Marynarka - Mirosław Tomaszewski - ebook

Marynarka ebook

Mirosław Tomaszewski

0,0
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sylwester 2004 roku, Warszawa. Umierający na raka mężczyzna ogląda w samotności telewizję, kiedy do jego mieszkania włamuje się dwóch bandytów. Nie chcą pieniędzy. Szukają tajemniczej koperty ZO171270. Gospodarz nie domyśla się, dlaczego jej zawartość stała się cenna. Kiedy napastnicy dostają to, po co przyszli, zabijają świadka.

1 kwietnia 2005 roku, Trójmiasto. Wydaje się, że sześćdziesięcioletni Karol Jarczewski, właściciel prosperującej firmy Karo, szanowany mieszkaniec Gdyni, ma tylko jeden problem. Jest nim Witek, którego zatrudnił dziesięć lat wcześniej. Chorobliwie ambitny chłopak, mąż córki Jarczewskiego, wyraźnie dążący do przejęcia całego przedsiębiorstwa.

Pewnego dnia redaktor naczelny „Głosu Bałtyckiego”, erotoman i marzący o sławie niespełniony pisarz, dostaje od Witka propozycję – ma napisać książkę o wydarzeniach grudnia 1970.

Marynarka” to intrygująca powieść współczesna, w której centrum znajduje się bolesny epizod historyczny i świeże jeszcze rany. Tomaszewskiemu udało się ominąć rafy taniej moralistyki i politycznego zaślepienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 446

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mi­ro­sław To­ma­szew­ski

MA­RY­NAR­KA

Książ­kę wy­da­no przy wspar­ciu fi­nan­so­wym Po­mor­skiej Fun­da­cji Fil­mo­wej w Gdy­ni.

Co­py­ri­ght © by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Fok­sal, MMXIII

Wy­da­nie I

War­sza­wa

31 grudnia 2004/1 stycznia 2005Saska Kępa, Warszawa

Kie­dy przy śnia­da­niu sta­ry fo­to­graf jak co rano spoj­rzał w ta­flę owsian­ki, po raz pierw­szy nie zo­ba­czył w niej od­bi­cia swo­jej twa­rzy. Wie­czo­rem, sie­dząc w fo­te­lu przy oknie, zro­zu­miał, że zni­ka, a wkrót­ce może się na­wet oka­zać, że nig­dy go nie było. Syl­we­stro­we nie­bo grza­ło się już w cie­ple pe­tard i sztucz­nych ogni. Gdzieś tam lu­dzie cie­szy­li się, z na­dzie­ją zer­ka­li w uchy­la­ją­ce się drzwi No­we­go Roku. On wie­dział, co go spo­tka. Od dwóch lat rak zja­dał jego płu­ca, zo­sta­wia­jąc mu co­raz bar­dziej nędz­ne reszt­ki. Le­karz ostrze­gał, że wy­star­czą nie da­lej niż do Wiel­ka­no­cy.

Prze­łą­czył swo­je­go wier­ne­go sam­sun­ga na ka­nał ero­tycz­ny, choć od daw­na już nie był czter­na­sto­lat­kiem, któ­ry za­kra­da się do żeń­skiej szat­ni i robi z ukry­cia zdję­cia na­gim ko­le­żan­kom, a po­tem eks­cy­tu­je się każ­dą od­bit­ką.

Kie­dy ob­fi­te pier­si dziew­czy­ny za­fa­lo­wa­ły na ekra­nie, coś szur­nę­ło przy drzwiach we­ran­dy. Po­my­ślał, że zno­wu nie do­cią­gnął klam­ki, wstał więc, pod­pie­ra­jąc się la­ską, ale za­nim zro­bił pierw­szy krok, zo­ba­czył przed sobą dwie pary oczu opra­wio­nych w czar­ne ko­mi­niar­ki.

– Mor­da w ku­beł, dzia­dek! – Niż­szy z nie­pro­szo­nych go­ści przy­ło­żył do gło­wy fo­to­gra­fa lufę pi­sto­le­tu z tłu­mi­kiem. – Przy­szli­śmy po ko­per­tę zet o sie­dem­na­ście dwa­na­ście sie­dem­dzie­siąt. Gdzie ją masz?

Fo­to­graf nie miał po­ję­cia, co jest w ko­per­cie, któ­rą chcie­li za­brać ci źli lu­dzie. Był cie­kaw, kto zdra­dził jego ad­res, ale do­brze wie­dział, że nie ma sen­su py­tać.

– W piw­ni­cy – po­wie­dział. – Sami nie znaj­dzie­cie, a ja nie zej­dę po scho­dach.

Wyż­szy męż­czy­zna był cier­pli­wy i de­li­kat­ny jak uczyn­ny pie­lę­gniarz, któ­ry chce po­móc pod­opiecz­ne­mu z domu star­ców do­stać się do ła­zien­ki. Gdy do­kuś­ty­ka­li do scho­dów, wziął pa­cjen­ta na ple­cy. W piw­ni­cy po­szu­ki­wa­cze skar­bu prze­ko­pa­li się przez małą hał­dę wę­gla i od­sło­ni­li w ścia­nie me­ta­lo­we drzwicz­ki. W schow­ku za nimi zna­leź­li kar­ton, a w nim plik żół­tych ko­pert for­ma­tu A5, wśród nich tę, któ­ra mia­ła od­ręcz­nie na­pi­sa­ny nu­mer ZO-171270. Po krót­kiej na­ra­dzie po­sta­no­wi­li za­brać całe ar­chi­wum.

– Chcesz się po­mo­dlić? – za­py­tał niż­szy.

Fo­to­graf usiadł na sta­rym wi­kli­no­wym fo­te­lu przed piw­nicz­nym okien­kiem. Tylu spraw jesz­cze nie za­ła­twił. Cie­pło wciąż ucie­ka­ło przez nie­na­pra­wio­ne drzwi we­ran­dy. Od roku nie na­pi­sał li­stu do cór­ki. No i był jesz­cze cie­kaw, czy Kry­sia Lu­bicz z Kla­nu wresz­cie zro­zu­mie, że…

– I słusz­nie – pod­su­mo­wał jego mil­cze­nie dru­gi ban­dy­ta. – Nie ma do kogo.

Kie­dy zim­ny tłu­mik po­now­nie do­tknął jego gło­wy, fo­to­graf po­czuł wiel­ką ulgę. Spoj­rzał w za­kra­to­wa­ne okien­ko. Za zma­to­wia­łą, brud­ną szyb­ką we­so­ło strze­la­ły w nie­bo sztucz­ne ognie, przy­go­to­wu­jąc świat do no­we­go roku.

– By­ło­by nie­złe zdję­cie – szep­nął.

– Co tam bre­dzisz? – Wyż­szy męż­czy­zna był za­sko­czo­ny nie­do­rzecz­ną uwa­gą.

– Tak wy­glą­da­ło całe moje ży­cie. – Fo­to­graf wska­zał spoj­rze­niem wi­dok za oknem.

Za­wsze stał z boku i ro­bił zdję­cia tym, któ­rzy ist­nie­li na­praw­dę. Sam ob­ser­wo­wał świat przez obiek­tyw, a po­tem oglą­dał na zdję­ciach. Do­kła­dał sta­rań, by się na nich nie zna­leźć. Tak­że te­raz, gdy ci­chy strzał wto­pił się w huk fa­jer­wer­ków, któ­re sta­ry fo­to­graf zo­ba­czył w swo­im ostat­nim ka­drze, nikt nie pró­bo­wał za­re­je­stro­wać jego por­tre­tu, na­wet w pa­mię­ci.

1 kwietnia 2005Hotel Ambasador, Sopot

Od ko­lej­nych księ­go­wych swo­jej Karo Sp. z o.o. Ka­rol Jar­czew­ski na­uczył się, że po krót­kich okre­sach de­sta­bi­li­za­cji wszyst­ko zwy­kle się bi­lan­su­je. Ale sal­da na­le­ża­ło pil­no­wać cały czas.

Po stro­nie ak­ty­wów miał uko­cha­ną cór­kę Mag­dę, trzy ho­te­le, pięć re­stau­ra­cji, krę­giel­nię, agen­cję tu­ry­stycz­ną, udzia­ły w kil­ku in­nych fir­mach oraz nie­złą sieć kon­tak­tów. Do pa­sy­wów za­li­czał skoń­czo­ne sześć­dzie­siąt pięć lat, nad­ci­śnie­nie tęt­ni­cze, wadę wzro­ku, brak wnu­ka i na­tręt­ną po­trze­bę ładu wo­kół sie­bie. Nie z po­trze­by wła­dzy. Tę już za­spo­ko­ił. Chciał tyl­ko po­rząd­ko­wać cha­os, któ­ry wpro­wa­dza­li inni. Nie upa­jał się swo­im przy­wódz­twem ani go nie wy­ko­rzy­sty­wał bar­dziej, niż to było ko­niecz­ne. Wie­dział, że za ple­ca­mi na­zy­wa­ją go de­spo­tą. Nie zni­żał się jed­nak do wy­ja­śnia­nia, że jego ak­tyw­ność to tyl­ko wro­dzo­ny nad­miar ener­gii.

Kie­dy wszedł do ho­te­lo­we­go holu, re­cep­cjo­ni­sta po sa­mym ryt­mie kro­ków roz­po­znał zwięk­szo­ne na­pię­cie. Au­to­ma­tycz­nie chwy­cił mysz­kę i wszedł w wy­kaz re­zer­wa­cji, by od­wo­łać za­mó­wie­nie klien­ta, z któ­rym przed chwi­lą roz­ma­wiał przez te­le­fon. Bał się jed­nak nie­po­trzeb­nie.

Przez swo­je mi­nus czte­ry w opraw­kach za dwa ty­sią­ce euro Ka­rol wi­dział wszyst­ko do­sko­na­le. Omiótł swo­je te­ry­to­rium spoj­rze­niem ma­ją­cym moc uzdra­wia­nia in­te­re­sów – ża­den czuj­nik nie wy­krył za­gro­że­nia. Wszedł do ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji, nie­znacz­nym ski­nie­niem gło­wy za­mó­wił w ba­rze da­niel­sa z lo­dem, po­wie­sił płaszcz i usiadł przy sto­li­ku pod ścia­ną. Go­ści było za­le­d­wie kil­ku. Kwar­tet smycz­ko­wy grał do dwóch mar­nych ko­tle­tów, ale tego po­po­łu­dnia Ka­rol nie li­czył fre­kwen­cyj­nych strat. Przy­nie­sio­ną przez kel­ne­ra whi­sky wy­pił na dwa łyki, za­mó­wił na­stęp­ną i jesz­cze raz prze­ana­li­zo­wał tak­ty­kę na zbli­ża­ją­ce się spo­tka­nie. Tym ra­zem nie mógł so­bie po­zwo­lić na naj­mniej­szy błąd. Staw­ką nie było wy­gra­nie prze­tar­gu na ja­kąś tam dział­kę pod nowy ho­tel ani na­wet pod­pi­sa­nie umo­wy z mię­dzy­na­ro­do­wą sie­cią tu­ry­stycz­ną, ale ze­rwa­nie kon­trak­tu stu­le­cia. Wresz­cie po­ja­wi­ła się szan­sa, by szyb­ko i sku­tecz­nie unie­waż­nić mał­żeń­stwo cór­ki, anu­lo­wać je­dy­ną trans­ak­cję, w któ­rej po­peł­nił wie­le ra­żą­cych po­my­łek.

Kie­dy przed dzie­się­cio­ma laty za­trud­niał no­we­go pra­cow­ni­ka, na­wet przez myśl mu nie prze­szło, że ta ka­na­lia ukrad­nie mu cór­kę. Wi­tek Skal­ski wy­da­wał się ide­al­nym kan­dy­da­tem na sze­fa mar­ke­tin­gu, ale szyb­ko się oka­za­ło, że po­wie­rzo­ny mu dział pro­mu­je głów­nie jego, a nie fir­mę Ka­ro­la. Chło­pak nie sza­no­wał lu­dzi, zgar­niał po­ło­wę pre­mii prze­zna­czo­nych dla ze­spo­łu i bez­względ­nie tę­pił zdol­niej­szych od sie­bie. Gdy­by olim­pij­ską kon­ku­ren­cją było ro­bie­nie do­bre­go wra­że­nia, Wi­tek miał­by pew­ne miej­sce na po­dium. Kie­dy Ka­rol go roz­pra­co­wał, było za póź­no.Nie wia­do­mo kie­dy i jak Mag­da po­zna­ła Wit­ka. Od­na­leź­li się jak dwie po­łów­ki zgni­łej po­ma­rań­czy. Mag­da, zwie­dzio­na re­kla­mo­wy­mi sztucz­ka­mi Wit­ka, ku­pi­ła go, nie py­ta­jąc o cenę i nie żą­da­jąc gwa­ran­cji. Mimo ostrze­żeń, próśb, gróźb, a w koń­cu bła­gań ojca przy­ję­ła oświad­czy­ny.

Kie­dy Ka­rol pro­wa­dził cór­kę do oł­ta­rza, wie­dział, że od­da­je ją za­przy­się­głe­mu wro­go­wi. W cza­sie ce­re­mo­nii mo­dlił się już tyl­ko o to, by zna­leźć dość siły, żeby go kie­dyś po­ko­nać. Nie­ste­ty, Mag­da była śle­pa i głu­cha.

Ka­rol ku­pił mło­dym w pre­zen­cie dwu­pię­tro­wy bliź­niak w Ma­łym Kac­ku, ale w od­wie­dzi­ny jeź­dził tam rzad­ko. Spo­tka­nia za­stą­pi­ły te­le­fo­ny do cór­ki, a nie­dziel­ne obia­dy ro­dzin­ne sta­wa­ły się co­raz bar­dziej przy­kre. Po sied­miu la­tach mał­żeń­stwa Mag­da wciąż była w Wit­ku za­ko­cha­na, a on nadal wkła­dał cały swój ak­tor­ski kunszt w od­gry­wa­nie go­rą­ce­go uczu­cia, któ­rym nig­dy jej nie da­rzył.

Ka­rol wie­dział, że szef mar­ke­tin­gu za­ko­chał się nie w jego cór­ce, ale w fir­mie Karo Sp. z o.o. To w jej logo wpa­try­wał się jak w oczy Pe­nélo­pe Cruz na okład­ce ko­lo­ro­we­go ma­ga­zy­nu. Po­dzi­wiał luk­su­so­wy dom Ka­ro­la na Ka­mien­nej Gó­rze oraz moc i li­nię jego sa­mo­cho­du. Nie mniej im­po­no­wa­ły mu za­pro­sze­nia na pre­sti­żo­we sa­lo­ny i ban­kie­ty Trój­mia­sta.

W sta­ro­żyt­nym Rzy­mie Wi­tek naj­pierw oże­nił­by się z cór­ką im­pe­ra­to­ra, a po­tem by go za­bił. Tyl­ko dla­te­go, że uro­dził się kil­ka ty­się­cy lat póź­niej w dyk­ta­tu­rze hi­po­kry­zji i mo­ral­nych skru­pu­łów, mu­siał go­dzić się na mękę dłu­gie­go ocze­ki­wa­nia na eme­ry­tu­rę lub śmierć te­ścia. Obaj byli tego do­sko­na­le świa­do­mi, obaj umie­jęt­nie to skry­wa­li. Tyl­ko cza­sem, gdy ich spoj­rze­nia spo­tka­ły się nie­spo­dzie­wa­nie, zda­wa­li so­bie na­gle spra­wę, że mord wisi w po­wie­trzu. Ża­den do­kle­jo­ny w po­śpie­chu uśmiech nie osła­biał tego wra­że­nia.

Do­pó­ki Ka­rol cie­szył się nie­złym zdro­wiem, miał nad zię­ciem kon­tro­lę. Był pe­wien, że Wi­tek nie spóź­ni się na spo­tka­nie, któ­re mu wy­zna­czył, i nie po­my­lił się. Wróg wszedł punk­tu­al­nie, na pierw­szych dźwię­kach Hu­mo­re­ski Dwo­řáka, któ­rą kwar­tet smycz­ko­wy za­czął odro­bi­nę nie­rów­no, jak­by za­ga­pił się na wcho­dzą­ce­go go­ścia.

– Sia­daj – po­pro­sił Ka­rol grzecz­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy uką­sić od razu, czy jesz­cze przez chwi­lę roz­ko­szo­wać się do­brym na­stro­jem ska­zań­ca.

– No i co tam się uro­dzi­ło, te­ściu?

Za­nim Ka­rol zdą­żył zmieść z jego twa­rzy uśmie­szek, pod­szedł kel­ner z dru­gim da­niel­sem.

– A co dzi­siaj dla pana, pa­nie Wit­ku? – za­py­tał.

– Chy­ba we­zmę stek śred­nio wy­sma­żo­ny z sa­łat­ką wa­rzyw­ną. Ziem­niacz­ki opie­ka­ne. Do tego piwo. Może być duży pil­sner i…

– Wi­tek nie bę­dzie u nas jadł ani pił! – Ka­rol prze­rwał li­stę ży­czeń zię­cia i zde­cy­do­wa­nym ge­stem ode­słał kel­ne­ra.

– Idzie­my gdzieś? – Wi­tek na­wet przez se­kun­dę nie po­my­ślał, że za­kaz jest osta­tecz­ny i do­ty­czy nie tyl­ko tej re­stau­ra­cji, ale tak­że jego dal­szej obec­no­ści w ro­dzi­nie Ka­ro­la.

– Nie bę­dziesz żarł za dar­mo w żad­nym moim lo­ka­lu. Już nig­dy!

Ka­rol uważ­nie ob­ser­wo­wał twarz zię­cia, szu­ka­jąc na niej stra­chu. Zo­ba­czył jed­nak tyl­ko gry­mas zdzi­wie­nia, wy­jął więc z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki trzy fak­tu­ry i po­wo­li roz­ło­żył je na sto­li­ku. Wi­tek zmarsz­czył brwi i mil­czał dłu­gą chwi­lę. W tej ci­szy Hu­mo­re­ska brzmia­ła szy­der­czo, jak hymn zde­ma­sko­wa­nych kan­cia­rzy.

– Co to jest? – za­py­tał ci­cho Wi­tek.

– Fak­tu­ry z lu­te­go. Ty je wy­sta­wi­łeś.

– I co?

– Dla­cze­go okra­dłeś fir­mę?

– Po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy.

Nie dość, że od­po­wiedź była pro­stac­ka, to jesz­cze Wi­tek wy­gło­sił ją bez cie­nia skru­chy. Jego bez­czel­ność roz­ju­szy­ła Ka­ro­la.

– Na co ci bra­ko­wa­ło?! – krzyk­nął.

– Na two­ją cór­kę. Mag­da ma wy­so­kie wy­ma­ga­nia. Roz­pu­ści­łeś ją, a mnie pła­cisz gro­sze.

– Ty gni­do!

Wresz­cie wy­rzu­cił z sie­bie to sło­wo, któ­re­go nig­dy nie od­wa­żył się wy­po­wie­dzieć na głos, ale nie po­czuł ulgi. Wi­tek wciąż nie da­wał się prze­wró­cić się na de­ski. I jesz­cze śmiał py­sko­wać:

– Dzie­sięć lat dla cie­bie pra­cu­ję, a ni­cze­go się nie do­ro­bi­łem.

– To te­raz bę­dziesz miał oka­zję się wy­ka­zać. W warsz­ta­tach wię­zien­nych. Zgła­szam spra­wę do pro­ku­ra­tu­ra.

– Nie zro­bisz tego.

Ka­rol za­nie­po­ko­ił się to­nem gło­su Wit­ka. Znał go le­piej niż Mag­da czy kto­kol­wiek inny i wie­dział, że je­śli zięć od­zy­wa się w ten spo­sób, ma asa w rę­ka­wie.

– Pój­dziesz sie­dzieć.

– Je­śli jesz­cze mnie nie za­ka­blo­wa­łeś, to zna­czy, że nie chcesz tego zro­bić. Cze­go ty wła­ści­wie ode mnie chcesz?

– Od­pusz­czę, je­że­li roz­wie­dziesz się z Mag­dą.

– Chy­ba żar­tu­jesz?! – Wi­tek ro­ze­śmiał się szcze­rze. – Pri­ma apri­lis, tak?

– Owszem, jest pierw­szy kwiet­nia, ale ja nie żar­tu­ję. Mu­sisz się roz­wieść.

– A chciał­byś kie­dyś zo­ba­czyć swo­je­go wnu­ka?

– Co ty pie­przysz?! – Ka­rol od­ru­cho­wo się­gnął po da­niel­sa, uni­wer­sal­ną od­trut­kę na całe zło tego świa­ta.

– Mag­da jest w cią­ży.

Whi­sky, któ­ra już spły­wa­ła prze­ły­kiem Ka­ro­la, za­trzy­ma­ła się na­gle, jak­by ktoś wy­łą­czył gra­wi­ta­cję. Or­ga­nizm nie chciał przy­jąć ani szo­ku­ją­cej in­for­ma­cji, ani al­ko­ho­lu, cho­ciaż była to naj­droż­sza whi­sky w tym lo­ka­lu. Zbli­ża­ły się wiel­kie tor­sje. Lata cze­ka­nia na upra­gnio­ne dziec­ko Mag­dy nie mo­gły za­koń­czyć się w ten spo­sób! Wszyst­ko, tyl­ko nie to! Przez tę cią­żę, je­śli nie była ble­fem, szan­sa na to, że cór­ka kie­dy­kol­wiek się roz­wie­dzie i da mu wnu­ka po­czę­te­go z przy­zwo­itym męż­czy­zną, top­nia­ła szyb­ciej niż kost­ka lodu w reszt­ce jac­ka da­niel­sa.

Obcy – ósmy pa­sa­żer No­stro­mo za­gnieź­dził się w ro­dzi­nie Ka­ro­la i po­wo­li przej­mo­wał wła­dzę, re­ali­zu­jąc swój per­fid­ny plan. Ge­no­typ uczci­we­go czło­wie­ka, któ­ry oj­ciec prze­ka­zał uko­cha­nej cór­ce, za­pład­nia­jąc jej mat­kę, miał się od­tąd po­wie­lać za­nie­czysz­czo­ny prze­stęp­czą do­miesz­ką. Szan­sa na na­tu­ral­ne po­ro­nie­nie była nie­wiel­ka, tyl­ko zbrod­nia abor­cji mo­gła temu za­po­biec. Ozna­cza­ło to, że na­stęp­ne dzie­ci po­czę­te w ro­dzi­nie też by­ły­by ska­żo­ne grze­chem.

Ka­rol nie miał so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Zro­bił wszyst­ko co po­wi­nien. Był do­brym oj­cem, a kie­dyś mę­żem. Rzad­ko zda­rza­ło mu się opu­ścić nie­dziel­ną mszę, a je­śli już do tego do­szło, skru­pu­lat­nie nad­ra­biał za­le­gło­ści w środ­ku ty­go­dnia. Da­wał szczo­dre dat­ki na tacę, ło­żył na po­trze­by pa­ra­fii, fi­nan­so­wał ho­spi­cjum, nie opu­ścił ani jed­nej wi­zy­ty pa­pie­ża w Pol­sce, od­był czte­ry piel­grzym­ki do Czę­sto­cho­wy i na­praw­dę pró­bo­wał za­szcze­pić Mag­dzie głę­bo­ką wia­rę. Sta­rał się bar­dziej niż inni i miał pra­wo ocze­ki­wać, że umo­wa zo­sta­ła za­war­ta. Po­czuł się oszu­ka­ny.

2 kwietniaPub Lucyfer, Gdynia

Prze­pis na lep­szy świat był bar­dzo pro­sty. Adam łyk­nął pięć­dzie­siąt­kę zmro­żo­nej czy­stej, zmie­nił w od­twa­rza­czu płyt­kę The Who na Mas­si­ve At­tack, zwięk­szył gło­śność do czwór­ki, pod­cią­gnął odro­bi­nę basy i już! Zda­wał so­bie spra­wę, że to nie po­trwa dłu­go, ale na­wet jed­na sen­sow­na mi­nu­ta wy­rwa­na z dur­nej go­dzi­ny po­zwa­la­ła ja­koś prze­żyć po­zo­sta­łe pięć­dzie­siąt dzie­więć. Mas­si­ve At­tack wkła­dał do od­twa­rza­cza nie­mal co­dzien­nie, od nocy przed dzie­wię­cio­ma mie­sią­ca­mi, gdy stał w tłu­mie słu­cha­czy Open’ era na koń­cu Skwe­ru Ko­ściusz­ki, nie­ca­łe trzy­sta me­trów od pubu Lu­cy­fer, w któ­rym te­raz od­twa­rzał An­gel. Tri­pho­po­wi chłop­cy gra­li wte­dy ma­gicz­ny kon­cert, któ­re­go wspo­mnie­nie, wzmoc­nio­ne na­gra­niem, po­zwa­la­ło Ada­mo­wi na­wet w pra­cy po­czuć pra­wie to samo, co na po­dusz­ce przed za­śnię­ciem, gdy pusz­czał ich pły­tę.

W pu­bie oprócz Ada­ma była tyl­ko jed­na para; wąt­pli­we by sły­sza­ła co­kol­wiek, ob­ma­cu­jąc się pod wy­ma­lo­wa­nym na ścia­nie ko­tłem z go­tu­ją­cą się smo­łą, w któ­rej dia­bły mie­sza­ły wi­dła­mi. Mas­si­ve At­tack trzy­mał rów­no swo­je śli­ma­cze tem­po. Czy­sta po­wo­li do­cie­ra­ła do miej­sca prze­zna­cze­nia. Adam też za­jął swo­je miej­sce za ba­rem na wy­so­kim krze­śle sty­li­zo­wa­nym na tron Lu­cy­fe­ra. Po­pra­wił rogi i ogon, a po­tem ob­ró­cił po­krę­tło wzmac­nia­cza na piąt­kę. Szef po­zwo­lił mu zgła­śniać naj­wy­żej do czwór­ki, ale o tej po­rze w pu­bie ra­czej nikt się nie po­ja­wiał.

Za­nim An­gel do­szedł do po­ło­wy swo­ich 5 mi­nut i 25 se­kund, Adam miał w gło­wie ciąg dal­szy uczty. Naj­pierw kla­sy­ka. Jako pierw­szy Ka­sh­mir Zep­pe­li­nów, po­tem She’s Lost Con­trol Joy Di­vi­sion, nie­słu­cha­ny chy­ba z rok. Był pe­wien, że za­nim oba utwo­ry się skoń­czą, po­ja­wi się ja­kiś in­truz, któ­ry za­żą­da piwa, ale po­sta­no­wił nie przej­mo­wać się na za­pas i spo­koj­nie za­sta­no­wić się, co by­ło­by do­brym uzu­peł­nie­niem ze­sta­wu. Dwie spra­wy uznał za oczy­wi­ste. Po pierw­sze, po­wi­nien chro­no­lo­gicz­nie zmie­rzać do roku 2005. Po dru­gie, każ­dy na­stęp­ny utwór musi mieć szyb­sze tem­po. Za­mknął oczy i na­gle zro­zu­miał, że nie ma in­ne­go wyj­ścia – jako trze­ci pój­dzie pod pro­mień la­se­ra ja­kiś dy­na­micz­ny ka­wa­łek Me­tal­li­ki. En­ter Sand­man było zbyt ogra­ne, ale gdy­by tak…

– Prze­pra­szam, może pan coś zro­bić z tą muzą? Ten ka­wa­łek jest ja­kiś taki… no nie wiem… coś nie tego…

Adam otwo­rzył oczy i zo­ba­czył bla­de­go chło­pa­ka ze śla­da­mi czer­wo­nej szmin­ki na szyi.

– Ja­sne. – Uśmiech­nął się po­jed­naw­czo. – Już ści­szam.

– A może pan pu­ścić coś in­ne­go?

– Cze­go chciał­byś po­słu­chać?

– Coś… – Chło­pak prze­rwał, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie naj­wła­ściw­sze sło­wo okre­śla­ją­ce apro­ba­tę, ale w dym­kach ko­mik­sów, bry­kach lek­tur i pro­mo­cyj­nych ga­zet­kach, któ­re czy­tał, chy­ba nie było zbyt du­że­go wy­bo­ru. W koń­cu jed­nak zna­lazł: – Coś przy­pa­ło­we­go! Na przy­kład Mo­dern Tal­king. Zna pan taką ka­pe­lę?

Adam za­sto­so­wał spo­sób wy­pró­bo­wa­ny w kon­tak­tach z uciąż­li­wy­mi klien­ta­mi. Po­wo­li po­li­czył w my­śli do trzech. Nie było o co się wście­kać. Na­le­ża­ło tyl­ko przy­jąć do wia­do­mo­ści, że go­ściem pubu zno­wu był przed­sta­wi­ciel ob­ce­go ga­tun­ku. Mnó­stwo ich ostat­nio przy­cho­dzi­ło do Lu­cy­fe­ra, jak­by nikt nie sły­szał, co gra się w tym pu­bie. Cóż Adam mógł zro­bić? Wziąć przy­kład z Lu­tra i wy­wie­sić na drzwiach kart­kę z na­zwa­mi dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu ze­spo­łów, któ­rych nie słu­cha się w tym lo­ka­lu? In­wa­zja głu­chych do­pro­wa­dza­ła go do sza­łu, ale jako bar­man i kel­ner z kil­ku­let­nią prak­ty­ką miał wpra­wę w na­wią­zy­wa­niu kon­tak­tu z każ­dym, kto znał sto słów pol­skich, an­giel­skich lub nie­miec­kich.

– Mo­dern Tal­king przy­pa­ło­wy? Dla­cze­go przy­pa­ło­wy? – za­py­tał przy­jaź­nie, jak cie­kaw­skie dziec­ko, któ­re­mu na­le­ży wy­tłu­ma­czyć, dla­cze­go kwa­drat musi mieć czte­ry boki rów­ne.

– No nie wiem. Może to złe sło­wo. Ale ta pana muza jest ja­kaś taka… po­chla­stać się przy tym moż­na. A moja dziew­czy­na ma dziś uro­dzi­ny.

– Ro­zu­miem. To co pro­po­nu­jesz?

– Coś we­so­łe­go. Jak pan nie ma tło­ków, to może Spi­ce Girls…. albo… Wiem! Brit­ney Spe­ars! Ja za nią nie prze­pa­dam, ale Goś­ka, zna­czy się moja la­ska… ją to wali.

– Ro­zu­miem. Za­raz spraw­dzę.

Adam wy­jął z szu­flad­ki li­stę płyt i za­czął ją skru­pu­lat­nie prze­glą­dać. Wszyst­kie pro­po­zy­cje chło­pa­ka były na kart­ce. Szef przy­niósł te pły­ty z domu, ale Adam trzy­mał je w osob­nej szaf­ce, żeby nie do­ty­ka­ły in­nych, na­wet przez pu­deł­ko.

– Przy­kro mi, ale nic z tego aku­rat nie mamy. – Adam bez­rad­nie roz­ło­żył ręce, de­mon­stru­jąc po­ka­zo­wy smu­tek.

– No to coś in­ne­go, ale żeby we­so­łe było, okej?

– Okej!

Chło­pak wró­cił do dziew­czy­ny, ufa­jąc, że jego ży­cze­nie zo­sta­nie speł­nio­ne, ale cze­kał go za­wód. Nie po to Adam, ma­jąc trzy­dzie­ści dzie­więć lat, wy­ko­ny­wał pra­cę bar­ma­na prze­bra­ny za dia­bła, by od­dać do­stęp do gło­śni­ków la­sce z tip­sa­mi. Mógł nadal miesz­kać w cia­snym, za­pusz­czo­nym miesz­ka­niu, jeź­dzić gru­cho­tem, ale nie mógł po­zwo­lić, by miej­sce pu­blicz­ne, w któ­rym prze­by­wa­ją nie­win­ni lu­dzie, bez­cze­ści­ła pa­nien­ka za­głu­sza­ją­ca bez­sens eg­zy­sten­cji tan­det­ny­mi hi­cio­ra­mi. Owszem, był nie­obiek­tyw­ny. Nie­spra­wie­dli­wie i ra­dy­kal­nie osą­dzał gu­sty in­nych. Cza­sem na­wet ko­goś ty­ra­ni­zo­wał, ale dać się wcie­lić do plu­to­nu eg­ze­ku­cyj­ne­go nie za­mie­rzał. Niech po­rzą­dek za­pro­wa­dza kto inny. Nie­ste­ty, w naj­bliż­szej oko­li­cy nie było wi­dać ni­ko­go ta­kie­go.

Ci­śnie­nie ro­sło, więc Adam miał tyl­ko dwa wyj­ścia: eks­plo­do­wać do środ­ka albo na ze­wnątrz. Wy­pił dru­gą pięć­dzie­siąt­kę, żeby roz­ja­śnić my­śli i po chwi­li do­szedł do wnio­sku, że naj­le­piej bę­dzie pójść na kom­pro­mis. Włą­czył Bia­łą fla­gę Re­pu­bli­ki, któ­ra była przez go­ści Lu­cy­fe­ra nie­źle to­le­ro­wa­na. Na­gra­nie nie do­szło jesz­cze do miej­sca, w któ­rym Cie­chow­ski gra na key­bo­ar­dzie kla­ste­ra­mi w syn­ko­po­wa­nym ryt­mie, gdy chło­pak zno­wu po­ja­wił się przy ba­rze. Przy­niósł pu­ste szklan­ki i na­stęp­ne ży­cze­nia:

– Jesz­cze dwa bro­war­ki. No i sor­ki, ale ta muza też nam nie pasi. Może pan włą­czyć to? – po­wie­dział, kła­dąc na ba­rze prze­zro­czy­sty box z płyt­ką.

Adam nie od­po­wie­dział. Wziął głę­bo­ki od­dech. Za­jął się na­le­wa­niem piwa, żeby zy­skać na cza­sie, za­nim coś po­wie, stra­ci klien­ta i pra­cę. Po chwi­li do­cze­kał się dal­szych wy­ja­śnień:

– Moja dziew­czy­na przy­po­mnia­ła so­bie, że za­wsze nosi to w to­reb­ce.

– Nie ma spra­wy. Za­raz włą­czę. – Adam od­dał peł­ne szkla­ny, ska­so­wał na­leż­ność, wy­jął płyt­kę z pu­deł­ka i prze­czy­tał kul­fo­nia­sty na­pis „Ich 3”, ozdo­bio­ny ser­dusz­kiem, na­ma­lo­wa­nym ró­żo­wym la­kie­rem do pa­znok­ci.

– Ja to tak śred­nio ła­pię, ale ona prze­pa­da za nimi. – Chło­pak de­li­kat­nym ru­chem gło­wy wska­zał fan­kę ko­lek­cjo­ne­ra spek­ta­ku­lar­nych ślu­bów.

Adam mu­siał mieć we wzro­ku coś dziw­ne­go, bo chło­pak do­pre­cy­zo­wał:

– Nu­mer czte­ry, A wszyst­ko to, bo cie­bie ko­cham.

Adam de­li­kat­nie wziął płyt­kę mię­dzy dwa pal­ce, ale za­miast wło­żyć ją do kie­sze­ni od­twa­rza­cza, wy­ko­nał nie­ostroż­ny ruch, upu­ścił i krzyk­nął, uda­jąc prze­ra­że­nie.

– O, fuck!

Chło­pak obej­rzał się, spraw­dza­jąc, czy Goś­ka za­uwa­ży­ła, jak bez­czesz­czo­ne jest jej uko­cha­ne na­gra­nie. Adam przy­kląkł ni­sko, żeby nie było wi­dać, co robi, wziął z dol­nej pół­ki wi­de­lec i zro­bił na po­wierzch­ni krąż­ka rysę. Wy­szła tro­chę za głę­bo­ka, ale szan­sy na po­praw­kę nie było.

– Prze­pra­szam. Nie­zda­ra ze mnie – po­wie­dział, wsta­jąc. Z na­masz­cze­niem wy­tarł płyt­kę szmat­ką, po­ło­żył ją na szu­flad­ce kie­sze­ni od­twa­rza­cza, uśmiech­nął się prze­pra­sza­ją­co i włą­czył nu­mer czwar­ty. – Za­raz po­le­ci.

Chło­pak mu­siał coś po­dej­rze­wać, bo cze­kał, aż mu­zy­ka za­brzmi. Adam stał spo­koj­nie, z pal­ca­mi na po­krę­tle, go­tów wy­re­gu­lo­wać gło­śność, ale z od­twa­rza­cza nie pły­nął ża­den dźwięk. Po chwi­li wy­jął płyt­kę, prze­tarł ją i spró­bo­wał po­now­nie. Po trze­cim ra­zie od­dał ją chło­pa­ko­wi, za­wie­dzio­ny.

– Sor­ry. Mój sprzęt tego nie czy­ta.

Chło­pak obej­rzał płyt­kę, spoj­rzał na bar­ma­na z nie­na­wi­ścią i się­gnął po piwa. Ada­mo­wi było go tro­chę żal, ale nie mógł się za­do­wo­lić tak ła­twym zwy­cię­stwem:

– A może pu­ścić inny ka­wa­łek tej gru­py? Chy­ba mam ja­kąś ich pły­tę.

– Su­per! – ucie­szył się chło­pak, znów pe­łen wia­ry w do­bre in­ten­cje bar­ma­na. – Może być inny.

– Po­cze­kaj. Za­raz to znaj­dę. Coś wy­bie­rzesz.

Chło­pak od­sta­wił piwa na ladę. Adam za­jął się szu­ka­niem cze­goś, cze­go nig­dy w pu­bie nie było i za jego ka­den­cji nie bę­dzie. Otwie­rał szaf­ki, prze­glą­dał sto­sy płyt, czy­tał ich li­sty, by w koń­cu oświad­czyć z roz­cza­ro­wa­niem:

– Na­praw­dę gdzieś tu była. Szef mu­siał ją za­brać.

Chło­pak wró­cił do sto­li­ka pe­wien, że bar­man z nie­go za­kpił. Adam wy­pił jesz­cze jed­ną pięć­dzie­siąt­kę, włą­czył Ka­sh­mir i prze­sta­wił po­krę­tło wzmac­nia­cza na szóst­kę.

Tyle wy­star­cza­ło, żeby na­wet w peł­nym pu­bie nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, kto tu rzą­dzi. Adam nig­dy nie brał jeń­ców. Jak woj­na, to woj­na! Swo­je okru­cień­stwo tłu­ma­czył tym, że wróg po­słu­gi­wał się jesz­cze bar­dziej bar­ba­rzyń­ski­mi me­to­da­mi. Nie było po­wo­du, by współ­czuć dziew­czy­nie, któ­ra z iry­ta­cją cho­wa­ła wła­śnie do to­reb­ki płyt­kę z ró­żo­wym ser­dusz­kiem.

De­struk­cja oka­za­ła się za­raź­li­wa. Para prze­sta­ła zgod­nie ćwier­kać w du­ecie. Dziew­czy­na za­czę­ła krę­cić się na krze­śle i pry­chać. Po chwi­li obo­je wsta­li i wy­szli, zo­sta­wia­jąc nie­do­pi­te piwa i rzu­ca­jąc bar­ma­no­wi spoj­rze­nia peł­ne nie­skry­wa­nej zło­ści.

Po uda­nym po­cząt­ku dal­szy ciąg wie­czo­ru za­po­wia­dał się jesz­cze le­piej. Do siód­mej pub od­wie­dzi­ło mnó­stwo go­ści. Po­szło pół becz­ki piwa, mnó­stwo dro­gich drin­ków, klien­ci da­wa­li hoj­ne na­piw­ki i nikt nie pro­te­sto­wał prze­ciw­ko mu­zy­ce wy­bra­nej przez bar­ma­na. Może jed­nak da się tu wy­trzy­mać do koń­ca roku, po­my­ślał Adam, mie­sza­jąc w sha­ke­rze fir­mo­wy drink Ze­msta Dia­bła. Na­gle po­czuł na ra­mie­niu dłoń. Za­nim się od­wró­cił, usły­szał tu­bal­ny głos sze­fa, prze­bi­ja­ją­cy się przez ścia­nę dźwię­ków, któ­rą Korn zdą­żył już wy­mu­ro­wać do po­ło­wy. Szef skrę­cił wzmac­niacz do zera.

– Cześć! Jak leci? – za­py­tał sztucz­nie ugrzecz­nio­ny.

– W po­rząd­ku. – Adam prze­stał mie­szać, Ze­msta Dia­bła i tak była już go­to­wa.

– Dzwo­nił do mnie syn są­sia­da. Przed trze­cią był u nas z dziew­czy­ną na pi­wie.

Jed­nak pla­no­wa­nie ka­rie­ry za­wo­do­wej na dłu­żej niż mie­siąc nie ma naj­mniej­sze­go sen­su, po­my­ślał Adam. Było ja­sne, że jego pra­ca u Lu­cy­fe­ra do­bie­ga­ła koń­ca. Nie za­mie­rzał jed­nak ni­cze­go złym mo­com uła­twiać.

– Przed trze­cią było spo­ro lu­dzi.

– To ten, któ­re­mu znisz­czy­łeś płyt­kę.

– Aaaa! Ten! Już mia­ła rysę. A poza tym była spi­ra­to­wa­na.

– A ty ja­kie mi tu zno­sisz od pierw­sze­go dnia?! Mó­wi­łem ci, że pusz­cza­my taką mu­zy­kę, ja­kiej ży­czą so­bie klien­ci. Tak czy nie!? I że będą tyl­ko dwa ostrze­że­nia. I że nie wol­no ci pić w pra­cy. Po­wie­dzia­łem tak czy nie!?

– Tak – przy­znał Adam nie­chęt­nie. – Wspo­mi­na­łeś coś.

– No to już tu nie pra­cu­jesz.

– Przy­słu­gu­je mi mie­siąc wy­po­wie­dze­nia. Zgod­nie z umo­wą, na któ­rą cze­kam już dwa mie­sią­ce.

– Zgod­nie z umo­wą zdej­muj rogi i już cię tu nie ma!

– Po­dam cię do… – za­czął Adam, ale nie mógł so­bie przy­po­mnieć, gdzie po­wi­nien zgło­sić ta­kie trak­to­wa­nie.

Przy­cho­dzi­ły mu do gło­wy po ko­lei ZUS, Urząd Skar­bo­wy, Naj­wyż­sza Izba Kon­tro­li, Pań­stwo­wa In­spek­cja Pra­cy, Woj­sko­wa Ko­men­da Uzu­peł­nień. Funk­cje i na­zwy in­sty­tu­cji za­wsze mu się my­li­ły, bo z żad­ną z nich nie chciał mieć nic wspól­ne­go. Wy­szedł z pubu do­pie­ro po dzie­się­ciu mi­nu­tach, bez po­my­słu, gdzie do­nieść na sze­fa. W tym cza­sie po­zbie­rał i za­pa­ko­wał do chle­ba­ka płyt­ki ze swo­imi pi­rac­ki­mi skła­dan­ka­mi. Zo­stał­by dłu­żej, by wy­słu­chać do koń­ca Björk, ale szef eg­ze­kwo­wał wy­ko­na­nie swo­jej de­cy­zji i nie po­zwo­lił mu do­trwać do ostat­nie­go kro­ku Sel­my w dro­dze na szu­bie­ni­cę. Szko­da, bo 107 steps ide­al­nie pa­so­wa­ło na fi­nał pra­cy w Lu­cy­fe­rze. Adam ryt­micz­nie od­li­czał kro­ki, ste­pu­jąc mię­dzy sto­li­ka­mi w dro­dze do wyj­ścia, ale szef przy dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym otwo­rzył drzwi pubu i wy­pchnął go na ze­wnątrz.

Adam wy­szedł na Skwer Ko­ściusz­ki z chle­ba­kiem i trzy­dzie­sto­ma zło­ty­mi w kie­sze­ni. Nie miał ocho­ty wra­cać do domu. Po­sta­no­wił pójść do por­tu jach­to­we­go po­pa­trzeć na że­gla­rzy krzą­ta­ją­cych się przy swo­ich ło­dziach. Bez­sen­sow­ność ich wy­sił­ku za­wsze do­da­wa­ła mu otu­chy. Bo je­śli efek­tem że­glar­skie­go tru­du, wy­dat­ków, re­mon­tów, skro­ba­nia burt, zno­sze­nia nie­do­god­no­ści rej­su i po­dej­mo­wa­nia ry­zy­ka było coś tak ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne­go jak pły­wa­nie po zim­nym mo­rzu, to może i jego bez­u­ży­tecz­ne ży­cie mia­ło ja­kiś cel, któ­ry pew­ne­go dnia się ujaw­ni? Wie­le razy pró­bo­wał, ale nie uda­ło mu się jesz­cze za­bić tej na­dziei.

Kie­dy do­tarł na na­brze­że, trzy jach­ty wra­ca­ły wła­śnie do por­tu, ale ża­den z nie­go nie wy­pły­wał. Było zbyt póź­no. Nie­licz­ne zwo­do­wa­ne ło­dzie ko­ły­sa­ły się smut­no, ma­cha­jąc go­ły­mi masz­ta­mi, jak w cho­ro­bie sie­ro­cej. Resz­ta sta­ła na ke­jach, opusz­czo­na przez wła­ści­cie­li, któ­rzy po­rzu­ci­li je dla że­glo­wa­nia po Ad­ria­ty­ku albo Ka­ra­ibach. Nikt nie krę­cił się przy jach­tach, nie szli­fo­wał ni­cze­go ani nie za­ma­lo­wy­wał, jak­by ab­surd tego wy­sił­ku wresz­cie do­tarł do za­in­te­re­so­wa­nych.

Od za­to­ki za­wia­ła zim­na bry­za, za­czy­na­ło się ściem­niać: Adam po­sta­no­wił gdzieś się ogrzać. Miał do wy­bo­ru kil­ka­na­ście knaj­pek, któ­re ob­sia­dły po­łu­dnio­wą stro­nę Skwe­ru Ko­ściusz­ki. W po­ło­wie z nich już kie­dyś pra­co­wał i z więk­szo­ści wy­la­ty­wał z hu­kiem. Omi­jał jed­ną po dru­giej, nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, gdzie rzu­cić ko­twi­cę. Za­glą­dał na chwi­lę do środ­ka, ale nig­dzie nie gra­li tego, cze­go miał­by ocho­tę po­słu­chać. Czas mię­dzy re­kla­ma­mi wy­peł­nia­ły te same utwo­ry z tych sa­mych list prze­bo­jów. Kie­dy w dwóch ko­lej­nych knaj­pach po­czuł za­pach fry­tek sma­żo­nych na sta­rym ole­ju i usły­szał dwie róż­ne pio­sen­ki Scor­pion­sów, nie­wie­le bra­ko­wa­ło, by się po­rzy­gał.

Prze­szedł obok ostat­niej knaj­py, bu­dyn­ku kry­te­go ba­se­nu, w któ­rym na­uczył się pły­wać, po­tem mi­nął akwa­rium mor­skie i po­mnik Con­ra­da. Za­trzy­mał się do­pie­ro pod daw­ną wie­życz­ką po­gra­nicz­ni­ków na be­to­no­wym cy­plu, przy po­łu­dnio­wym wej­ściu do por­tu. Za ka­na­łem był już tyl­ko fa­lo­chron zwień­czo­ny małą la­tar­nią, mru­ga­ją­cą czer­wo­nym świa­tłem. Nie wska­zy­wa­ła ani dro­gi, ani za­gro­że­nia. W za­pa­da­ją­cych ciem­no­ściach mi­ga­ła jak po­li­cyj­ny ko­gut. Nic się nie dzia­ło. Tyl­ko mewy krzy­cza­ły prze­raź­li­wie, pró­bu­jąc prze­gnać in­tru­za ze swo­je­go te­ry­to­rium. Po chwi­li Adam uznał pta­sią he­ge­mo­nię i za­wró­cił do mia­sta. Idąc na­brze­żem, mi­nął dwa stat­ki za­cu­mo­wa­ne w Ba­se­nie Pre­zy­den­ta i za­trzy­mał się przy San­ta Ma­rii, drew­nia­nej re­pli­ce ka­ra­we­li Krzysz­to­fa Ko­lum­ba. Przej­ście blo­ko­wa­ła gru­pa nie­miec­kich tu­ry­stów scho­dzą­cych po tra­pie z ostat­niej tego dnia wy­ciecz­ki po por­cie. Gdy ma­ru­de­rzy od­sło­ni­li bur­tę, Adam zo­ba­czył ba­ner za­chę­ca­ją­cy go­ści do od­wie­dze­nia knaj­py pod po­kła­dem, gdzie pierw­sze piwo po­da­wa­no za po­ło­wę ceny. Z mesy nie sły­chać było żad­nej mu­zy­ki, co do­dat­ko­wo ku­si­ło do wej­ścia na chy­bo­tli­wy trap.

Od pew­ne­go cza­su Adam do­sko­na­le roz­po­zna­wał sy­gna­ły prze­zna­czo­ne dla ban­kru­tów. Uznał ofer­tę za znak i zde­cy­do­wał się za­okrę­to­wać. Kie­dy wszedł pod po­kład, oka­za­ło się, że jest je­dy­nym klien­tem. Chy­ba żeby li­czyć drew­nia­ne­go Ko­lum­ba na­tu­ral­nej wiel­ko­ści, sto­ją­ce­go w peł­nym rynsz­tun­ku na becz­ce obok baru. Adam dla to­wa­rzy­stwa usiadł obok nie­go. Nie li­czył na to, że po­dróż­nik wska­że mu dro­gę do zie­mi obie­ca­nej, ale małą wska­zów­kę, za co prze­żyć na­stęp­ny mie­siąc, chęt­nie by ode­brał.

Po­ra­dy się nie do­cze­kał. Po dru­gim, peł­no­płat­nym pi­wie zszedł ze stoł­ka i przed dro­gą do domu od­wie­dził to­a­le­tę. Kie­dy z niej wy­szedł, zo­ba­czył ze­spół in­sta­lu­ją­cy się na ma­łej scen­ce po dru­giej stro­nie mesy, któ­ra te­raz wy­da­ła mu się o wie­le bar­dziej prze­stron­na. Po bo­kach po­ja­wi­ły się wiel­kie gło­śni­ki, a Ko­lumb nie był już je­dy­nym klien­tem przy ba­rze. Ob­słu­ga wy­no­si­ła sto­ły i krze­sła na za­ple­cze, któ­re zwa­żyw­szy na skrom­ne roz­mia­ry ka­ra­we­li, mo­gło się znaj­do­wać tyl­ko gdzieś pod wodą, na dnie ba­se­nu por­to­we­go.

Adam przy­po­mniał so­bie pla­kat przy­kle­jo­ny do tra­pu. Krzy­kli­wy na­pis za­po­wia­dał kon­cert ze­spo­łu Pi­nez­ki. Adam jak ognia uni­kał słu­cha­nia mu­zy­ki na żywo, ale gdy spoj­rzał na Ko­lum­ba, wy­da­wa­ło mu się, że ten pusz­cza do nie­go drew­nia­ne oko. Ta­kich sy­gna­łów rów­nież nie lek­ce­wa­żył. Za­pła­cił dzie­sięć zło­tych za bi­let, wró­cił na nie­wy­god­ny zy­del przy ba­rze i ko­rzy­sta­jąc z tego, że zmie­nił się bar­man, za wy­grze­ba­ne z kie­sze­ni ostat­nie drob­ne za­mó­wił dru­gie piwo za pół ceny, a w su­mie trze­cie, więc wie­czór za­po­wia­dał się cał­kiem nie­źle.

2 kwietniaRedakcja „Głosu Bałtyckiego”, Gdańsk

Jan Ba­dow­ski skoń­czył czy­tać i wes­tchnął cięż­ko. Wo­lał­by umie­ścić tekst w ko­szu, ale za­twier­dził go i wy­słał do ko­rek­ty.

Już daw­no po­zbył­by się tych fe­lie­to­nów, pi­sa­nych przez za­słu­żo­ne dla re­dak­cji le­ni­we bez­ta­len­cie, ale aż ta­kiej wła­dzy w ga­ze­cie nie miał. Pięt­na­ście lat pra­cy w za­wo­dzie, w tym osiem jako na­czel­ny, i wciąż to nie on, ale ja­cyś dy­le­tan­ci z za­rzą­du de­cy­do­wa­li o tym, co idzie w nu­me­rze. Zno­sił to, bo in­ge­ren­cji wła­ści­wie nie było dużo, ale cza­sem nie wy­trzy­my­wał. Zwłasz­cza wte­dy, gdy pre­zes in­for­mo­wał go o ko­lej­nej książ­ce, któ­rej pu­bli­ka­cji po­dej­mo­wa­ła się ga­ze­ta w swo­jej se­rii Czy­ta­my z „Gło­sem”.

Z przy­jem­no­ścią wy­wa­lił­by na śmiet­nik wszyst­kie te gra­fo­mań­skie tomy w bor­do­wych okład­kach, ale kwe­stio­no­wa­nie po­my­słów za­rzą­du nie było do­brym spo­so­bem na utrzy­ma­nie sta­no­wi­ska. Ko­lej­ne gnio­ty zna­jo­mych pre­ze­sa albo ko­goś, kto zo­stał uzna­ny przez jego żonę za nie­od­kry­ty ta­lent li­te­rac­ki, już sie­dem razy przy­no­si­ły fi­nan­so­wą kla­pę. Na­wet rze­ko­mo ska­za­ne na suk­ces wspo­mnie­nia trój­miej­skiej pro­sty­tut­ki wciąż za­le­ga­ły w ma­ga­zy­nie, i to mimo na­chal­nej pro­mo­cji, tak­że w trój­miej­skich bur­de­lach.

Być może głos Jana li­czył­by się bar­dziej, gdy­by jego zwierzch­ni­cy wie­dzie­li, ja­kie kwa­li­fi­ka­cje po­sia­da na­czel­ny „Gło­su Bał­tyc­kie­go”. Do tej pory jed­nak nie od­wa­żył się wy­znać, że sam jest pi­sa­rzem. Co praw­da nie skoń­czył żad­nej z czte­rech po­wie­ści za­czę­tych jesz­cze na po­lo­ni­sty­ce, ale raz pod­ję­ta de­cy­zja oka­za­ła się prak­tycz­nie nie­odwo­łal­na. Od­wrót unie­moż­li­wia­ło jego doj­mu­ją­ce po­czu­cie, że ma do prze­ka­za­nia waż­ne in­for­ma­cje o na­tu­rze czło­wie­ka, któ­rych nikt jesz­cze czy­tel­ni­kom nie ujaw­nił.

Za­wie­szo­ny mię­dzy pi­sa­niem i nie­pi­sa­niem, mię­dzy sła­wą a dru­go­rzęd­no­ścią, jed­ne­go dnia pla­no­wał roz­po­czę­cie pią­tej książ­ki, na­stęp­ne­go kon­ty­nu­owa­nie trze­ciej, lecz naj­czę­ściej od­kła­dał wszyst­ko co­raz da­lej w przy­szłość. Utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że nowy rok przy­nie­sie mu­wię­cej spo­ko­ju i de­ter­mi­na­cji, ale nie były to sa­mo­speł­nia­ją­ce się prze­po­wied­nie. Do­pó­ki rze­czy­wi­ście nie miał­cza­su, uspra­wie­dli­wie­nie za­nie­chań przy­cho­dzi­ło z ła­two­ścią. Nie­wy­klu­czo­ne, że bar­dziej z tego po­wo­du niż dla wy­so­kiej pen­sji trzy­mał się po­sa­dy na­czel­ne­go rę­ka­mi i no­ga­mi. Po­wo­li jed­nak za­czy­nał go­dzić się z my­ślą, że za­bie­rze się do pi­sa­nia do­pie­ro na eme­ry­tu­rze – to było nie­złe ali­bi na mi­ni­mum pięt­na­ście lat. Wie­dział, że je­śli za­cho­wa dys­kre­cję, bę­dzie mógł przez ten czas bez­piecz­nie pie­lę­gno­wać swój mit, słod­ką ta­jem­ni­cę. Na wszel­ki wy­pa­dek uni­kał czy­ta­nia po­wie­ści. Wo­lał po­pra­wiać i za­twier­dzać do dru­ku ar­ty­ku­ły, niż po­świę­cać czas na bo­le­sne od­da­wa­nie się lek­tu­rze ksią­żek, w któ­rych zwy­kle znaj­do­wał wy­ko­śla­wio­ne od­bi­cie jed­nej ze swo­ich nie­na­pi­sa­nych hi­sto­rii.

Tego wie­czo­ru, za­miast iść do domu, Jan cze­kał na na­stęp­ne­go au­to­ra se­rii Czy­ta­my z „Gło­sem”, usil­nie pró­bu­jąc na­sta­wić się do nie­go przy­chyl­nie. Wie­dział, że de­cy­zja o wy­da­niu książ­ki już za­pa­dła, a pro­po­zy­cja przy­szła od dy­rek­to­ra mar­ke­tin­gu po­waż­nej fir­my, jed­ne­go z głów­nych re­kla­mo­daw­ców ga­ze­ty. Ofer­ty nie moż­na było zlek­ce­wa­żyć, tym bar­dziej że kon­tra­hent ofe­ro­wał cał­ko­wi­te sfi­nan­so­wa­nie pro­jek­tu.

Kie­dy Wi­tek Skal­ski wszedł do ga­bi­ne­tu, Jan wstał i przy­wi­tał się. Po krót­kiej wy­mia­nie uprzej­mo­ści wska­zał krze­sło i za­py­tał:

– Przy­niósł pan tekst?

– Nie!

– Je­śli mamy wy­dać pana książ­kę, mu­si­my się jej naj­pierw przyj­rzeć. Może za­pro­po­nu­je­my ja­kieś ko­rek­ty. Ale pro­szę się nie oba­wiać. Nie bę­dzie­my in­ge­ro­wać głę­bo­ko. Może na­wet wca­le.

Jan znał wraż­li­wość au­to­rów i wie­dział, jak ich uspo­ka­jać. Zda­wał so­bie spra­wę, że sam bał­by się zna­leźć w po­dob­nej sy­tu­acji. Kie­dy już na­pi­sze po­wieść, za­bro­ni in­ge­ro­wa­nia w tekst. No, może poza prze­sta­wia­niem prze­cin­ków.

– Na ra­zie to tyl­ko po­mysł. – Wi­tek po­ło­żył na biur­ku zło­żo­ną na pół kart­kę. – Pro­szę to przej­rzeć.

Sko­ro spra­wa pu­bli­ka­cji była prze­są­dzo­na, Jan nie miał ocho­ty czy­tać dy­le­tanc­kich wy­po­cin, ale przez grzecz­ność szyb­ko przej­rzał wy­druk.

– Gdzie resz­ta? – za­py­tał.

– Na ra­zie to wszyst­ko.

De­mon­stro­wa­nie zdzi­wie­nia i ma­sko­wa­nie roz­cza­ro­wa­nia za­wsze przy­cho­dzi­ło Ja­no­wi z tru­dem, ale kosz­mar­na wi­zja stron ga­ze­ty ogo­ło­co­nych z re­klam fir­my Karo ka­za­ła mu uśmiech­nąć się i za­py­tać:

– A kto wła­ści­wie miał­by to… zre­ali­zo­wać?

– Na przy­kład ja­kiś dzien­ni­karz z wa­szej re­dak­cji. Naj­pierw dru­ko­wa­li­by­ście to w ga­ze­cie, a rów­no­le­gle skła­da­ła­by się z tego książ­ka.

Jan był za­sko­czo­ny. W po­przed­nich sied­miu przy­pad­kach przy­cho­dzi­li do nie­go au­to­rzy ksią­żek, któ­rzy wcze­śniej za­dba­li o czy­jeś po­par­cie. Po raz pierw­szy miał do czy­nie­nia z kimś, komu za­le­ża­ło na wy­da­niu cu­dzej książ­ki. W swo­jej dłu­giej prak­ty­ce dzien­ni­kar­skiej spo­ty­kał się z wie­lo­ma przy­pad­ka­mi al­tru­izmu, lecz jego be­ne­fi­cjan­ta­mi nig­dy nie byli obcy, nie­zna­ni au­to­rzy. Po chwi­li jed­nak do­tar­ło do nie­go ba­nal­ne po­dej­rze­nie i na­tych­miast mu ulży­ło.

– A co z au­tor­stwem? – za­py­tał.

– Ktoś bę­dzie mu­siał się pod tym pod­pi­sać.

– Ro­zu­miem, że szu­ka pan gho­stw­ri­te­ra.

– Nie!

– W ta­kim ra­zie ten, kto wy­ko­na tę pra­cę, po­wi­nien być współ­au­to­rem.

– Dla­cze­go współ? – zdzi­wił się Wi­tek. – Bę­dzie po pro­stu au­to­rem. Ja nie chcę być nig­dzie wy­mie­nio­ny.

– To po co pan to robi, je­śli moż­na za­py­tać?

– Dla słusz­nej spra­wy.

Ta­kie wy­ja­śnie­nie Ja­no­wi nie wy­star­czy­ło. Wcho­dził tyl­ko w in­te­re­sy, któ­rych za­sa­dy ro­zu­miał. Gdy od­stę­po­wał od tej re­gu­ły, za­wsze ktoś go w koń­cu pró­bo­wał oszu­kać. Mu­siał być ja­kiś po­wód, dla któ­re­go ta książ­ka mia­ła po­wstać. Roz­ma­wiał wcze­śniej z Wit­kiem kil­ka razy o re­kla­mach za­miesz­cza­nych w ga­ze­cie i nie za­uwa­żył u nie­go ani szcze­gól­ne­go za­uro­cze­nia książ­ka­mi, ani zna­mion sza­leń­stwa. Wprost prze­ciw­nie. Jak każ­dy przed­sta­wi­ciel Karo Sp. z o.o., Wi­tek był bar­dzo roz­sąd­ny i za­wsze tar­go­wał się o każ­dy grosz. Jan drą­żył więc da­lej:

– Po­roz­ma­wiaj­my szcze­rze. Wa­sza fir­ma bę­dzie chcia­ła w tę książ­kę wło­żyć pro­duct pla­ce­ment, tak? Ja­kaś nie­ty­po­wa re­kla­ma wa­szych usług?

– Nie bę­dzie żad­nej re­kla­my! A Karo nie ma z tym nic wspól­ne­go. In­we­stu­ję wła­sne pie­nią­dze. Ostat­nio uda­ło mi się tro­chę za­ro­bić. Po­my­śla­łem, że raz zro­bię coś waż­ne­go. Nie po­trze­bu­ję dru­gie­go sa­mo­cho­du ani więk­sze­go domu.

– Nie chcę pana stra­szyć, ale może pan wszyst­ko stra­cić.

– A nie bie­rze pan pod uwa­gę, że książ­ka może mieć dużo czy­tel­ni­ków i in­we­sty­cja zwró­ci mi się z na­wiąz­ką? Oso­bi­ście my­ślę, że to bę­dzie hit.

W gło­sie Wit­ka brzmia­ła tak wiel­ka pew­ność sie­bie, że Jan z tru­dem po­wstrzy­mał się od ką­śli­we­go ko­men­ta­rza. Tyl­ko dys­kret­nie się uśmiech­nął. Ga­ze­ta za­ra­bia­ła przede wszyst­kim na tra­ge­diach i klę­skach. Za­rów­no tych opi­sy­wa­nych na szpal­tach, jak i książ­ko­wych gnio­tach – pod wa­run­kiem że były fi­nan­so­wa­ne przez in­nych. Ża­den szef mar­ke­tin­gu nie za­słu­gi­wał na bez­in­te­re­sow­ne ostrze­że­nie, na­wet je­śli był bar­dzo sym­pa­tycz­ny albo na­iw­ny. Je­śli ko­goś Ja­no­wi było żal, to przy­szłe­go au­to­ra. Bo cóż ta­kie­go kor­po­ra­cyj­ny me­ne­dżer mógł stra­cić? Naj­wy­żej kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy zło­tych. W po­rów­na­niu z roz­cza­ro­wa­niem twór­cy nic.

2 kwietniaKarawela Santa Maria, Zatoka Gdańska

Wy­star­czy­ła chwi­la nie­uwa­gi, by Adam dał się za­mknąć w pu­łap­ce. Wy­glą­da­ło na to, że bę­dzie się mógł z niej uwol­nić do­pie­ro za kil­ka go­dzin, kie­dy San­ta Ma­ria za­cu­mu­je z po­wro­tem przy Skwe­rze Ko­ściusz­ki. Tak się koń­czy­ło ła­ma­nie do­brze prze­my­śla­nych po­sta­no­wień.

Wy­trzy­mał bez kon­cer­tu na żywo całe sie­dem lat, jak zdy­scy­pli­no­wa­ny pa­cjent te­ra­pii dla Ano­ni­mo­wych Me­lo­ma­nów, by te­raz, po za­le­d­wie kil­ku pi­wach, zlek­ce­wa­żyć za­gro­że­nie. Do­pie­ro gdy czte­rech chło­pa­ków koń­czy­ło stro­ić in­stru­men­ty, do­tar­ło do nie­go, że po­peł­nił wiel­ki błąd, zo­sta­jąc na ka­ra­we­li. Od­su­nął pu­sty ku­fel i ru­szył do wyj­ścia, ale za­nim prze­bił się przez tłu­mek, było za póź­no – San­ta Ma­ria od­bi­ła od na­brze­ża. Adam wró­cił do mesy.

Kie­dy Pi­nez­ki za­czę­ły grać, zro­bi­ło mu się sła­bo, ale na­praw­dę fa­tal­nie po­czuł się, sły­sząc dru­gi utwór, któ­ry od pierw­szych dźwię­ków wszedł mu po­ra­mi pod skó­rę. Był do ni­cze­go nie­po­dob­ny i są­czył mu do krwi dro­bin­ki reg­gae, roc­ka i jaz­zu. Pły­tę z taką mu­zy­ką w domu od­słu­chał­by z przy­jem­no­ścią. Na żywo ta mie­szan­ka była tym bar­dziej nie do znie­sie­nia, że Adam nig­dy wcze­śniej na­wet nie sły­szał o Pi­nez­kach. Sko­ro ta­kie wra­że­nie ro­bił na nim nie­zna­ny ze­spół, nie po­wi­nien cho­dzić na żad­ne kon­cer­ty.

Po wyj­ściu z por­tu San­ta Ma­ria wzię­ła kurs na śro­dek za­to­ki. Wiał nie­zbyt moc­ny wiatr, jak zwy­kle od pół­noc­ne­go za­cho­du, i pcha­na nim ka­ra­we­la su­nę­ła w ciem­no­ściach pra­wie bez ko­ły­sa­nia. Ka­dłub lek­ko drżał od wi­bra­cji sil­ni­ka oraz wer­bla per­ku­si­sty, któ­ry ude­rzał czte­ry razy rza­dziej niż tło­ki die­sla, ale tra­fiał w ich puls.

Adam po­czuł za­pach zio­ła na­pły­wa­ją­cy od tłu­mu pod lewą bur­tą. Za­chcia­ło mu się pa­lić, ale zdo­by­cie traw­ki na San­ta Ma­rii było mało re­al­ne, a pro­sze­nie o ma­cha chło­pa­ków o dwa­dzie­ścia lat młod­szych mo­gło skoń­czyć się fa­tal­nie. Zda­wał so­bie spra­wę, że wy­glą­da jak po­li­cjant tro­pią­cy drob­nych di­le­rów.

Tłu­mek dziw­nie ubra­nych po­sta­ci z eks­cen­trycz­ny­mi fry­zu­ra­mi ko­ły­sał się, ska­kał, gi­bał w pa­rach i od­dziel­nie, zgry­wa­jąc się z tęt­nem basu. Po­wo­li two­rzy­ło się ry­tu­al­ne mro­wi­sko, mi­stycz­na wspól­no­ta pier­wot­na lu­dzi bez po­glą­dów, płci i re­li­gii, po­łą­czo­nych wy­łącz­nie trans­owym ryt­mem. Adam też pró­bo­wał mu się pod­dać, ale nie miał już pie­nię­dzy na al­ko­hol, a bez nie­go nie po­tra­fił zła­mać w so­bie so­pla. Bez zło­tów­ki w kie­sze­ni, z czter­dziest­ką na kar­ku, po­czuł się wy­klu­czo­ny jak nig­dy do­tąd. Prze­ci­snął się przez tłu­mek, otwo­rzył drzwi i po­szedł na rufę. Przed sobą miał od­da­la­ją­ce się świa­tła mia­sta, a za ple­ca­mi, w me­sie, kłę­bią­cą się ple­mien­ną hor­dę. Dwa obce świa­ty, z któ­ry­mi nic go nie łą­czy­ło.

Nig­dy nie przy­jął żad­nej le­gi­ty­ma­cji. Naj­mniej­szy ruch w ja­ką­kol­wiek stro­nę, każ­dy sta­now­czo wy­po­wie­dzia­ny po­gląd w oczach in­nych sta­wał się ak­tem ak­ce­sji, któ­rej nie chciał. To­tal­na wol­ność wy­ma­ga­ła ab­so­lut­ne­go bez­ru­chu i mil­cze­nia, ale tak zdo­by­ta au­to­no­mia roz­cza­ro­wy­wa­ła. Nie miał do­bre­go wyj­ścia. Mu­siał prze­miesz­czać się, od­zy­wać, wcho­dzić gdzieś, do­kądś je­chać, więc pra­wie co­dzien­nie, tak jak te­raz, ja­kaś ka­ra­we­la z atra­pa­mi ża­gli wio­zła go z ob­cy­mi ludź­mi tam, gdzie nie za­mie­rzał do­trzeć.

Gdy­by wy­chy­lił się jesz­cze trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów i pu­ścił re­ling, dla ni­ko­go nie mia­ło­by to żad­ne­go zna­cze­nia. Nikt zresz­tą pew­nie ni­cze­go by nie za­uwa­żył. Pod­czas wy­okrę­to­wa­nia nie po­rów­ny­wa­no licz­by sprze­da­nych bi­le­tów z licz­bą pa­sa­że­rów opusz­cza­ją­cych po­kład. Prze­ra­ża­ją­ca była tyl­ko myśl o czar­nej wo­dzie. Skłę­bio­na pra­cą śru­by, bul­go­ta­ła za rufą jak eks­kre­men­ty San­ta Ma­rii.

Adam z ulgą wró­cił do cie­płej mesy, w któ­rej ży­cie to­czy­ło się w ryt­mie pły­ną­cym ze sce­ny. Sta­nął z boku i przy­glą­dał się szczę­śli­we­mu tłu­mo­wi bez za­zdro­ści. Już daw­no otor­bił swo­je bóle, klą­twy i fo­bie. Co­kol­wiek by się sta­ło, przy­jął­by to ze spo­ko­jem.

Na­gle Pi­nez­ki prze­sta­ły grać. Wi­dow­nia za­trzy­ma­ła się, jak w stop-klat­ce. Adam po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać ten mo­ment i ru­szył sla­lo­mem do baru, ści­ska­jąc w dło­ni pię­cio­zło­tów­kę, któ­rą od­na­lazł przy­pad­kiem w kie­sze­ni kurt­ki, gdy na ru­fie pró­bo­wał ogrzać ręce. Na środ­ku mesy spa­ra­li­żo­wa­ły go sło­wa ru­de­go wo­ka­li­sty, któ­ry roz­darł się ze sce­ny:

– Pa­mię­ta­cie Smut­ne­go z Amne­zji? Jest tu dzi­siaj z nami!

Adam miał ocho­tę znik­nąć. Zda­rza­ło się, że ktoś go roz­po­zna­wał, ale nig­dy z ta­kiej od­le­gło­ści. Tyle lat omi­jał kon­cer­ty, za­pu­ścił bro­dę, wąsy, od­wra­cał gło­wę, gdy ktoś za­czy­nał się na nie­go ga­pić, zga­dzał się na­wet na no­sze­nie ro­gów, a tu taka głu­pia wpad­ka!

– Dzię­ki, że pły­niesz z nami! – krzy­czał rudy, naj­wy­raź­niej pe­wien, że spra­wia Smut­ne­mu przy­jem­ność.

Adam nie mógł dłu­żej uda­wać, że nie wie, o co cho­dzi, i zo­stał z kimś po­my­lo­ny. Po krót­kim na­my­śle po­ma­chał w stro­nę Pi­ne­zek. Tłu­mek po­dzie­lił się. Młod­sza więk­szość była zi­ry­to­wa­na po­ja­wie­niem się ja­kie­goś zgre­da, przez któ­re­go zo­stał prze­rwa­ny kon­cert. Star­si, roz­lo­ko­wa­ni głów­nie w po­bli­żu baru, wpa­try­wa­li się w Ada­ma z obo­jęt­no­ścią lub sza­cun­kiem.

– Mo­że­my za­grać coś two­je­go? Mój ulu­bio­ny ka­wa­łek to Że­na­da. Okej? – Rudy był prze­ko­na­ny, że hołd, któ­ry zło­żył ido­lo­wi, nie może zo­stać od­rzu­co­ny.

– Ja­sne! – od­krzyk­nął Adam, cho­ciaż wie­dział, że słu­cha­nie Że­na­dy w środ­ku tłu­mu, któ­ry ob­ser­wu­je każ­dy gry­mas i wy­mu­szo­ny uśmiech na jego twa­rzy, bę­dzie trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem.

– Do­łą­czysz do nas? – za­pro­po­no­wał rudy.

To była ku­szą­ca myśl – wsko­czyć na scen­kę, chwy­cić gi­ta­rę, za­mknąć oczy i po­cią­gnąć so­lów­kę. Tyl­ko gdy grał, po­tra­fił zni­kać, jak kie­dyś, gdy wcho­dził pod stół albo do sza­fy. Tam nikt nie prze­szka­dzał mu w wy­my­śla­niu swo­ich za­koń­czeń ba­jek. Zwy­kle były bar­dziej tra­gicz­ne niż te prze­sło­dzo­ne i ckli­we, któ­re czy­ta­ła mu mama. Na sce­nie czuł się jak pod sto­łem, za­sło­nię­ty zwi­sa­ją­cym ob­ru­sem, cho­ciaż wie­dział, że za­wsze nad­cho­dzi ta przy­kra chwi­la, When the Mu­sic’s Over, i zno­wu bę­dzie wy­sta­wio­ny na po­kaz, zu­peł­nie nagi.

Nie mógł so­bie na to po­zwo­lić. Od­mó­wił ru­de­mu prze­pra­sza­ją­cym ge­stem. Se­kun­dę póź­niej per­ku­si­sta ude­rzył w wer­bel. Po chwi­li do­łą­czy­ła do nie­go gi­ta­ra pro­wa­dzą­ca z cha­rak­te­ry­stycz­nym mo­ty­wem i na­gle przy­by­ło lu­dzi, któ­rzy roz­po­zna­li eks­gwiaz­dę, jak­by ko­lej­ny­mi nu­ta­mi Pi­nez­ki wy­pa­la­ły mu na czo­le pięt­no.

Do­pie­ro kie­dy do­tarł do baru, po­czuł się tro­chę bez­piecz­niej. Ro­zej­rzał się i na koń­cu lady, za dłu­gim sze­re­giem klien­tów, zo­ba­czył wiel­kie nie­bie­skie oczy opra­wio­ne w twarz in­try­gu­ją­cej bru­net­ki. Jej peł­ne, zło­żo­ne w dzió­bek ja­skra­wo­czer­wo­ne war­gi otu­la­ły słom­kę za­nu­rzo­ną w szkla­necz­ce z po­ma­rań­czo­wym drin­kiem. Wy­sta­wa­ła z nie­go mi­nia­tu­ro­wa żół­to­zie­lo­na pa­ra­sol­ka.

Za każ­dym ra­zem gdy Adam sam wkła­dał ta­kie ga­dże­ty do szkla­ne­czek, wi­dział tyl­ko ko­lej­ne ofia­ry wo­jen o ropę, z któ­rej pro­du­ko­wa­no sztucz­ne two­rzy­wa. W pa­kie­cie z Ha­wa­na Sun­ri­se albo Ma­li­bu chęt­nie do­da­wał­by pla­sti­ko­we mi­nia­tur­ki koń­czyn żoł­nie­rzy urwa­ne przez miny w Ira­ku. Tym ra­zem jed­nak, po raz pierw­szy, pa­ra­sol­ka po­do­ba­ła mu się.

Nie prze­sta­jąc śmia­ło ga­pić się na Ada­ma, bru­net­ka są­czy­ła na­pój z wdzię­kiem, jak­by chcia­ła we­ssać przez rur­kę całą jego uwa­gę. Je­śli taki był jej za­miar, po­wiódł się. Adam na­tych­miast po­czuł za­pach po­łu­dnio­wej pla­ży i zo­ba­czył sie­bie le­żą­ce­go z bru­net­ką w ha­ma­ku osło­nię­tym od słoń­ca żół­to­zie­lo­ną pa­ra­sol­ką. Do­zna­nie było tak in­ten­syw­ne, że mu­siał od­wró­cić wzrok. Spoj­rzał na bar­ma­na.

– Duże piwo – po­wie­dział do chło­pa­ka, któ­ry ga­pił się na nie­go z sza­cun­kiem.

– Duże piwo dla Smut­ne­go na koszt fir­my! – Bar­man po­dał mu wła­śnie na­peł­nio­ny dla ko­goś in­ne­go ku­fel z pian­ką ście­ka­ją­cą po gru­bym szkle.

– Dzię­ki.

Adam miał wiel­ką ocho­tę spraw­dzić, czy bru­net­ka wciąż pa­trzy na nie­go tymi wiel­ki­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi, ale bał się, że już jej tam nie ma, więc tyl­ko głup­ko­wa­to uśmie­chał się do szczo­dre­go bar­ma­na, jak­by to w nim za­ko­chał się od pierw­sze­go wej­rze­nia.

2 kwietniaDom Karola na Kamiennej Górze, Gdynia

– Któ­ry mie­siąc? – za­py­tał Ka­rol, si­ląc się na spo­kój.

Mag­da na­tych­miast wy­czu­ła w py­ta­niu ojca żal, cho­ciaż w pa­no­wa­niu nad emo­cja­mi był mi­strzem świa­ta. Przez trzy­dzie­ści sześć lat po­zna­ła go o wie­le le­piej niż kon­tra­hen­ci, któ­rych na­bie­rał na swo­je sztucz­ki. Od dnia, w któ­rym przy­pro­wa­dzi­ła do domu pierw­sze­go chło­pa­ka, sły­sza­ła w gło­sie ojca wi­bra­cje pod­szy­te stra­chem o to, że inny męż­czy­zna zaj­mu­je jego miej­sce. Wte­dy jesz­cze nie wie­dzia­ła, że ko­lej­ni ad­o­ra­to­rzy byli dla ojca wy­łącz­nie łow­ca­mi po­sa­gu, któ­ry z roku na rok rósł, przy­cią­ga­jąc co­raz więk­szą licz­bę hien nie­zra­żo­nych tym, że przy­szła pan­na mło­da ku­le­je.

Po śmier­ci mamy Mag­da nie kry­ła przed oj­cem za­du­rzeń w ko­le­gach z kla­sy. Nie­świa­do­ma za­gro­że­nia zwie­rza­ła mu się ze wszyst­kie­go. Czer­wo­ne świa­teł­ko za­pa­li­ło się w jej gło­wie do­pie­ro na stu­diach, gdy w przy­pły­wie szcze­ro­ści chcia­ła mu wy­ja­wić, z kim stra­ci­ła dzie­wic­two. Zdzi­wi­ła się, że za­re­ago­wał tak hi­ste­rycz­nie. Nie chciał znać imie­nia krwa­we­go ko­lo­ni­za­to­ra ani żad­ne­go z jego na­stęp­ców.

Ale ostat­nie­go, Wit­ka, któ­re­mu uda­ło się do­pro­wa­dzić jego uko­cha­ną có­recz­kę do oł­ta­rza, mu­siał uznać za zwy­cięz­cę. Mag­da jed­nak wie­dzia­ła, że nig­dy się z tym nie po­go­dzi. Za­wsze był je­dy­nym czem­pio­nem w ro­dzi­nie, więc wszyst­ko, co od tej pory zro­bił albo cze­go nie zro­bił zięć, sta­wa­ło się jego śmier­tel­nym grze­chem.

– Co cię tak za­tka­ło? – Ka­rol chwy­cił ra­mię cór­ki, zi­ry­to­wa­ny jej mil­cze­niem. – Nie mogę na­wet wie­dzieć, w któ­rym je­steś mie­sią­cu?

– W czwar­tym. – Mag­da sta­ra­ła się, by od­po­wiedź nie za­brzmia­ła jak uspra­wie­dli­wie­nie ze sła­bych stop­ni na wy­wia­dów­ce.

– I kie­dy za­mie­rza­łaś mi po­wie­dzieć?

Do­sko­na­le wie­dział, że to py­ta­nie po­wi­nien za­dać Wit­ko­wi. To on po­dej­mo­wał wszyst­kie de­cy­zje za jego cór­kę. Ka­rol zno­sił tę do­mi­na­cję tym bo­le­śniej, że w dzie­ciń­stwie to Mag­da za­wsze do­wo­dzi­ła gro­ma­dą ko­le­ża­nek ba­wią­cych się w ogro­dzie. Był dum­ny, ob­ser­wu­jąc swo­ją małą dyk­ta­tor­kę przez okno. Nie ro­zu­miał, jak to się sta­ło, że z przy­wód­czy­ni sta­da zgo­dzi­ła się zo­stać pod­da­ną? Kim, do cho­le­ry, był Wi­tek, by mógł usta­lać, kie­dy Ka­rol ma się do­wie­dzieć o po­czę­ciu swe­go wnu­ka?!

– Po­ju­trze mam ba­da­nia kon­tro­l­ne – skła­ma­ła Mag­da. – Chcia­łam być pew­na, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku.

Wie­le razy pro­po­no­wa­ła Wit­ko­wi, żeby wy­je­cha­li na dru­gi ko­niec Pol­ski i za­czę­li żyć na wła­sny ra­chu­nek, ale on nie miał od­wa­gi, by prze­ciw­sta­wić się te­ścio­wi. Ka­rol Wiel­ki chciał kon­tro­lo­wać każ­dy krok cór­ki i fi­nan­so­wać jej mał­żeń­stwo, by po­tem od­bie­rać z nie­go zysk, jak z każ­dej in­we­sty­cji. Na wnu­ka cze­kał jak na naj­cen­niej­szą pre­mię.

– No to te­raz już się go nie po­zbę­dzie­my. – Ka­rol na­lał so­bie whi­sky.

– Tato, prze­stań wresz­cie mó­wić ta­kie rze­czy! Przy­najm­niej przy mnie.

– Na­praw­dę je­steś śle­pa?! Nie wi­dzisz, co się dzie­je z two­im mał­żeń­stwem?!

– Ja Wit­ka ko­cham. I on mnie też.

Mag­da zda­wa­ła so­bie spra­wę, że mówi coś, w co sama od kil­ku lat nie wie­rzy, ale przed oj­cem mu­sia­ła sta­wiać spra­wę twar­do – Wi­tek ją ko­cha! Ta fik­cja była jej naj­moc­niej­szą bro­nią prze­ciw­ko wła­sne­mu zwąt­pie­niu, a gdy po­ja­wi­ła się cią­ża, siła tego orę­ża jesz­cze uro­sła. Mag­da po­sta­no­wi­ła sama co­dzien­nie utwier­dzać się w prze­ko­na­niu o wiel­kiej mi­ło­ści, któ­rej oj­ciec nie zdo­ła za­bić. Na­wet je­śli Wi­tek raz czy dru­gi pach­niał per­fu­ma­mi in­nej ko­bie­ty. Zresz­tą nie­dłu­go po­ja­wi się dziec­ko, na któ­re bę­dzie mo­gła prze­nieść wszyst­kie swo­je na­dzie­je i ma­rze­nia. Byle prze­trwać jesz­cze pięć mie­się­cy.

– Do dia­bła, obudź się, na­iw­niacz­ko! Kie­dy do cie­bie wresz­cie do­trze, że on cię zdra­dza?!

– To nie­praw­da.

Była na ojca co­raz bar­dziej wście­kła. Nie miał pra­wa jej de­ner­wo­wać, po­wta­rza­jąc nie­spraw­dzo­ne plot­ki. Pa­trząc mu pro­sto w oczy, na­la­ła so­bie whi­sky.

– Nie rób tego, Mag­da! No­sisz dziec­ko!

– Tak, no­szę. Ja no­szę. A ty nie je­steś jego wła­ści­cie­lem! Ani moim!

– Nie wol­no ci! – krzyk­nął Ka­rol, wy­cią­ga­jąc rękę, by wy­rwać tru­ci­znę z dło­ni cór­ki.

Za­nim zdą­żył za­brać whi­sky, Mag­da wy­pi­ła ją dusz­kiem, za­ska­ku­jąc nie tyl­ko ojca, ale tak­że sie­bie. Nie ża­ło­wa­ła. Ten, kto na­uczył ją za­da­wać rany, po­wi­nien wie­dzieć, cze­go może się spo­dzie­wać. To przez te jego lek­cje nie­złom­no­ści cza­sem ostro piła. Nie tyl­ko z po­wo­du lat bez­płod­no­ści, ano­ni­mo­we­go ese­me­sa o ko­chan­ce Wit­ka ani na­wet tego, że uro­dzi­ła się z nie­spraw­ną nogą.

– Wi­tek z nią nie spał! – Mag­da na­la­ła so­bie dru­gą por­cję whi­sky. – A w ogó­le to kto cię pro­sił, że­byś się wtrą­cał do na­szych spraw?!

– Z kim nie spał? – za­in­te­re­so­wał się Ka­rol.

– Nie słu­cham plot.

– Mam bez­czyn­nie pa­trzeć, jak ten drań oszu­ku­je cie­bie i okra­da fir­mę?!

– I co jesz­cze ta­kie­go zro­bił?

– Nie wie­rzysz mi? To zło­dziej! Zde­frau­do­wał pie­nią­dze fir­my.

Drzwi otwo­rzy­ły się i do sa­lo­nu wszedł Da­rek. Mimo pięć­dzie­się­ciu lat i po­tęż­nej po­stu­ry po­ru­szał się lek­ko i zwin­nie. Był se­kre­ta­rzem, kie­row­cą, goń­cem, ochro­nia­rzem i asy­sten­tem ojca, ale Mag­da nig­dy nie wie­dzia­ła, któ­rą z tych funk­cję peł­ni w da­nej chwi­li. Jego wo­sko­wa twarz za­wsze była tak samo spię­ta i nie­ru­cho­ma. Dało się z niej wy­czy­tać je­dy­nie czuj­ność. Po­ru­sza­ły się w niej wy­łącz­nie mię­si­ste usta:

– Sze­fie, w wia­do­mo­ściach po­wie­dzie­li…

– Nie te­raz! Nie wi­dzisz, że roz­ma­wiam z cór­ką!?

Da­rek wy­szedł, sta­ran­nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Nie usły­szał Mag­dy wy­dzie­ra­ją­cej się na ojca:

– Nie­na­wi­dzisz Wit­ka od pierw­sze­go dnia!

– Bo od razu się na nim po­zna­łem.

– To­le­ru­jesz tyl­ko tych, któ­rzy są słab­si od cie­bie i dają sobą ma­ni­pu­lo­wać.

Ka­rol wes­tchnął. Ile razy miał tłu­ma­czyć, że świat wła­śnie tak jest skon­stru­owa­ny? Za­wsze ktoś sil­niej­szy musi kie­ro­wać słab­szy­mi, któ­rzy so­bie nie ra­dzą.

– Nie wiesz, Ma­dziu, ja­kie ży­cie po­tra­fi być okrut­ne. Izo­lo­wa­łem cię od tego bru­du, chro­ni­łem, że­byś nie mu­sia­ła…

– Zmu­sza­jąc Wit­ka do pod­pi­sa­nia in­ter­cy­zy!? Wiesz, jak on się wte­dy po­czuł?

W oczach Mag­dy po­ja­wi­ły się łzy. Przy­po­mnia­ła so­bie tam­ten wie­czór, kil­ka dni przed ślu­bem, gdy mu­sia­ła po­wie­dzieć Wit­ko­wi o twar­dych wa­run­kach, któ­re sta­wia mu przy­szły teść. Nig­dy przed­tem nie bała się tak jak wte­dy. Wy­da­wa­ło się jej, że po tak nie­go­dzi­wym ul­ti­ma­tum Wi­tek nie bę­dzie miał in­ne­go wyj­ścia, jak ze­rwać za­rę­czy­ny, ale oka­za­ło się, że ko­cha ją bez­gra­nicz­nie i go­tów jest prze­łknąć na­wet ta­kie upo­ko­rze­nie.

– Za­pew­niam cię, że ta gni­da po­czu­ła się wspa­nia­le. – Ka­rol za­brał szkla­necz­kę Mag­dy i od razu ją opróż­nił. – Ten drań do­stał jed­ną z naj­lep­szych par­tii w mie­ście. Może jesz­cze mia­łem od razu za­pi­sać na nie­go fir­mę, co? Żeby się z tobą po mie­sią­cu roz­wiódł?!

– Do­syć!

Mag­da wie­le razy wy­cho­dzi­ła, gdy oj­ciec za­czy­nał zrzę­dzić, ale nig­dy do­tąd nie od­wa­ży­ła się trza­snąć drzwia­mi. Tym ra­zem jed­nak to ona mia­ła wiel­ki atut. Do­pie­ro za pięć mie­się­cy miał ob­ja­wić swo­ją peł­ną moc, ale wie­dzia­ła, że oj­ciec po­tra­fi pre­cy­zyj­nie prze­wi­dy­wać skut­ki zda­rzeń le­d­wie za­po­wie­dzia­nych. Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go był bo­ga­ty. Spo­koj­nie od­wró­ci­ła się i ru­szy­ła do drzwi.

– Po­cze­kaj! – Ka­rol sta­nął na jej dro­dze. – Po­roz­ma­wiaj­my spo­koj­nie.

Po­jed­naw­czy ton ojca nie zro­bił na niej wra­że­nia. Wy­mi­nę­ła go i skie­ro­wa­ła się do drzwi, za­bie­ra­jąc z sobą nie­na­ro­dzo­ne­go wnu­ka. Ale le­d­wie za­mknę­ła za sobą drzwi, za­czę­ło jej być żal ojca. Nie mo­gła so­bie jed­nak po­zwo­lić na zmar­no­wa­nie tak wspa­nia­łe­go zwy­cię­stwa. Było tro­chę gorz­kie, ale bar­dzo Mag­dzie sma­ko­wa­ło.

Ka­rol usiadł w fo­te­lu z na­stęp­ną szkla­necz­ką whi­sky. Wie­dział, że jego uko­cha­nej có­recz­ce naj­póź­niej rano zro­bi się przy­kro i sama do nie­go za­dzwo­ni. Wy­star­czy tyl­ko wy­trzy­mać dzie­sięć go­dzin. Ma­dzia wsta­je zwy­kle o ósmej, więc już o dzie­wią­tej, naj­póź­niej o dzie­sią­tej…

Na­gle po­ru­szy­ła się klam­ka i Ka­rol ucie­szył się, go­tów do przy­ję­cia prze­pro­sin szyb­ciej, niż się spo­dzie­wał, ale w otwar­tych drzwiach sta­nął Da­rek.

– Moż­na…? – za­py­tał.

Roz­cza­ro­wa­ny Ka­rol ski­nął gło­wą. Nie miał ocho­ty z ni­kim roz­ma­wiać, ale w gło­sie Dar­ka, zwy­kle brzmią­cym jak syn­te­za­tor mowy, usły­szał coś nie­po­ko­ją­ce­go.

2 kwietniaKarawela Santa Maria, Zatoka Gdańska

Nina i Adam trzę­śli się z zim­na, ale tyl­ko na dzio­bo­wym po­kła­dzie zna­la­zło się miej­sce, w któ­rym dało się na­gry­wać roz­mo­wę na dyk­ta­fon. Ło­mot z mesy do­cie­rał tu w for­mie zre­du­ko­wa­nej do re­gu­lar­ne­go wa­le­nia. Adam sły­szał po­dob­ny ha­łas w dzie­ciń­stwie. Do­cho­dził ze stocz­ni, któ­ra peł­ną parą pro­du­ko­wa­ła drob­ni­cow­ce dla ZSRR. Kie­dy na wy­dzia­le ka­dłu­bo­wym wiel­ki­mi mło­ta­mi pro­sto­wa­no i gię­to okrę­to­we bla­chy, sły­chać to było w ca­łej Gdy­ni, cza­sem już od szó­stej rano, a na­wet w nocy. Adam czę­sto się wte­dy bu­dził i pró­bo­wał do­szu­kać się ja­kiejś re­gu­ły w in­ter­wa­łach tego zgieł­ku, ale zwy­kle rzą­dził nim przy­pa­dek. Na San­ta Ma­rii rytm był re­gu­lar­ny. Mię­dzy bi­ta­mi wszyst­ko było sły­chać wy­raź­nie, ale gdy młot ude­rzał, zni­ka­ła sy­la­ba, a cza­sem na­wet całe sło­wo wy­wia­du.

Kie­dy bły­snął flesz, Adam oślepł, ale po chwi­li zno­wu zo­ba­czył Ninę wy­raź­nie. Oprócz zmy­sło­we­go imie­nia mia­ła trzy­dzie­ści kil­ka lat, wszyst­kie naja­trak­cyj­niej­sze atry­bu­ty ko­biet w tym wie­ku, a przede wszyst­kim czy­tel­ną chęć na­wią­za­nia bliż­sze­go kon­tak­tu. Na­wet ni­czym nie­uza­sad­nio­na pew­ność, że zna się na mu­zy­ce, była w jej wy­da­niu uro­cza.

Py­ta­nie, czy za­mie­rza re­ak­ty­wo­wać Amne­zję, zwy­kle do­pro­wa­dza­ją­ce Ada­ma do fu­rii, w jej kar­mi­no­wych ustach nie zi­ry­to­wa­ło go ani tro­chę.

– Amne­zję? Jaką amne­zję? – Chwy­cił się za gło­wę, jak­by usi­ło­wał so­bie przy­po­mnieć zna­cze­nie tego sło­wa.

– Nie żar­tuj, Smut­ny. Twój ze­spół.

– Nic nie pa­mię­tam. Na­praw­dę był taki?

– Był, był… I miał wie­le fa­nek. Jed­na stoi przed tobą. Chęt­nie bym cię zno­wu po­słu­cha­ła.

Daw­no temu, w in­nym ży­ciu, po kon­cer­cie Adam na po­dob­ne za­czep­ki au­to­ma­tycz­nie re­ago­wał za­pro­sze­niem dziew­czy­ny do ho­te­lu, ale kil­ka­na­ście lat bez wy­wia­dów po­zba­wi­ło go umie­jęt­no­ści wy­ko­rzy­sty­wa­nia ta­kich sy­tu­acji. No i port­fel przez ten czas zro­bił się pu­sty. Tyl­ko z cie­ka­wo­ści po­sta­no­wił spraw­dzić, na co miał­by szan­se, gdy­by był więk­szym far­cia­rzem.

– Słu­cha­łaś mnie? To nie­moż­li­we! Żad­na dwu­lat­ka nie umia­ła­by włą­czyć ma­gne­to­fo­nu.

Nina ro­ze­śmia­ła się per­li­ście. Po­twier­dzi­ła obie­go­we opi­nie o re­ak­cjach ko­biet na ta­nie kom­ple­men­ty do­ty­czą­ce ich wie­ku, ale zro­bi­ła to tak zmy­sło­wo, że zy­ska­ła punkt, za­nim udzie­li­ła wy­czer­pu­ją­cej od­po­wie­dzi:

– To były moje ostat­nie ka­se­ty. Pa­mię­tam Że­na­dę. Świet­ny ka­wa­łek. W dru­giej kla­sie li­ceum, mój ulu­bio­ny.

– Li­ceum?! Na­praw­dę masz już tyle lat?

– Nie wci­skaj mi kitu. Wiem, na ile wy­glą­dam. Mam trzy­dzie­ści trzy. Jak mia­łam czter­na­ście, by­łam na dwóch wa­szych kon­cer­tach. Ma­cha­łam bluz­ką pod sce­ną.

– Wpad­ka. Pun­kó­wy nie ro­bi­ły ta­kich rze­czy.

Nina nie od­po­wie­dzia­ła. Do­pie­ro po chwi­li uzna­ła, że opła­ca się cof­nąć o jed­no pole, by gra mo­gła się to­czyć da­lej.

– Do­bra, zła­pa­łeś mnie. Wi­dzisz, jak mi za­le­ży na tym wy­wia­dzie? Zmu­si­łeś mnie do kłam­stwa.

– W two­im za­wo­dzie to chy­ba nie jest ja­kieś bar­dzo trau­ma­tycz­ne prze­ży­cie?

– Nie je­steś zbyt miły. – Nina obu­rzy­ła się, ale tak, by nie spło­szyć Ada­ma.

– Tak. To moja naj­waż­niej­sza ce­cha.

– Co nie­mi­ły li­der Amne­zji ro­bił przez ostat­nich dwa­na­ście lat? Znik­ną­łeś zu­peł­nie.

– Nie po to, żeby o tym opo­wia­dać.

– A co czu­łeś, sły­sząc dzi­siaj co­ver swo­je­go utwo­ru?

Adam uświa­do­mił so­bie, że z tru­dem roz­po­znał Że­na­dę. W no­wej aran­ża­cji me­lo­dia brzmia­ła o wie­le le­piej niż wer­sja Amne­zji, ale tekst… Po la­tach sło­wa pio­sen­ki w wy­ko­na­niu wo­ka­li­sty Pi­ne­zek wy­da­ły mu się po­ra­ża­ją­co na­iw­ne. Po­ję­cia nie miał, prze­ciw­ko cze­mu był ten in­fan­tyl­ny bunt. Spo­tka­nie z sa­mym sobą po la­tach było o wie­le gor­sze niż oglą­da­nie ar­chi­wal­nych zdjęć, na któ­rych pre­zen­to­wał sprę­ży­sty tors i twarz bez jed­nej zmarszcz­ki. Sta­rze­ją­ce się cia­ło ak­cep­to­wał bez pro­ble­mu. Zde­rze­nie z mło­dzień­czym sta­nem umy­słu za­wsty­dza­ło do bólu.

– Na­stęp­ne py­ta­nie.

– Po­do­ba­ło ci się?

– Na­stęp­ne py­ta­nie!

Nina była za­sko­czo­na re­ak­cją Smut­ne­go. Je­śli za­da­ne w wy­wia­dzie py­ta­nie było dla ko­goś kło­po­tli­we, naj­czę­ściej zby­wał je ba­na­łem, kła­mał, ob­ra­cał w żart. Ka­te­go­rycz­na od­mo­wa od­po­wie­dzi zda­rza­ła się nie­zwy­kle rzad­ko. Nina sto­so­wa­ła wte­dy tak­ty­kę drą­że­nia te­ma­tu aż do chwi­li, w któ­rej roz­mów­ca pęka i otwie­ra się lub re­agu­je neu­ro­tycz­nie, ujaw­nia­jąc ja­kiś nie­spo­dzie­wa­ny wą­tek. Oba wa­rian­ty da­wa­ły do­bre re­zul­ta­ty. W gło­sie Ada­ma usły­sza­ła jed­nak szcze­ry ból, zmie­ni­ła więc te­mat.

– Kil­ka lat temu czy­ta­łam na ja­kimś fo­rum, że na two­ją twór­czość wpływ mia­ła trau­ma dzie­ciń­stwa na­zna­czo­ne­go oso­bi­stą tra­ge­dią. Mo­żesz to po­twier­dzić?

– Wy­łącz to! – Adam wska­zał dyk­ta­fon. – Nie po­do­ba mi się ta roz­mo­wa.

– Nie de­ner­wuj się tak. Wy­co­fu­ję py­ta­nie.

– Nic z tego nie bę­dzie.

– Za­le­ży mi. – Nina się­gnę­ła po naj­słod­szy ze swo­ich uśmie­chów. – Co chcesz za ten wy­wiad?

Adam spoj­rzał na Ninę z nie­do­wie­rza­niem. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, co zna­czy jej ku­szą­cy uśmiech. Przy­po­mniał so­bie pro­po­zy­cję, któ­rą kie­dyś po pi­ja­ne­mu rzu­cił jed­nej z gro­upies, cze­ka­ją­cych po kon­cer­cie Amne­zji pod gar­de­ro­bą.

– Zgo­da, je­śli dasz mi swo­ją bluz­kę. Te­raz!

Nina nie ro­ze­śmia­ła się. Adam był pe­wien, że za chwi­lę co naj­mniej prze­sta­nie go ko­kie­to­wać. W za­sa­dzie po­wi­nien do­stać w twarz. Nie zda­wał so­bie jed­nak spra­wy, że zi­gno­ro­wał nie tyl­ko trzy ko­lej­ne wer­sje Win­dow­sów, ale tak­że de­ka­dę eman­cy­pa­cji. Nie miał po­ję­cia, do cze­go jest zdol­na zde­spe­ro­wa­na, po­zba­wio­na za­ha­mo­wań trzy­dzie­sto­lat­ka.

– Nie ma spra­wy. Tu­taj? – za­py­ta­ła Nina, chwy­ta­jąc czar­ny­mi pa­znok­cia­mi su­wak ku­sej kur­tecz­ki. – Tro­chę zim­no, ale w za­sa­dzie… Nie ma złe­go miej­sca na za­li­cze­nie eks­gwiaz­dy. Bo o to ci cho­dzi­ło z tą blu­zecz­ką, praw­da?

– Chwi­lecz­kę! – Adam na­gle się prze­stra­szył. – Mó­wi­łem tyl­ko o bluz­ce.

Nina za­wsze dzi­wi­ła się, jak ła­two męż­czy­znom przy­cho­dzi wia­ra, że do­ro­sła ko­bie­ta jest w sta­nie zro­bić dla nich coś sza­lo­ne­go, nie do­sta­jąc cze­goś istot­ne­go w za­mian. Na­praw­dę wo­la­ła­by żyć w prze­świad­cze­niu, że ten ga­tu­nek jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny. W koń­cu wy­my­ślił teo­rię względ­no­ści, na­krę­cił Ojca chrzest­ne­go i prze­pro­wa­dził swój na­ród przez Mo­rze Czer­wo­ne. Sko­ro jed­nak męż­czyź­ni byli pro­st­si, a ona zna­ła kil­ka tri­ków, dzię­ki któ­rym moż­na nimi ste­ro­wać, żal by­ło­by nie sko­rzy­stać. Ro­bi­ła to już wie­lo­krot­nie i daw­no do­szła do wnio­sku, że dzien­ni­kar­ka­mi po­win­ny zo­sta­wać nim­fo­man­ki. Aż dziw­ne, że nie spo­tka­ła jesz­cze ani jed­nej. Nie było in­nej pro­fe­sji, któ­rej upra­wia­nie po­zwa­la­ło pod­cho­dzić do każ­de­go męż­czy­zny, za­da­wać mu do­wol­ne py­ta­nia, wcho­dzić do gar­de­ro­by, go­nić po ko­ry­ta­rzach, dzwo­nić o każ­dej po­rze, ro­bić zdję­cia i uda­wać, że dla wy­wia­du pój­dzie się z nim do łóż­ka.

Adam tak­że dał się na­brać, ale Ninę coś w nim na­praw­dę po­cią­ga­ło. Może wła­śnie ta bez­rad­ność wo­bec jej uda­wa­nej de­ter­mi­na­cji. Nina lgnę­ła do sfru­stro­wa­nych przy­stoj­nia­ków z ar­ty­stycz­ną ska­zą, któ­rzy po­go­dzi­li się z tym, że już nie będą bo­żysz­cza­mi na­sto­la­tek. Im­po­no­wał jej ich de­ka­denc­ki luz, brak par­cia na suk­ces i szyb­ki seks. Kie­dy w koń­cu cza­sem bra­li ją w ra­mio­na, nie mu­sia­ła speł­niać prze­sad­nych ocze­ki­wań i sama ich nie mia­ła. Czu­ła się przy nich wol­na. Wzo­rzec sil­ne­go męż­czy­zny wo­jow­ni­ka, któ­ry przy­no­si do domu łupy i żąda ob­słu­gi, zo­stał przez nią od­rzu­co­ny już daw­no, ra­zem z iko­ną wszech­wład­ne­go opie­ku­na, na za­wsze sto­pio­ną z oj­cem ad­mi­ra­łem w sta­nie spo­czyn­ku. Nina nie chcia­ła pła­cić ra­chun­ków za swo­je po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, jak jej mat­ka. Wie­dzia­ła, że może je so­bie za­pew­nić sama. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że eg­zem­plarz fa­ce­ta od­na­le­zio­ny na San­ta Ma­rii skro­jo­ny był wła­śnie dla niej. Mu­siał tyl­ko przejść jesz­cze kil­ka te­stów zde­rze­nio­wych. Naj­waż­niej­sze było po­czu­cie hu­mo­ru. Prze­ko­na­ła się już daw­no, że je­śli męż­czy­znę bawi co in­ne­go niż ją albo zbyt po­waż­nie trak­tu­je jej żar­ty, to naj­lep­szy seks nie po­mo­że i bę­dzie mu­sia­ła fa­ce­ta rzu­cić albo przy­go­to­wać się na to, że on zro­bi to pierw­szy.

– Tchó­rzysz, pun­ku? Nie po­do­bam ci się? – za­py­ta­ła, bez­czel­nie pa­trząc mu w oczy.

– Tu jest góra pięć stop­ni cie­pła. Ja mam w in­struk­cji ob­słu­gi mi­ni­mal­nie osiem.

Nina ode­tchnę­ła z ulgą. Adam za­li­czył test. Nie było po­trze­by cią­gnię­cia da­lej nie­zdro­wej ry­wa­li­za­cji o to, kto jest bar­dziej bez­pru­de­ryj­ny, in­te­li­gent­ny i cy­nicz­ny. Gra­ni­ca wul­gar­no­ści była nie­bez­piecz­nie bli­sko i żad­ne z nich nie chcia­ło jej prze­kro­czyć. Mie­li już wspól­ny cel, któ­ry na tym eta­pie wy­ma­gał sub­tel­no­ści i tak­tu. Co­raz bar­dziej pod­nie­ce­ni, wpa­try­wa­li się w sie­bie, ocze­ku­jąc, że dru­gie za­cznie re­ali­zo­wać ja­kiś plan moż­li­wy do przy­ję­cia dla oboj­ga, gdy na­gle dud­nie­nie do­cho­dzą­ce z mesy uci­chło. W tej sa­mej chwi­li usły­sze­li pi­ka­nie ese­me­sa i na­tych­miast wy­ko­rzy­sta­li to do ho­no­ro­we­go roz­ła­do­wa­nia krę­pu­ją­cej sy­tu­acji.

– Zda­je się, że ła­pie­my za­sięg. – Adam spoj­rzał na ekra­nik swo­je­go te­le­fo­nu, na któ­rym po­wo­li od­ży­wał w kon­wul­sjach pierw­szy słu­pek sy­gna­łu. – To nie u mnie. Chy­ba ty coś do­sta­łaś.

– Prze­czy­tam w środ­ku. Tu­taj jest strasz­nie zim­no. Chy­ba na­wet nie ma pię­ciu. – Wcho­dzi­my? – Nina ru­szy­ła w kie­run­ku mesy, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź.