że on zawsze robi wyłącznie to, czego sam zapragnie. Większość ludzi zagrożonych zakuciem w kajdanki i odczytaniem im praw, jakie przysługują zatrzymanemu, nie chwytałaby za telefon i nie wygrażała agentowi FBI oraz jego przełożonemu, ale Norman ustawicznie powtarzał, że nie zalicza się do takiej większości.

– Normanie, nie rób tego – tłumaczyła Lizzie.

Nie była wcale pewna, czy w ogóle ją słyszy. Ze spienioną śliną w kącikach ust, oczyma błyszczącymi wściekłością, wymyślał Simonowi przez telefon:

– Już nie żyjesz. Jesteś martwy. Najpierw zabiję Johna Marcha. A potem ciebie.

Lizzie patrzyła na zielone osiki na tle niebieskiego nieba i myślała, że Norman zabije także ją, kiedy odkryje, że to ona przez większą część roku przekazywała anonimowo FBI informacje o nim. Do chwili aresztowania Normana nie wiedziała, czy FBI traktuje te jej informacje poważnie i czy wszczęto dochodzenie przeciw Normanowi w związku z jego machinacjami. Nie wiedziała też, że jego sprawę prowadzi zakonspirowany agent specjalny. Nie mieli pojęcia o sobie nawzajem. Nikt o nich nie wiedział.

Nawet wobec funkcjonariuszy FBI przybyłych na ranczo Normana i przesłuchujących także ją zachowała w tajemnicy swą rolę w całej sprawie. Utrzymała ją w sekrecie także podczas przygotowań do podróży do Irlandii. Opowiadała tylko o zakupie ekwipunku turystycznego i o legendach, które ją zainspirowały do przemaszerowania Szlakiem Beary. Niech Simon i Keira widzą w niej turystkę, kiedy się na nich natknie. Niech Simon mówi co chce o Normanie, ich wspólnym byłym przyjacielu. Ona jest przekonana, że Norman ma wpływowych znajomych, którzy mu pomogą. Rozprawiał o nich z Simonem w rozmowie telefonicznej odbywanej z rancza owego dnia. To nie były czcze przechwałki, stanowiły z pewnością zalążek planu, jaki Norman powziął, a FBI powinno ten plan z niego wycisnąć. Przez ostatnie dwa miesiące Lizzie oczekiwała, że do zarzutów wysuniętych przeciw Normanowi dołączone zostanie oskarżenie o „spisek w celu dokonania morderstwa”. FBI ma z pewnością nagrane na taśmie pogróżki pod adresem dyrektora i jednego z agentów. Nie powinny mu one ujść płazem.

Doszła do szlaku wiodącego ku szczytowi wzgórza i spostrzegła świeże ślady zwierzęcych łap odciśnięte w mokrej ziemi. Uznała, że pozostawił je spaniel barmana i ruszyła za nimi pod górę. Po chwili jednak zawróciła do swego samochodu. Nie mogła odlecieć z powrotem do Bostonu tej nocy. Ale mogła wrócić do Dublina albo poszukać noclegu na miejscu. Chciało się jej spać, jeść i potrzebowała informacji z Montany o Normanie, a z Bostonu o Simonie i Marchu. Błotnistą drogą doszła do znaku Strzeżcie się byków umieszczonego przy bramie zagradzającej przejście. Zatrzymała się i ogarnęła wzrokiem rozległe pastwisko, na którym na tle mrocznych chmur dało się dostrzec zarysy prehistorycznego kręgu głazów.

Nagle spoza olbrzymiego otoczaka wyłonił się pies Eddiego, całkowicie ją zaskakując.

– Ach, więc to ty – zwróciła się doń, rozbawiona własną reakcją na jego pojawienie się. – Prowadź, idę za tobą.

Nie zwlekając ani chwili, pies ruszył pędem ku kręgowi uformowanemu z głazów, przeskakując pomniejsze kamienie. Lizzie przeskoczyła barierę z bali, wylądowała w mokrej trawie i pośliznęła się na krowim placku. Starannie unikając następnych kup łajna, wchodziła w głąb pastwiska. Nagłym zwrotem pies zmienił obrany kierunek i zniknął jej z oczu. Wzruszyła ramionami i kontynuowała marsz w stronę kamiennego kręgu, jednego z ponad setki megalitycznych zabytków rozsianych po zachodniej części hrabstwa Cork i południowym skraju hrabstwa Kerry. Skakała po drodze z kamienia na kamień, by nie brodzić w błocie. Wkroczyła w środek kręgu pomiędzy dwoma wielkimi otoczakami, osadzonymi tutaj przed tysiącami lat.

Doliczyła się ośmiu ciężkich głazów różnej wysokości, tworzących zewnętrzny pierścień. Dziewiąty głaz wychylał się poza krąg, a miejsce po dziesiątym było puste. Niski, spłaszczony kamień, wyglądający tak, jakby go podtoczono, stanowił jedenasty człon skalnego pierścienia.

W dole, za pastwiskiem i opadającymi ku wodzie zielonymi polami widać było szare wody zatoki, pomarszczone powiewami słabnącego już sztormu. Stała chwilę bez ruchu, chłonąc tę szczególną atmosferę. Nigdy dotychczas nie znalazła się w miejscu tak niesamowitym, tak tajemniczo spokojnym. Praprzodkowie musieli wybierać lokalizacje szczególnie sposobne do układania kamiennych kręgów, niezależnie od tego, jakim one celom służyły. – Teraz mogę zrozumieć, że ludzie wypatrywali tu wróżek – powiedziała szeptem do samej siebie.

Do jej uszu dotarły jakieś posapywania, zwróciła wzrok w ich kierunku i dostrzegła wielką, tłustą krowę brązowego koloru, spokojnie kroczącą wokół kamiennego kręgu. Zlękła się jej, nie wiedząc czemu. W chwilę później spostrzegła jakiś ruch w zagajniku, wzięła głęboki oddech i zsuwając plecak z ramienia, ruszyła w kierunku wzgórz. Coś tam było albo ktoś tam był. Nie była tu sama.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Półwysep Beara, Irlandia południowo-zachodnia

7:10 po południu czasu lokalnego

25 sierpnia

Prześlizgując się pomiędzy dwoma wielkimi otoczakami, Lizzie poczuła, że lewa stopa zapada jej się głęboko w grząską rozpadlinę. Nie przejęła się jednak zbytnio wodą i błotem, które wdarły się do wnętrza buta i przemoczyły skarpetę. Porywy wiatru znad wzgórz i skałek niosły z sobą smugi deszczu. Pomyślała, że przesuwa się przez tę okolicę ostatnia faza sztormu.

Nagle usłyszała coś za sobą, odwróciła się i zobaczyła jakąś szczupłą kobietę wchodzącą w pradawny kamienny krąg. Wiatr targał jej długimi, jasnymi włosami. Miała na sobie rozciągnięty irlandzki sweter rybacki, sięgający jej niemal do kostek. Lizzie pomyślała, że musiał należeć do Simona Cahilla, a ową kobietą musi być Keira Sullivan.

– Wszystko w porządku – zwróciła się do niej Lizzie – przybyłam tu w dobrych zamiarach.

Nie dopuszczając kobiety do głosu, dodała: – Znam Simona. Simona Cahilla. Pani jest Keirą, prawda?

Źrenice przybyłej zwęziły się, a twarz w szarej poświacie wydawała się trupioblada, kiedy przemówiła do Lizzie: – Przyszłam tu z mojego dworku. Byłam rano w dawnych kopalniach miedzi i próbowałam przegnać stamtąd duchy i nawałnicę. – Wzdrygnęła się i zapytała bez oznak lęku: – A to co znowu?

Lizzie także to usłyszała – jakiś szelest dobiegający z kępy drzew na zboczu wzgórza. To nie odgłosy wiatru. Ktoś tam był.

– To nie duchy ani nie zawierucha – orzekła Lizzie i zsunęła plecak z ramienia, jakby przygotowując się do ucieczki albo sięgając po broń. – Musimy się stąd zbierać – dodała.

Ciemne chmury zsuwały się po zboczach pagórków. Gęsty i zimny deszcz nasycał wilgocią żakiet i odsłonięte włosy Lizzie, a także sweter Keiry. Ona jednak zdawała się w ogóle tego nie zauważać. Spytała: – To co to może być, pani zdaniem?

– Nie wiem.

Lizzie zauważyła krowę wybiegającą spomiędzy drzew. Rzuciła: – Musimy się spieszyć.

Keira zwróciła wzrok w tym samym kierunku. Krzyknęła: – Tam!

Lizzie nie zdążyła jej odpowiedzieć. Jakiś krępy mężczyzna, w czarnej czapeczce narciarskiej na głowie, wyskoczył spomiędzy drzew i ruszył biegiem ku wyrwie w kamiennym kręgu.

– Biegnie po ciebie – krzyknęła Lizzie. – Keiro, uciekaj!

– Nie mogę cię zostawić samej...

– Umiem walczyć. Uciekaj, błagam!

Mężczyzna rzucił się na Keirę, ale ona wymknęła mu się i schroniła za jednym z głazów. Napastnik przeklinał i próbował ją dopaść, obiegali głaz jak w szaleńczym tańcu. Mężczyzna trzymał w prawej dłoni nóż. Lizzie zastąpiła mu drogę, osłaniając się przed ciosem plecakiem i czekając na sposobny moment, by go zaatakować. On pośliznął się na którymś z mokrych kamieni i upadł na wznak. Zanim się zdążył podnieść, wytrąciła mu nóż z ręki i z całej siły uderzyła go plecakiem w lewe kolano.

Zawył z bólu i wyciągnął rękę, by podnieść leżący na ziemi nóż. Ona jednak zdała sobie sprawę, że musi wykorzystać uzyskaną chwilę przewagi, i wymierzyła kolejny cios plecakiem, jednocześnie przydeptując mężczyźnie goleń obolałej nogi. Jej posunięcia były odruchowe, nie planowała ich, zdała się na swój instynkt i nawyki nabyte w trakcie szkolenia. Tysiące razy ćwiczyła takie chwyty.

Napastnik opadł na plecy, grzęznąc w błocie, gnoju i mokrej trawie. Lizzie podniosła nóż, zanim on zdążył go odzyskać, uklękła i przyciskając mu nóż do gardła, uniemożliwiła powrót do pozycji wertykalnej. – Trzymaj ręce tak, żebym je widziała, i nie ruszaj się – rozkazała.

Posłuchał jej natychmiast, ciężko dysząc, w obawie, że jeśli będzie stawiał opór, ona poderżnie mu gardło. Połowę twarzy miał zanurzoną w błocie. Lizzie ustawiła ostrze noża tak, by wyczuwał je przez cienką skórę osłaniającą tętnicę szyjną. Poleciła mu kategorycznym tonem: – Rób co ci każę albo zginiesz. Rozumiesz?

– Taak, rozumię.

W jego głosie rozpoznała irlandzki akcent. Być może był to jakiś tutejszy najemnik. Ale mógł też tylko udawać tutejszego. Lizzie także potrafiła wymawiać słowa z irlandzka, choć urodziła się w Bostonie. Był trzydziestoparolatkiem, wzdłuż dolnej wargi miał szramę po szarpanej ranie, odniesioną zapewne wskutek innego nożowniczego pojedynku.

– Złamałaś mi kolano – poskarżył się.

– Wątpię, czy aż złamałam.

Mimo bólu mówił tonem, w którym nie wyczuwało się lęku, jakby był pewien, że odzyskanie przezeń noża i wykonanie zadania, jakiego się podjął, jest tylko kwestią czasu. Zadaniem było uśmiercenie Keiry Sullivan.

Keira zapowiedziała:

– Przeszukam go, sprawdzę, czy nie ma jeszcze innej broni.

Lizzie skinęła głową. Keira przyklęknęła i przeszukała mężczyznę od stóp do głów z dokładnością, która Lizzie bynajmniej nie zaskoczyła. Wuj był w Bostonie agentem wydziału zabójstw, a sama Keira jeszcze w czerwcu stawiła skuteczny opór zabójcy. W trakcie przeszukania znalazła przy powalonym napastniku jeszcze jeden rzeźnicki nóż.

Lizzie, nie spuszczając wzroku z mężczyzny, analizowała sytuację. Jak widać, Norman się nie ociągał. Już działał. Czy sprecyzował, co chce począć z kobietą, którą kocha Simon? Jaką śmierć jej przeznaczył? Uznała, że Norman z całą pewnością będzie nadal kontrolował przebieg wydarzeń. Czy przystąpił już do rozprawy z Simonem w Bostonie? I z Johnem Marchem? A z kim jeszcze zechce się porachować?

Zwiększyła nieco nacisk ostrza na szyję napastnika i zapytała go:

– Człowiek, który cię nasłał na Keirę, nie poprzestanie na niej. Kto jest następny na liście?

– Nic nie wiem – wykrztusił, oddychając z trudem.

– Kolego, masz być ze mną szczery – zagroziła. – Kto jest następny?

Poruszył się, usiłując złagodzić nacisk ostrza na szyję, i odpowiedział:

– To nie ma znaczenia. Spóźniłaś się. Nie mogę zatrzymać tego, co ma się stać. Ty też nie możesz.

– Nie o to cię pytałam.

Ostrożnie wypluł grudkę ziemi i oznajmił: – Idź do diabła. Nie będę odpowiadał na żadne twoje pytania.

Blefował w starciu z nią.

Usłyszała dobiegające spoza kamiennego kręgu głuche, groźne szczekanie psa, które nie brzmiało tak, jakby wydawał je z siebie spaniel Eddiego. Do Lizzie i napastnika podeszła Keira z odebranym mu nożem w ręku i wielkim, czarnym psem u boku. Oboje stanęli w polu widzenia Irlandczyka, który popatrywał na psa z widocznym strachem. Nóż przyłożony do gardła nie wzbudzał w nim lęku, natomiast pies napełniał go prawdziwym przerażeniem. Keira zwróciła się do niego spokojnym tonem:

– Odpowiedz tej pani na pytania, a ja uspokoję psa. On wyczuwa, że stanowisz zagrożenie dla nas obu.

Mężczyzna oblizał spieczone wargi: – Nie lubię psów.

– No to mi odpowiedz. Kto jest następny?

Przez chwilkę jeszcze się ociągał. W końcu powiedział:

– Córka dyrektora FBI.

– Abigail – westchnęła Keira i wpatrzyła się w Lizzie przerażonym wzrokiem – Abigail Browning. Detektyw wydziału zabójstw w Bostonie.

Lizzie również znała Abigail, owdowiałą córkę Johna Marcha, ale całą uwagę skupiła na nadzorowaniu Irlandczyka.

– Jak zaplanowano to zabójstwo?

Deszcz osłabł, ale Lizzie czuła wilgoć przenikającą całe ciało przez odzież i bieliznę. – No, mów – ponagliła go.

– Nie mogę. Zabiją mnie.

Pies zawarczał groźnie i podsunął się bliżej głazu, spuszczając łeb, gotów w każdej chwili zaatakować leżącego.

– Bomba – wyszeptał Irlandczyk zdławionym głosem, przymykając oczy, ale natychmiast je otworzył. Nie spuszczał psa z oka ani na chwilę.

– Gdzie?

– Na kuchennym ganku.

– Na którym piętrze?

Keira z wrażenia wstrzymała oddech, ale Lizzie nie miała czasu tłumaczyć jej, skąd wiedziała, że Abigail Browning mieszka na parterze dwupiętrowego budynku w osiedlu Jamaica Plain, zamieszkałym jeszcze przez dwie inne rodziny bostońskich policjantów, w tym przez Boba O’Reilly’ego, wuja Keiry. Napastnik nie odpowiedział.

– Mów zaraz – nalegała Lizzie.

Pies odsłonił zęby, krople śliny kapały mu z pyska, Irlandczyk wyraźnie zwijał się ze strachu. Z pewnością nie należał do miłośników psów.

W końcu wykrztusił: – Na parterze. Przy mieszkaniu Abigail Browning.

– Kiedy ma wybuchnąć?

Odwrócił się od psa i spojrzał na Lizzie: – Teraz.

Odczuła prawdziwy szok: on nie kłamał. Wizja psa rozrywającego mu wnętrzności na strzępy i jej samej podrzynającej mu gardło nasunęła jej myśl, że absolutnie nie ryzykuje zawierzenia kłamstwu. Kiedy miała czternaście lat, ojciec wytłumaczył jej, że nic bardziej nie motywuje mężczyzny do działania niż lęk przed wykrwawieniem się.

– Musimy zatelefonować do Bostonu – powiedziała Keira.

Lizzie potaknęła skinieniem głowy, ale nagle jej tętno przyspieszyło gwałtownie: dostrzegła wysokiego mężczyznę zmierzającego w ich kierunku przez pastwisko. Will Davenport. Zobaczyła go także Keira i zawołała w jego stronę: – Will! Podłożyli bombę – muszę ostrzec Abigail!

Natychmiast zorientował się w sytuacji: – W porządku. Dzwonię do niej – jego głos był całkowicie opanowany. – Podaj mi numer.

– Nie znam go na pamięć. Mam w notesie, w dworku.

– A pamiętasz numer twojego wuja?

Potwierdziła skinieniem głowy i dodała: – Będzie lepiej, jeśli ja zadzwonię.

Podał swą komórkę. Łzy stanęły jej w oczach, ale palce bezbłędnie wyszukiwały odpowiednie cyfry. – Jeśli oni są tam wszyscy – myślała na głos – jeśli Abigail wyszła na ganek...

Will przykucnął obok Lizzie i położył rękę na jej dłoni, w której trzymała nóż przytknięty do gardła Irlandczyka. Jego dłoń była silna i ciepła. Ich oczy się spotkały: – Ja się nim już zajmę – powiedział. – Ty dopomóż Keirze.

Lizzie nie odstępowała mu jednak noża.

– A skąd mam wiedzieć, że nie zamierzasz wziąć tego noża ode mnie po to, by zadźgać nas obie?

– Nie potrzebowałbym do tego celu twojego noża.

Bo i tak było. Lizzie wysunęła swą dłoń spod jego.

– Mam w plecaku linki do namiotu. Możemy związać nimi ręce temu osobnikowi.

– Nie wyobrażałem sobie, że pomyślisz o wszystkim – powiedział i wyjął nóż z jej ręki, nie odrywając go od szyi pojmanego.

Deszcz spływał po twarzy Keiry, rozmawiającej przez telefon z wujem w Bostonie. – Bob? Dzięki Bogu, jesteś!

Lizzie wstała z klęczek i lekko się zachwiała.

– Twoja rodzina i przyjaciele są w niebezpieczeństwie!

Lizzie wyjęła słuchawkę z rąk Keiry i rzuciła zwięźle: – Proszę słuchać. Proszę natychmiast zabezpieczyć zagrożonych.

– Co to znaczy, u diabła? – odkrzyknął O’Reilly.

– Na ganku Abigail zostanie zdetonowana bomba!

W następnej sekundzie Lizzie usłyszała, jak rozkazuje: – Kryć się, kryć się! Scoop, Abigail, Fiona, kryjcie się!

W telefonie rozległ się głośny trzask, po nim zadudniła eksplozja.

– Poruczniku!

Połączenie zostało zerwane.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Boston, stan Massachusetts

2:37 po południu czasu lokalnego

25 sierpnia

Dwie niemal równoczesne eksplozje wstrząsnęły dwupiętrowym budynkiem. Podmuch przewrócił Boba O’Reilly’ego na ziemię. Upadł na lewy bok, z rozrzuconymi rękoma i nogami. Telefon komórkowy wyśliznął mu się z dłoni. Stłukł sobie łokieć, ale poza tym nie odczuwał żadnego bólu.

Najpierw ukląkł, a dopiero potem wstał. Szumiało mu w uszach, serce waliło jak młotem. Podszedł do kuchennych drzwi, otworzył je na oścież i wyszedł na zewnątrz, by zaczerpnąć powietrza. Stąpał po chrzęszczącym pod jego stopami, potłuczonym szkle, w którym tkwiły także odłamki metalu.

– Fiona! – krzyknął w stronę dolnej galeryjki ganku. – Scoop! – zawołał w stronę górnej.

Scoop Wisdom, funkcjonariusz wydziału śledczego, mieszkał na piętrze nad nim. Fiona przebywała właśnie w należącej do Scoopa części ogródka, gdzie zbierała mu pomidory. Była najstarszą z trzech córek Boba. Czy usłyszą jego okrzyki?

– Tato! Tatusiu!

Fiona odkrzyknęła, a więc mogła mówić. Jego dziecko żyło. Uchwycił się poręczy balkonu i wychylił, próbując przebić wzrokiem tuman czarnego dymu kotłujący się w mieszkaniu pod nim.

– Wychodź stamtąd, Fi! Schodzę do ciebie! – Jego głos brzmiał skrzekliwie i niepewnie.

– Scoop! Scoop! O mój Boże! – Głos Fiony również łamał się i dławił. Dalsze słowa przez nią wykrzykiwane były niezrozumiałe.

Bob próbował nie ulec jej strachowi i wyczuwalnemu załamaniu nerwowemu. Dostrzegł języki ognia wspinające się na piętro ku jej gankowi, nie mógł więc już zbiec kuchennymi schodami. Wrócił do kuchni i wyjął małą gaśnicę, prezent gwiazdkowy od swej najmłodszej córki Jayne, która postanowiła wyposażyć ojca we wszystko, co może być potrzebne w razie jakiejś katastrofy. Keira przebywała w Irlandii. Skąd dowiedziała się o bombie podłożonej na ganku mieszkania Abigail? Umieścił gaśnicę pod pachą i ruszył w stronę hallu i frontowych drzwi. Na klatce schodowej nie było dymu. To dobrze. Ale czy nie ma jeszcze jednej bomby gotowej do zdetonowania? Wyjął telefon komórkowy i wybrał numer 911, schodząc jednocześnie po schodach. Zgłosił się dyżurny, Bob przedstawił mu się, podał adres i nakreślił zwięźle sytuację: zamach bombowy, pożar, możliwe, że są ranni. – Obawiam się, że ofiarą stał się policjant, który wrócił do domu po służbie. Detektyw, sierżant Cyrus „Scoop” Wisdom. Przebywał w ogródku wraz z moją dziewiętnastoletnią córką, Fioną O’Reilly.

– A gdzie pan się znajduje?

– Na parterze. Wewnątrz domu. Szukam innego agenta po służbie, Abigail Browning.

Drzwi do jej mieszkania były uchylone, co upewniło Boba, że Abigail wyszła. Cofnął się i poszedł na chodnik przed domem, gdzie spodziewał się zobaczyć Abigail. Owen, który mieszkał wraz z nią, wyszedł z domu wcześniej, Bob słyszał śmiechy jego i swej córki dobiegające jakiś czas temu z ulicy. Jej wóz stał przed domem, ale Abigail nie było.

Uzupełnił dyżurnemu opis sytuacji: – Być może Abigail próbuje pomóc Scoopowi i Fi wydostać się z tylnej części mieszkania. To tam wybuchł pożar.

– Proszę znaleźć sobie jakieś bezpieczne miejsce i tam poczekać – poradził dyżurny.

– Jestem oficerem policji – odpowiedział. – Wiem, jak się powinienem zachować. Proszę decyzje pozostawić mnie. Powiadomię pana o tym, co stwierdzę.

– Panie poruczniku, powinien pan poczekać na pomoc... – dyżurny trwał przy swoim.

– Ja jej udzielam.

– Może nastąpić kolejna eksplozja. Jeśli w mieszkaniu córki jest butla gazowa...

– Jest. Ta druga eksplozja była z pewnością spowodowana jej wybuchem.

– No to rozumie pan potrzebę, by pozostać tam, gdzie się pan teraz znajduje.

Dyżurny miał oczywiście rację, ale Bob otworzył drzwi do wąskiego korytarzyka łączącego ich budynek z sąsiednim. Dym przegryzał łagodne powietrze późnego lata i dławił mu oddech. Bob zaniósł się kaszlem, ale usłyszał okrzyk: – Tato! Ratuj mnie!

Fiona musiała być głęboko przerażona, skoro nazwała go „tatą”. Nie używała tej formy, od kiedy ukończyła dziesięć lat. Teraz na uniwersytecie bostońskim zaliczyła już drugi rok studiów i oto, co ją spotyka: zamach bombowy na mieszkanie siostry. Nie zasłużyła na to. Włożył komórkę do kieszeni spodni i wykrzyknął w głąb mieszkania:

– Nie przestawaj do mnie mówić, dziecinko! Gdzie jesteś?

Zanim zobaczył pomarańczowo-bordowy żar na ganku mieszkania Abigail, poczuł uderzenie fali gorąca. Jeden wspornik ganku już spłonął, drugi właśnie ogarniały płomienie, wspinając się ku gankowi na piętrze tak szybko, jakby komenderował nimi szatan. Zbliżenie się do tego piekielnego ognia było śmiertelnie niebezpieczne, ale Bob, nie zważając na nic, wypatrywał Abigail przedzierającej się przez żywioł lub też Fiony i Scoopa, zmagających się z kłębami dymu na podwóreczku z tyłu domu.

– Fiona, gdzie jesteś?

Okrzyki rozdzierały mu bólem zaschnięte z przerażenia gardło. Gaśnica nie byłaby w stanie uporać się z tak rozbuchanym ogniem, ale nie odrzucał jej na wypadek kolejnej eksplozji czy też jakichś mniejszych płomieni. Zadarł na sobie koszulkę polo, zasłaniając usta i nos, i brnął ku stołowi na ganku, przy którym spędzali tyle miłych godzin w okresie krótkiego bostońskiego lata. Podmuch wywołany eksplozją powyginał plastikowe krzesełka, ale dwa solidne foteliki kupione u stolarza w górach Adirondack oparły się katastrofie.

– Fiona! Scoop! Abigail! Odezwijcie się!

– Tu jesteśmy – usłyszał głos Fiony, już nieco mniej rozhisteryzowany. – Schowaliśmy się za pojemnikiem z kompostem. Nie mogę się poruszyć.

– Dlaczego?

– Scoop...

Bob jednym skokiem przedarł się przez grządkę fasoli w głąb warzywnika stanowiącego przedmiot szczególnej dumy Scoopa. Jakiś jęk dobiegł Boba zza pojemnika na kompost, z drugiej części ogródka. Bob przeskoczył przez zagon pomidorów i kalafiorów. Scoop zrobił pojemnik na kompost i napełniał go tym, co nazywał „materiałem organicznym”. A także robakami. Zamówił je z katalogu i zakazał Bobowi informowania o nich Fiony, ponieważ polubiła „kompostowanie” i nie powinna się dowiedzieć o robakach, które w nim uczestniczyły. Za zagonem kalafiorów Bob pozwolił już, by skraj koszulki polo wyśliznął mu się z ust, i w tej samej chwili dojrzał stopę Scoopa wystającą nad krawędź pojemnika. Nie poruszała się.

– Tatusiu... nie mogę tego... tatusiu...

Spoza pojemnika dochodziło pochlipywanie Fiony. – Scoop nie może umrzeć...

– On nie umarł – Bob pocieszył córkę, wcale nie będąc pewny, czy się nie myli. Ale to zapewnienie powinno być prawdziwe. Scoop uprawiał boks, zapasy, był silnie umięśnionym, reprezentacyjnym policjantem. Przygotowując się na najgorsze, Bob wziął głęboki oddech i zajrzał za pojemnik na kompost.

Scoop leżał na kolanach Fiony twarzą zwróconą w dół. Ona w pozycji półsiedzącej wciśnięta była ciężarem jego bezwładnego ciała w ściankę pojemnika. Oplatała go ramionami pokrytymi plamami krzepnącej krwi. Bob dostrzegł, że w większości nie była to jej krew.

Spojrzała na ojca szeroko otwartymi, niebieskimi oczyma – te ogromne oczy ujrzał najpierw, kiedy mu ją pokazano zaraz po urodzeniu. Po jej bladych policzkach spływały łzy mieszające się z krwią.

– Fi – powiedział, z trudem powstrzymując łkanie – jak się czujesz? Czy jesteś ranna?

– Trochę pokaleczona. Ja... tato!... Zakrztusiła się, nie mogła opanować szczękania zębami. Z przygryzionych warg broczyła jej krew. Wydusiła w końcu z siebie: – Scoop... On mnie ocalił. Uratował mi życie.

Odłamki bomby albo też wyrwane podmuchem fragmenty obudowy ganku poraniły Scoopowi plecy, ramiona i nogi. Koszulę miał podartą na pokrwawione strzępy. Z karku, tuż pod linią włosów, wystawał kawałek wbitego metalu. Metalowe drzazgi tkwiły też w lewym ramieniu oraz w nodze, poniżej skraju szortów.

Bob przyklęknął przy nim i wymacał tętno w przegubie dłoni. Wykrzyknął radośnie: – Fi, on żyje!

Zacisnęła dłoń, którą go uchwyciła. Spomiędzy jej palców kapała krew. Spytała: – Co to było?

– Eksplodowała bomba. Strażacy i ratownicy już są w drodze, za chwilę tu będą. Nie ruszaj się, dobrze? – Czekał na jej aprobujący uśmiech. – Nie będziesz się poruszała?

Scoop westchnął i drgnął, próbując zmienić położenie swego ciała. Bob dodał: – Scoop, ty się też nie poruszaj.

Większość krwi pochodziła z zewnętrznych okaleczeń, podmuch zdawał się wycisnąć ją z rannego, ale Bob nie miał złudzeń. Scoop był potężnie zbudowanym mężczyzną, nawet pokryty ranami, prezentował się jak dzielny policjant, jednak jeśli dotychczas nie odczuwał bólu, poczuje go wkrótce ze zdwojoną mocą.

Bob wahał się przez chwilę, ale wiedział, że musi zadać to pytanie: – Czy przed wybuchem... widzieliście Abigail?

Fiona jeszcze bardziej zbladła: – Zadzwonił telefon. Ona...

– Spokojnie, Fi. Musisz się opanować.

Sam z trudem panował nad panicznym lękiem, ale dodał: – Spróbujesz?

– Podeszła, by odebrać połączenie.

– Kiedy?

– Na chwilę przed eksplozją.

Fiona wypowiedziała te słowa z zamkniętymi oczyma, spod jej powiek wciąż wypływały łzy. Ciągnęła: – Nie pamiętam, jak długa była ta chwila. Minuta? – Nagle otworzyła oczy i wyszeptała: – Tatusiu, będę wymiotować.

Bob pokręcił głową: – Nie możesz. Nie możesz zwymiotować na Scoopa.

Czy Bob niewłaściwie zrozumiał widok uchylonych drzwi? Czy mogło być tak, że Abigail nie uciekała przed płomieniami, lecz ktoś wszedł do środka domu po nią? I dlaczego? Po co? Dotknął palcem policzka Fiony i poczuł jego zimno. Powiedział uspokajającym tonem: – Pomoc zaraz nadejdzie. Nie można poruszyć Scoopa. To zbyt niebezpieczne.

– Zostanę przy nim.

Potaknął skinieniem głowy: – W porządku. Pożar tutaj nie dotrze. Rób, co możesz, by Scoop się nie ruszał, to uniknie powiększania i rozdrażniania ran. To by zwiększyło krwawienie. Ty też się nie poruszaj. Być może też jesteś ranna, tylko jeszcze o tym nie wiesz.

– Nie jestem ranna, tato, i wiem, jak się udziela pierwszej pomocy.

Zabrał dłoń z jej policzka. Zawsze była wytrwała i silna.

– Zostań więc tutaj, dziecinko. Nie pozwolę, by ci się coś stało.

– Czy już do tego nie doszło? – Przygryzła dolną wargę: – Będziesz szukał Abigail, prawda?

Abigail. Zapanował nad lękiem i odrzekł: – Tak.

– W porządku, tato – uśmiechnęła się nieśmiało. – Możesz na mnie polegać.

Zakłuło go w sercu. Nie chciał jej pozostawiać samej, ale i dla niej, i dla Scoopa lepsze było pozostanie na miejscu, niż przedzieranie się przez płomienie do ulicy. A on musi odnaleźć Abigail. Bob ułożył gaśnicę przy skrzynce na kompost i wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.

– Nie wiem, co do was dotarło – powiedział do dyżurnego – ale może pan porozmawiać z moją córką. – Zwrócił się do niej: – Na linii jest dyżurny spod numeru 911. On ci przyśle pomoc. Wykonuj jego polecenia.

Skinęła głową i wzięła komórkę z jego rąk.

Bob spojrzał w stronę domu. W ogniu stała już weranda na piętrze Scoopa. Budynek miał sto lat. Bob widywał już pożary trawiące takie konstrukcje. Strażacy powinni się spieszyć, jeśli ten budynek ma być uratowany.

Przebiegł przez warzywnik i podwórko. Było gorąco. Pot zalewał mu twarz, tors, plecy, nasączał całą odzież. Piekły łzawiące oczy. Usłyszał syreny, wozy strażackie były już chyba przy sąsiednim budynku. Ale Bob nie mógł czekać – przebiegł przez ulicę długimi skokami.

Kłęby czarnego dymu buchały z mieszkania Abigail. Zasłaniając sobie twarz dolną częścią koszulki polo, wdarł się do środka. W bawialni – żadnych śladów Abigail. Podobnie w jadalni.

Dym stawał się coraz bardziej gryzący. Pożar się szybko rozprzestrzeniał. Bobowi nie udało się już zajrzeć do kuchni ani do sypialni w tylnej części mieszkania. Zaczęła go dławić sadza. Kolana się pod nim uginały, ale był pewien, że zdoła utrzymać się na nogach. Miał pięćdziesiąt lat i był w dobrej formie. Zdusił w sobie lęk i skupił myśli na tym, co ma do zrobienia. Przenieść Fionę i Scoopa z podwórza i powierzyć ratownikom. Odnaleźć Abigail. Ująć zbrodniarza, który dokonał zamachu bombowego na jej ganku. Nie ulegało wątpliwości, że pożar nie wybuchł przypadkiem. Keira i ta druga kobieta w Irlandii miały rację – to był zamach bombowy.

Z obu jego stron pojawili się nagle strażacy, ujęli go pod pachy i wyprowadzili na podwórko. Wyrwał się im, kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz.

– Na tylnym podwórku przebywa funkcjonariusz policji, który odpoczywał po służbie, i moja córka – powiadomił ich. – On jest ciężko poraniony. Ona nie. Skryli się za pojemnikiem na kompost. Scoop i Fiona. To ich imiona.

Strażacy odeszli bez słowa. Kolejni wyłaniali się z wozów strażackich i włączali do akcji. Zjawili się też ratownicy medyczni i dwa policyjne radiowozy. Bob spojrzał na budynek. I on, i Scoop, i Abigail będą musieli poszukać sobie dachu nad głową.

Z nieoznakowanego auta policyjnego wysiadł Tom Yarborough, partner Abigail, playboy korzystający z czyjejś wysokiej protekcji, i podszedł do budynku. Bob zmusił się do myślenia. FBI, ATF – antyterroryści, wydział zabójstw – cały świat się tym interesuje.

Z sąsiednich domów wylegli mieszkańcy, by zobaczyć, co się dzieje i czy mogą w czymś pomóc, a także czy pożar się nie rozszerza i nie zagraża ich bezpieczeństwu. Yarborough, już wczuwający się w rolę, zwrócił się do niepoinformowanych funkcjonariuszy: – Trzymajcie tych ludzi z dala.

Na widok Boba dodał: – Wszystko w porządku?

– Tak – odparł Bob i skierował jego uwagę na Scoopa i Fionę. – Powrócili tam strażacy.

– Co spowodowało pożar? – spytał Yarborough.

– Na ganku Abigail wybuchła bomba.

Yarborough nie zareagował na tę informację. – Gdzie ona jest? – spytał.

– Zaginęła.

– A co z Owenem?

Bob potrząsnął głową: – Nie było go tutaj.

– Czy może być celem następnego ataku? Co...

– Do diabła – przerwał mu Bob. – Muszę go ostrzec. Daj mi twoją komórkę.

Yarborough podał mu efektowny, drogi aparat komórkowy, który Bob natychmiast ubrudził sadzą, potem i krwią.

– Bob – sarknął Yarborough – panie poruczniku, ja mogę wybrać numer...

– Nie znam numeru – odparsknął. – Wszystkie numery Abigail i Owena powinienem mieć w pamięci. Mają ich mnóstwo. O, tu jest numer komórki, Beacon Street, Teksas, Maine. Mają szczęście. Powinienem znać ich numery.

– Numer Owena jest w mojej książce adresowej.

Bob rzucił mu kose spojrzenie: – W czym?

Yarborough wyciągnął rękę po swoją komórkę.

– Bob, pozwól, ja cię połączę.

Nacisnął kilka guzików i zwrócił aparat Bobowi.

Owen odezwał się po pierwszym sygnale: – Hej, Tomie.

– Mówi Bob.

Odbył w czasie swej służby blisko trzydzieści tysięcy przykrych rozmów telefonicznych, a teraz oto głos mu się łamał. Spytał: – Gdzie jesteś?

– Na Beacon Street. – W głos Owena wkradła się nutka zaniepokojenia: – Co się dzieje? Gdzie jest Abigail?

– Czy jesteś bezpieczny?

– Odpowiedz mi, Bobie, co się stało?

– Nie wiem. Jestem w domu. Jej tu nie ma. Wybuchł pożar.

Nie chciał się wdawać w szczegóły. Powiedział stanowczo: – Słuchaj uważnie. Posyłam tam Yarborougha. On sprawdzi sytuację. A ty natychmiast musisz opuścić swój dom.

– Podłożono ogień, tak?

– Zdetonowano bombę, Owen. Ruszaj natychmiast. Abigail pochodzi z naszego miasta. Odnajdziemy ją.

Ale Owen, były wojskowy, był jednym z najlepszych na świecie ekspertów od poszukiwań. Był szefem Fast Rescue, przywróconej do działania organizacji dobroczynnej, zajmującej się natychmiastowym udzielaniem pomocy ofiarom wszelkich katastrof i kataklizmów. Sądził, że on również powinien wziąć udział w poszukiwaniach. Bob nie był tego pewien: – Wiesz, że to całkiem inna sprawa. Nie jedna z takich, którymi się zajmujecie...

– Będę z tobą w kontakcie.

I rozłączył się. Bob nawet nie próbował ponownie się z nim połączyć. Owen by nie odebrał. Usunął wszystkich z będącego własnością jego rodziny gmachu Federal Period przy Beacon Street i zainstalował tam biura swej fundacji. A teraz zabrał się za poszukiwania Abigail.

– Jadę tam – oznajmił Yarborough.

– Mogli podłożyć bombę także w dyrekcji Fast Rescue w Austin oraz w jej akademii na wyspie Mount Desert. Jeśli przebywają tam ludzie...

Yarborough skinął głową i ruszył w stronę swego wozu. Sam sobie wydawał polecenia. Była to jedyna jego zaleta.

Kiedy Bob poszukiwał numeru Abigail w komórce Yarborougha, stwierdził, że już nie drżą mu ręce. Znalazł i wybrał ten numer. Zaraz po pierwszym sygnale włączyła się poczta głosowa. Poczekał na sygnał o rozpoczęciu nagrania i powiedział: – Tu Bob. Zadzwoń do mnie.

Podszedł do niego jakiś młodziutki, niezorientowany w sprawie policjant i z wyraźnym onieśmieleniem powiedział: – Panie poruczniku, powinien się pan odprężyć. Może by pan usiadł...

– Może?

Policjant uśmiechnął się i powtórzył: – Powinien pan usiąść.

– To rzecz pewna, a nie tylko możliwa. Ale teraz proszę mi w czymś pomóc. Muszę wrócić do córki. Proszę powstrzymać strażaków, by mnie nie zmietli wodą z sikawek.

– Panie poruczniku, powinien pan odpocząć.

– Proszę się ze mną nie spierać.

Młodemu człowiekowi pociemniała twarz: – Nie, nie spieram się z panem. Mówię tylko, że powinien się pan cofnąć i umożliwić działanie strażakom.

W Bobie narastała irytacja. Wybuchnął szyderczym śmiechem, po czym zaniósł się kaszlem. Zaczął przesuwać jakiś wielki czarny głaz na skraj chodnika. Kiedy rozprostował plecy, miał wrażenie, że się rozpłacze. A gdyby do tego doszło, musiałby przejść na emeryturę i kupić sobie dom na Florydzie, w sąsiedztwie krewniaków, bo jako gliniarz byłby skończony.

Policjant przypatrywał mu się zatroskanym wzrokiem: – Panie poruczniku...

Bob odzyskał spokój i wskazał ciemną, wilgotną jeszcze, plamę na krawężniku, o jakiś metr od miejsca, gdzie się znajdowali: – O, to tam. Proszę sprawdzić, co to. Wygląda jak krew, prawda?

– Zabezpieczę pasami cały ten teren – odpowiedział policjant zduszonym głosem.

Bob podszedł do plamy, by przyjrzeć jej się z bliska. Wyglądała jak plama krwi. – Abigail nie wyszła na spacer – powiedział sam do siebie.

– Ja też tak myślę, panie poruczniku.

Bob wyprostował się: – Co myślisz, synku?

Policjant spłonął rumieńcem, ale wypowiedział swe przypuszczenie śmiałym tonem: – Wszystko wskazuje na to, że detektyw Abigail została uprowadzona.

– Taak... też tak przypuszczam.

Bob przetarł sobie twarz dłonią. To stwierdzenie przygniotło go swym ciężarem.

W ulicę skręcała właśnie kolumna lśniąco czarnych SUV-ów.

– Agenci federalni – stwierdził policjant. – Skąd się tu wzięli tak szybko?

– Ojciec Abigail jest w mieście.

– Dyrektor FBI? Tego nam tylko potrzeba!

SUV-y zatrzymały się za wozami strażackimi. Bob uświadomił sobie, że nie może zwlekać ani chwili, jeśli chce uniknąć spotkania z FBI. Nie miał już gdzie się ukryć. – Plama! – powiedział młodemu policjantowi.

Ten skoczył natychmiast w stronę swego radiowozu, w którym siedziała jego partnerka wyglądająca na równie jak on niedoświadczoną.

Ze środkowego SUV-a wysiadł Simon Cahill. Był wprawdzie zakochany w bratanicy Boba, Keirze, ale w tej chwili był dla niego tylko agentem FBI.

SUV-y ruszyły, ale zaraz się zatrzymały. Tym razem z jednego z nich wysiadł John March. Jego stalowoszara fryzura i szary garnitur były nienaganne mimo panującego upału. Kiedy Bob był w policji nowicjuszem, March był początkującym detektywem. W tej chwili March miał pod sobą milion szeregowych funkcjonariuszy, ale jego oczy, równie czarne jak oczy córki, były pełne bólu. Bob go rozumiał.

March wyskoczył z SUV-a nie dlatego, że był dyrektorem FBI, ale dlatego, że był ojcem Abigail.

Pierwszy do chodnika podszedł Simon. – Bob, co się tu dzieje? – spytał.

Bobowi zaschło w ustach, oczy jarzyły się gniewnym blaskiem, w gardle go paliło. Spojrzał w niebo i zebrał się w sobie. Nie było wyjścia, musiał opowiedzieć Simonowi i Marchowi o wybuchu bomby.

– Teraz poszukujemy Abigail. – Starał się nadać swemu głosowi jak najbardziej rzeczowe brzmienie. – Strażacy przeszukują jej mieszkanie – ciągnął swe sprawozdanie – ale ja byłem w jego wnętrzu i nie znalazłem jej tam. Drzwi do jej mieszkania i główne drzwi do klatki schodowej były po wybuchu otwarte.

– Jej samochód stoi przed domem – dodał March.

– Otaczamy pasami cały teren, sprawdzamy samochody. Gdyby uległa jakiejś kontuzji w wyniku eksplozji, zwróciłaby się do kogoś z sąsiedztwa.

Simon odsunął się, by przepuścić kolejnych strażaków, i spytał: – A co z Owenem?

Bob potrząsnął głową: – Jest na Beacon Street. Yarborough tam się udał. A co wy dwaj zamierzacie tu robić?