Maski - Katarzyna Szewczyk i Jacek Skowroński - ebook

Opis

Maski” to zbiór siedmiu przesyconych grozą historii, w których prawda i fałsz grają z czytelnikiem w ciuciubabkę. Nic nie jest oczywiste, zdrowy rozsądek może okazać się zdrajcą, a szaleństwo – błogosławieństwem. Po lekturze czytelnik zastanowi się sto razy, nim sięgnie po lukrowane pączki, nie zmruży oka, nocując w hotelu, i dowie się, do czego potrafi być zdolny człowiek kochający literaturę... ponad życie.

Z recenzji czytelników:

„Czuję się tak, jakby Autorzy przewieźli mnie naprawdę szybkim autem. Przejażdżka była super”.

„Czyta się szybko, sprawnie (może miejscami aż za gładko), ale to jest to, co w tego typu opowiadaniach lubię najbardziej – proste słowa, a treść sama przesuwa się przed oczami”.

„Od początku do końca przemyślane. Wciąga, a w momencie gdy akcja spowalnia, nagle jest solidny kopniak w goleń, który znowu pobudza”.

O Autorach:

Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński − jedyny w swoim rodzaju duet autorski − pierwsze zbrodnie literackie popełnili w roku 2008 i do dziś nie mogą przestać. Publikowali w magazynach: QFANT, SFFiH, „Lśnienie”, „Coś na progu”; wydali też zbiór opowiadań bizarrocrime „Toast za Temidę” (2012).

Kasia Szewczyk pisała również felietony dla Wydawnictwa Fu Kang; krążą plotki, że hoduje nietoperze w dzwonnicy i że to ona odpowiada za literackie ekscesy duetu. Jacek Skowroński jest autorem powieści sensacyjno-kryminalnych: „Był sobie złodziej” (2009), „Mucha” (2010), „Zabić, zniknąć, zapomnieć” (2013).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KASIA SZEWCZYK i JACEK SKOWROŃSKI

MASKI

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013

Redakcja Joanna Ślużyńska

Korekta Natalia Szczepkowska

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński. 2013

Okładka Copyright © Mateo 2013

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-019-6

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

MASKI

Kluczyłem cmentarnymi alejkami w ostro zacinającym październikowym deszczu. Powoli zapadał zmrok; chciałem tylko zapalić świeczkę i jak najszybciej wracać do domu. Dotarłem na miejsce zdyszany; przysiadłem na mokrej, oblepionej liśćmi ławeczce.

− Cześć, tato – powiedziałem i wsunąłem do ust papierosa.

Taki mieliśmy zwyczaj: choćby się waliło i paliło, w każdą rocznicę spotykaliśmy się na cmentarzu, by wypalić razem fajeczkę. Papieros zatlił się. Zaciągnąłem się głęboko i wypuściłem nosem kłąb dymu. On uczynił podobnie.

− Nie zostałeś księdzem? – zawsze pytał o to samo.

Pokręciłem głową.

− Przyszła?

Znów zaprzeczyłem niemym gestem.

− Przyjdzie, synu. Ona przyjdzie w końcu, a ty zapomnisz o mnie. Odbierze ci rozum i naznaczy cię. Synu, dlaczego nie zostałeś księdzem?! Znajdzie cię i przyjdzie! Gdybyś był księdzem...

Wiatr zawodził i szarpał koronami drzew, lecz przy grobie było cicho. Wyciągnąłem z kieszeni znicz i pudełko zapałek.

− Nie słuchasz mnie. − Gasił mi jedną zapałkę po drugiej. Zawsze był trudny w kontaktach, śmierć niczego nie zmieniła. − Nigdy mnie nie słuchałeś!

− Muszę iść.

Wyprostowałem się, znicz zapłonął zimnym, błękitnym płomykiem, jednocześnie koścista dłoń zacisnęła się na moim nadgarstku.

− Synu...!

Wyszarpnąłem rękę i przejechałem się na śliskiej trawie. Gruchnąłem plecami o ziemię, ojciec nachylił się nade mną i wpatrywał w moją twarz martwymi, pozbawionymi źrenic oczyma.

− Idzie po ciebie, synu. Idzie...!

Tępy ból rozsadzał mi czaszkę. Usiadłem na tapczanie, przecierając mokry od potu kark. Jeszcze kilka nocnych zmian pod rząd, a pewnego dnia obudzę się w kaftanie bezpieczeństwa. Znów ten powalony sen, niech to szlag.

Jaki dziś dzień tygodnia? Na widok przewieszonych przez oparcie krzesła spodni od garnituru i koszuli coś odemknęło się w pamięci. No tak, ślub szwagierki. Niech to, a prosto z wesela do roboty. Po prostu żyć nie umierać!

− Paweł, wstawaj wreszcie! – z salonu dobiegł głos Wiktorii.

Żona, już wystrojona i utapirowana, ślęczała nad ogromną, złotą kartą z życzeniami. Przecież nie mogła kupić standardowej, skromnej, bo nastąpiłby koniec świata, kartka od nas musiała się wyróżniać! A moja małżonka jak zwykle przesadziła z formą, zapominając o jakości. Ale ja miałem to gdzieś, przemknąłem do kuchni w nadziei, że uda mi się coś przekąsić przed wyjściem.

− Paweł, ubieraj się. − Usłyszała odgłos otwierania lodówki. Koci słuch zawodził ją tylko, gdy próbowałem wyrazić opinię różniącą się od jej zdania.

− Głodny jestem.

− Tam się najesz, nie mamy czasu. Dopiszę życzenia od Marka, co?

A dopisuj co chcesz, pomyślałem, złapałem kawałek kiełbasy i pochłonąłem w dwóch kęsach.

− Paweł, dzisiaj trzydziesty pierwszy, prawda? Rany, o mały włos bym się pomyliła i kartka byłaby do wyrzucenia.

Spojrzałem na kalendarz i zamarłem. Trzydziesty pierwszy. Rocznica śmierci ojca. Zeszło mu się dzień przed Świętem Zmarłych, nie sposób było zapomnieć tej daty.

Pierwszy raz nie pójdę w ten dzień na cmentarz.

W pracy zjawiłem się wykończony po weselu szwagierki. Nie piłem wiele i zerwałem się przed oczepinami, lecz i tak czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Przed hotelem wyrzuciłem do kubła na śmieci połamany parasol; obrzydliwa jesienna szaruga tylko pogłębiała podły nastrój.

Na myśl o kolejnej nieprzespanej nocy miałem ochotę schować się pod hotelową ladę i niech się świat zawali, ale beze mnie. Stary lubił wpadać znienacka o najkoszmarniejszych porach, tyle że akurat dziś było mi wszystko jedno. Gdyby wyrzucił mnie z roboty, miałbym przynajmniej powód, by wziąć życie we własne ręce. Jakkolwiek by to miało wyglądać.

Zmiennik obrzucił mnie litościwym spojrzeniem i zmył się, nie zadając pytań. Musiałem wyglądać tak, jak się czułem.

Rozejrzałem się po hallu. Szczerbate dynie, nietoperze z granatowej bibuły − głupie Halloween. Tym głupsze, że stary wspominał coś o imprezie dla kilkunastu nadzianych biznesmenów w konferencyjnej. Zamkniętej imprezie. Będą wywoływać duchy, później pewnie chlać, bzykać, i oczywiście uprzykrzać mi życie do białego rana. Nadziani debile wynajęli cały hotel, żeby pospólstwo im się nie szwendało. Jedyna pociecha, że może jeden przed drugim będzie chciał zaszpanować i posypią się napiwki w papierowych nominałach.

Wybiła dwudziesta trzecia, zaczęli zjeżdżać. Debile, debile, debile – powtarzałem w myślach, podczas gdy częstowałem ich na lewo i prawo uśmiechem w stylu: do usług, wielmożnemu państwu, o niczym innym nie marzę niż o podcieraniu waszych arcywielmożnych dup, srających złotówkami.

Musiałem przyznać, że sprawili sobie ekstra wdzianka – żadnej szopki z przebieraniem się za polityków czy postacie z kreskówek. Prezentowali się niczym szlachetne persony z dawnej epoki przywołane na jedną noc z zaświatów. Mężczyźni mieli fraki i cylindry, kobiety misternie drapowane, kilkuwarstwowe suknie. I wszyscy nosili identyczne maski jak z antycznej tragedii. Robiły upiorne wrażenie w zestawieniu z eleganckimi strojami; dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że różnią się kształtem ust i nosów – jedne się śmieją, inne wyrażają smutek lub drwinę.

Przy takiej liczbie gości brak typowego zamieszania i hałasu był czymś zadziwiającym. Jeśli rozmawiali między sobą, to tylko szeptem. Przeżyłem wiele porąbanych imprez, lecz tacy nie trafili mi się jeszcze nigdy. Spokojnie odhaczyłem rezerwacje, rozdałem klucze.

Ostatni mężczyzna skinął na mnie palcem.

− Myślałem, że pani Katarzyna będzie obsługiwać, skoro to z nią wszystko było załatwiane.

− Przyjdzie rano, taki mamy grafik. – Wyraz szyderstwa na masce gościa sprawił, że zmalałem o parę centymetrów. − Czy coś państwu nie...

− Ależ skąd, dziękujemy za przemiłą obsługę. Myślę, że może się pan udać na spoczynek. – Wykonał gest iluzjonisty, trzy stuzłotówki zaszeleściły w palcach. – Proszę zamknąć główne drzwi i wygasić światła w hallu.

− Nie wolno mi...

− Uzgodniliśmy to z panią Katarzyną. Mamy wszystko, czego potrzebujemy. Proszę się spokojnie zdrzemnąć. – Spod nieruchomej maski patrzyły na mnie oczy z pionowymi źrenicami. Szkła kontaktowe, pomyślałem, ale i tak przeszły mnie ciarki. − Nocne zmiany to nic przyjemnego, prawda?

Wziąłem klucz od pierwszego wolnego numeru i poczłapałem korytarzem, czując się po trosze jak wartownik opuszczający posterunek. Mogłem sobie na to pozwolić, ranną zmianę miała mieć Kaśka, a ona wszystko ogarnie i mnie nie wyda, nawet gdybym przysnął. Znaliśmy się od lat i ufaliśmy sobie. Było w tym nawet coś więcej. W każdym razie mogło być, gdybym zechciał. Albo gdyby ona zdecydowała się na pierwszy krok. Nigdy nie przypadła nam wspólna nocna zmiana. Jak choćby dziś, mimo że najazd dziwnych gości mógłby to uzasadnić. Ale układanie grafiku zmian należało do jej obowiązków...

Blask ulicznych latarni docierał przez muślinowe firanki, otulając meble mglistą poświatą. Trzeba będzie od czasu do czasu przejść się i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zdjąłem służbową kamizelkę, nie zapalając światła, podszedłem do barku, notując w myślach, by jak zwykle dopisać opróżnioną małpkę któremuś z gości do rachunku. Zdębiałem na widok pełnej butelki smirnoffa. Najwidoczniej ktoś zapomniał cennego bagażu, a sprzątaczka nie zdążyła przytulić fantu. Chwila wahania i po minucie siedziałem na fotelu ze szklanką w dłoni i nogami na niskim stoliku. Butelkę postawiłem na dywanie w zasięgu ręki. Popiół z papierosa strącałem do spodeczka, uśmiechając się mimowolnie na myśl o całkowitym zakazie palenia w hotelu i czujniku dymu pod sufitem. Gdyby ustrojstwo reagowało na dym z fajek, nie byłoby jednej nocy bez alarmu; goście jarali w pokojach nagminnie, przysparzając tylko kłopotu obsłudze, znajdującej pety nawet w prysznicowej mydelniczce.

Na zewnątrz deszcz chłostał szyby. Muzyka z sali bankietowej docierała stłumiona; zdawało mi się, że rozbrzmiewa tylko w mojej głowie. Może tak zresztą było, nie liczyłem drinków i nie spoglądałem na zegarek. Pukanie w okno wyrwało mnie z półsnu – uniosłem głowę. Ale na zewnątrz nie było nikogo, tylko kłaniające się wichurze nagie drzewa. Sięgałem po szlugi, gdy coś na idealnie zasłanym łóżku przyciągnęło moją uwagę.

Jasna plama powoli nabrała kształtów, choć miałem dziwne wrażenie, że ciągle się zmienia niczym odbicie twarzy w marszczonej wiatrem wodzie. Nie byłem trzeźwy, wzrok płatał figle. Kot...?

Nie mieliśmy w hotelu kota.

Napiłem się i zaciągnąłem szlugiem. Kiedy znów spojrzałem na łóżko, plama ciągle tam była. Przybrała wypukłe kontury, skądś znajome... Wstałem, zakręciło mi się w głowie, ale po paru krokach pokój przestał się kołysać. Rozpoznałem maskę, taką jakie nosili dzisiejsi goście. Miała szeroko otwarte oczy i usta ułożone do krzyku. Bezmyślnie przyłożyłem ją do twarzy, naciągając gumkę na włosy. Pasowała idealnie.

Szmer za drzwiami przypominał skrobanie myszy. Klamka drgnęła, dobrze naoliwione zawiasy nawet nie skrzypnęły, tylko cień w świetlistym prostokącie wsunął się do środka i zniknął wraz z cichym trzaskiem wskakującego na miejsce skobla. Otworzyłem usta, ale nie powiedziałem słowa. Po prostu stałem dalej, czekając nie wiadomo na co.

− Tu się schowałeś... − Poznałem głos, choć był tylko odrobinę głośniejszy od szeptu. − Wiedziałeś że przyjdę, prawda?

Nie otworzyłem ust, bo Kaśka nie oczekiwała odpowiedzi. Są chwile, kiedy słowa tylko przeszkadzają; mężczyźni latami uczą się rozpoznawać te momenty. Niektórym nigdy to się nie udaje.

Wyłoniła się z przedsionka niczym zjawa. Przepłynęła obok w szeleście długiej, sunącej po dywanie sukni, na jej masce wyraz drwiny zdawał się walczyć z melancholią. Szczelnie zaciągnęła zasłony. Wiatr zawył wściekle, szyba drgnęła od gwałtownego podmuchu.

Zrobiło się tak ciemno, że widziałem tylko zawieszoną w powietrzu maskę. Wykonano ją z fosforyzującego delikatnie tworzywa, chłodna poświata przypominała blask księżyca. Oczy wyglądały jak dwie krople płynnego złota. Maska poruszała się płynnie, niczym pragnąca przyjrzeć mi się ze wszystkich stron zjawa. I uśmiechała się wyraźnie, choć jeszcze przed chwilą wyrażała niewiele prócz smutku. Przygasła parę razy, gdy postać wykonywała taneczne piruety, wreszcie zastygła. Uświadomiłem sobie, że muszę unieść głowę, żeby spojrzeć w jej złote oczy, a to przecież niemożliwe. Kaśka nie była wysoka, łóżko stało pod drugą ścianą, nie było na co się wspiąć...

Dotyk na plecach sprawił, że wciągnąłem ze świstem powietrze. Panika trwała mgnienie oka, niewidzialne ręce nie chciały uczynić mi krzywdy, pragnęły czegoś zupełnie innego. Guziki koszuli odpadały jeden po drugim, palce wędrowały niżej. Nie odrywałem spojrzenia od maski, która kołysała się równomiernie w tym samym miejscu. Złota poświata spojrzenia gasła powoli.

Ręce nie przestały poruszać się ani na moment. Czułem, jak koszula zsuwa mi się z ramion, pasek spodni rozluźnił się tak delikatnie, jak sam nie umiałbym tego uczynić. Szept był cichszy od szelestu poruszanych wiatrem liści:

− Nareszcie... − Oddech na karku aż parzył. Albo mroził, nie umiałem tego rozpoznać. − Mój na zawsze i na wieczność.

Już niczego na sobie nie miałem. I ona też, czułem to każdym skrawkiem ciała, każdym nerwem. Chciałem się odwrócić, odszukać jej usta, by zatopić się w nich i poczuć słodki smak krwi. Nie pozwoliła, przywarła mocno, objęła mnie ramionami i niespodziewanie ściągnęła mi z twarzy maskę.

Jaskrawe światło zalało pokój, wwiercając się bolesnymi igłami w czaszkę. Krzyknąłem, gdy ostre paznokcie rozorały mi skórę na plecach, upadłem i spojrzałem za siebie.

U moich stóp leżała biała maska. Miała zamknięte usta, puste oczodoły spoglądały w sufit. Uniosłem się i na czworakach rozejrzałem. Ciepłe strumyki płynęły mi po plecach.

W pokoju była tylko Kaśka.

Wciąż się kołysała. Sznur przywiązany do żyrandola wrzynał się w ciało, zdawało się, że przetnie szyję. Kręciło mi się coraz mocniej w głowie, obraz rozmywał się i drgał. Czułem, że za moment stracę przytomność, a pragnąłem jeszcze upewnić się, czy rozpacz na jej twarzy to znów tylko maska. Bardzo chciałem to wiedzieć, tylko to wydawało mi się ważne...

Uderzenia w twarz i jakiś głos:

− ...tu się działo?! Coś ty ze sobą zrobił?!

Świdrujący krzyk kazał mi otworzyć oczy. A raczej z wysiłkiem rozwierać zlepione czymś powieki. Ujrzałem czerwoną wykładzinę i popatrzyłem odruchowo na swoje nogi. Nie miałem na sobie niczego. Gdzie ja jestem...?

Następne uderzenie w twarz – uniosłem wzrok.

− Kaśka... ja nie wiem...

− Czego, kurwa, nie wiesz? Zbieraj się prędko, zanim goście się pobudzą!

Koszmarny ból zdawał się rozsadzać głowę od środka, strzępy jakichś sennych majaków roiły się na skraju świadomości niczym karaluchy. Poznałem pokój hotelowy. Chciałem wstać, trafiłem ręką w kałużę rzadkiej, śmierdzącej kwaśno mazi. Uniosłem się niezdarnie, przytrzymując się niskiego stolika. Kaśka nie zamierzała mi pomóc. Obserwowała w milczeniu, jak zgarniam porozrzucane w nieładzie części garderoby. Idąc chwiejnie w stronę łazienki, potknąłem się o pustą butelkę smirnoffa.

Zimnym prysznicem spłukiwałem wspomnienia nocnego koszmaru, aż zaczęły szczękać mi zęby. Skóra na plecach piekła; nie miałem pojęcia, jak wytłumaczę Wiktorii krwawe bruzdy na ciele, ale nie zastanawiałem się nad tym długo. Potem coś wymyślę. Albo powiem prawdę.

O ile sam ją znam.

Skrzypnęły łazienkowe drzwi. Kaśka, nie patrząc w moją stronę, położyła na opuszczonej klapie sedesu czysty uniform hotelowy i pozbierała z podłogi wymięte ciuchy.

− Słuchaj... − Sam nie wiedziałem, co jej chcę powiedzieć, ale czułem, że należy się jakieś wyjaśnienie. Pracowaliśmy razem od lat, nieznajomi brali nas za parę, ale tylko my dwoje wiedzieliśmy, jak blisko byli prawdy. Albo jak daleko. Któraś z jej przyjaciółek stwierdziła kiedyś: „Oni nawet tak samo chodzą”. – Ja... byłem pijany, nie pamiętam wszystkiego. Ona przyszła w nocy...

− Ona...? − Popatrzyła wreszcie w moim kierunku.

Pod jej spojrzeniem ślady paznokci na skórze zapłonęły jak polane kwasem.

− Kurwa! − Trzasnęła drzwiami tak mocno, że mało nie wyleciała szyba.

Hotel nie obudził się jeszcze. Łyknąłem dwie tabletki przeciwbólowe i delektowałem się ciszą. Pod powiekami miałem piasek z solą, czułem pulsowanie w skroniach.

I wtedy przyszedł szef.

− Witam, witam. Cóż to, panie Pawle, odpoczywamy?

Wzruszyłem ramionami tak nieznacznie, że chyba tego nie zauważył. Nigdy mnie nie doceniał. Ani mojego czasu, ani wkładu pracy w prestiż firmy. Niby po co zapisałem się na kurs niemieckiego? Inni obijali się, ile wlezie. Zakichane małolaty. Praca to praca, trzeba ją szanować. Przepraszam, że nie jestem słodką blondynką, która w zeszłym miesiącu skończyła szkołę hotelarską. Niech pan wybaczy, że nie można mnie obmacać nawet wzrokiem. Proszę nie mieć mi za złe, że jestem najlepszym pracownikiem i marzy mi się podwyżka. Pański uniżony sługa.

− Ostatni goście wyszli przed chwilą. Kaśka sprząta salę bankietową. Pościel wyjechała do pralni wczoraj − wyrecytowałem.

− I co, naprawdę nie ma pan co robić? Niemożliwe.

Opanowało mnie dziwne uczucie, jakbym stał się metalową konstrukcją, z której odpadają kolejne części. Słyszałem zgrzyt metalu, huk roztrzaskujących się o ziemię odłamków.

Odetchnąłem głęboko i zacząłem liczyć w myślach. Dawno zorientowałem się, że ten podstarzały lowelas tylko próbuje takim zachowaniem dodać sobie prestiżu, udając, że nie zauważa kpiących uśmieszków za plecami. Miał tyle kasy, że mógł zwabić i posiąść kobietę, która wyglądała na jego wnuczkę. I ożenić się z nią, licząc, że natura przymknie oczy na swoje prawa. Na początku pieniądze i prestiż wystarczają na tyle, by inne niedostatki zeszły na dalszy plan. Lecz kobiety pragną też fizycznego spełnienia, a gdy go nie znajdują...

Czekałem na pytanie, które ostatnio padało coraz częściej.

− Noc minęła spokojnie? Ona nie...? − Lustrował wzrokiem sufit, jakby pragnął upewnić się, że nie zarysował go porożem.

Doskonale wiedziałem, o co mu chodzi. Jego rozkapryszona małżonka o ciele nimfy wpadała często wieczorem do hotelu. Przeglądała listę gości i szła do baru. Albo prosiła o zapasowy klucz do wskazanego pokoju. Najczęściej robiła jedno i drugie.

− Nie, wszystko w porządku.

− Dobrze. − Jego wzrok świadczył o braku złudzeń; wiedział, że potrafiła zapewnić sobie milczenie personelu. Niekoniecznie używając do tego kasy. − Panie Pawle, pamięta pan o naszej umowie?

Zrobiło mi się niedobrze. Miałem ochotę rąbnąć go w pysk i wykrzyczeć, co naprawdę myślę.

Znów chyba niczego nie zauważył; powiódł wzrokiem po tablicy z kluczami i zamknął się w kanciapie. Mijały minuty, chciało mi się palić, ale teraz lepiej, żebym nie opuszczał posterunku. Zdusiłem pomysł strzelenia sobie klina na rachunek jego połowicy. Robiłem tak niekiedy, pewien, że przyjmie to bez komentarzy. Miłość jest ślepa. A raczej dostrzega tylko maskę...

Telefon na ladzie wygrał smętną melodyjkę. Wolałbym tradycyjny dzwonek, który wyciągnąłby mnie nawet z kibla, lecz stary upierał się, żeby sygnał brzmiał dyskretnie.

− Chodź tutaj. – Słuchawka kliknęła, nim zdążyłem odpowiedzieć.

Popatrzyłem na drzwi pakamery. Zawsze, gdy chciał mnie widzieć, upewniał się najpierw, czy nie obsługuję akurat klienta. To musiało być coś ważnego. Przebiegając w myślach listę grzechów, nacisnąłem klamkę.

Siedział tyłem do mnie, znad fotela wystawał mu tylko czubek głowy. Pomyślałem przelotnie, że wiek i zaniedbanie wynikające z braku ruchu pozbawiły go zwracających uwagę atrybutów męskości. Jedynie włosy miał jeszcze w doskonałym stanie: gęste i zawsze idealnie ułożone.

Drzwi nie wydały odgłosu, więc trzasnąłem nimi lekko, by zasygnalizować przybycie. Jedyną reakcję stanowiło mocniejsze zaciśnięcie dłoni na oparciach. Skóra zatrzeszczała nieprzyjemnie.

Cztery monitory ustawione naprzeciw fotela były włączone. Trzy przedstawiały widok na parking, hall i korytarz na parterze. Czwarty powinien ukazywać korytarz na piętrze, lecz było na nim coś zupełnie innego. W pierwszej chwili pomyślałem, że stary puścił sobie dla relaksu film. Otworzyłem usta, żeby spytać, po co mnie wezwał i... tak już zostałem. Film przedstawiał wnętrze hotelowego pokoju. Sceny wydawały się rwane, jakby reżyser zamierzał dopiero zmontować całość.

Natychmiast poznałem aktorów. Mimo że nosili maski.

Umieszczona pod sufitem kamera obejmowała całe pomieszczenie. W blasku dnia do środka weszła na palcach kobieta. Wyraźnie starała się zachowywać cicho, choć najwyraźniej nie była świadoma obecności elektronicznego szpiega. Wyjęła zza pazuchy butelkę smirnoffa i wstawiła do barku. Znajdująca się tam uprzednio małpka wódki zniknęła w jej kieszeni. Ogarnęła wnętrze wzrokiem; zanim wyszła, zdjęła z twarzy i położyła na środku łóżka białą maskę. Kaśka bardzo cicho zamknęła za sobą drzwi.

Kamera musiała być włączana czujnikiem ruchu, bo następne ujęcie zaczynało się wieczorem. I nawet nie przeszkadzał brak światła – posiadała noktowizor, dzięki któremu przedmioty i postacie emanowały zimnym, srebrzystym blaskiem. W pokoju pojawił się mężczyzna w hotelowym uniformie. Mimo ciemności poruszał się pewnie, choć początkowo sprawiał wrażenie, że zapomniał, po co tu przyszedł. Wreszcie zajrzał do barku, pomedytował chwilę, wyciągnął butelkę i zagłębił się w fotelu. Kamera wyłączała się, gdy przez dłuższą chwilę pozostawał w bezruchu, i znów zaczynała nagrywać, kiedy sięgał po szklankę. Mogły minąć całe godziny, które skurczyły się do minut odmierzanych ubywaniem smirnoffa i gaszeniem na spodeczku kolejnych papierosów.

Patrząc w monitor, wydawało mi się, że przypominam sobie niedawny sen.

Głowa postaci w fotelu kołysała się coraz mocniej i opadła na piersi. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy; widać tego, kto zainstalował szpiega, nie interesowały dźwięki. Na skraju obrazu pojawił się jasny wydłużony prostokąt świadczący o otwarciu drzwi. Nim zgasł, nieregularny cień przepłynął przez plamę światła.

Długa szata kobiety w masce przywodziła na myśl zjawę, wrażenie potęgowały zamglone kontury sukni. Podeszła do śpiącego mężczyzny, biorąc po drodze z łóżka maskę, i wolno nasunęła na jego twarz. Drgnął, wyprostował głowę i uniósł ręce, lecz natrafił palcami na jej dłonie. Pochyliła się i zastygła, jakby szeptała mu coś do ucha.

Cofnęła się o dwa kroki, lecz mężczyzna nie wykonał żadnego ruchu, nie odwrócił nawet głowy. Zaciągnęła zasłony, obraz przygasł na moment, potem stał się jeszcze wyraźniejszy, jak gdyby wszystko emanowało własnym blaskiem. Zsunęła materiał z ramion i pozwoliła spłynąć mu na ziemię. Nie miała niczego pod spodem. Jej nagość nie kłuła w oczy, nasuwając na myśl dzieło sztuki. Tak idealne, że nie sposób sprofanować go fizycznym pożądaniem. Chyba coś powiedziała, ponieważ drgnął i uniósł się z fotela. Obrócił głowę w jej stronę i przekrzywił lekko, potem wyciągnął ręce i niepewnie postąpił pół kroku.

Najwyraźniej nie widział jej w mroku nocy, dostrzegał tylko fosforyzującą maskę.

Za to ona zdawała się widzieć go doskonale. Usunęła mu się z drogi, po chwili stała na łóżku. Odwrócił się w tamtym kierunku, zeskoczyła zwinnie, zatoczyła łuk i znalazła się za jego plecami. Dziwna, milcząca ciuciubabka trwała, jego ruchy stawały się coraz bardziej nerwowe. Ona bawiła się świetnie, podchodząc coraz bliżej, lecz zawsze umykając w ostatniej chwili. To, że całkowicie panuje nad sytuacją, zdawało się ją podniecać, posuwała się coraz dalej. Musnęła piersi, uniosła ręce nad głowę i wykonała zgrabny piruet. Zbliżyła się niemal w zasięg jego ramion i dotknęła łona, ruchem tak śmiałym i perwersyjnym, że przyprawiłby o zawrót głowy każdego mężczyznę. Sięgnął ku masce, ale w tej samej chwili okrążyła go zwinnie, przywarła do jego pleców i objęła rękoma. Poddał się całkowicie. Guziki koszuli odpadały jeden po drugim.

Nie mogłem oderwać wzroku od monitora, przestałem oddychać. Coraz mocniej piekły ślady paznokci na ciele. Było inaczej niż w moim śnie, ona nie zamierzała zadowolić się odgrywaną pantomimą. Przenieśli się na łóżko, scena zdawała się nie mieć końca...

Nagle ostre światło żyrandola zalało pokój. Siedziała na nim okrakiem, poruszając coraz szybciej biodrami. Nie zwolniła, odwróciła tylko na sekundę głowę, dziury w masce zalśniły złotem. Kaśka stała wpatrzona w złączone postacie. Mężczyzna wyprężył się konwulsyjnie, przesunął dłonie w dół pleców kochanki i ścisnął mocno. Wytatuowane na pośladkach nietoperze zdawały się poruszać skrzydłami, jakby chciały umknąć spod jego palców.

Zamknąłem powieki, lecz obraz nie znikał.

− Nie wiedziałem, że kazała je sobie wytatuować. Nawet tego nie wiedziałem...

Otworzyłem oczy. Szef siedział odwrócony w moją stronę, celując do mnie z pistoletu. Cofałem się krok za krokiem, aż dotknąłem plecami drzwi. Na trzech monitorach zastygły nieruchome obrazy, czwarty był ciemny.

Błyskawicznie uniósł broń i wypalił. Huk zatrząsł ścianami. Głowa poleciała mu na bok, z dziury w skroni popłynął strumień krwi jak z urwanego kranu. Coś upadło na dywan.

Tupecik wyglądał jak włochata szmata.

Wymacałem klamkę, jakoś znalazłem się na korytarzu. Szedłem w stronę wyjścia niczym zombie, oczekując, że lada moment ktoś mnie zatrzyma. Ale hotelowi goście to nie wścibscy sąsiedzi z naprzeciwka, wystawiający głowy na byle hałas. Zmiennik miał pojawić się dopiero za godzinę, a Kaśka lubiła sprzątać ze słuchawkami na uszach i jeśli akurat odkurzała, mogła w ogóle niczego nie usłyszeć. Na ulicy wyjąłem papierosy. Pierwszy wypadł mi z dłoni prosto w kałużę, drugiego przypaliłem z niewłaściwej strony. Rozkasłałem się i zwymiotowałem na chodnik.

Lazłem przed siebie, zaciągając się głęboko szlugami odpalanymi jeden od drugiego. Zauważyłem, że mam na sobie kurtkę, choć nie pamiętałem, żebym ją zabierał. Powinienem był zostać, poczekać na policję, raczej wezwać ją samemu. Teraz pomyślą, że miałem z tym coś wspólnego! E tam, pieprzenie, nie takie rzeczy robi się w szoku. Mogą mnie badać, nawet wysłać do psychiatryka. I to mogłoby być dla mnie najlepsze...

Nie myśl, człowieku, nie myśl... O, księgarnia. Miałem zajrzeć już dawno, kupić nowego Cobena. Wszedłem, poszperałem trochę na półkach, jednak nie znalazłem niczego ciekawego. Pośliniłem się przed wystawą sklepu komputerowego. Kiedyś kupię ten płaski monitor. Ta, na pewno, wiecznie nie będę bezrobotny... O, radiowa myszka! Pięćdziesiąt zeta? Wiktoria mnie zakatrupi, ale lepiej za to niż za krwawe bruzdy na plecach... Nie myśl, człowieku, nie myśl!

Postanowiłem połazić trochę po mieście, kapryśna jesień, wyżywszy się wczoraj, dziś serwowała całkiem przyjemne słoneczko. Powłóczyć się, tak bez celu, wymyślając po drodze bajeczkę dla żony. Bajeczkę? Kurwa, ona rejestruje wszystko jak wariograf – wyśpiewasz prawdę, zanim pomyślisz o kłamstwie! Ale nie całą, o nie, to by oznaczało koniec... Pomilczy trochę, potem się zacznie. I co będziesz teraz robił?! Przez siedemnaście lat wydawałeś klucze i zamawiałeś taksówki. Zresztą kto przyjmie do pracy czterdziestolatka, który zna się tylko na hotelarstwie? Pomyślałeś o nas?!

Przecież to nie moja wina! Było Hallowen, trochę wypiłem, taką mam... miałem pracę. Tyle że Wiktoria nie należała do kobiet łatwo godzących się z losem. Nieszczęścia nie przydarzają się porządnym ludziom, więc kogoś należało obarczyć winą. Nie musiała daleko szukać.

Człapałem pustawymi jeszcze ulicami jak lunatyk, mechanicznie kopiąc starannie zagrabione sterty liści. Nie miałem pojęcia, co ze sobą począć. Po prostu odwlekałem nieuniknione. Nie liczyłem na cud, w takim dniu nie miał prawa się zdarzyć. Nieszczęścia chodzą parami, bo jedno prowokuje kolejne, a los lubi rozdawać karty w tym samym kolorze. Straciłem robotę, a gdy żona dowie się od policji o szczegółach poprzedzających tragedię, będę gadał już tylko z adwokatem. Z jej, bo na własnego mnie nie stać. Tamta umieści mnie w szufladce z niepotrzebnymi wspomnieniami, przybije szpilką jak motyla i zapomni prędzej, niż zacznie trwonić kasę po mężu. Chyba że... że spróbuję zagrać va banque!