Magia przeznaczenia - Barbara Rybałtowska - ebook + audiobook + książka

Magia przeznaczenia ebook i audiobook

Barbara Rybałtowska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść, która zatacza krąg, a wszystkim kieruje najbardziej nieprzewidywalny reżyser – przeznaczenie. Polska z czasu zaborów, Wielka Rewolucja Rosyjska, przedwojenna Francja, współczesna Polska i Paryż ostatnich dziesięcioleci – w takiej scenerii toczy się historia pewnej rodziny, jej niezwykłych kobiet, które stają przed wyzwaniami rzucanymi przez los.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 54 min

Lektor: Barbara Rybałtowska

Oceny
4,3 (20 ocen)
12
4
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jo-Asia234

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle przepiękna powieść pani Barbary Rybałtowskiej! Zaskoczeniem było dla mnie zazębienie bohaterów z już wcześniej poznanymi... Przyszło mi na myśl skojarzenie z twórczością nieodżałowanej Lucindy Riley, ale w naszych, polskich realiach. Odnajduję tu wiele podobieństw montażowych, ale nie będę zdradzać. Uwielbiam ten typ powieści i jestem wdzięczna za ciepłe uczucia, które Autorka potrafi we mnie wzbudzić. Proza pani Barbary Rybałtowskiej chyba działa na mnie terapeutycznie...
00
bartek133

Nie oderwiesz się od lektury

❤️
00

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Barbara Rybałtowska

Magia przeznaczenia

Wydawnictwo AXIS MUNDI

Mojej serdecznej przyjaciółce Irenie

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Okazało się, że ma miejsce przy oknie. Samolot zatoczył koło nad Paryżem i poszybował w górę. Bajkowo piękna panorama miasta malała szybko, aż skryła się w błękitnej poświacie. Puszyste obłoki wychynęły z bezkresu i zakryły wszystko.

Mireille odwróciła się od okna i rozsunęła ekler torebki. Wyjęła z niej grubą kopertę i przez chwilę ważyła ją w dłoni.

– Kiedy już odbędziesz te swoje koncerty i oswoisz się z urokiem mazurskich lasów, poproś Marię, żeby przejrzała z tobą te papiery. Już ona będzie wiedziała, co z nimi zrobić – powiedziała Irmina. Ucałowała wnuczkę, poczekała, aż przejdzie przez bramkę odprawy paszportowej, pokiwała jej i odeszła szybkim, sprężystym krokiem.

Ma grand-mère, babuszka, babcia, „Bibou” Irmina – pomyślała czule Mireille. – Co ja bym bez niej poczęła? Odkąd pamięta, babcia była blisko, ilekroć którekolwiek z nich potrzebowało wsparcia. Szczupła, bardzo ruchliwa, o niespożytej energii. Kto by uwierzył, że stuknęła jej osiemdziesiątka? Od zawsze ma tę swoją jasną, rozwichrzoną głowę. Jej włosy – jakie one właściwie są: blond czy siwe? Wciąż piękne oczy o błękitnym spojrzeniu, długich podwiniętych rzęsach, pomalowanych niestosownie do wieku o wiele za grubo granatową mascarą, której nigdy wieczorem nie zmywa, bo jest zbyt zmęczona. Dopiero rano szoruje je mydłem pod prysznicem po to, żeby natychmiast pokryć nową warstwą tuszu.

– Gdybym ja tak obchodziła się z moimi rzęsami, miałabym oczy łyse jak kolano, jakże ty, mamo, możesz sypiać umalowana? – pokrzykuje Sophie, matka Mireille. Ma zwyczaj mówić podniesionym głosem, zabarwionym nutką pretensji.

Daremne to słowa, bo natura zarówno ją, jak i Mireille obdarzyła takimi samymi wielkimi błękitnymi oczami w pięknej oprawie. Przynajmniej pod względem typu urody te trzy kobiety są do siebie podobne, bo poza tym różni je wszystko.

Irmina skrupulatna, zapracowana, zawsze znajduje porę na coś poza pracą: na lekturę, słuchanie muzyki i całkiem bogate kontakty towarzyskie. Jak jej się to udaje, trudno pojąć, musi mieć jakieś tajemne układy z czasem. Posiada też rzadki dar przyciągania ludzi niezwykłych, wybitnych i dziwacznych. Krąg jej przyjaciół to osobny rozdział.

Córka Irminy, Sophie, jest podobnie urodziwa, ale jeszcze bardziej efektowna, świetnie oprawiona, ubrana odważnie na granicy ekstrawagancji i kokietliwa. Gdziekolwiek się pojawia, wywołuje szum i zamieszanie. Chaos zdaje się być jej sprzymierzeńcem, potrafi się w nim doskonale poruszać. Umie działać z rozmachem i skutecznie, ale równie skutecznie nieraz niweczy swoje dokonania emocjami, które co rusz biorą ją w posiadanie. Taka jest z natury, chociaż los też nie szczędzi jej ku temu racji, ale o tym potem.

Mireille, najstarsza z dzieci Sophie, uchodzi za najbardziej z nich skrytą i wrażliwą. Od miesiąca jest absolwentką paryskiej szkoły teatralnej i jest też zwyciężczynią castingów do dwóch głównych ról w musicalach.

Albert, smagły, czarnooki, wysportowany, rokujący nadzieje na kontynuowanie pasji naukowych swego ojca, załamał się zupełnie nieoczekiwanym przebiegiem zdarzeń w rodzinie i nie zdał matury. Śliczna jak obrazek młodsza córka Sophie, Sara, oczko w głowie babci Irminy, okazała się jedyną osobą, która do zaistniałej sytuacji podeszła z niespotykaną u nastolatki tolerancją, usiłując za wszelką cenę znaleźć racjonalne przesłanki na wytłumaczenie bolesnych zdarzeń.

W ostatnim roku bowiem los zgotował matce i rodzeństwu taką niespodziankę, że cały ich świat stanął na głowie. To dlatego Irmina wymyśliła dla starszej wnuczki podróż do Polski, a Sophie zdecydowała się przed początkiem nowego roku szkolnego wyemigrować z dwojgiem młodszych dzieci za ocean. Robiła to przede wszystkim dla syna, który po zmianach, jakie nastąpiły, zupełnie się pogubił. Po stracie ukochanego brata Sophie panicznie boi się o syna, to zrozumiałe…

Nic dziwnego zatem, że tajemnice zamknięte w pękatej kopercie, dotyczące odległej przeszłości jej przodków, przyciągnęły uwagę podróżniczki o wiele mniej niż to, co przydarzyło się im ostatnio. Po krótkim przebywaniu na dłoni dziewczyny koperta wylądowała z powrotem w przepaścistej torbie, a Mireille, żeby oderwać myśli od bolesnych zdarzeń, zabawiła się w odgadywanie, jak się potoczy jej polska przygoda.

Bibou Irmina poznała Marię dzięki swemu mężowi, René, który jako pianista wirtuoz odbywał tournée koncertowe po Polsce. To ona oprawiała słowem jego występy.

Wkrótce po tym tournée Maria otrzymała stypendium Bruna Coquatrixa i zjawiła się w Paryżu. Jako że zaprosiła kiedyś René na kolację do swego domu w Warszawie, wypadało zrewanżować się jej i uczyniono to. Owego pamiętnego wiosennego popołudnia u schyłku lat siedemdziesiątych cała rodzina Bergeronnette’ów, a więc René z Irminą oraz ich dzieci, dwudziestoletnia wówczas Sophie, studentka anglistyki na Sorbonie, i szesnastoletni licealista Patryk – wszyscy w komplecie obejrzeli w Olimpii galowy koncert polskich artystów z udziałem znajomej René, Marii Nagłowskiej, która prowadziła konferansjerkę i śpiewała frywolne piosneczki. Po koncercie porwali sympatyczną Polkę na kolację do swego apartamentu przy rue Jasmin.

Aktorka była młodsza od Irminy o kilkanaście lat, mimo to kobiety bardzo przypadły sobie do gustu i znalazły wspólny język. Od tamtej pory Maria przemyka przez domy Bergeronnette’ów i de la Chapelle’ów. Mireille zna ją z wyrywkowych spotkań, opowieści i albumów rodzinnych, świadczących o zażyłości Marii z jej rodziną: fotki z koncertu dziadka René w Conservatoire de Rachmaninoff, z przyjęcia zaręczynowego rodziców, z kliniki Laenec, na których Maria stoi obok kołyski w dniu jej narodzin, przy choince w apartamencie dziadków przy rue Jasmin, na garden party z okazji chrzcin Sary w dawnej rezydencji królewskiej Saint-Germain-en-Laye. Maria w kostiumie cyganki z czarnymi warkoczami i rocznym Alfredem w ramionach… Ulubionym zdjęciem Mireille jest portrecik Marii z uduchowioną miną i oczami pełnymi łez. Uwieczniła ją tak na kliszy babcia, kiedy Maria oglądała efekty swojej pracy. Bo nie kto inny, a właśnie Maria przygotowywała Mireille do egzaminu z interpretacji piosenki, gdy zdawała do Conservatoire.

Ona też przyleciała z Warszawy i zamieszkała z babcią Irminą natychmiast po samobójczej śmierci wujka Patryka. Teraz, gdy tylko dowiedziała się, co ich spotkało, od razu zapytała, w czym może pomóc. Nie tylko zaprosiła Mireille na wypoczynek, ale załatwiła jej nawet występy w gronie najlepszych polskich artystów. Emocje z tym związane okazały się najbardziej kojącym remedium na zranione serce dziewczyny. Jeden z koncertów odbędzie się w uroczysku, gdzie latem mieszka rodzina Marii, w jej „magicznym” (wedle słów babci Irminy) domu.

Mireille myślała o tym wszystkim i zaczęła podświadomie nucić. Dyskretne oklaski sąsiada z samolotu przerwały rozmyślania.

– Quelle chance – pas seulement une belle fille comme voisine, en plus des attractions! Belle voix, mademoiselle, vraiment une belle voix![1] Pani jest artystką, nie mylę się? – dodał po polsku.

– Pardonnez-moi?[2] – spłoszyła się Mireille.

– Nie mówi pani po polsku?

Nie czekając na odpowiedź mężczyzna gładko przeszedł na francuski i zaczęło się bezpardonowe tokowanie. Najpierw zaoferował swoje usługi jako przewodnik po Warszawie, a następnie przedstawił cały wachlarz dostępnych w tych ramach atrakcji. Posypały się komplementy i wymowne spojrzenia. Mireille wcisnęła się w swój fotel.

Przytłoczona elokwencją i siłą inicjatywy nieznajomego, nie śmiała się ruszyć ani mrugnąć okiem. Mimo że ukończyła studia aktorskie i miała czas oswoić się ze środowiskiem artystycznym, któremu świat przypisuje swobodę obyczajów, jej odwaga nie wychodziła poza działania sceniczne. W życiu pozostała nieśmiałą, cichą istotą, lubiącą samotność i spokój. Taka była od dziecka i to się nie zmieniło. Nawet w głośnych zabawach rodzeństwa uczestniczyła w sposób ograniczony.

Atak, który przypuścił na nią poszukiwacz przygód, sprawił, że zaczęła modlić się w duchu, aby lot trwał jak najkrócej. Zamknęła oczy, udawała, że drzemie, ale natręt nie dawał za wygraną. Zerknęła ukradkiem na zegarek. Do planowego lądowania pozostało ponad czterdzieści minut.

Co robić, co robić? – myślała rozpaczliwie. Wreszcie odważyła się przeprosić go i wstać.

Resztę podróży spędziła w toalecie, nie widziała, jak samolot zniżał lot nad Warszawą i może w ogóle przegapiłaby lądowanie, gdyby zaniepokojona stewardessa nie wywabiła jej z zacisznego przybytku. Nie tak to sobie obiecywała.

Jak pech, to pech – jej walizka pojawiła się na podajniku jako ostatnia, już myślała, że zaginęła. Na tym jednak skończyły się przykre niespodzianki. Justyna, córka Marii, ze swoimi dziećmi czekała na nią, jak było umówione. Pojechali razem na obiad, a potem prosto na dworzec autobusowy, bo Mireille jeszcze tego dnia musiała dotrzeć do letniego domu Nagłowskich. Nazajutrz mają się rozpocząć próby do koncertu jubileuszowego, w którym Maria wyznaczyła jej spory udział.

Nie zabrakło jej atrakcji i na tym etapie podróży. Pasażerami niemal połowy autobusu okazali się być studenci jadący na zawody żeglarskie do Mikołajek. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie to, że byli akurat z romanistyki. Zobaczyli, że czyta francuską gazetę, zagadnęli ją i omal nie przegapiła docelowej stacji, na której Maria dosłownie wyciągnęła ją z autobusu. W odróżnieniu od przygody w samolocie, pogawędka ze studentami polskimi dostarczyła jej przyjemnych wrażeń.

Jeśli tak dalej pójdzie, nie będę miała czasu myśleć o moim strapieniu – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. – Może Bibou rzeczywiście miała rację mówiąc, że ta podróż dobrze mi zrobi.

Maria wyglądała zupełnie inaczej niż wtedy, gdy widywała ją w Paryżu. Wśród znajomych babci uchodziła za urodziwą, ale na Mireille atrakcyjność osób starszych nie robiła wrażenia. Teraz przykuła jej uwagę – ubrana na sportowo, w dżokejce z szerokim daszkiem nasuniętym na czoło, za kierownicą bordowego citroena GS dotkniętego zębem czasu, na oko wydawała się być młodszą kopią paryskiej damulki, którą dotychczas znała. Tam mówiono, że jest czarująca, ale wyglądała znacznie poważniej, tu wydawała się jej bardziej pewna siebie. Nie widziały się trzy lata, zaskoczyła ją korzystna zmiana.

– Odmłodniała pani, Mario – powiedziała – naprawdę świetnie pani wygląda.

– Tak uważasz? – roześmiała się komplementowana. – To miłe, co mówisz, ale to ty dojrzewasz, kochanie. Z wiekiem coraz bardziej tolerancyjnie patrzymy na ludzi starszych od siebie, aż nadchodzi taki czas, kiedy różnice wieku w przyjaźni nie mają znaczenia.

Mireille pomyślała, że podoba się jej taka Maria. Energiczna, swobodna, klęła na nieuważnych kierowców i z fantazją omijała przeszkody na drodze. Zadawała tysiące pytań, pokazywała co piękniejsze szczegóły mijanego krajobrazu, opowiadała o miejscu, do którego zmierzały.

Droga wiła się pośród dorodnych lasów, podobnych tym, jakie dziewczyna pamiętała z wakacji w Kanadzie. We Francji takich rozległych zalesionych przestrzeni chyba nigdy nie widziała. Ale też większość jej niedługiego życia nie toczyła się we Francji. Zanim okrutne fatum nie dotknęło ich rodziny, ciągle podróżowali. Najdłużej mieszkali w Palo Alto w Kalifornii. Alfred i Sara tam się urodzili.

– Jesteśmy na miejscu, witaj w domu – powiedziała Maria i zatrzymała samochód przed białym budynkiem z czerwonym stromym dachem w otoczeniu wysokich modrzewi i brzóz. Szczupły, przystojny mężczyzna o siwych włosach i nerwowych ruchach otwierał bramę, a towarzyszący mu energiczny i sprężysty foksterier jazgotliwym szczekaniem obwieszczał, że jest tu gospodarzem.

– Oto i moi panowie: Piotr i Portos, czyli mąż i jaśnie pan pies, prawda, że podobni do siebie? – poinformowała przybyłą Maria i zaraz zganiła swojego psa: – Hej, szczekaczu, ucisz się, pozwól mi przedstawić naszego gościa. Ta młoda dama to Mireille. Masz być dla niej miły, nawet gdyby chciała opuścić posesję bez twojej łaskawej zgody.

Portos wszystkich przybyszów wita entuzjastycznie i zapisuje do swego stada. Gorzej jest, kiedy zechcą wyjść – zębów wtedy nie żałuje.

Wjechali za ogrodzenie i Maria zahamowała tuż przed rabatą. Drzwi drewnianego ganku uchyliły się i pojawiła się w nich starsza pani o ujmującej powierzchowności.

– A oto i nasza królowa matka – powiedziała i ucałowała ją Maria. – Mamusiu, to jest Mirejka, wnuczka Irminy, ma jej oczy, prawda?

– Bonjour, madame, je suis enchantée de vous voir[3].

A więc to jest ta legendarna matka Marii – myślała Mireille przyglądając się Zofii – zupełnie nie wygląda na tyle lat, ile ma. Bielusieńkie włosy, ale jaka miła, gładka, pogodna twarz! Dziewczyna poczuła nagle, że bierze ją ochota, aby się do niej przytulić i wypłakać na jej piersi wszystkie swoje troski.

Oglądanie domu, spacer nad jezioro, relacje z podróży, przekazywanie listów od matki i babci – wszystko to działo się jakby we śnie. Wrażeń jak na jeden dzień było aż nadto, nawet dla kogoś tak młodego jak Mireille. Ożywiła się nieco przy kolacji, bo też nie każdemu przytrafia się zajadać pierogi ruskie przyrządzone przez dziewięćdziesięciosześcioletnią panią Zofię, do tego pierogi – délicieux![4] I jeszcze deser – maliny, poziomki i czarne jagody prosto z lasu!

Do okien jej pokoju na górze dobijał się modrzew, omiatając szyby wiotkimi gałęziami. Kojący zapach żywicy przynoszony z puszczy ciepłymi podmuchami wiatru obiecywał dobre sny.

A jutro? Pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnęła się na myśl o jutrze i zamknęła oczy.

[1] – Ale mam szczęście – nie tylko mam za sąsiadkę piękną dziewczynę, a jeszcze do tego takie atrakcje! Piękny głos, panienko, naprawdę piękny głos!

[2] – Słucham?

[3] – Dzień dobry pani, bardzo mi miło panią poznać.

[4] pyszne!

ROZDZIAŁ DRUGI

Obudził ją śpiew ptaków. Koncertowały z zapamiętaniem. Repertuar miały wcale, wcale urozmaicony: a to wdzięcznie brzmiące chórki, a to zbiorowe trele, wibrujące pogwizdywania, ćwierkające duety i tercety i prześliczne, urozmaicone, pieszczące ucho solówki.

Spojrzała na stojący przy przeciwległej ścianie zegar z wahadłem, który przytłumionym tykotem pracowicie odmierzał czas. Była czwarta czterdzieści pięć. Pogańska godzina! – pomyślała. – A te ptaki? Cierpią na bezsenność czy co? Że też im się chce wyśpiewywać tak o świcie, ale fakt, że muzykalne z nich bestie.

W światku skrzydlatych śpiewaków rozpętała się nagle awantura, aż gałęzie modrzewia z rozmachem uderzyły w okno. Towarzyszył temu gwar podniesionych ptasich głosów. Mireille postanowiła zobaczyć, co jest grane, wyszła z łóżka, aby wyjrzeć na zewnątrz. Skrzypnięcie otwieranego okna spłoszyło awanturników, zerwały się do lotu i poszybowały w stronę lasu.

Zwarta jego ściana podświetlana od dołu promieniami wschodzącego zza górki słońca wyglądała teraz na koronkową. W powietrzu unosił się ten sam zapach żywicy, który uśpił ją poprzedniego wieczoru. Rosa szkliła się na igiełkach sosen, na liściach i na trawie. Mireille zdecydowała, że szkoda czasu na spanie, narzuciła szlafroczek i zbiegła po krętych schodach do ogrodu.

Tymczasem Maria w zaciszu swego pokoju opracowywała strategię swoistego polowania na potencjalnych białostockich przodków Irminy Bergeronnette.

Poprzedniego wieczoru, kiedy już wszyscy spali, zabrała się do czytania korespondencji z Paryża przywiezionej przez Mireille. Grubą kopertę, którą Irmina przekazała wnuczce na lotnisku, zostawiła sobie na koniec. Początkowo postanowiła jej nie otwierać przed ukończeniem przygotowań do koncertu jubileuszowego, ale ciekawość przeważyła.

Wiedziała, czego dotyczy przesyłka, i szczerze mówiąc, miała wątpliwości, czy uda się jej sprostać nadziejom przyjaciółki na odnalezienie śladów kolei losów jej przodków. Zapiski, listy i dokumenty stanowiące zawartość koperty nasunęły jej pewien pomysł.

Wśród tych papierów znalazła bowiem oryginalną metrykę chrztu babki Irminy, czyli „Zenobii Harczuk, narodzonej dziewiątego dnia miesiąca czerwca w roku pańskim 1866, w majątku Harce, z ojca Wiktora Harczuka i matki Anieli Harczuk z domu Bogajewicz – właścicieli majątku Harce pod Białymstokiem”. Wydało się to Marii nie lada ułatwieniem, zważywszy na plan, jaki zakiełkował w jej wyobraźni.

Wprawdzie Irmina wraz z siostrą Maszą pisały już kiedyś do parafii, w której chrzest się odbywał, ale nie udało się ustalić żadnych wiarygodnych koneksji wśród żyjących ludzi noszących nazwisko Harczuk.

Maria postanowiła rozegrać poszukiwania po swojemu. Długo przed zaśnięciem rozmyślała, od czego zacząć, i w związku z tym niewiele zakosztowała snu tej nocy. Podobnie jak Mireille rozbudzona śpiewem ptaków o świcie, nie zasnęła już więcej. Sięgnęła po telefon i wykręciła numer informacji międzymiastowej. Zaspaną dyżurującą telefonistkę wprawiła w osłupienie prosząc ją o czwartej rano o podanie numerów telefonów wszystkich abonentów Białegostoku i okolic noszących nazwisko Harczuk. Okazało się ono w owym regionie bardzo popularne, bo lista osiągnęła imponującą liczbę osiemdziesięciu sześciu!

– Proszę pani – powiedziała telefonistka – lepiej by było, żeby pani sama zajrzała do książki telefonicznej i przepisała sobie te numery, bo mnie to zajmie za dużo czasu, a przecież muszę udzielać informacji innym potrzebującym, zresztą wolno mi podać tylko trzy numery. Na jedno połączenie udzielamy tylko trzech informacji.

– Ale ja mieszkam w lesie, do poczty stąd jest dziesięć kilometrów, a poza tym jest czwarta nad ranem i chyba ludzie o tej porze śpią, a nie dzwonią do informacji?

– Tak się pani wydaje, ludzie dzwonią zawsze. Pani sama właśnie teraz dzwoni, to najlepszy dowód.

– No tak, wiem, ale bardzo panią proszę… Bardzo!

I uprosiła. Telefonistka okazała się dla niej pobłażliwa, bo imponowała jej rozmowa ze znaną aktorką. Po dwudziestu minutach Maria miała w garści pełną listę posiadaczy telefonów z rzeczonego grodu i jego okolic.

Niecierpliwość pchała ją do czynu. Nie straciła resztek rozsądku przynajmniej na tyle, żeby nie zacząć wydzwaniać do nieznanych sobie osób o piątej rano. Dlatego wzięła prysznic, ubrała się nieśpiesznie, wypiła kawę, podlała ogród i nawet krzewy rosnące w sąsiedniej posesji, co pozwoliło jej pierwszym rozmówcom pospać do siódmej.

Przedziwne indagacje telefoniczne wyrywające ze snu zdumionych interlokutorów były mniej więcej takie:

– Dzień dobry pani (panu). Mówi Maria Nagłowska. Czy dodzwoniłam się do państwa Harczuków?

– Tak, a co się stało?

– To bardzo ważne, czy ktoś z pani (pana) przodków był właścicielem majątku Harce?

– Żarty sobie pani stroi? I po to mnie pani budzi o siódmej rano???

Rozmowy przebiegały tak i podobnie, nierzadko padały przekleństwa, czasem odkładano słuchawkę nie udzieliwszy odpowiedzi.

Ktoś z przepytywanych Harczuków zainteresował się, czy jest „TĄ” Marią Nagłowską, bo była przecież dość popularna, ktoś inny poinstruował ją o nietakcie dzwonienia do ludzi przed dziesiątą rano.

– Ależ ja o tym wiem, zapewniam pana. Tylko że potem przez cały dzień jestem zajęta, bo mamy tutaj jubileusz.

– Wariatka! – usłyszała na to i jeszcze trzask odkładanej słuchawki.

Nie poddawała się jednak i o godzinie siódmej pięćdziesiąt pięć, kiedy już miała zrobić przerwę, by przygotować śniadanie dla domowników, właśnie w tym momencie, kiedy postanowiła sobie, że to ostatnia tego ranka rozmowa, zdarzył się cud.

Na rytualne pytanie: „Czy ktoś z pani przodków był właścicielem majątku Harce?” – odpowiedziano jej także pytaniem:

– A można wiedzieć, dlaczego panią to interesuje? – w głosie rozmówczyni, o dziwo, nie było ani ironii, ani zniecierpliwienia, tylko uprzejme zaciekawienie.

– Moja francuska przyjaciółka poszukuje krewnych swojej babki, niejakiej Zenobii Harczuk, po mężu Korolow.

– Naprawdę??? Z nieba mi pani spada! Od lat zajmuję się gromadzeniem materiałów do historii naszej rodziny… No, nie! Nie wierzę! Więc zna pani potomków naszej Zenobii! Koniecznie musimy się spotkać.

– Tak, tak. Tym bardziej że akurat goszczę u siebie wnuczkę tej mojej przyjaciółki, reprezentantkę najmłodszego pokolenia Harczuków i Korolowów. A może udałoby się pani tu do nas? – zaproponowała nagle Maria.

– Z przyjemnością, na skrzydłach! A skąd właściwie pani dzwoni?

– Jestem akurat w moim mazurskim domu, w bardzo malowniczej wsi Modrzejów.

– Moi znajomi bywają w tych stronach, ponoć jest tam pięknie.

– To prawda. Sama pani oceni, zapraszam choćby dzisiaj!

– Niestety, jeszcze ponad tydzień pracuję tu w muzeum historycznym sama – wszyscy na urlopach. Dopiero w przyszłą sobotę mogłabym się stąd ruszyć.

– Doskonale! Trafi pani akurat na wielką fetę, zjazd znakomitości, wie pani, radio, telewizja, oficjele, gwiazdy sceny i wielki koncert jubileuszowy, bo właśnie będzie to dzień obchodów trzechsetlecia Modrzejowa. A swoją młodą kuzyneczkę zobaczy pani na scenie, jest aktorką.

– Wspaniale! A nie sprawię kłopotu?

– Ależ skąd! Wręcz przeciwnie.

Panie ustaliły sobie jeszcze szczegóły spotkania, wymieniły grzeczności i zakończyły rozmowę zapewniając się nawzajem, że nie posiadają się ze szczęścia.

Uskrzydlona sukcesem Maria zbiegła po schodach jak fryga, a na dole czekano już na nią.

Matka razem z Mireille i Piotrem przygotowali śniadanie.

– Nie macie pojęcia, co załatwiłam. Odnalazłam powinowatych Irminy!

Opowiedziała im o przeprowadzonej akcji. Byli zdumieni.

Po śniadaniu zabrała Mireille nad jezioro. Kąpały się i rozmawiały o scenariuszu koncertu.

Pierwsza jego część, z udziałem miejscowej młodzieży i wiernych osadzie letników, poświęcona ma być historii i teraźniejszości Modrzejowa. W drugiej znani artyści z całej Polski wystąpią w swoim repertuarze, wśród nich gość z Francji, Mireille de la Chapelle.

Ponieważ jednak praca z amatorami nie jest łatwa, a niektóre zadania są dla nich niewykonalne, Maria poprosiła Mireille o oprawę taneczną i wsparcie wokalne.

– Po południu próba, zabieramy się do pracy.

– Z przyjemnością, aczkolwiek to dla mnie wyzwanie.

– Dasz radę, teksty piosenek będą zaczątkiem twojej nauki języka polskiego, a jak cię znam, z tańcem nie będzie kłopotu. Po prostu przebrana za nimfę wodną będziesz improwizować w tle.

Próby odbywały się każdego popołudnia i trwały do nocy. I tak przez półtora tygodnia.

Uroczystość udała się nadzwyczajnie. Tuż po przemówieniach co prawda spadł rzęsisty deszcz, ale okazał się na tyle gwałtowny, co krótkotrwały i tylko na parę minut zakłócił świętowanie. Tłumy mieszkańców i przybyszów bawiły się do białego rana. Mireille spodobała się wszystkim, ale najbardziej była nią urzeczona przybyła z Białegostoku Eulalia Harczuk, i to nie tylko z racji jej talentu, lecz także i przede wszystkim z powodu zdumiewającego podobieństwa do jednego z rodzinnych portretów sprzed niemal półtora wieku.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nazajutrz po jubileuszu cała rodzina Nagłowskich i ich goście zasiedli na tarasie przy długim stole. Minęło już południe, a oni dopiero jedli śniadanie.

Maria i Eulalia Harczuk zbiegły ze schodów z wydrukiem kolorowego zdjęcia, nadesłanego właśnie pocztą elektroniczną z Białegostoku.

– To nie do wiary, nie do wiary! – mówiła podniecona Eulalia patrząc na Mireille. – Ona nie jest podobna do Zenobii, one są po prostu identyczne! Które to już pokolenie?

– Czwarte? Nie! Co też ja mówię, przecież piąte – entuzjazmowała się Maria – Zenobia Harczuk-Korolow, potem jej najmłodsza córka Galina Orłow, następnie Irmina Orłow Bergeronnette, jej córka Sophie de la Chapelle i wreszcie Mireille de la Chapelle. Tak. Piąte pokolenie.

I nie wierz tu człowieku w moc genów!

Kopia magicznego portretu wędrowała z rąk do rąk. Mireille i jej kuzynka sprzed wieków wyglądały zupełnie tak samo, nawet pieprzyk pod prawym okiem każdej z nich wyglądał identycznie, jak u drugiej. Tylko uczesanie i ubranie miały z dwóch różnych epok.

– Zadzwonię do Irminy – powiedziała Maria. – Nie tylko że odnalazłyśmy ślady jej babki, to jeszcze w Mireille ma jej żywy portret. To jakaś magia, istna magia!

Tymczasem Mireille patrząc na odbitkę portretu praprababci miała wrażenie, że przegląda się w lustrze. Od nadmiaru zdarzeń kręciło się jej w głowie, chwilami traciła poczucie rzeczywistości, zdawało się jej, że śni. Tysiące pytań kłębiło się w jej głowie: Jaka też ona była? Czy, jak ja, lubiła śpiewać? Czy była szczęśliwa?

*   *   *

– Zenusiu, prosiłam, żebyś nie biegała po ogrodzie bez rękawiczek. Opalone dłonie wyglądają nieelegancko – upominała ją matka. – Poza tym jesteś spóźniona, twój nauczyciel śpiewu czeka już od kwadransa.

– Ojej, przepraszam mamo, ale wiesz, te kremowe róże rozwinęły się właśnie z pąków, są prześliczne!

Dziewczyna, smukła i zwinna, podeszła do fortepianu, przy którym siedział jej sędziwy nauczyciel i wertował nuty. Dygnęła wdzięcznie, zdjęła kapelusik, zerknęła w lustro, przygładziła niesforne loki i już była gotowa do lekcji.

– Tylko kilka wprawek i bierzemy się za pieśni Brahmsa. W Baden-Baden, dokąd panie jadą, jest on otaczany kultem. Mieszkał tam i tworzył ponad dziewięć lat, aż do roku 1874. On i owdowiała Klara Schumann. Johannes Brahms bowiem opiekował się żoną zmarłego przyjaciela – słynnego kompozytora. A trzeba panience wiedzieć, że Klara Schumann to także kompozytorka i wybitna pianistka.

– To może tam uda mi się posłuchać ich muzyki?

– Bez wątpienia, drogie dziecko, bez wątpienia.

– A pieśni Brahmsa, które mi pan zostawił, prawie już umiem. Ćwiczyłam wczoraj i dziś przez cały ranek.

– Zobaczymy.

Matka wzięła robótkę i usiadła w fotelu w głębi salonu. Uczestniczyła w lekcjach nie tyle dla nadzoru, z obowiązku, co dla przyjemności. Jej najmłodsza latorośl obdarzona była prześlicznym głosem.

Ojciec Zenobii, Wiktor Harczuk, miał obok polskich i białoruskie korzenie, co nie przeszkadzało, że ramię w ramię z Polakami walczył w Powstaniu Styczniowym pamiętnego roku 1863. Oprócz prowadzenia majątku w Harcach sprawował też urząd sędziego. Jego małżonka, Aniela z Bogajewiczów, Polka z dziada pradziada, razem z francuską guwernantką czuwała nad edukacją trzech córek i właśnie za kilka dni miała z nimi wyjechać do wód w Badenii-Wirtembergii. Gorące źródła termalne Baden-Baden przynosiły ulgę jej obolałym kościom, a panienki znajdowały tam dobre towarzystwo i sporo atrakcji.

Dwie starsze panny miały już swoich adoratorów, bywały w towarzystwie, a niespełna siedemnastoletnia Zenobia nie myślała o niczym prócz muzyki, jej oddała całe swe serce.

*   *   *

Porucznik Lew Piotrowicz Korolow dopiero co ukończył studia w Piotrogrodzie i od jesieni miał objąć urząd posła carskiego w Białymstoku. Oficerowie Cara piastujący jakiekolwiek urzędy nie byli dobrze widziani pozostając w stanie kawalerskim. Wymagano od nich znamion stabilizacji i nie trzeba dodawać, że powinni byli mieć żony z dobrych, najlepiej szlacheckich domów.

Dwudziestopięcioletni, Lew Piotrowicz, syn generała Piotra Stiepanowicza Korolowa nie kwapił się bynajmniej do żeniaczki. Służba wojskowa też nie była jego marzeniem. Literatura, muzyka i inne sztuki piękne jak dotychczas pochłaniały go bez reszty. Był artystą i wyznawcą sztuki, ale jako syn emerytowanego generała sprawującego do niedawna nadzór nad wojskami krymskimi nie miał wyboru w planowaniu swojej przyszłości zawodowej. Jako jedyny potomek płci męskiej zmuszony był do kontynuowania tradycji rodzinnej.

Wszelkie aluzje dotyczące konieczności znalezienia posażnej, szlachetnie urodzonej panny, która godnie pełniłaby rolę połowicy carskiego posła, bardziej wprowadzały go w zakłopotanie, niż podniecały. Tego lata, jeszcze przed rozpoczęciem swojej misji, wraz z sędziwymi rodzicami miał jechać do Baden-Baden. Przypuszczał, że wynudzi się za wszystkie czasy, a tymczasem podróż ta zupełnie zmieniła jego życie i jak skonstatował później, została ukartowana przez przeznaczenie.

Zenobię zobaczył po raz pierwszy w neobarokowym teatrze, gdzie odbywał się koncert muzyki Brahmsa. Siedziała w otoczeniu nieco starszych od niej panienek i damy w średnim wieku. Podobieństwo kobiet świadczyło o pokrewieństwie. Zapewne matka z córkami – pomyślał.

Dziewczyny były eleganckie i urodziwe, ale to najmłodsza z nich przykuła jego uwagę. O ile starsze wydawały się znudzone, ona wyglądała na wielce zemocjonowaną. Przyglądała się muzykom, instrumentom, kręciła się na krześle i z niecierpliwością wypatrywała pojawienia się dyrygenta i skrzypka, bo popis Orkiestry Weimarskiej miał się rozpocząć słynnym już Koncertem skrzypcowym D-dur opus 77 mistrza Brahmsa.

Lew Piotrowicz sam był doskonałym skrzypkiem, ale możliwość posłuchania muzyków o sporej renomie była dla niego prawdziwym świętem. Jednocześnie nie mógł nie zwrócić uwagi na opisane przed chwilą damy, bo akurat siedziały w sąsiedniej loży, usytuowanej tak, że patrząc na scenę nie był w stanie ominąć ich wzrokiem.

Wreszcie muzycy przestali stroić instrumenty, dyrygent i skrzypek, wyfraczeni, w blasku świec spotęgowanym lustrami pojawili się na scenie. Powitano ich oklaskami, a potem zabrzmiały pierwsze tony koncertu.

Muzyka, gra świateł i wiotka sylwetka siedzącej przed nim dziewczyny stworzyły nastrój, któremu młodzieniec poddał się bez reszty. Słuchał i patrzył. Siedziała nie dalej niż na odległość ramion, odwrócona trois-quatre[5] do jego loży i do sceny. Widział jej błyszczące oczy, kosmyki jasnych wijących się włosów, wymykających się z upiętego na czubku głowy koka, smukłą szyję, a nade wszystko emocje, które malowały się na jej drobnej, misternie wyrzeźbionej twarzyczce.

Ani jedna nuta nie uszła jego uwagi, ale scaliły się one z czarownym obrazkiem, który go urzekał coraz bardziej. Słuchał i patrzył, patrzył i słuchał i w owym zasłuchaniu i zapatrzeniu zapamiętał się tak, że mimo woli ściągnął ją wzrokiem. Spojrzała na niego i zastygła w tym spojrzeniu.

W tym momencie jedna z sióstr zobaczyła wpatrzonego w Zenobię młodzieńca i chcąc jej na to zwrócić uwagę, kopnęła ją lekko w kostkę.

– Czemu mnie kopiesz, czemu mnie kopiesz? – wyszeptała somnambulicznie dziewczyna, nie odrywając oczu od młodzieńca.

Dwie starsze siostry zachichotały, a zawstydzeni bohaterowie urzeczenia spuścili oczy. Do końca koncertu nie przestawali zerkać na siebie ukradkiem.

Od tej pory co dnia widywali się niby przypadkiem. Lew Piotrowicz, ma się rozumieć, pomagał tym przypadkom ze wszystkich sił. A to przeciął im drogę w kilkukilometrowym parku zdrojowym w centrum miasta, gdy były na konnej przejażdżce, a to w pijalni wód Trinkhalle, koło ruin rzymskich łaźni, w kasynie, w Brahmshausie, wszędzie.

Aż wreszcie pewnego razu na promenadzie poniżej rynku Marketplatz ktoś ich sobie przedstawił. Oboje byli tak tym wydarzeniem przejęci, że po kilku dniach nie pamiętali, kto dokonał prezentacji i bardzo się tym ubawili.

Okazało się, że mają wspólne zainteresowania, pasje, z tą zauroczenia się sobą nawzajem na czele.

Pani Aniela widząc swoją najmłodszą pociechę w stanie pierwszej fascynacji zdecydowała się przerwać tę historię w zarodku i zabrała panienki do Paryża. Zenobia zrobiła się roztargniona i płaczliwa, wzdychała co chwilę, wciąż nieobecna duchem, często bywała w stosunku do sióstr i matki opryskliwa.

Kiedy wróciły do domu, ojciec zawiadomił je, że nowy carski poseł urządza bal, na który zaprasza wszystkich znacznych obywateli Białegostoku, zaś on jako sędzia nie ma prawa tego zaproszenia zignorować i będzie zmuszony tam przybyć z rodziną. Owym posłem okazał się nie kto inny, tylko Lew Piotrowicz Korolow, romantyczny wzdychacz Zenobii z Baden-Baden.

Odtąd pod pretekstem swoich autentycznych fascynacji muzycznych poseł carski pojawiał się na koncertach muzyki kameralnej organizowanych w Harcach, potem zaczął tam bywać i bez pretekstu.

To prawda, że był uroczym, dobrze wychowanym człowiekiem. Przystojny i pobłażliwy dla Polaków, zyskał sobie ogólną sympatię. Kiedy jednak zdeklarował się jako pretendent do ręki Zenobii, sędzia Wiktor Harczuk nie chciał tego przyjąć do wiadomości.

Dziewczyna popłakiwała, a ojciec był nieubłagany.

– Jakże to ja, powstaniec z 1863 roku, mam wydać córkę za zaborcę? Przecież to byłby przeklęty związek – powtarzał.

– Ja wiem, że sprawa jest wielce delikatna. Jako przedstawiciel Cara jestem dla państwa poza nawiasem. Ale serce nie sługa. Ja nie jestem zaborcą z wyboru – tłumaczył się Korolow. – Historia, polityka i powinności rodzinne wmanewrowały mnie w taką sytuację, takie mi wyznaczyły miejsce. Ale to nie znaczy, że nie potrafię kochać, czuć tak, jak pan, pańska żona czy ktokolwiek z Polaków. I sztukę, i uczucia mierzy się sercem, a serce to ja mam. I potrafię uszanować pańską córkę bardziej niż niejeden pana szanownego rodak.

– Może to wszystko prawda, młody człowieku, ale niczego panu nie ujmując, nie potrafię sobie wyobrazić Moskala jako mego zięcia. Może mnie pan skazać na zesłanie, a i tak w tej materii nic pan nie wskóra.

– Jaki tam ze mnie Moskal. Mój ojciec wywodzi się z Ukrainy a matka Podolanka toć prawie Polka.

Pewnie srogi tata postawiłby na swoim, gdyby nie załamał się całkowicie po nagłej śmierci żony. W kilka miesięcy poszedł zresztą w jej ślady.

Starsze siostry były już wtedy zamężne, a Zenobia z oporami, bo z oporami, ale powiedziała ukochanemu sakramentalne „tak”. Jej opory to były raczej skrupuły, że wychodzi za mąż bez błogosławieństwa i wbrew woli zmarłego ojczulka. Nie mogła też zapomnieć jego słów, że „byłby to przeklęty związek”. Pragnęła go jednak jak niczego innego na świecie i starała wymazać te słowa z pamięci.

Czasem wydawało się jej zresztą, iż upór ojcowski był pro forma, bo w gruncie rzeczy czuło się, że starszy pan szczerze lubił Lwa, cenił sobie rozmowy z nim, nawet z przekomarzania się z nim zdawał się czerpać przyjemność.

Czas pokazał, że lepszego zięcia nie mógłby sobie wymarzyć. Szczęśliwy związek Korolowów przypieczętowały cztery dorodne córki: Ksenia, Aniela, Wiera i Gala. Wszystkie przyszły na świat w Białymstoku, ale mieszkali potem i w Erenburgu, i w Jekaterynburgu, jak to rodzina wojskowego.

Rok 1908 był brzemienny w ważne wydarzenia dla rodziny Korolowów.

Kapitan Lew Piotrowicz został wreszcie zdymisjonowany i mógł odpocząć od uciążliwej dla niego służby wojskowej. Nastąpiło to w dzień po śmierci jego ojca, dziewięćdziesięcioletniego wówczas generała w stanie spoczynku, Piotra Stiepanowicza. Symbolika tych zdarzeń była poruszająca: umarł generał, a razem z nim marzenia o tym, by syn był żołnierzem. Lepszej pory na przejście w stan spoczynku dla Lwa Piotrowicza los nie mógł wybrać.

Niedługo po uroczystościach pogrzebowych sprzedał majątek ziemski rodziców i kupił pałacyk w starej dzielnicy Odessy, a pieniędzy zostało jeszcze na nabycie sporych udziałów w Instytucie Sztuki.

Tak więc wreszcie znaleźli szczęśliwą przystań w Odessie. Lew Piotrowicz mógł zająć się tym, co go interesowało naprawdę: muzyką i literaturą. W Instytucie Sztuki, którym administrował, uczył też gry na skrzypcach i historii muzyki.

Ich dom zawsze był pełen muzyki. Gdziekolwiek mieszkali w swojej poprzedniej wędrówce, organizowali wieczorki muzyczne, Zenobia grała na fortepianie, akompaniowała mężowi skrzypkowi i śpiewała nie gorzej niż niejedna zawodowa śpiewaczka. Nic dziwnego, że i córki poszły w ich ślady. Muzykowały od dzieciństwa. Dwie starsze ukończyły konserwatorium, Ksenia zapowiadała się na wybitną pianistkę, wszystkie były utalentowane muzycznie. Najmłodsza – Gala, urodzona w 1902 roku – była pupilką całej rodziny i guwernantek: Niemki Fredy Bormann i Francuzki Bernadetty Gautier. Ruchliwa jak żywe srebro, filigranowa, krucha, była także przedmiotem troski całej rodziny. Tym bardziej że potrzebowała jej, bo po kilku jej omdleniach lekarze orzekli, iż ma słabe serce. Z tego powodu musiała pożegnać się z lekcjami baletu, za którymi przepadała. Temperament jej wcale nie wskazywał, że coś jej dolega, była zawsze w ruchu. Ale trzeba było na nią dmuchać i chuchać i czyniono to z wielkim staraniem.

W Instytucie, którego dyrektorem był jej ojciec, Lew Piotrowicz, bardzo często wystawiano przedstawienia z udziałem dzieci i młodzieży i Gala była ich główną atrakcją.

Kiedy lekarz po kolejnym omdleniu Gali powiedział Korolowom o słabym sercu najmłodszej córki, Zenobia pierwszy raz od lat pomyślała o wyroku swego ojca, że jej małżeństwo miałoby być związkiem przeklętym.

– Zenoczka (tak ją Lew Piotrowicz nazywał), nie kuś losu! Najważniejsze, że wiemy, co jej dolega, i można będzie temu zaradzić. Gorzej byłoby, gdybyśmy nie wiedzieli, że coś jest nie tak, i nie uważali na nią, jak potrzeba. Zrobimy wszystko, żeby wzmocnić jej serduszko, a zresztą lekarz mówił, że może z tego wyrosnąć.

– Dałby Bóg – westchnęła Zenobia, starając się wyrzucić z pamięci niebaczne słowa krewkiego rodzica.

Po kilku latach zmora chorego serca Gali przestała nękać ich na co dzień. Dziewczyna otoczona szczególną troską, pozostająca pod stałą opieką lekarską zdawała się ze swej wady serca wyrastać.

Panienki w tamtych czasach w bardzo ograniczony sposób uczestniczyły w życiu dorosłych. Sprawy dotyczące polityki, konfliktów i wszystkiego co trudne, roztrząsano tylko w gronie ludzi dojrzałych, tak przynajmniej postępowano w domu Korolowów.

Owego pamiętnego dnia 1914 roku, gdy zabito arcyksięcia następcę tronu Austro-Węgier, po kolacji szybko odprawiono dziewczęta z guwernantkami od stołu i gospodarz domu powiedział do żony:

– Coś mi się zdaje, że ten mord będzie miał gorsze konsekwencje, niż można się spodziewać…

– Masz na myśli arcyksięcia Ferdynanda? A co może być gorszego od śmierci? Jemu już nic nie zaszkodzi ani nie pomoże.

– Jemu nie, ale innym – tak. Jako były wojskowy mam przeczucie, że świat nie przejdzie nad tym do porządku dziennego. Z tego musi wyniknąć coś niedobrego.

– Daj spokój, Liowa, nie bądź czarnowidzem. Sarajewo nie jest o krok od Odessy, nas to nie dotknie.

– Polityka zawsze mnie nużyła, ale od niej zależą losy świata, a przez to samo losy najbliższych. Nie da się od tego uciec.

Szczęśliwe i dostatnie życie przytłumiły w Zenobii pesymizm i instynkt samozachowawczy. Całe zło tego świata znajdowało się dla niej tysiące mil stąd, gdzieś na obrzeżach wyobraźni. Spojrzała z czułością na męża, pogłaskała go po policzku i powiedziała:

– Zawsze przychodzą ci czarne myśli do głowy, jak się przepracujesz. Powinieneś zacząć dbać o siebie, mógłbyś chociaż administrację szkoły scedować na Wasilkowa, on jest bystry w tej materii i uczciwy. Dziś jesteś pod wrażeniem śmierci tego całego arcyksięcia, jutro się z tym oswoisz, pojutrze o tym zapomnisz. Nie takie rzeczy się działy i świat się od tego nie zawalił. Arcyksięcia szkoda, niech odpoczywa w pokoju. Przekonasz się jednak, że nas to nie dotknie, bo i czemu miałoby być inaczej?

Najbliższe lata miały pokazać, jak bardzo się myliła.

[5] półprofilem

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Dziękuję pani za wszystko, w imieniu swoim i babci Irminy.

Mireille wychylona z okna wagonu kierowała te słowa do Eulalii Harczuk stojącej na peronie dworca w Białymstoku.

– Nie „pani”, tylko cioci, mała kuzyneczko.

– Rzeczywiście, pardon, ma tente[6].

– Do niebieskiej teczki włożyłam kopie korespondencji, która ocalała po twojej praprababci, Zenobii Harczuk-Korolow, z jej siostrami. Do czerwonej natomiast domniemane ich dzieje, które spróbowałam odtworzyć na podstawie listów i opowieści, jakie krążyły w rodzinie. Zostawisz wszystko u Marii, ona przetłumaczy to na francuski i wtedy wam prześle.

– Babcia będzie zachwycona.

– Pamiętaj o naszym zaproszeniu. Jeśli babcia Irmina przyjedzie do Polski, musi nas odwiedzić – mówiła Eulalia biegnąc za pociągiem, który właśnie ruszył.

Mireille stała przy oknie i kiwała ręką, póki postać odprowadzającej nie znikła jej z oczu. Po kilku godzinach Maria odebrała ją na dworcu w Warszawie.

Pełen wrażeń pobyt dziewczyny w Polsce dobiegał końca, nazajutrz miała odlecieć do Paryża. Po kolacji ona i Maria zamierzały jeszcze przejrzeć kopie listów rodziny Harczuków sprzed kilkudziesięciu lat, zagadały się jednak i zrobiło się na to za późno.

Następnego dnia, odprowadziwszy Mireille, prosto z lotniska Maria udała się w podróż nad jezioro. Zaraz po powrocie do leśnego domu zajrzała do niebieskiej teczki z kopiami korespondencji przodków swojej paryskiej przyjaciółki.

Sporo się tego uskładało. Wszystkie listy były napisane po polsku i trzeba przyznać Zenobii, że żyjąc z dala od Kraju nie zapomniała ani trochę ojczystej mowy. Prawie cała zawartość niebieskiej teczki wyszła spod jej pióra – to zrozumiałe, korespondencja zachowała się przecież u potomków jej sióstr. Ale były też listy od nich do niej, które w okresie burzy dziejowej wróciły, nie trafiając do adresatki.

Droga Zenusiu – pisała do siostry Łucja w ostatnim kwartale roku 1914. – A więc mamy wojnę. Jakaś Ty szczęśliwa mając tylko córki. Będą przy tobie, cokolwiek się stanie. Nasi synowie, zarówno Adaś jak i Łukasz, przedarli się do Krakowa i tam przystali do Legionów polskich. My z Bolesławem też jesteśmy w Królestwie, daleko od domu.

Spędzaliśmy lato u Anuli w Górkach pod Warszawą i tu nas ta cała zawierucha zastała. Nikt nie wie, czy mamy tu pozostać, czy szukać schronienia gdzie indziej.

Od kilku dni nie ma poczty. Wszystko, co do nas dociera, to pogłoski: a to o koalicji Europy przeciwko Niemcom, a to o drobnych utarczkach i wielkich oblężeniach, o tym, że ponoć zajęty Kalisz i Sosnowiec. Niestety, nie wiemy, dokąd doszli Niemcy, jak są daleko od nas. Niepokój tutaj przybiera już rozmiar paniki, zwłaszcza gdy słychać detonacje i huki, zdaje się nam, że walki się toczą o trzy mile stąd. Podobno wysadzili mosty pod Zegrzem. Jak wrócimy do domu i czy tam jest spokój, nie wiemy. Pociągi są tutaj teraz tylko dla wojska i rodzin wojskowych. Jeszcze ten strach o chłopców naszych.

Twoją troskę o zdrowie Gali podzielam, ale nie pochwalam trzymania dziewcząt, zwłaszcza starszych, z dala od tego wszystkiego, co niesie życie realne. Zwłaszcza w czasach, które nastały, panny nie mogą być chowane w puchu. Dla ich bezpieczeństwa powinny być świadome, co się dzieje na świecie. W ogóle mam wrażenie, że szczęśliwe życie u boku Twego dobrego Liowy zagłusza w Tobie instykta samozachowawcze. My tutaj inaczej podchodzimy do rzeczy. Wspomnij tylko ojczulka – bywał dla nas surowy, to prawda, ale życie pokazało, że lepiej nas do niego przygotować nie mógł… Ty, Zenusiu, byłaś jego oczkiem w głowie, zresztą przez wszystkich w rodzinie rozpieszczana jako najmłodsza, ale też los nie wystawiał Cię jak dotąd na próby. I oby tak zawsze było.

Najważniejsze, żeby ta wojna nie trwała zbyt długo i żebyśmy się w niej nie pogubili.

Całuję was wszystkich i niech Bóg ma was w swej pieczy.

Twoja siostra Łucja

Ps. Ile by czasu nie minęło, dla mnie zawsze będziesz, Zenusiu, moją małą siostrzyczką, którą nie raz i nie dwa na rękach nosiłam. Chcę, żebyś o tym pamiętała. Wiesz, ostatnio nękają mnie złe przeczucia. Wiem tyle, że w ciężkich czasach rodzina powinna być jak najbliżej siebie.

List ten, podobnie jak i dwa następne napisane przez Łucję, nie dotarł do Odessy. Natomiast ich autorka dopiero po wielu miesiącach wraz z mężem zdołała powrócić do domu w Harcach. Zastali tam wielkie spustoszenie i nieporządek po uderzeniu Państw Centralnych. Majątku nie udało się podźwignąć z ruiny. Sprzedawszy jego resztki małżonkowie zdecydowali się wyjechać. Nie otrzymawszy odpowiedzi od Zenobii z Odessy, przedarli się do Górek pod Warszawą, żeby połączyć się z rodziną najstarszej z sióstr Harczukównych.

*   *   *

Uciążliwości wojny nie od razu dotarły do Odessy, ale życie i tak z roku na rok stawało się i tam trudniejsze.

Zenobia bliska już pięćdziesiątki, matka dorosłych córek, wciąż była bardzo przystojna. „Poliaczka-krasawica” – tak mówiono o niej w mieście.

Z racji pozycji jej męża, Lwa Piotrowicza Korolowa, byli w Odessie powszechnie znani. Niepewne czasy stopniowo zrzucały na nich coraz więcej trosk i obowiązków. Korolowie stracili niemal połowę służby. Guwernantki, potrzebne już tylko Gali, najmłodszej z córek, uczennicy gimnazjum, pełniły też inne role – pomagały w kuchni i w sprzątaniu. Jednak ich także nie udało się długo utrzymać. Freda Bormann, córka osadników niemieckich, miała całą rodzinę na miejscu, ale musiała bez reszty poświęcić się chorym rodzicom… Bernadetta Gautier pracowała u Korolowów niemal do końca roku 1917, kiedy to na wieść o wybuchu rewolucji bolszewickiej postanowiła wrócić do Francji. Najmłodsza z latorośli Zenobii i Lwa Piotrowicza, Gala, miała już lat piętnaście i po francusku mówiła nie gorzej niż po polsku i rosyjsku.

Mimo wyjazdu guwernantek i niemal połowy służby obszerny ich dom bynajmniej nie opustoszał. Pełno w nim było nowych lokatorów.

Wraz z rozpoczęciem działań wojennych w sercach patriotów polskich na terenie całej Europy obudziła się nadzieja na ugranie przy tej okazji czegoś dla wyzwolenia kraju spod zaborów. Szukali oni możliwości formowania polskich oddziałów na obszarach, gdzie toczyły się boje, więc także na terenach carskiego imperium. Polskie oddziały tworzyły się w odległych miejscach od głównych ośrodków ich formowania, również na południu Rosji.

Na początku 1918 roku powstała w Tyflisie Polska Samodzielna Brygada. Składała się ona z Polaków służących w armii carskiej w tych regionach Rosji. Niestety, po zajęciu Gruzji przez Niemców dwudziestego szóstego czerwca 1918 roku Brygada została rozwiązana. Część jej oddziałów przypłynęła do Odessy, z nadzieją na przyłączenie się do oddziału kapitana Stanisława Skrzyńskiego.

Oddział pod jego dowództwem powstał w marcu 1918 roku. Składał się z dwóch batalionów strzelców, dwóch szwadronów jazdy, oddziału inżynieryjnego i innych drobnych jednostek, posiadał cztery działa i sześć samolotów. Jednakże wskutek nieprzyjaznej i nieprzejednanej postawy Austriaków został on szybko zdemobilizowany, podobnie jak inne polskie formacje, i już siedemnastego kwietnia dostał nakaz przemarszu w inne regiony. Kapitan Skrzyński nie chciał się z tym pogodzić. Przysłano więc do miasta oddział austriacko-węgierski z niedwuznacznym zamiarem użycia siły wobec Polaków. W tej sytuacji Skrzyński, uprzedzając uderzenie Węgrów, rozwiązał swoją formację. Broń przekazano Związkowi Wojskowych Polaków, a zdymisjonowani żołnierze w większości znaleźli schronienie w domach polskiej ludności Odessy.

Stąd wzięli się nowi lokatorzy domu Korolowów. Lew Piotrowicz, syn carskiego generała, pułkownik w stanie spoczynku, żonaty z Polką i przekonany pacyfista, zawsze sprzyjał rodakom swojej połowicy. Tak więc chętni do walki o wolną ojczyznę Polacy aż do inwazji bolszewickiej przebywali w ich domu.