Mediapolis - Tomasz Kopecki - ebook

Mediapolis ebook

Tomasz Kopecki

3,7

Opis

Brud i mrok zaściełające miasto przyszłości. Nielegalne sex-show oraz bezwzględne patrole na ulicach. Ciągła inwigilacja ludności i korupcja władz.

Społeczeństwo kontrolowane. Społeczeństwo idealne.

Zawsze znajdzie się ktoś, kto zbuntuje się przeciw systemowi.

Abel nigdy nie chciał zostać bohaterem. Dzięki nadzwyczajnym zdolnościom technicznym mógł wyłączyć olbrzymi telewizor, który każdego dnia penetrował mu umysł, rozsiewając fałszywe poglądy Pierwszego Kapłana. Odtąd stał się wyrzutkiem. Miał jednak swój port, miłość, w która nadawała cały sens jego życiu - Annę, piękną kobietę, a zarazem rebeliantkę jak on. Niebawem i ją pochłania "system". Abel samotnie staje przeciw miastu, którego prawdziwe oblicze jest równie potworne, co bezwzględne.

Wyobraź sobie połączenie tego, co najlepsze, w Roku 1984 Orwella, Łowcy androidów Dicka i Scotta oraz w V jak Vendetta Moore'a i Lloyda. Przekrocz mury Mediapolis.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




TomaszKopecki

Mediapolis

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ROZDZIAŁ 1

Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez grube, zakurzone szyby bliźniaczo podobnych do siebie okien. Pokrywające mury budynków kolorowe napisy ginęły w ciemnościach, gubiąc swoją treść i znaczenie. Pozbawione tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony. Wraz z ciemnością nadchodził strach. Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie przez żółte ogniki z rzadka porozstawianych ulicznych latarni oraz błękitną poświatę szyb, za którymi jarzyły się ekrany tysięcy telewizorów.

Abel kroczył środkiem ulicy, rozglądając się czujnie, zaciskając dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Nie poddawał się lękowi, zachowywał jednak daleko idącą ostrożność. Przywykł do niebezpieczeństw nocy i wypracował odruchy, od których zależała zdolność przetrwania w nieprzyjaznym środowisku. Zachowywał spokój — nie był przecież zupełnie sam. W magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Abel opanował tę czynność do perfekcji. Wykonywał ją dziesiątki, a może setki razy. Unicestwiał przeciwników i nauczył się nie miewać z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie był w stanie zmienić obowiązującej w mrocznym świecie zasady: zabij, nim zabiją ciebie! Jednocześnie tęsknił za poczuciem bezpieczeństwa, czując odrazę do przemocy. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie. Abel żywił dla tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, a równocześnie z trudem powstrzymywał się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem, nakazującym wyzbyć się wszelkich skrupułów. Była to beznadziejna walka, w której żadne z uczuć nie było w stanie odnieść miażdżącego zwycięstwa. Niechęć do zabijania zajmowała w umyśle Abla swoje stałe miejsce. A rewolwer również musiał tkwić w kieszeni. Taki był, po prostu, porządek rzeczy.

Czuł się nieswojo, mijając kolejne zaułki betonowego labiryntu. Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z pobliskich ścian. Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Tłumił narastający niepokój, zdając sobie sprawę, że nagroda czekająca na niego u kresu wędrówki warta jest wszelkiego ryzyka. Widział przed sobą twarz Anny, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust…

Odetchnął z ulgą, ujrzawszy oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Złotej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty, skrzydlaty smok spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny smok wciąż chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić… Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która chociaż zaopatrzona w koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego smoka.

Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnej sylwetki stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Jej nieobecność niepokoiła go i irytowała. Pomimo wielu pozytywnych uczuć, jakimi darzył dziewczynę, jej zachowanie sprawiało niekiedy, że zaczynał odczuwać prawdziwą, szczerą wściekłość. Miejsca spotkań, które wybierała, wydawały mu się co najmniej dziwne. Nużyły go gierki, jakie uprawiała. Nie znał i nie rozumiał ich celu, podobnie jak nie znał i nie rozumiał samej Anny. Od pewnego czasu widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego wieczornego rabusia. Ku swojemu zdumieniu, Abel czuł się bezpieczny, kiedy dziewczyna była przy nim. I nigdy nie mógł zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Dziewczyna była dość drobna i delikatna. Nie miała w sobie ani śladu sprężystości uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Nie przypominała również wymalowanej, skąpo odzianej laleczki. Była po prostu kobietą. To on, Abel, powinien pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi.

Abel wierzył, że odnalazł swoją jedyną, prawdziwą miłość. Żałował tylko, iż oboje znaleźli się w ponurym, zniewolonym świecie, miejscu bez przyszłości i bez historii. W szarym mieście istniała wyłącznie teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem.

Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty smok, tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do ich spotkań. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Mógł sobie wreszcie pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności przecież zawdzięczał to, że wciąż pozostawał wśród żywych. Anna pojawiła się w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu.

— Zostaw armatę, to ja — usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał się już martwić o dziewczynę. Od tej chwili, gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego.

Obejmując ją ramionami, przywarł wargami do jej ciepłych ust. Odwzajemniła uścisk i pocałunek.

— Dokąd pójdziemy? — zapytał po chwili, umieszczając rewolwer w kieszeni bluzy.

Anna wzruszyła ramionami.

— Nie wiem — westchnęła. — To przecież wszystko jedno. I tak ostatecznie wylądujemy gdzieś, gdzie jest łóżko i nie ma widzów…

— Czyżbyś miała coś przeciwko takim miejscom? — Abel spojrzał na nią podejrzliwie.

— No, nie, oczywiście, że nie… Może na początek pójdziemy do Rogera?

— Znowu?!

— Dlaczego nie? To całkiem przyjemne miejsce. Tak samo dobre jak każde inne. A poza tym, wszyscy nas tam znają, więc nikt nie będzie mnie chciał zgwałcić, a ciebie zasztyletować. Same korzyści…

— Skoro tak uważasz… — Abel wzruszył ramionami. — W takim razie chodźmy. A swoją drogą, jak ty to robisz, że dostrzegam cię dopiero wtedy, kiedy jesteś dwa metry ode mnie?

Anna uśmiechnęła się zagadkowo.

— Są różne sposoby zapewniania sobie bezpieczeństwa — stwierdziła po chwili. — Jedni noszą przy sobie rewolwery, a innych po prostu nie widać…

Ruszyli mroczną ulicą, tuląc się do siebie. Miasto wydawało im się teraz nieco mniej odrażające. Byli razem i nie bali się niczego. Co chwilę spoglądali na aksamitne niebo, usiane setkami srebrzystych punkcików, nieśmiało marząc, by jakaś wielka, wszechpotężna siła przeniosła ich na inny kraniec wszechświata. Czerń nieba uśmiechała się do nich, ale nie było w tym uśmiechu nic prócz cynizmu i obojętności.

Knajpa Rogera była, jak zwykle, mocno zatłoczona. W powietrzu snuły się leniwie gęste obłoki papierosowego dymu, a w ogólnej wrzawie dominowały męskie głosy o nieco bełkotliwym brzmieniu. Pierwszą osobą, która zwróciła uwagę Abla, była szczupła dziewczyna odziana w czarny kombinezon ze skóropodobnej tkaniny, nabijany błyszczącymi ćwiekami. Na szyi zawieszony miała stalowy łańcuch, a do szerokiego, ściśle opinającego jej rozłożyste biodra pasa przymocowana była długa kabura, z której wystawała rękojeść półautomatycznego karabinka. Była to broń, jaką zwykle posługiwali się łowcy nagród, a jednak dziewczyna nie przypominała reprezentantki tego niezbyt popularnego zawodu. Była zbyt młoda i zbyt ładna, a jej długie, jasne, rozpuszczone włosy zupełnie nie pasowały do stroju. Nieznajoma stała przy jednym z wysokich podłużnych stołów i uśmiechając się, rozmawiała z jakimś wystrojonym w biały garnitur, tęgim młodzieńcem.

Abel i Anna podeszli do baru i zajęli miejsca na okrąg łych taboretach. Roger, numer ewidencyjny: 665422011, uwijał się za ladą, ledwo nadążając z realizowaniem licznych zamówień klienteli, której większość stanowili kupcy, drobni złodzieje lub inne płotki aparatu przestępczego. Abel był tutaj tolerowany jako dobry znajomy gospodarza, a ponadto jako postać niezwykle oryginalna, inna od wszystkich pozostałych. Anna natomiast była nietykalna. Stali bywalcy lokalu przestrzegali tej zasady, nie chcąc zadzierać z Rogerem, który potrafi ł być bardzo nieprzyjemny dla tych, którzy mu podpadli.

Nim podszedł do nich gospodarz, usłyszeli suchy kaszel osobnika siedzącego obok Anny. Był to Willy. Nikt nie był w stanie określić jego wieku i nikt nie pamiętał jego numeru ewidencyjnego. Po prostu szara eminencja.

— Znowu was tu przyniosło — stwierdził raczej, niż zapytał Willy. — Czy naprawdę tak bardzo lubicie tę spelunę?

Abel wzruszył ramionami.

— Coś trzeba robić z wolnym czasem — odpowiedziała wymijająco Anna, nie zaszczycając spojrzeniem swojego rozmówcy.

Willy był brzydki, wręcz odrażający, a w dodatku ciężko chory. Swoje ostatnie lata, miesiące, a może już tylko tygodnie postanowił spędzić w tanich barach i systematycznie przepijał pieniądze, które zgromadził w trakcie swojej kupieckiej kariery.

— Aha — Willy ze zrozumieniem pokiwał głową. — Postawić wam? Wiecie, lubię was, a więc…

Anna spojrzała na niego z pogardą.

— Odwal się, Willy — burknął Abel, wydobywając z kieszeni kilka banknotów. Po chwili podszedł do nich Roger.

— Jak się macie?! — zawołał. — Co pijecie? To, co zwykle?

Abel skinął głową.

— Dzisiaj ja im stawiam — wtrącił Willy.

— Odwal się, Willy — powtórzył Abel nieco bardziej zdecydowanym tonem.

— Proszę, proszę! — odezwał się ktoś stojący za ich plecami. — Willy ma gest! Kto by pomyślał…

Był to Adam, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna o pryszczatej, zawsze zaczerwienionej twarzy. Adam trudnił się głównie przemytem drobnych towarów i rozprowadzaniem ich w centrum miasta. Oficjalnie uchodził za drobnego złodziejaszka, ale żaden ze złodziei nie widział go podczas włamania lub rabunku. Za to wszyscy przemytnicy znali go doskonale. Adam był dobry we wszystkim, co robił, również w opróżnianiu puszek wypełnionych wszelkiego rodzaju alkoholizowanymi napojami. Jedną z nich trzymał właśnie w swojej potężnej dłoni.

— Odpieprz się — warknął ze złością Willy.

— Chyba nawet wiem, dlaczego — kontynuował Adam, nie zwracając uwagi na wypowiedziane pod jego adresem słowa. — Czyżbyś miał ochotę na tę damę, stary świntuchu?

— Odpieprz się… Uchu, uchu, uchu… Kurwa…

— Właściwie rozumiem cię doskonale. Gdybym wiedział, że wykorkuję za tydzień lub dwa, też chciałbym przed śmiercią popieścić jakieś miłe ciałko. Problem polega na tym, że ta pani nie odwzajemnia twoich uczuć i nie należy do takich, które dają z litości!

Zgromadzony w knajpie tłum ryknął śmiechem.

— Odpieprz się! — powtórzył raz jeszcze Willy, tłumiąc kaszel.

— Uważaj Anno, to prawdziwy uwodziciel — powiedział Adam.

Willy gwałtownie zerwał się ze swojego stołka.

— Jeszcze słowo i… — nie dokończył. Atak kaszlu, który wstrząsnął jego wątłym ciałem, był tym razem znacznie potężniejszy.

— I co? — Adam rzucił mu pełne politowania spojrzenie. — Lepiej usiądź i się napij. Zresztą, po co ja to mówię? I tak byś się napił.

— Odpłacę ci za wszystko — zacharczał z wysiłkiem Willy. — Słyszysz? Wcale nie umrę! Uratują mnie! Już niedługo wszystko się wyjaśni. Widziałem dzisiaj ICH.

Adam wybuchnął śmiechem, Roger natomiast popatrzył na Willy’ego z wyraźnym zainteresowaniem.

— Gdzie ICH widziałeś? — zapytał, polerując trzymaną w dłoni szklankę kawałkiem białej ścierki.

— W południowej dzielnicy. Dziś rano, przed świtem. Przeleciały dwa pojazdy, oświetlone na niebiesko.

— Na niebiesko… — powtórzył Roger, popadając w zadumę.

Abel już dawno przestał zwracać uwagę na wieści rozgłaszane przez Willy’ego, który słynął z niezłomnej wiary w upragniony cud. Roger był chyba jego jedynym wiernym słuchaczem.

— Co jest, do cholery?! — zawołał nagle jakiś ubrany na czarno osobnik. — Gdzie jest barman?!

— Lepiej daj mu spokój — doradził Adam. — Nasz Roger ma dzisiaj obrońcę, którego nie należy lekceważyć.

Bandyta zbliżył się do lady. Na jego piersi lśnił srebrny znaczek z dwoma szklanymi oczkami i czterema nacięciami, co oznaczało, iż jego właściciel posiada drugi stopień zawodowej specjalizacji i zabił czterech ludzi.

— Obrońcę? — powtórzył ze zdziwieniem. — Kto to taki?

— Chyba jesteś tu nowy — zauważył Adam. — Jak możesz nie znać naszego twórcy? — dodał, klepiąc Abla po ramieniu.

Bandyta przyjrzał się uważnie najpierw Ablowi, a potem Annie.

— Barman, daj trzy piwa — rzucił, niedbałym gestem ciskając kilka monet na blat baru. — Jesteś prawdziwym twórcą? — spytał po chwili.

Abel skinął głową. Nie miał zamiaru nawiązywać rozmowy z nieznanym osobnikiem, nie mógł jednak pozwolić sobie na całkowite zignorowanie jego pytania. Bójka lub strzelanina wewnątrz lokalu nie były tym, czego pragnął najbardziej.

— Napijesz się ze mną? — zapytał bandyta, stawiając przed Ablem puszkę z piwem.

— Nie pijam z nieznajomymi — odpowiedział chłodno Abel. Tymczasem na twarzy Anny pojawił się wyraz niepokoju.

— Możemy się poznać — stwierdził bandyta. — Nazywam się Andreas, numer… I tego właśnie nigdy nie pamiętam. A ty? Jak masz na imię?

— Tego właśnie nigdy nie pamiętam — odparł ze spokojem Abel.

Bandyta nie przestał się uśmiechać.

— Napij się, to sobie przypomnisz — zaproponował.

— Chodźmy stąd — szepnęła Anna, podrywając się z krzesełka.

— Zaczekaj — mruknął Abel. Powoli odwrócił twarz w stronę Andreasa. Uśmiech zaczął znikać z twarzy bandyty.

— Nie lubisz mnie — stwierdził Andreas. — Nie lubisz, prawda?

— Zgadza się — odpowiedział Abel. — Nie lubię cię. I byłbym wdzięczny, gdybyś sobie stąd poszedł. — To powiedziawszy, niedbałym, lecz zdecydowanym ruchem ramienia odsunął od siebie puszkę.

— Obrażasz mnie — zauważył Andreas.

— A tak, obrażam cię — przyznał Abel. — Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Spływaj stąd!

Andreas wyprostował się i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Abel był pewien, że jego ubranie zaopatrzone jest w co najmniej kilka nierzucających się w oczy kieszeni, zawierających najprzeróżniejsze rodzaje broni. Nie mógł dopuścić, by bandyta zdążył użyć którejś z nich.

— Przeproś mnie — zażądał Andreas.

Abel pokręcił głową przecząco, nie spuszczając wzroku z jego dłoni.

— Uspokójcie się — zaproponował Adam. — To nie ma sensu.

— On mnie obraził — po raz kolejny stwierdził Andreas.

— No i co z tego?! — zawołał Adam ze zdenerwowaniem. — Niech ci się nie wydaje, że masz nad nim przewagę tylko dlatego, że jesteś zawodowcem! Widziałem, jak ten facet radził sobie z ośmioma takimi jak ty! A poza tym nie zapominaj, że nasz Roger trzyma pod ladą coś, za pomocą czego odstrzeli ci dupę, jeżeli tylko spróbujesz rozrabiać.

Andreas obrzucił Abla pełnym nienawiści spojrzeniem. Jego ręka powoli, lecz konsekwentnie wędrowała w stronę jednej z kieszeni. Abel błyskawicznie przeanalizował swoje szanse w ewentualnym starciu. Od napastnika dzieliła go niewielka odległość. Andreas był w zasięgu ciosu. Zresztą na sięganie po rewolwer było już za późno…

— Andreas! — zabrzmiał niespodziewanie wysoki, dźwięczny głos.

Ręka bandyty zamarła w bezruchu. Najwyraźniej uznawał autorytet osoby, do której ów głos należał. Była to blondynka w stroju z błyszczącej, syntetycznej skóry, ta sama, na którą Abel zwrócił poprzednio uwagę.

Dziewczyna sprężystym krokiem podeszła do Andreasa i zacisnęła dłoń na jego ramieniu.

— Idziemy — powiedziała ze spokojem, rzucając Ablowi spojrzenie pełne zaciekawienia. Andreas nie miał ochoty sprzeciwiać się jej woli.

— Spotkamy się jeszcze — wycedził przez zęby.

— Zapewne — odpowiedział Abel. — To miasto nie jest aż tak wielkie.

Andreas i blondynka powoli oddalili się i zniknęli w rozbawionym tłumie.

— Mam coś dla ciebie — wyszeptał Adam, pochylając się w taki sposób, aby tylko Abel i Anna mogli go usłyszeć.

— Wszystko, o czym rozmawialiśmy poprzednio? — upewnił się Abel.

— Tak, wszystko. Towar w najlepszym gatunku.

— W takim razie chodźmy na zaplecze — Abel powstał, rzucając Annie porozumiewawcze spojrzenie. — Roger, zaopiekuj się nią — dodał, oddalając się od lady.

Roger ze zrozumieniem pokiwał głową.

— Idźcie do magazynu — powiedział. — Tylko zaraz wracajcie. Mam mnóstwo klientów.

Po chwili Abel i Adam znaleźli się w dość obszernym pomieszczeniu, wypełnionym stosami pudeł i puszek. Abel starannie zamknął drzwi, po czym wydobył z kieszeni zwitek banknotów.

— Mam tylko sześćset — zakomunikował. — To całe moje oszczędności.

— Dobra, dobra — mruknął Adam, otwierając niewielkie tekturowe pudełko. — Najpierw obejrzyj towar.

Abel zważył w dłoni kilka nabojów o zaokrąglonych łbach.

— Jakieś dziwne — mruknął, wydobywając z kieszeni rewolwer. — To na pewno czterdziestka czwórka?

Adam uśmiechnął się triumfalnie.

— Najlepsze, jakie są! Nie ma mowy o niewypałach!

Abel wsunął nabój do komory. — Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Ile tego masz?

— Tyle, ile chciałeś. Pięć paczek po dwadzieścia sztuk. A to książka, której szukałeś — w dłoni przemytnika pojawiła się szara, zakurzona broszura. — Ledwo się trzyma kupy ze starości. Co tu jest napisane? Geo… Geometria… różnicz… kowa? W środku też jakieś dziwactwa. Słuchaj, czy ty naprawdę coś z tego wiesz? No dobra, nieważne. A to masz gratis, od firmy — Adam wręczył Ablowi foliowe opakowanie zawierające kilka kolorowych pigułek.

— To dla mnie czy dla niej?

— Tym razem dla ciebie. Tylko uważaj, żeby nie zobaczył tego ktoś nieodpowiedni. Za coś takiego Jego Świetlistość wtrąciłby cię do mokrego lochu na co najmniej dwadzieścia długich lat. To ciekawe, że zwisają mu wszyscy mordercy i rabusie, jacy włóczą się po mieście. Codziennie dokonuje się tutaj tyle aktów przemocy, że aż się prosi, żeby powiesić paru rozrabiaków. Ale oni chodzą sobie spokojnie po ziemi, nie robiąc wrażenia na tych kreaturach w mundurkach. Ale spróbuj powiedzieć coś głośno na temat nieomylnego Wielkiego Mistrza… Ach, właśnie, słyszałeś jego dzisiejsze przemówienie?

Abel zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie oglądam telewizji — stwierdził.

— Nie oglądasz? — Adam popatrzył na niego ze zdumieniem. — Udało ci się wyłączyć telewizor?

— Uznajmy, że się zepsuł, a awaria jest na tyle nieznaczna, że nie zgłosili się jeszcze technicy z centrali.

— Doskonale — ucieszył się Adam. — W takim razie mam dla ciebie propozycję. Jeżeli mój telewizor przestanie działać, to dostaniesz ode mnie, powiedzmy… pięć tysięcy.

— Pięć tysięcy?! — powtórzył Abel podniesionym głosem — To przecież majątek!

— Jak dla kogo. No więc jak? Zgoda? Nad czym się tu zastanawiać?

— Zgoda, niech będzie — mruknął Abel po chwili.

— A więc spotkamy się w moim mieszkaniu, pojutrze, o dziewiątej. Czy to ci odpowiada?

Abel skinął głową.

— A co takiego powiedział dzisiaj Jego Świetlistość? — zapytał, upychając po kieszeniach paczki z amunicją.

Adam spoważniał. Pryszcze na jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze, a czoło pokryła sieć drobnych, pionowych zmarszczek.

— Oni coś knują — stwierdził.

— Kto, zakonnicy?

— A któżby? Boję się, że tym razem zaplanowali coś grubszego i bardzo perfidnego. Radzę ci, uważaj na siebie, a przede wszystkim na Annę. O ile wiem, Izba Zakapturzonych przygotowuje jakieś większe zmiany. Oczywiście wiadomo, kto im to zlecił…

— Co to za zmiany? Czy w tym mieście w ogóle może być gorzej?

— Myślę, że zaczną skracać o głowę za kilka drobiazgów, których nie było dotychczas na ich liście.

— Możliwe — Abel wzruszył ramionami. — Prawdopodobny jest każdy wariant zdarzeń, w wyniku którego wolność obywateli zostanie jeszcze bardziej ograniczona. Nie wiem tylko, po jaką cholerę. Jeżeli nasi władcy dążą do optymalnego modelu zniewolenia, to najlepiej niech od razu zamurują wszystkich żywcem.

— Ech, te twoje mądrości — westchnął Adam. — Zawsze powiesz coś takiego, że nawet Wielki Mistrz się przy tobie chowa ze swoimi kazaniami.

Abel przymknął oczy, usiłując zapanować nad bezsilną złością. Wciąż widział przed sobą znienawidzoną twarz Wielkiego Mistrza Zakonu, Pierwszego Kapłana Złotej Republiki, człowieka, który postanowił zawładnąć duszami społeczeństwa. Abel natomiast chciał być wolny, i był wolny, chociaż kolejne ograniczenia coraz bardziej niweczyły jego wysiłki ku temu, by nadać życiu sens. Głównym powodem jego wściekłości nie były własne rozczarowania, lecz tysiące niewinnych, uciśnionych jednostek, ślepo podporządkowanych głoszonej przez zakon idei, którym wciąż wmawiano i udowadniano, że nic nie znaczą.

— Wiesz co? — odezwał się Adam. — Czasami rozmyślam nad tym światem i ciągle nie wiem, dlaczego Inteligencja Wszechświata nie zrobi z tym wszystkim porządku.

— A może nie chce? — Abel uśmiechnął się ironicznie.

— Jak to nie chce? Jak może nie chcieć? Przecież Świetlisty i tamci inni to samo zło, czyste zło… Gdyby tak usunąć winnych…

— Winnych czego? — przerwał mu Abel. — Wina to rzecz względna, podobnie zresztą jak wszystko inne, łącznie z nakazami i zakazami tak zwanej Inteligencji. Bariery, które nam narzuciła owa hipotetyczna siła, są bardzo ogólne, a szczegółowe przepisy ustanawiają ludzie. Problem polega na tym, że ci, którzy je ustanawiają, sami najczęściej je łamią, chociaż prawie nigdy nie można im tego udowodnić. Wiesz co według mnie jest prawdziwą wolnością? Możliwość własnej interpretacji przepisów wytyczonych przez coś, co zwykło się określać mianem Inteligencji. Jak ci się to podoba?

Adam pokręcił głową z udaną dezaprobatą.

— Zasłużyłeś na co najmniej dziesięć lat lochu — stwierdził z przekonaniem. — Gdyby było tak, jak mówisz, zakonnicy staliby się niepotrzebni… Wracajmy już. Podyskutujemy innym razem, choćby pojutrze.

Kiedy znaleźli się na sali, cały zgromadzony tłum wpatrywał się w zajmujący połowę jednej ze ścian ekran telewizora, na którym widniała pomarszczona, wykrzywiona grymasem złości twarz Wielkiego Mistrza.

„…Należy się nad tym zastanowić” — mówił starzec. — „Problem łamania zasad moralności stał się jednym z najbardziej palących i jemu właśnie poświęcą wiele uwagi nasi wybitni politycy. Dzisiaj rano Izba Zakapturzonych wystąpiła z projektem nowych praw dotyczących poczynań, mających położyć kres wszechobecnemu zepsuciu. Projekt zostanie niebawem zatwierdzony przez Izbę Jawnych. Nie pytajcie mnie, dlaczego nie pyta się was o zdanie. Wyjaśniałem to już wielokrotnie… Są wśród was światli i mądrzy mężowie, i takoż niewiasty, którzy rozumieją, o co w tym wszystkim chodzi, i w ogóle… Ale są też wichrzyciele, którym nie wolno pozwolić wichrzyć!!!”.

— Chodźmy stąd — warknął Abel przez zaciśnięte zęby. Po chwili znaleźli się z Anną na ciemnej ulicy.

— Nienawidzisz go — zauważyła dziewczyna.

— A ty? — zapytał Abel. — Czy jesteś w stanie darzyć go sympatią?

— Sympatią nie. Ale staram się być obojętna. Tak jest o wiele lepiej.

— Jesteś dzisiaj jakaś dziwna, inna niż zwykle.

Anna opuściła głowę.

— Wieczór jest inny — westchnęła. — Wszystko jest inne…

— Ale dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

— Nie pytaj — jej głos był tak cichy, że ledwo słyszalny. — Nie pytaj o nic…

Niespodziewany szmer nie pozwolił Ablowi zadać kolejnego pytania. Jego dłoń automatycznie sięgnęła do kieszeni i wyszarpnęła rewolwer.

— Spokojnie, spokojnie, nie tak ostro — rozległ się czyjś przytłumiony głos.

— Wyłaź! — zażądał Abel.

Zza rogu budynku, obok którego stali, wychyliła się wystraszona twarz. Następnie ujrzeli całego jej właściciela. Był to niski, przygarbiony osobnik o długich siwych włosach.

— Może chcecie państwo zobaczyć mały spektakl? — zapytał nieśmiało.

— Jesteś naganiaczem? — spytał Abel, wciąż mierząc do niego z rewolweru.

— Jakie to brzydkie słowo, a pfe… I po co panu ta giwera? Ja jestem zupełnie nieszkodliwy. Niech pan zachowa swoje kule dla grubszej zwierzyny.

Abel powoli schował rewolwer do kieszeni.

— Masz ochotę tam iść? — zapytał, spoglądając na Annę. Ku jego zdumieniu dziewczyna skinęła głową.

— Zapraszam, zapraszam — zachęcał nieznajomy — tylko pięćdziesiąt od łebka. Mamy też specjalny napój dla zakochanych i pokoiki do wynajęcia… No, więc jak? Państwo jesteście tacy młodzi… Na pewno też zakochani i…

— Prowadź! — przerwał mu Abel.

Mężczyzna ruszył w kierunku najbliższej bramy, wiodącej do wnętrza betonowego bunkra. Przez dłuższą chwilę błądzili w labiryncie mrocznych, wąskich korytarzy, aż w pewnym momencie naganiacz zatrzymał się i pochylił nad wiekiem ściekowej studzienki. Zastukał weń kilka razy, zapewne przekazując komuś zaszyfrowaną informację. Po chwili wieko się uniosło. W pastelowym świetle, którym emanował otwór, Abel ujrzał kilka pierwszych stopni metalowej drabinki. W okrągłej dziurze pojawiła się czyjaś głowa. Był to łysy, brodaty typ, którego wygląd jednoznacznie kojarzył się z pełnioną przez niego funkcją. Jednym słowem: stuprocentowy goryl.

— Proszę, proszę — przemówił tubalnym basem. — Nasz drogi Jack sprowadził gości. Świetnie. No, proszę państwa, należność inkasujemy tutaj, w tym miejscu. Setkę poproszę — wyciągnął w ich stronę rozcapierzoną ogromną dłoń. — Po zakończeniu spektaklu Jack odprowadzi was na ulicę. Chyba że zdecydujecie się zostać tutaj na całą noc, he, he, he…

Abel sięgnął do kieszeni, ale Anna była szybsza. W jej dłoni pojawił się banknot. Abel popatrzył na nią z wyrzutem.

— Pozwól, niech to będzie mój wieczór — poprosiła łagodnie.

Goryl z wyraźnym zadowoleniem zainkasował należność. Po fi ligranowej drabince zeszli na dół, do wyczyszczonego i wysuszonego, zapewne niefunkcjonującego od lat kanału. Goryl pociągnął za wystający z nagiej ściany, niezwracający niczyjej uwagi kawałek drutu. Skrzypnęły zamaskowane w sprytny sposób drzwiczki, odsłaniając przed nimi zupełnie inny świat. Znaleźli się w pogrążonej w nastrojowym półmroku sali, pośrodku której wystawało z podłogi koliste, wyłożone szarą tkaniną podwyższenie. Dookoła niego rozstawione były rzędy pokrytych aksamitem krzeseł, których sporą część zajmowali już widzowie. Większość gości lokalu stanowiły damsko–męskie pary w najprzeróżniejszym wieku. Najwidoczniej spektakl, na który zostali zaproszeni, nie był przeznaczony dla homoseksualistów. Przyniosło to Ablowi pewną ulgę, był bowiem przygotowany na każdą ewentualność. Usiadł obok Anny i położył dłoń na jej dłoni.

— Czy na pewno chcesz to obejrzeć? — spytał z niedowierzaniem w głosie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. — Przecież nigdy nie chciałaś…

— To było kiedyś — odparła. — Dzisiaj jest inaczej. Wszystko jest inne.

Abel chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie zdążył, na okrągłej scenie pojawił się spocony, wystrojony w granatowy garnitur, łysawy grubas. Światła zgasły i przez moment sala tonęła w całkowitej ciemności, ale już w następnej chwili podest oświetlony został przez trzy przymocowane do sufi tu punktowe reflektory. Nadszedł czas rozpoczęcia widowiska.

— Proszę państwa — przemówił grubas. — Mam zaszczyt powitać państwa na naszym superseksshow. Spektakl, który będziemy mieli przyjemność państwu przedstawić, składa się z kilku części. Nie będę dokładnie omawiał treści dzisiejszego przedstawienia, aby móc sprawić państwu kilka miłych niespodzianek. Zdradzę jedynie, że ujrzą państwo widowisko w najlepszym gatunku, w wykonaniu wysokiej klasy profesjonalistów. Pozwólcie państwo przedstawić sobie pierwszą parę naszych aktorów. Oto Julia…

Rozległy się oklaski, a w oświetlonym kręgu pojawiła się wysoka, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Miała na sobie tylko krótką, przezroczystą spódniczkę, skąpy biustonosz i sandały na wysokich obcasach. Według wstępnej oceny Abla była dość ładna. Miała smukłą sylwetkę, długie nogi i gęstą grzywę falujących, ciemnych włosów. Wykonała kilka ukłonów w stronę zgromadzonej publiczności, zwracając uwagę na wyeksponowanie swoich pośladków, a następnie stanęła w wyzywającej pozie.

— A oto partner Julii, Aron — rozległ się głos prezentera. Na scenę wkroczył rozebrany, najwyżej dziewiętnastoletni młodzieniec, który nawet na najbardziej niedoświadczonym widzu nie zrobiłby wrażenia profesjonalisty. Abel oderwał wzrok od przedstawienia i przyjrzał się kolejnym gościom, stopniowo zapełniającym widownię. W większości były to pary, jednakże znalazło się wśród nich kilkoro samotnych. Uwagę Abla od razu przykuł wysoki, barczysty mężczyzna, otulony sięgającym mu do kostek, szarym płaszczem. Jego wypielęgnowana twarz, o regularnych rysach, nie nosiła charakterystycznych dla większości śladów stresu, będącego nieodłącznym elementem egzystencji w zniewolonym mieście. Wygląd jego sylwetki nie sprawiał wrażenia naturalnego. Był zapewne efektem długotrwałych ćwiczeń.

— Proszę państwa — mówił dalej grubas. — Julia i Aron zaprezentują się państwu po raz pierwszy. Są ze sobą dopiero od dwóch miesięcy, ale zapewniam państwa, że doszli do wyników, jakimi nie może się poszczycić większość par. Zresztą zobaczą państwo sami. Zaraz potem wystąpi przed państwem czarująca Anitra — grubas ukłonił się i zniknął ze sceny, pozostawiając gości sam na sam z roznegliżowaną parą.

— Wychodzimy — szepnął Abel wprost do ucha Anny. — Tylko powoli.

Dziewczyna spojrzała na niego ze zdumieniem. Wstała i przecisnąwszy się pomiędzy oglądającymi spektakl, ruszyła w stronę wyjścia. Abel podążył za nią. Wkrótce znaleźli się na cichej i mrocznej ulicy, żegnani przez siwego Jacka.

Abel rozejrzał się uważnie. — Dlaczego wyszliśmy? — spytała Anna. — Mogliśmy wynająć pokój i…

— To łapanka — przerwał jej Abel — Jeden z facetów na widowni to zakonnik.

Anna nie odpowiedziała od razu. Wyraz jej twarzy świadczył, iż nie do końca zgadza się z hipotezą partnera.

— Wszędzie widzisz strachy — stwierdziła po chwili. — Może jest ich za wiele w twojej głowie. Może po prostu trzeba było obejrzeć to przedstawienie i zapomnieć o wszystkim. Myślałam, że mężczyźni lubią oglądać coś takiego.

Abel roześmiał się serdecznie.

— Gimnazjalistę kochającego się z babką, która mogłaby być co najmniej jego nauczycielką? Cóż, może trzeba było dać szansę tej Anitrze….

— Idziemy do ciebie — przerwała mu.

— Do mnie? — zdziwił się. — Przecież nigdy nie chciałaś. Bałaś się, że…

— Czy to ci nie odpowiada? — Anna uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła jego dłoń. Mimo to Abel nadal wyczuwał w jej głosie jakąś nienaturalną nutę.

— Co się stało?

— Nie pytaj, proszę cię, nie pytaj.

Nie myśl o tym. Chcę być teraz z tobą. Wszystko inne jest nieważne…

Ostatnie słowa dziewczyny zagłuszył narastający świst.

— Prędko, pod ścianę! — zawołał Abel, ciągnąc Annę za ramię. Przywarli plecami do chłodnego muru. Jasny krąg światła przesunął się tuż obok nich. Nad ich głowami majestatycznie przepłynęły dwa wrzecionowate cienie, świszcząc przeraźliwie i wzbijając w powietrze tumany kurzu. Gorący podmuch z dysz silników zapierał dech w piersiach i uniemożliwiał wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Potężne reflektory dokładnie penetrowały teren. Na szczęście Abel i Anna nie zostali zauważeni. Po chwili rakietoplany zaczęły się oddalać, a odgłos silników stał się nieco cichszy.

— Kto to był? — spytała Anna, usiłując przywrócić swojej fryzurze dawny wygląd.

— Nie wiesz? — udał zdziwienie Abel.

— Zakonnicy? A kogóż oni mogą szukać?

— Obawiam się, że nas. Ten facet, tam, na widowni…

— Daj spokój — głos dziewczyny zadrżał.

Abel rozejrzał się uważnie. Ulica była pusta i cicha.

— Możemy iść dalej — powiedział. Objął dziewczynę i ruszyli przed siebie. Będąc blisko niej, czuł docierające do koniuszków palców błogie ciepło i narastające podniecenie. Milczał, bo żadne słowa nie były w stanie wyrazić przepełniającego jego umysł chaosu uczuć i emocji. Powoli odsuwał od siebie lęk i złość. Wysiliwszy wolę i wyobraźnię, doszukał się śladów piękna nawet w mrocznej, szarej ulicy, tym bardziej że zza przepływających szybko chmur po raz kolejny wychylił się fragment księżycowej tarczy i zaczął oświetlać im drogę. Wymuszone uczucie szczęścia nie trwało zbyt długo. Pomimo odprężenia Abel, jak zwykle, zachował czujność. W porę dostrzegł cienie nadchodzących ukradkiem postaci. Pośpiesznie uwolnił ramię i odwrócił się gwałtownie. Anna natychmiast zrobiła to samo. Ujrzeli przed sobą czterech ubranych w czarne kombinezony napastników.

— To łachmaniarz — odezwał się jeden z nich. — Że też, kurwa, tylko tacy chodzą dzisiaj po ulicach…

— Czekaj, czekaj — rzucił drugi. — Dupeczka jest niezła.

Trochę chuda, ale może być.

Bandyta, który zabrał głos jako pierwszy, postąpił dwa kroki do przodu, okazując tym samym, że jest przywódcą gangu. Pozostali przyjęli postawy świadczące, że gotowi są zacząć mordować, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Abel położył dłoń na kolbie rewolweru. Chłód metalu uspokoił go nieco. Przywódca tymczasem wyciągnął z kieszeni sprężynowy nóż i wysunął jego ostrze.

— Spieprzaj! — warknął opryszek groźnie. — Nie jesteś nam potrzebny.

Abel ujął dłoń Anny.

— Dziewczyna zostaje! — zawołał bandyta, wymachując śmiercionośnym sztućcem.

Abel poczuł niemałą ulgę, stwierdziwszy, że bronią napotkanych złoczyńców są noże. Tym razem miał wyraźną przewagę nad napastnikami, czekał więc spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń.

— Spieprzaj! — powtórzył przywódca, przyjmując postawę atakującego komandosa. Stał tak jeszcze przez kilka sekund, a potem ruszył… W tym krótkim momencie przypominał dzikie zwierzę, zdecydowane dopaść i zamordować swoją ofiarę, drapieżnika głęboko przekonanego o swojej przewadze, z góry znającego wynik potyczki. Czynił to zapewne już wielokrotnie, zawsze wychodząc zwycięsko ze starć z bezbronnymi ofiarami. Tym razem było inaczej.

Rozległ się huk wystrzału, zwielokrotniony echem odbitym od betonowych ścian. Na twarzy bandyty pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przystanął i opuścił głowę, jak gdyby chciał ocenić średnicę dziury, która nagle pojawiła się w jego klatce piersiowej. Wypływający z jego rozwartych ust szeroki strumień krwi zabarwił aksamitną czerń kombinezonu. Najprawdopodobniej był już martwy, kiedy jego ciało z głuchym mlaśnięciem upadło na beton chodnika. Abel skierował dymiącą jeszcze broń w stronę trzech pozostałych bandytów, którzy otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, jak na komendę ruszyli do przodu, aby pomścić towarzysza. Odgłosy dwóch, szybko następujących po sobie strzałów zlały się w jeden basowy łoskot. Na placu boju pozostał już tylko jeden napastnik, który najwyraźniej stracił całą pewność siebie. Odwrócił się i zaczął uciekać. Lufa rewolweru bezlitośnie powędrowała za nim. Pocisk dopadł go w chwili, gdy co sił w nogach przemykał wzdłuż ściany budynku. Czarna postać osunęła się na ziemię, z chrzęstem zdrapujących tynk paznokci. Na szarym murze pozostała wielka, czerwona plama.

Anna stała nieruchomo, niczym manekin. Nie płakała, chociaż Abel był na jej płacz przygotowany. Nie stawiała oporu, kiedy delikatnie pociągnął ją za rękę. Pozwoliła się prowadzić jak bezwolna, ślepo posłuszna woli swojego właściciela lalka. Abel nie chciał, by kiedykolwiek musiała oglądać walkę na śmierć i życie. Być może widziała już niejednego trupa, ale widzieć martwe ciała to nie to samo, co być świadkiem ich śmierci. Nagłej, brutalnej, bezlitosnej.

Abel obejrzał się za siebie, by po raz ostatni obrzucić spojrzeniem krwawe pobojowisko. Plama na ścianie budynku do złudzenia przypominała wielką pąsową różę.

***

Poczuł prawdziwą ulgę dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nimi obite stalową blachą drzwi mieszkania. Anna przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. Przez kilkadziesiąt minut przebywała w miniaturowym pomieszczeniu spełniającym funkcję łazienki i zarazem ubikacji. Abel zdawał sobie sprawę, iż w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc, wykorzystał więc czas, starając się uporządkować swój pokoik. Nie było to łatwe. Skromne umeblowanie zajmowało wprawdzie tylko część pomieszczenia, ale za to wszędzie poniewierały się stosy papierów: zapisanych drobnym maczkiem kartek, zwojów kalki, rysunków wykonanych na grubym kartonie oraz innych dowodów twórczej pracy właściciela mieszkania. Abel zaczął przenosić je z miejsca na miejsce, usiłując znaleźć najkorzystniejszy wariant ich rozmieszczenia. Kiedy wreszcie uznał, że nic więcej nie da się zrobić, usiadł na skrzypiącym tapczanie i obrzucił swoje dzieło krytycznym spojrzeniem. Skrzywił się i pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie podjął dalszych wysiłków. Gdyby wiedział wcześniej, że Anna zechce złożyć mu wizytę… Zwykle bała się ryzyka związanego z ewentualnym wykryciem ich nielegalnego związku przez któregoś z agentów tajnych służb rządowych, toteż najczęściej kochali się w wynajętym za niewielką opłatą pokoiku, w jednym z podziemnych domów schadzek.

Abel wstał, podszedł do biurka i wydobywszy z kieszeni rewolwer, opróżnił jego magazynek. Powoli, z namaszczeniem ustawił łuski zużytych nabojów tak, by utworzyły regularny czworobok. Obok nich położył broń i kilka zapasowych sztuk amunicji.

„Czterech następnych” — pomyślał, przypominając sobie odgłos upadających na chodnik ciał. — „Dlaczego nie czuję rozpaczy?”.

Napastnik raz jeszcze osunął się po murze, pozostawiając krwawą plamę…

„Dlaczego nie chce mi się rzygać?”.

Dziura w plecach pokonanego miała średnicę dłoni. Trup był nienaturalnie wygięty — widocznie kula strzaskała kręgosłup…

Drgnął, usłyszawszy cichy szelest. Obok niego stała Anna. Była blada, a jej oczy nosiły jeszcze wyraźne ślady płaczu. Drżącą ręką podniosła z blatu biurka jeden z nabojów i zaczęła mu się uważnie przyglądać.

— Spiłowany — stwierdziła raczej, niż spytała, matowym, pozbawionym zwykłej dźwięczności głosem.

Abel skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Pokryte cienkim, mosiężnym płaszczem ołowiane czubki pocisków były porysowane i mocno spłaszczone.

— Dlaczego? — spytała po chwili.

Abel położył dłonie na jej ramionach.

— Proszę, połóż się — powiedział cicho. — Musisz odpocząć.

Dziewczyna niespodziewanie przywarła do niego całym ciałem.

— Kochaj mnie — szepnęła. — Proszę, kochaj mnie.

Abel odwzajemnił uścisk, prosząc w duchu wszelkie niewidzialne siły, by nie kazały Annie zmienić zdania.

— Kochaj mnie — usłyszał raz jeszcze.

Spiłowany nabój z głuchym łoskotem upadł na podłogę…

Obnażone ciało Anny było urzekająco piękne i podniecające. Jego miękkość i naturalne ciepło sprawiły, iż w umyśle Abla zapłonął żar, niweczący wszelką samokontrolę. Stawał się coraz potężniejszy i potężniejszy, aż wreszcie splecionymi ciałami kochanków wstrząsnął gwałtowny paroksyzm rozkoszy. Przez dłuższy czas leżeli obok siebie, nie wymawiając ani słowa. Wreszcie ciszę przerwała Anna.

— Czy teraz możesz mi odpowiedzieć? — spytała.

— Odpowiedzieć? — zdziwił się Abel. — A o co pytałaś?

— Chciałam wiedzieć, dlaczego spiłowałeś naboje.

— Czy musimy rozmawiać o tym właśnie teraz?

— Chcę wiedzieć! — w głosie dziewczyny zabrzmiała twarda nuta stanowczości. Abel westchnął ciężko.

— W porządku — mruknął. — Chciałem mieć pewność, rozumiesz?

— Nie bardzo…

— No właśnie. Posłuchaj. Kiedy strzelasz do bandyty, musisz mieć pewność, że zginie. Inaczej zapamięta cię i zemści się na tobie. Pragnienie odwetu jest częścią ich natury.

— A twojej nie?

— Mówimy teraz o nich. Gdyby któremuś z tamtych czterech udało się uciec, jutro mielibyśmy na karku jego pięćdziesięciu kumpli.

— Więc dlatego zastrzeliłeś tego ostatniego?

— Owszem, właśnie dlatego. Czy masz mi to za złe?

— Ależ nie — Anna się uśmiechnęła. — Ty przecież mogłeś odejść. Im chodziło o mnie. Zrobiłeś to dla mnie, prawda?

Abel wzruszył ramionami.

— Zawsze tak robię. Tak trzeba. Niestety, tak trzeba. Wiesz, całe to wydarzenie ma tylko jedną dobrą stronę: przestaniesz umawiać się ze mną o tak późnej porze. Następnym razem spotkamy się w ciągu dnia i niech diabli wezmą wszystkich tajniaków.

— Nie będzie następnego razu — wyszeptała Anna po chwili milczenia. — Dzisiaj widzimy się po raz ostatni.

— Kiepski żart — zauważył Abel, obojętnym tonem, mimo iż jego wnętrznościami targnął nagły przypływ niepokoju. Anna usiadła na brzegu tapczanu i popatrzyła na poniewierające się wszędzie stosy kartek.

— Kim ty właściwie jesteś? — spytała. — Dlaczego robisz to wszystko?

— Dlaczego robię co?

— No, te rysunki i w ogóle… Przecież nikt ci za to nie zapłaci.

Abel z dezaprobatą pokręcił głową.

— Nie mówmy o tym — zaproponował. — Dlaczego o to pytasz? Przecież nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy.

Rzeczywiście, nigdy nie rozmawiali o rzeczach, które były częścią codziennej szarzyzny. Nie rozmawiali też o sobie samych, bo każda z takich rozmów musiałaby prowadzić do rozważań związanych z przyszłością. A Anna i Abel nie mieli przed sobą przyszłości. Zawsze istniała dla nich tylko obecna chwila i robili wszystko, by stała się najlepszą ze wszystkich chwil.

— Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie i o tym dziwnym celu, do którego dążysz — powiedziała Anna, kładąc głowę na splecionych dłoniach. — Chyba już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak ty…

— Tak złego czy tak dobrego?

— Dobrze wiesz, co mam na myśli. Więc jak, opowiesz mi o sobie?

— Po co? Wiesz tyle, ile powinnaś.

— Nieprawda. Zadałam ci pytanie…

— Tak, słyszałem! Pytałaś, dlaczego leżą tutaj te kartki, i przy okazji od razu zauważyłaś, że nikt mi za te rysunki nie zapłaci. Rozumujesz dokładnie tak samo, jak oni wszyscy… Tak samo jak tysiące tych biednych, zniewolonych istot, którym ktoś sprytny wmawia, że wciąż jeszcze są ludźmi. Te kartki są prawdziwym dziełem mojego życia i zarazem dowodem istnienia czegoś takiego, jak wolna myśl. Czy ty to rozumiesz? Ja jestem wolny, naprawdę wolny…

Anna zmarszczyła brwi.

— A więc uważasz się za kogoś lepszego od całej reszty? — spytała.

— Nie, głuptasie, nie o to chodzi. Zrozum, dzięki tym rysunkom potrafi ę być. Jestem, chociaż nic nie mam. Żyję w biedzie, ale tylko dlatego, że w naszym świecie władzę sprawują ci, dla których to, co robię, nie ma żadnej wartości. Nie podoba im się, że w ogóle myślę. Znacznie łatwiej steruje się takimi, dla których „być” oznacza „mieć”. Tych właśnie jest najwięcej. Siedzą teraz w swoich izdebkach, wpatrują się w kolorowe ekrany i wydaje im się, że żyją. Ale tak naprawdę, życie przepływa obok nich. Ich jedynym celem jest wejść w posiadanie kolejnych kilku nic nieznaczących przedmiotów. Ci, którzy już posiedli te rzeczy, uważają się za wyższą sferę, nawet nie zdając sobie sprawy, jacy są mali. Ich umysły funkcjonują w oparciu o głęboko utrwalone schematy, nie mogąc przełamać barier…

Anna poderwała się i usiadła na brzegu tapczanu. Jej oczy płonęły.

— A ja?! — zawołała. — Czy też jestem kimś takim? To wstrętne, co powiedziałeś! Słyszysz?! Wstrętne!

Abel delikatnie pogładził jej długie, lśniące włosy.

— Chciałbym wierzyć, że jesteś inna — szepnął. — Możesz być inna. Musisz tylko bardzo tego chcieć. To, jaka będziesz, zależy wyłącznie od ciebie. Ja też mogłem być taki jak oni… Widzisz, ja po prostu nie mogę robić niczego innego niż to, co robię. Chyba że dla ciebie, rozumiesz?

— Próbuję — dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku. — Mów dalej.

Abel wzruszył ramionami.

— To już właściwie wszystko — stwierdził. — Wiesz już, dlaczego jestem taki, jaki jestem. Staram się robić to, co uważam za słuszne, i nie słucham kłamstw tych, którzy występują w gadających okienkach. I cieszę się, że mój telewizor nie działa. A wiesz, co sprawia mi największą przykrość? Świadomość, że nie jestem w stanie pomóc żadnemu z tych biednych ludzi. Nie mogę ich zmienić. Oni mnie nie wysłuchają i nie będą chcieli zrozumieć.

— A czy już próbowałeś?

— Owszem. Ci, których usiłowałem zmienić, uznali mnie za pomylonego. Cóż, może mają rację.

Anna pokręciła głową przecząco. Na jej twarzy nie było już śladów wyrazu złości.

— Nie jesteś szaleńcem — powiedziała z przekonaniem. — Jesteś tylko inny, trochę inny…

— Inny?! A może ja jestem taki jak miliardy ludzi za barierą, miliardy wolnych ludzi! Może to właśnie Złota Republika jest zbiorowiskiem odmieńców! Czy nie przyszło ci to do głowy?!

Wzruszyła ramionami, a następnie kocim ruchem rozciągnęła się na tapczanie i wtuliła policzek w poduszkę.

— Któż wie, jak jest za barierą — westchnęła. — Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tamtego świata.

— A ja potrafię — stwierdził Abel. — Chcesz? Opowiem ci bajkę o Annie i Ablu, którzy żyli długo i szczęśliwie w pięknym i wolnym kraju…

— Opowiedz.

Przez dłuższą chwilę koncentrował się, by ujrzeć w myślach wizerunek odmiennej, lepszej rzeczywistości, a potem zaczął mówić. Początkowo sprawiało mu to pewną trudność, ale już po chwili zdania zaczęły układać się same i płynąć z jego ust cichym, nieprzerwanym strumieniem. Anna przymknęła oczy, a Abel mówił i mówił, całkowicie tracąc poczucie upływu czasu. Kiedy skończył, dziewczyna spała. Troskliwie otulił ją kocem i położył się obok niej. Ciągle jeszcze dźwięczały mu w uszach jej złowieszcze, zwiastujące rozstanie słowa. Nie mógł o nich zapomnieć, chociaż usiłował wmówić sobie, że był to tylko żart.

— Przecież jest nam dobrze — wyszeptał. — Nie odchodź, proszę cię. Nie teraz…

Słowa te przyniosły mu spokój i pozwoliły zapaść w głęboki sen. Podróżując po nierealnym świecie, raz jeszcze ujrzał swoją wymarzoną krainę i poczuł się szczęśliwy, a kiedy otworzył oczy… Anny już nie było.

Nad rozpoczynającym swe poranne funkcjonowanie miastem jak zwykle kołysały się kłęby ciężkich, sinych chmur. W pokoju panował jeszcze półmrok. Abel zerwał się na równe nogi, pośpiesznie wciągnął na siebie części garderoby, a następnie zapalił światło. Uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Próbował wyobrazić sobie, że Anna wyszła tylko na chwilę, że zaraz pojawi się znowu i powita go swoim ciepłym uśmiechem, a wirujące bezładnie strony świata powrócą na swoje miejsca. Ale w podświadomości czaił się ból i bezsilna złość. Słyszał tylko kilka słów, powtarzanych bezlitośnie przez wewnętrzny głos:

„Nie ma, nie ma, nie ma…”.

Abel podszedł do stołu i drżącą dłonią podniósł niewielki kawałek papieru. Był to list napisany kobiecą ręką, którego treść składała się z kilku zaledwie zdań. Abel poczuł, że uginają się pod nim kolana. Treść listu była jednoznaczna:

Kochany,

To jest mój pierwszy i ostatni list do Ciebie. Jest już za późno, żeby wyobrażać sobie, jak mogłoby być. Teraz nie mam już wyboru. Muszę odejść tam, skąd nie ma powrotu.

Wybacz i zapomnij.

Twoja Anna

Abel zacisnął pięści, podejmując próbę walki z samym sobą, a raczej z tym drugim Ablem, pełnym uczuć i zawiedzionym. Poczucie bezsilności sprawiało mu ból, który paraliżował całe ciało. Przestał być chłodnym, racjonalnie myślącym twórcą. Był teraz małym, słabym, bliskim stanu obłąkania człowieczkiem. Jego przepełniony wiedzą, logicznie myślący umysł stał się nagle strzępem poranionej, inteligentnej tkanki, przesyconej jedną tylko myślą: „nie ma Anny…”.

Osunął się na kolana i oparł głowę o brzeg tapczanu.

— Odeszłaś — wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby. — Bezmyślna idiotko. Właśnie teraz, kiedy najbardziej cię potrzebowałem…

Zacisnął powieki, wyobrażając sobie, że Anna nadal przebywa we wnętrzu ciasnego pokoiku. Po chwili był już niemal pewien, że kiedy spojrzy w stronę biurka, zobaczy stojącą obok niego dziewczynę. Wydawało mu się nawet, że czuje jej zapach, że wystarczy wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami aksamitną gładź jej włosów.

Nie miał pojęcia, jak długo trwał ten stan półświadomości. Bał się powrócić do czterech ścian, sufi tu i podłogi, które tworzyły rzeczywistość. Kiedy wreszcie to zrobił, przez okno wpadały do pokoju nieśmiało przebijające się przez warstwę chmur słoneczne promienie. Biurko stało na swoim miejscu, ale Anny przy nim nie było. Tylko pozbawione tępych łbów mosiężne łuski pobłyskiwały złowrogo.

ROZDZIAŁ 2

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 3

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Tomasz Kopecki, 2009 All rights reserved

Ilustracja na okładce Artur „Torturr” Sadłos

Redaktor techniczny Teodor Jeske-Choiński

ISBN 978-83-7506-608-1

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel.(061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./fax (061) 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl