Mabinogion. Prastare sagi walijskie - Nieznany - ebook

Mabinogion. Prastare sagi walijskie ebook

Nieznany

3,0

Opis

Niniejsza publikacja zawiera pełny tekst Mabinogionu - arcydzieła literatury celtyckiej. Mabinogion to cykl prastarych, średniowiecznych sag walijskich sięgających jednak w jeszcze głębszą przeszłość, bo aż do tradycji epoki żelaza. Domniemywa się wszakże, że zostały one spisane dopiero w latach 1000-1110. Tytuł temu zbiorowi nadała jego pierwsza tłumaczka na język angielski - lady Charlotte Guest w roku 1849 i jest on używany do dziś. W skład cyklu wchodzą: „Cztery gałęzie” Mabinogi [The Four Branches of the Mabinogi (Pedair Cainc y Mabinogi)] obejmujące opowiadania: Pwyll, książę Dyved [Pwyll Pendefig Dyved (Pwyll, Prince of Dyved)], Branwen, córka Llyra [Branwen Ferch Llŷr (Branwen, Daughter of Llŷr)], Manawyddan, syn Llyra [Manawydan Fab Llŷr (Manawyddan, son of Llŷr)], Math, syn Mathonwy’ego [Math Fab Mathonwy (Math, son of Mathonwy)].Druga grupa obejmuje legendy walijskie: Sen Macsena Wlediga [Breuddwyd Macsen Wledig (The Dream of Macsen Wledig)], Lludd i Llefelys [Lludd a Llefelys (Lludd and Llefelys)], Culhwch i Olwena [Culhwch ac Olwen (Culhwch and Olwen)], Sen Rhonabwy’ego [Breuddwyd Rhonabwy (The Dream of Rhonabwy)] i Taliesina [Hanes Taliesin (The Tale of Taliesin)]. I wreszcie mamy trzy romanse arturiańskie: Owain, lub Pani Źródła [Owain, neu Iarlles y Ffynnon (Owain, or the Lady of the Fountain)], Peredur, syn Efrawga [Peredur fab Efrog (Peredur, son of Efrawg)], Gereint i Enida [Geraint ac Enid (Geraint and Enid)].

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Mabinogion

prastare sagi walijskie

przełożyli: Andrzej Sarwa, Katarzyna Simonienko i Piotr Żyra

Armoryka

Sandomierz

Redaktor tomu: Joanna Sarwa 

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Podstawę przekładu stanowi angielskie tłumaczenie lady Charlotte Guest według edycji: THE MABINOGION, TRANSLATED FROM THE RED BOOK OF HERGEST BY LADY CHARLOTTE GUEST VOL. III. LONDON T. FISHER UNWIN 11 PATERNOSTER BUILDINGS MXCII Źródło tekstu: The Project Gutenberg eBook, The Mabinogion Vol. 3 (of 3), Edited by Owen M. Edwards, Translated by Charlotte Guest, http://www.gutenberg.org/wiki/Main_Page, licencja public domain. 

Na okładce użyto inicjałów Cadeaulx.ttf i Florimel.ttf, których autorem i właścicielem jest Dave Nalle, The Scriptorium, www.fontcraft.com - Cadeaulx.ttf and Florimel.ttf font copyright 2008 by The Scriptorium, all rights reserved Na okładce: Meno Mühlig (1823–1873), Holzsammlerin weist Ritter den Weg, licencja public domain, źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Meno_M%C3%BChlig_Holzsammlerin_weist_Ritter_den_Weg.jpg 

Copyright © 2013 by for the Polish translation by Andrzej Sarwa, Katarzyna Simonienko and Piotr Żyra Copyright © 2013 for the Polish edition by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

ISBN 978-83-7950-013-0

I. „Cztery gałęzie” Mabinogi Pwyll, książę Dyved

Książę Pwyll władał siedmioma częściami (części czyli cantrefs. Cantref - jednostka podziału administracyjnego średniowiecznej Walii – przyp. tłum.) krainy Dyved (Dyved lub Dyfed (Kingdom of Dyfed) - wczesnośredniowieczne królestwo celtyckie w południowo-zachodniej Walii – przyp. tłum.). Pewnego razu, gdy przebywał w swoim pałacu (według walijskiej terminologii, jest to pałac. W rzeczywistości jednak termin ów oznacza czasową siedzibę króla lub zarządcy (księcia) jednostki podziału terytorialnego, w którym przebywał jakiś czas tylko, bowiem walijscy władcy nie mieli stałych siedzib, a jedynie czasowe, w których się zatrzymywali podczas objeżdżania swoich ziem, gdy zbierali należne im daniny – przyp. tłum.) w Narberth (miejscowość, w której władca chętnie przebywał i gdzie znajdował się okazalsza jego siedziba – przyp. tłum.) naszła go ochota by udać się na polowanie. Miejsce, które wybrał zwało się Glyn Cuch. I zaraz tejże nocy wyruszył w drogę. Dotarłszy do Llwyn Diarwyd, zanocował tam, a o świcie zbliżywszy się do Glyn Cuch, spuścił psy w gęstwinę i zadął w róg ogłaszając początek polowania. Sam szparko rzucił się w ślad za psami, jego zaś towarzysze pozostali w tyle. Naraz usłyszał obok szczekania swego stada także szczekanie jakichś innych psów, dochodzące z oddali.

A gdy książę wyjechał na leśną polanę ujrzał tam cudzą sforę (psy takie często występują w folklorze brytyjskim jako uczestniczące w „Dzikim Łowie”, towarzysząc złym duchom widmowym myśliwym – przyp. tłum.), która goniła rosłego jelenia. Po środku zaś polany dopadła go i powaliła na ziemię. Dopiero wówczas Pwyll mógł dobrze przyjrzeć się owym psom, a podobnych do nich nie widział nigdy w życiu! Były one bowiem białe jak śnieg, i tylko ich uszy miały czerwoną barwę, a biel i czerwień oślepiająco lśniły i skrzyły się. Podjechał książę bliżej, odpędził psy od zwierza, przywołał własną sforę i pozwolił im się pożywić jelenim mięsem.

Gdy zaś karmił swoje psy, ujrzał pędzącego ku sobie jeźdźca na ogromnym jabłkowitym koniu, z myśliwskim rogiem na szyi, odzianego w myśliwski strój z szarej wełny. A jeździec zbliżywszy się przemówił:

- Panie! Wiem, kim jesteś, lecz cię nie powitam. 

- Cóż - odparł Pwyll - być może jesteś kimś aż tak znakomitym, że nie musisz tego robić.

- Rzeczywiście - powiedział ów - ale nie moja wysoka pozycja jest tego przyczyną.

- Cóż zatem, panie? - dopytywał się Pwyll. 

- Bóg widzi, że przyczyna tkwi w twojej nieuprzejmości i twoim braku ogłady!

- O jakiej nieuprzejmości mówisz, panie?

- Otóż, nigdy nie wiedziałem większej niegrzeczności - odparł - niż odegnać psy, które dopadły jelenia, i przypuścić do niego własną sforę, iżby ją nakarmić jego mięsem. Toż to szczyt nieuprzejmości i, chociaż - Bóg mi świadkiem - nie będę mścić się na tobie, to jednak wezmę od ciebie zadośćuczynienie warte stu takich jeleni.

- Panie - rzekł Pwyll - jeżeli cię obraziłem, zrekompensuję obrazę.

- Ale jakże zamierzasz ją zrekompensować? 

- Stosownie do twej godności, tyle że wpierw powinienem się dowiedzieć, kim jesteś.

- Jestem koronowanym władcą tej krainy. 

- Bądź zatem pozdrowiony, panie - powiedział Pwyll - lecz powiedz mi, jak się zwie twoje królestwo?

- Annwvyn (nazwa zaświatów, krainy umarłych w mitologii walijskiej, która z czasem, pod wpływem chrześcijaństwa, stała się określeniem piekła. Wcześniej wszakże zawsze była uważana za krainę szczęścia, rozkoszy oraz wiecznej młodości. Nie było tam chorób, ani głodu bowiem obfitowała we wszelaki pokarm. Wedle tradycji znajdowała się bardzo daleko na zachodzie. Uważano jednak że jeśli ktoś z żyjących by ją odnalazł, to mógłby do niej wejść – przyp. tłum.) - odpowiedział. - A jam jest Arawn (Arawn właśnie był władcą walijskich zaświatów, królestwa Annwvn – przyp. tłum.), król Annwvyn.

- Panie - zapytał Pwyll - jakże mogę zdobyć twą przyjaźń?

- Znam pewien sposób - odrzekł król na to. - Jest pewien mąż, którego królestwo znajduje się w konflikcie z moim królestwem, i który jest ustawicznie w stanie wojny z mną. To Havgan król Annwvyn. Ty zaś łatwo możesz uwolnić mnie od niego, a dokonawszy tego, przyjaźń mą zdobędziesz.

- Z radością owo uczynię - powiedział Pwyll - tylko powiedz mi jakże mam to zdziałać?

- Oto - rzekł - jak owo uczynisz: - Obdarzę cię swoją przyjaźnią i zabiorę do mojego pałacu w Annwvyn. Dam ci najpiękniejszą z kobiet, byś pokładał się z nią w łożnicy każdej nocy, i nadam ci mój wygląd i podobieństwo tak, że ani paź, ani rycerz, ani nikt z moich ludzi nie domyśli się, że to nie ja jestem. I trwać to będzie jeden rok i dzień (zwyczajowy termin walijskiego prawa, obowiązujący zwłaszcza przy zwrocie długu – przyp. tłum.), i wtedy spotkamy jeszcze raz na tym sam miejscu.

- Zgadzam się - rzekł Pwyll - lecz gdy będę tam mieszkał, jakże poznam tego, o którym tu mówisz?

- Za rok od dzisiejszego wieczora - odpowiedział - mam z nim umówione spotkanie u brodu. Stawisz się tam w mojej postaci, i jeden twój cios przerwie nić jego żywota. (Ofiary i inne obrzędy dokonywane były na granicach lasu, brodu, bądź zamieszkałego obszaru. Uważano bowiem, że zło w takich miejscach traci swą moc i łatwiej je pokonać – przyp. tłum.). A chociaż będzie cię prosił byś go uderzył raz drugi, czynić ci tego nie wolno, iżby on ciebie nie zgubił, bowiem gdy ja to zrobiłem, on następnego dnia znowu bił się ze mną.

- Dobrze - rzekł Pwyll - ale co będzie z moimi dobrami? Arawn odpowiedział:

- Uczynię tak, że ani mężczyzna, ani kobieta w twoich dobrach nie odróżnią mnie od ciebie, i zajmę twoje miejsce.

- Tedy udaję się w drogę - powiedział Pwyll. 

- Twoja droga będzie wolna, i nic ci nie przeszkodzi dotrzeć do Annwvyn, bowiem ja sam cię poprowadzę.

I powiódł go, aż dotarli do zamieszkałej okolicy, i do pałacu. 

- Spójrz - powiedział Arawn - oto pałac i królestwo twej podległe władzy. Udaj się tam, a wszyscy wezmą cię za mnie, a sam zobaczysz, co będziesz musiał czynić.

Zatem Pwyll wstąpił do pałacu, gdzie ujrzał sypialnie, i sale, i pokoje, wspaniale przybrane, jakich nigdy wcześniej nie oglądał. Wszedł do komnaty, a znajdujący się tam pazie i młodzieńcy wraz go powitali. Dwaj rycerze zzuli z niego myśliwskie ubranie i oblekli w suknię z wzorzystego jedwabiu, haftowaną srebrem i złotem. A gdy wszedł do sali, dostrzegł tam straże i świtę, najwspanialszą jaką kiedykolwiek widział, a z nimi królową, cudną damę w jedwabnym pozłocistym stroju. A skoro się obmyli, zasiedli do stołu. Po jednym jego boku spoczęła królowa, po drugim zaś lord pewien.

I zaczął rozmowę z królową, a z rozmowy owej mógł się przekonać że była najskromniejszą i najzacniejszą z dam jaką kiedykolwiek spotkał. I jedli oni, i pili, i śpiewali, i weselili się, a żaden pałac na ziemi nie mógł porównać się z tym, tak co do obfitości potraw, trunków, jak i drogocennych sprzętów. (Ten opis Annwvn bez wątpienia pochodzi z czasów przedchrześcijańskich – przyp. tłum.).

 Aż nadszedł czas by udać się na spoczynek, więc Pwyll poszedł spać z królową. Ale gdy weszli w łoże, odwrócił od niej twarz i odwrócił się tyłem do królowej, i aż do następnego dnia nie wyrzekł do niej ni słowa. Nazajutrz wszakże ponownie rozpoczęli czułą i wytworną rozmowę. I w każdą noc, do końca roku, Pwyll zachowywał się tak samo, jak za pierwszym razem.

Przeminął rok na polowaniach, pieśniach, ucztowaniu (słowo uczta oznaczała w Walii czas kiedy już skończono się posilać, a zaczynano pić, słuchając jednocześnie pieśni i ciekawych opowieści – przyp. tłum.) i dworskich zabawach, aż nastała noc, wyznaczona do bitwy. A o nocy owej wiedziano we wszystkich zakątkach królestwa, tak że kiedy udawał się na miejscu spotkania, poszła z nim cała jego szlachta. Podjechawszy do brodu, ujrzeli tam jeźdźca, który rzekł:

- Posłuchajcie, panowie! To spór między dwoma królami, o ziemię i o władzę, i tylko między nimi. Wy zatem trzymajcie się z boku oczekując na wynik starcia.

I starli się pośrodku brodu. A pierwszy cios tego, który był w postaci Arawna, raził Havgana w sam środek tarczy tak, iż rozpękła się na pół, a sam Havgan padł na ziemię, jego zaś noga zaplątała się w strzemię, i był on śmiertelne zraniony.

- O rycerzu! - zawołał Havgan. - Wszak nie postąpiłem względem ciebie szpetnie. Nie wiem, po co ci moja śmierć. Lecz na Boga - dokończ coś zaczął!

- Rycerzu - odparł ów na to - com ci uczynił, uczyniłem, wszakże zwróć się do swoich ludzi, bo ja cię dobić nie mogę.

- Och, moi wierni słudzy! - przemówił Havgan. - Porzućcie mnie. Nadeszła moja śmierć, i już dłużej nie mogę sprawować rządów nad wami.

- Mężowie! - ozwał się i ten, który miał postać Arawna. - Naradźcie się i powiedzcie, który z was będzie chciał mi służyć. 

- Panie - odrzekli - wszyscy tego chcemy, bowiem teraz w Annwvyn nie ma innego króla, prócz ciebie.

- Zatem - powiedział - tych, którzy przyjdą dobrowolnie, ja przyjmę łaskawie, zaś nieposłusznych siłą przymuszę by mi się podporządkowali.

Po czym odebrał przysięgę wierności od szlachty, i wszystko już następnego dnia znalazło się w jego władaniu. Następnie zaś dosiadł swego rumaka i udał się do Glyn Cuch.

A skoro tam przybył, spotkał się z królem Annwvyn, i obaj radzi byli siebie widzieć.

- O, zaiste - powiedział Arawn - Bóg ci odpłaci za przysługę, którąś mi wyświadczył, o czym już słyszałem. Wróć zatem do swych dóbr, i zobacz, com dla ciebie uczynił.

- Co byś nie zrobił - rzekł Pwyll - niech Bóg odpłaci i tobie.

Następnie zaś Arawn zwrócił Pwyllowi, księciu Dyved, jego wygląd i postać, sam odzyskał własne i udał się do swego pałacu w Annwvyn, gdzie rad był widzieć swoich dworzan, których nie oglądał czas długi. Oni zaś nie wiedzieli nic o jego nieobecności, dlatego na jego widok nie okazali większego zdziwienia niż zazwyczaj. Dzień minął im na weselu i zabawie. Arawn rozmawiał z żoną i swymi powiernikami. A kiedy czas snu zastąpił czas biesiady, udali się na spoczynek.

 Król legł na łożu, a żona przyszła do niego. Wprzódy z nią porozmawiał, a potem zażyli przyjemności. Kobieta, na którą nie zwracano uwagi przez cały rok zdziwiła się wielce:

- Ciekawie - myślała - z jego umysłem jest inaczej niż rok temu. Cóż to go dzisiaj zmusiło aby odmienić swój obyczaj?

I rozmyślała czas długi, on zaś przebudził się i ozwał do niej dwu i trzykrotnie, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zapytał tedy: 

- Czemuż to nie rozmawiasz ze mną?

- Panie - odparła - nie mogę od razu wygadać się za cały rok. 

- O czym ty mówisz? - zapytał on. - Wszak zawsze rozmawialiśmy.

- O, wstydzie! - zawołała. - Wszak rok upłynął do wczorajszego wieczora od chwili, jak kładliśmy się do łoża, i między nami nie było ani rozmów, ani niczego innego, a ty nawet nie zwróciłeś ku mnie swej twarzy. 

Król bardzo się zadziwił i pomyślał: 

- Boże, znalazłem jedynego człowieka, którego przyjaźń jest stała i niezachwiana. 

Potem zaś rzekł do żony: 

- Pani, nie wiń mnie. Lecz Bóg mi świadkiem, iż nie spałem z tobą w jednym łożu przez rok cały, aż do zeszłej nocy. 

I opowiedział jej całą historię. 

- Zaiste - powiedziała - wypróbowałeś przyjaciela i w bitwie, i w pokusie, i w uczciwości.

W tym samym zaś czasie Pwyll, książę Dyved, przybył do swych dóbr i zaczął wypytywać szlachciców o to, co się wydarzyło w ciągu ostatniego roku.

- O panie - odrzekli oni - twoja łaska nigdy jeszcze nie była tak wielka, a ty sam nigdy nie byłeś tak dobry dla swych sług, nigdy tak szczodrze nie rozdzielałeś darów, i twoja władza nigdy nie była sprawiedliwsza, niźli tego właśnie roku. 

Słysząc to Pwyll, opowiedział im o wszystkim. 

- Zaprawdę, panie - rzekli oni - trzeba dziękować Bogu za to, żeś zyskał takiego przyjaciela, i nie trzeba zmieniać ustanowionych przez niego porządków.

- Bóg widzi - odparł Pwyll - iż nie zamierzam ich zmieniać.

I od tego czasu władcy zacieśnili przyjaźń między sobą i posyłali sobie konie, i charty, i sokoły, i inne rzeczy, jeśli uznali że tym właśnie mogą sprawić sobie na wzajem przyjemność. A z tego powodu, że Pwyll mieszkał przez rok w Annwvyn, i władał tam tak udanie, połączył dwa królestwa w jeden dzień swym męstwem i odwagą, tak iż zaczęto go nazywać nie Pwyll, książę Dyved, lecz Pwyll, pan na Annwvyn.

Pewnego razu Pwyll przebywał w Narberth, w swej głównej siedzibie, gdzie przygotowano ucztę dla niego i jego druhów. Po posiłku Pwyll postanowił przespacerować się na szczyt wzgórza wznoszącego się ponad pałacem, które zwało się Gorsedd Narberth. (Właściwie powinno być nie wzgórze, a kopiec, czy też kurhan, na jakich zazwyczaj się gromadzono. Takie kopce często wiązały się z magią i czarami – przyp. tłum.).

- Panie - rzekł jeden z dworzan - wzgórze owo ma tę właściwość, że jeżeli ktoś ze szlachetnie urodzonych wejdzie na nie, nie zejdzie, nie będąc wpierw zraniony bądź uderzony, lub nie zobaczy tam jakichś czarów.

- Nie lękam się zranienia w takiej bliskości mego pałacu. Co zaś do czarów, to je z przyjemnością obejrzę - rzekł. - Pójdę i usiądę na szczycie tego wzgórza.

I wespół z dworzanami usiadł na pagórku. A siedząc tam, ujrzeli damę na przepięknym białym koniu, w lśniącej złotem szacie, która jechała drogą wiodącej ku wzgórzu. Koń zaś miał równe, nieśpieszne tempo.

- Panowie - zapytał Pwyll - czy któryś z was zna tę damę?

- Nikt, panie - odrzekli. 

- Niechże więc jeden z was pójdzie do niej dowiedzieć się kto ona zacz, powiedział.

Więc jeden z nich wstał i wyszedł na drogę, którą przejeżdżała, i puścił się za nią tak szybko, jak tylko mógł, lecz im szybciej biegł, tym bardziej oddalała się od niego. Stwierdziwszy zatem, że nie jest na siłach by ją dogonić, zawrócił do Pwylla i powiedział:

- Panie, nikt na całym świecie nie może dogonić jej na piechotę.

- Zatem - odrzekł Pwyll - czym prędzej udaj się do pałacu i wziąwszy najbardziej rączego rumaka i pojedź za nią.

Wziął więc takiego konia i rzucił się w pościg. Gdy zaś znalazł się na równej, otwartej przestrzeni, popędził rumaka, jednak im bardziej go poganiał, tym bardziej dama oddalała się od niego. Gdy wreszcie koń zesłabł i spowolnił swój krok, jeździec uznał, iż nie jest już w stanie jej dogonić. Wtenczas zawrócił ku miejscu, w którym przebywał Pwyll.

- O panie! - zawołał - na próżno gonić ową damę. Nie ma na świecie konia szybszego niż ten oto, a przecie nie mógł jej dogonić. 

Pwyll powiedział: 

- Zaiste, są to czary. Chodźcie, wrócimy się do pałacu.

Więc wrócili do pałacu i spędzili tam dzień, odpoczywając.

I nastał dzień następny, i nadszedł czas posiłku. Gdy zaś się posilili, Pwyll się ozwał:

- A teraz, tak jak to było wczoraj, udajmy się na szczyt wzgórza. Ty zaś - rzekł jednemu z dworzan - weź ze sobą najbardziej rączego rumaka.

I ów tak uczynił.

Potem wspięli się na wzgórze wraz z koniem a po krótkim czasie ujrzeli damę na tym samym koniu i w tym samym odzieniu, jadącą tą samą drogą.

- Patrzcie! - zakrzyknął Pwyll. - Dama nadjeżdża konno! Bądź gotowy, młodzieńcze - zwrócił się do dworzanina - by dowiedzieć się kto ona. 

- Panie, chętnie to uczynię - odpowiedział chłopak.

A gdy dama zbliżyła się do nich, młodzieniec podbiegł do wierzchowca, lecz nim wskoczył na siodło, przejechała obok i między nimi zrobiła się spora odległość. I dama poruszała się z taką samą prędkością, jak minionego dnia. Póki koń młodzieńca szedł stępa, zbliżał się do niej, ale gdy tylko popędził rumaka, oddaliła się tak bardzo, że ledwo mógł ją dojrzeć. A im bardziej poganiał konia, tym bardziej się oddalała, mimo iż jej koń wciąż szedł równo wolnym krokiem. Gdy się zatem ostatecznie przekonał, że nie może jej dopędzić, powrócił tam, gdzie przebywał Pwyll. 

- Panie - rzekł - sam widzisz, iż mój koń nie jest w stanie jej dopędzić.

- Widzę - odparł Pwyll - że próżno któremuś z was próbować ją dogonić. Lecz Bóg mi świadkiem, że jedzie ona do kogoś w tej miejscowości, o ile tylko owa powolność pozwoli jej do niego dotrzeć. Wrócimy wszakże do pałacu.

Powróciwszy do komnat, spędzili resztę dnia na zabawie, potem zaś udali się na spoczynek.

Następny dzień mijał w taki sam sposób, jak dnie poprzednie, aż nastał czas obiadu. Gdy kończyli się posilać, Pwyll rzekł:

- Gdzież są ludzie, z którymi wczoraj i przedwczoraj byliśmy na wzgórzu?

- Tu jesteśmy, panie - opowiedzieli. 

- Pójdźmy zatem - rzekł - i usiądźmy na szczycie pagórka. - Ty zaś osiodłaj mego dzielnego konia - zwrócił się do koniuszego - i trzymaj go przy drodze, a weź też ze sobą moje ostrogi.

I sługa to zrobił. Oni zaś poszli i usiedli na wzgórzu, a niedługo potem ujrzeli damę na koniu poruszającym się wolnym krokiem.

- Młodzieńcze - powiedział Pwyll - widzę damę, więc czym prędzej przygotuj mi konia!

I dosiadł go, a gdy to uczynił, dama właśnie przejeżdżała obok. Popędził tedy za nią, i zdało mu się, iż rychło ją dogoni, lecz ona wciąż się znajdowała w tej samej odległości. Wtedy pozwolił zwierzęciu zwolnić kroku i... w tym samym momencie znalazł się obok niej.

- Dziewczyno! - zawołał Pwyll - w imię mężczyzny, którego kochasz najbardziej, poczekaj na mnie! 

- Zatrzymam się z przyjemnością - odparła - chociażby po to, by dać odpocząć wierzchowcowi. 

I zatrzymała się, i poczekała na niego, i uniosła zasłonę, za którą kryła twarz. I spojrzała nań przystępując do rozmowy.

- Panno - zapytał - skądeś ty i dokąd zmierzasz tą drogą?

- Jadę w pewnej swojej sprawie - odparła - a rada cię widzę. 

- I jam rad bardzo z twojego widoku - rzekł on, jednocześnie myśląc, jak szpetne są, w porównaniu z nieznajomą, wszystkie dziewczęta i kobiety, które wcześniej oglądał.

- Pani - rzekł - czy powiesz mi co to za sprawa?

- Mym najważniejszym celem - odparła - było odszukanie ciebie.

- Ach! I dla mnie - rzekł Pwyll - twoje pojawienie stało się czymś najważniejszym. Powiedzże mi, ktoś ty?

- Powiem ci, panie - odparła. - Jestem Rhiannon (jest ona jedną z głównych postaci Gałęzi Mabinogi. Ze względu na wiele „końskich” cech Riannon bywa łączona z celtycką boginią koni Eponą. Jej postać nawiązuje do tejże bogini, związanej tak z kultem konia, jak również z urodzajnością. Samą Riannon uważano także za czarodziejkę – przyp. tłum.), córka Hyfaidda Starego, i chciano mnie wydać za mąż wbrew mojej woli. (W średniowiecznej Walii kobietę za mąż wydawał jej najbliższy krewny z linii męskiej, ale mogła ona odmówić i wybrać sobie męża sama – przyp. tłum.). Wszakże nie zgodziłam się na to, bowiem ciebie jednego tylko kocham i cię nie opuszczę, jeżeli mi tego nie nakażesz. Oto przybyłam i czekam na twoją odpowiedź.

- Przysięgam przed Bogiem, oto ma odpowiedź - odparł Pwyll - gdybym mógł wybierać z wszystkich znakomitych dam i panien całego świata, ciebie jedną bym wybrał. 

- A zatem - powiedziała dziewczyna - jeżeli taka twoja wola, ożeń się ze mną, póki nie stałam się żoną innego. 

- Ożenię się z tobą możliwie najszybciej - powiedział Pwyll - skoro sobie tego tylko życzysz.

- Więc zapraszam cię za rok i dzień do pałacu mojego ojca, gdzie przygotuję uroczystość na twą cześć, z okazji twojego przybycia. 

- Dobrze - odparł. - Przybędę i ożenię się z tobą. 

- Panie - powiedziała - bądź zdrów i pamiętaj o swej obietnicy. A teraz muszę cię już opuścić.

Rozstali się zatem i Pwyll wrócił do swych towarzyszy. A na wszystkie pytania dotyczące jego spotkania z damą nie chciał odpowiadać i zmienił temat rozmowy.

Gdy minął rok, nastał termin wyznaczonego przez dziewczynę spotkania. Wyekwipował on tedy stu rycerzy i udał się z nimi do pałacu Hyfaidda Starego. A skoro się tam pojawił, zapanowała radość z powodu jego przybycia, i zebrał się lud, i weselono się. A wszystkie zasoby pałacu mu oddano, by rozporządzał nimi wedle własnej woli. Przygotowano też salę, i biesiadnicy usiedli za stołami: Hyfaidd Stary na głównym miejscu, mając po jednej stronie Pwylla, po drugiej zaś Rhiannon, inni zasię zajęli miejsca wedle swej godności i znaczenia.

I jedli oni, i weselili się, i rozmawiali, aż przy końcu uczty ujrzeli wysokiego jasnowłosego młodzieńca szlachetnego rodu w jedwabnym stroju, haftowanym srebrem. A wchodząc na salę przywitał Pwylla i tych, którzy z nim siedzieli.

- Łaska Boska z tobą, przyjacielu - powiedział Pwyll - wejdź i usiądź. 

- Nie, nie mogę - odparł ów - bowiem przyszedłem tutaj w pewnej sprawie. 

- Mów zatem - rzekł Pwyll. 

- Panie - ciągnął młodzieniec - chcę się zwrócić do ciebie z prośbą.

- Przysięgam więc, że jaka by ona nie była, spełnię ją, jeżeli tylko będzie w mojej mocy, iżby owo uczynić! 

- O! - krzyknęła Rhiannon - czemuś dał tę obietnicę?!

- Właśnie. Dał ją, o pani, i wszyscy mogą to poświadczyć - zauważył młodzieniec. 

- Mój przyjacielu - zapytał Pwyll - jakaż jest zatem twoja prośba? 

- Dama, którą kocham, winna dzisiaj zostać moją żoną, więc ciebie proszę byś urządzić tu przyjęcie weselne. 

Ale Pwyll milczał, bo nie wiedział co ma na to odrzec. 

- Milcz, milcz - krzyknęła Rhiannon - jeszcze nikt z ludzi nie okazał się tak bezrozumny, jak ty. 

- Pani - rzekł - nie wiedziałem kim jest ów człowiek. 

- A jest on tym właśnie, który domagał się mej ręki wbrew mojej woli - powiedziała - To Gwawl, syn Cluda, bogaty gospodarz, właściciel stad licznych i gruntów. Ale po tym coś obiecał, nie oddać mu mnie, będzie dla cię hańbą. 

- Pani - odparł - nigdy tego nie uczynię, bowiem nie wiedziałem, o co on poprosi. 

- Oddaj mu mnie - rzekła dziewczyna - a ja zrobię tak, iż nigdy mnie nie posiądzie. 

- Jakże to uczynisz? - zapytał Pwyll. 

- Posłuchaj. Dam ci nieduży worek. Strzeż go niczym oka w głowie. Gwawl prosi cię o ucztę, lecz ty mu odpowiedz, iż to nie w twej mocy, i że to ja tę ucztę wydaję dla swych gości i dworzan. A dalej - to już moje zmartwienie - powiedziała. Obiecam mu wyjść za niego za rok i dzień. Ale pod koniec owego roku powinieneś tu przybyć z owym workiem, rycerzy zaś swych skrywszy uprzednio w ogrodzie. Skoro zacznie się uczta, wejdź w odzieży żebraka, z workiem w dłoniach i poproś aby ci go napełniono jadłem. Ja zaś - ciągnęła - zrobię tak, że wszelkie jadło i napój jakie znajdują się w siedmiu krainach nie zapełnią worka. A gdy on ciebie zapyta, czy już się aby worek nie zapełnił, odpowiesz, że on się nie napełni, póki mąż znakomity i bogaty nie stanie na nim i nie udepcze jadła nogami. A gdy on tam stanie, szybko unieś worek, a on wpadnie do niego wraz z głową. Gdy zaś tylko znajdzie się w worku, zatrąb w róg, przywołując swoich rycerzy.

- Panie - powiedział Gwawl - już dość długo czekam byś odpowiedział na mą prośbę. 

- Mimo i prosiłeś o bardzo wiele - odparł Pwyll - otrzymasz wszystko to, co ode mnie zależy. 

- Mój przyjacielu - ozwała się Rhiannon - tę ucztę wydaję na cześć gości z Dyved i dla moich dworzan, dlatego nie mogę poświęcić jej tobie. Wszakże za rok i dzień będzie uczta dla ciebie, i wtedy zostanę twoją żoną. (Walijski ślub sprowadzał się do weselnej uczty, urządzanej dla członków rodów narzeczonego i narzeczonej. Po uczcie byli już małżeństwem i szli razem do łożnicy – przyp. tłum.).

Wtenczas Gwawl odjechał do swych dóbr, zaś Pwyll powrócił do Dyved. 

I przeszedł rok, i nastał czas, by wyprawić ucztę w pałacu Hyfaidda Starego. A Gwawl, syn Cluda, zjawił się na tym święcie, które wyprawiono na jego cześć, i wszedł do pałacu, a wszyscy uradowali się z jego przybycia. A Pwyll, władca Annwvyn, ukrywał się w ogrodzie z setką rycerzy, tak jak poradziła mu Rhiannon, i oczywiście miał ze sobą cudowny worek. Przyodział się też w stare łachmany, a na nogi wzuł grube drewniane chodaki. Skoro rozpoczęła się uczta, wszedł na salę biesiadną, a wchodząc powitał Gwawla, syna Cluda, i wszystkich siedzących wraz z nim - mężczyzn i kobiety.

- Niech cię Bóg wspomaga, wędrowcze - tymi słowy Gwawl odpowiedział na powitanie. - Czego chcesz? 

- Panie - odparł Pwyll - tym samym niech ci Bóg odpłaci. Mam do ciebie prośbę. 

- Jakąż to? - zapytał Gwawl - jeżeli to prośba sensowna, z radością ją spełnię. 

- Ach, panie! Proszę o niewiele - powiedział Pwyll - napełnij ten mały worek jedzeniem. 

- Istotnie, to skromna prośba - odparł - dlatego ją spełnię. Dajcież mu jedzenia! - nakazał.

I weszli liczni słudzy i zabrali się za napełnianie worka, wszelako, ile by tam ani kładli, worek się nie zapełniał!

- Przyjacielu - zapytał Gwawl - czy twój worek jeszcze nie jest pełny? (Czarodziejski worek, popularny w walijskim folklorze, pokrewny jest czarodziejskiemu kotłowi, z którego karmią się dusze zmarłych w świecie pozagrobowym – przyp. tłum.).

- Klnę się Bogiem, że nic go nie napełni, czego by weń nie wkładać - rzekł Pwyll - póki właściciel licznych ziem i bogactw nie stanie na nim i nie udepcze zawartości nogami.

- O mój przyjacielu! - zawołała Rhiannon. Gwawlu, synu Cluda - stańże czym prędzej na tym worku! 

Więc podniósł się on z miejsca i uczynił co mu dziewczyna kazała. Wtenczas Pwyll podniósł worek tak, że Gwawl zanurzył się w nim z głową, i szybko związał go rzemieniem, a uwięziwszy Gwawla zadął w róg. 

I oto do pałacu wbiegli jego ludzie, a pochwyciwszy tych, którzy byli z Gwawlem, wtrącili ich do lochu.

Pwyll zaś zrzucił brudne łachmany i stare chodaki, a gdy wchodzili jego dworzanie uderzali worek, pytając: 

- Kto tam? 

I odpowiadali: 

- Borsuk. 

I każdy z nich uderzył worek nogą lub kijem. Tak się zabawiali, każdy zaś z wchodzących pytał: 

- Cóż wy to robicie?

- Bawimy się w borsuka w worku - mówili.

W taki właśnie sposób powstała owa gra. (Gra w borsuka w worku, rozpowszechniona była w Średniowieczu w takim stopniu, że zaszła potrzeba by wymyślić jej pochodzenie – przyp. tłum.).

- Panie - ozwał się człowiek w worku - wysłuchaj mnie. Taka śmierć nie dla mnie. Nie chcę by mnie w tym worku zatłuczono. 

- Panie - dodał do tego Hyfaidd Stary - on słusznie mówi. Co prawda twoje prawo tego nie słuchać, wszakże nie zasługuje on na taką śmierć.

- Zatem - zapytał Pwyll - radźcie, co mam z nim uczynić? 

- Oto rada dla ciebie - rzekła Rhiannon - teraz powinieneś łaskawie owych próśb wysłuchać. Na razie jednak zostaw go tam gdzie jest, póki nie obieca zrezygnować ze swego zamiaru. I tej kary będzie dość dla niego. 

- Zrobię wszystko, o co poprosisz - powiedział człowiek w worku. 

- Zgadzam się z radami Hyfaidda i Rhiannon - rzekł Pwyll. 

- Tak, takie są właśnie nasze rady - przytaknął Hyfaidd. 

- Przyjmuję je - powiedział Pwyll. - Niechaj się więc znajdą jacyś poręczyciele. 

- My poświadczymy za niego - rzekł Hyfaidd - zanim nie zwolni się jego ludzie, by oni to uczynili.

I wtedy Gwawl wylazł z worka, a jego ludzi uwolniono. 

- Teraz od Gwawla potrzebuję pisemnej gwarancji (gwarancja była obowiązkiem w Walii po zawarciu umowy – przyp. tłum.) tego, o czym on wie - powiedział Hyfaidd. 

Gwawl więc podpisał i powiedział: 

- Teraz podpisz ty, panie. 

- Niech za mnie podpisze Rhiannon - odparł Pwyll. 

A poręczyciele zgodzili się na to.

I Gwawl rzekł: 

- Jestem ranny i otrzymałem wiele ciosów. Trzeba mi się obmyć, pozwólcie zatem że się oddalę. Zostawię wszakże tu swych ludzi, iżby to oni za mnie ponosili odpowiedzialność. 

- Zgoda - powiedział Pwyll - możesz odejść. 

I Gwawl udał się do swoich dóbr.

A ponieważ była przygotowana sala dla Pwylla, i jego ludzi, i dla mieszkańców pałacu, wszyscy siedli za stoły tak samo, jak siedzieli minionego roku. I jedli, i pili, i weselili się, a gdy nadszedł czas poszli spać. Pwyll zaś z Rhiannon, udali się na pokoje i przyjemnie, na miłości przepędzili noc.

A nazajutrz, o poranku, Rhiannon powiedziała:

- Panie, wstawaj i przyjm minstrelów i przychodzących z prośbami, i nie odmawiaj dzisiaj nikomu w swojej szczodrobliwości i hojności. 

Pwyll wstał tedy, i wysłuchał wszystkich próśb minstrelów, i obdarował każdego proszącego wedle jego pragnienia. A święto trwało, i nikomu nie odmówiono w nim udziału.

Kiedy zaś uroczystość się zakończyła, Pwyll rzekł do Hyfaidda: 

- Panie, z twojego pozwolenia jutro wrócę do Dyved.

- Dobrze - zgodził się Hyfaidd - lecz poczekaj trochę, a Rhiannon, przybędzie do ciebie. (Młoda żona po ślubie jeszcze przez rok pozostawała w domu rodziców i dopiero po tym okresie przenosiła się do domu męża – przyp. tłum.).

- Klnę się Bogiem - powiedział Pwyll - że pojedziemy razem.

- Chcesz tego, panie? - zapytał Hyfaidd. 

- Tak, Bóg mi świadkiem - odparł Pwyll.

I następnego dnia udali się oboje do Dyved i przybyli do Narberth, gdzie przygotowano już na ich cześć uroczystość. A wyszli im na spotkanie możni tego kraju. Rhiannon zaś nie pominęła żadnego mężczyzny, ani żadnej kobiety, obdarowując ich bogatymi prezentami - bądź to pierścieniem, bądź bransoletą, lub naszyjnikiem. 

I pomyślnie rządzili oni krajem przez ten rok i przez rok następy.

A na trzeci rok możni tego kraju posmutnieli, widząc człowieka ukochanego przez nich, swojego pana i rodzonego brata, pozbawionego potomka i spadkobiercy. Poprosili więc go o spotkanie i zeszli się razem w miejscu, które się zwie Precelli w Dyved.

- Panie - rzekli oni - widzimy, że lat ci przybywa, i smucimy się, widząc, że żona nie dała ci potomka. Weź więc inną żonę, z którą będziesz mógł mieć dzieci. Być może, tobie dobrze jest tak jak teraz, wszakże my się na to nie zgadzamy. (Według walijskiego prawa, jeśli żona króla była bezpłodna, miał on obowiązek poślubić inną kobietę – przyp. tłum.).

- Lecz - odparł Pwyll - jesteśmy razem niezbyt długo przecież i wszystko jeszcze może się zdarzyć! Poczekajcie do końca roku, a jeżeli za rok nic się nie zmieni, pójdę za waszą radą. 

I ostatecznie taki termin ustalili.

Lecz nawet ten czas nie minął, jak narodził się syn. Przyszedł on na świat w Narberth, i tejże nocy posłano po niańki, by doglądały i matki i dziecięcia. Niańki zaś spały obok matki chłopczyka, Rhiannon, a w komnatach było ich sześć. Do północy czuwały, lecz później zmorzył je sen, a obudziło dopiero pianie koguta. Gdy zaś spojrzały tam, gdzie zostawiły niemowlę, spostrzegły że znikło. 

- Och! - wykrzyknęła jedna z nianiek - niemowlę zginęło! 

- Rzeczywiście - powiedziała inna - a my nie unikniemy płonącego stosu albo miecza. 

- Ach! - zawołała trzecia - Któż nam podpowie, co nam trzeba czynić? 

Naraz jedna z nich ozwała się w te słowa: 

- Ja mam dobrą radę. 

- Jakąż to? - zapytały inne. 

- Jest tu suka ze szczeniętami - ciągnęła. - Zabijemy jedno z psiąt i wysmarujemy krwią twarz i ręce Rhiannon, a obok niej położymy kości, że to niby ona sam rozerwała własne dziecię. A nie będzie mogła zaprzeczyć, gdy w sześć o tym zaświadczymy. 

I tak właśnie postąpiły.

Nastał dzień i Rhiannon się obudziła. 

- Niańki - zapytała - gdzie mój chłopczyk? 

- Pani - odparły - nie pytaj o swego synka. Nie osiągnęłyśmy niczego, prócz ran i obrażeń, walcząc z tobą, bo nie ma kobiety silniejszej od ciebie, a nie udało się nam ciebie przemóc. Własnymi rekami zabiłaś swojego syna - oto jego krew. 

- O nieszczęsne stworzenia! - wykrzyknęła Rhiannon - Bóg, który wie wszystko, wie i to, iż kłamiecie. Jeśli się czegoś boicie, przysięgam że będę was bronić!

- Rzeczywiście - odparły one na to - nikomu nie pozwolimy wyrządzić nam krzywdy. 

- Wszak prawda nie przysporzy wam zła! - zawołała.

Lecz na wszystkie jej słowa, rozsądne lub pełne żałości, one miały tylko tę jedną odpowiedź.

Obudził się i Pwyll, władca Annwvyn, obudzili się także jego rycerze i dworzanie. I nie można już było zataić tego co się wydarzyło. Wieść o tragedii rozniosła się po kraju, a wszyscy ludzie o niej usłyszeli. A zebrawszy się udali na spotkanie z Pwyllem, żądając, iżby porzucił żonę z powodu jej straszliwego okrucieństwa. Lecz Pwyll im odpowiedział:

- Nie możecie wymuszać na mnie rozwodu z nią z powodu braku potomstwa! Wszak wiemy, że miała dziecko, więc się z nią rozwieść nie mogę. Jednakowoż zaś, jeśli popełniła przestępstwo, niech w zamian podejmie pokutę. (Król wszedł w konflikt z rodem, ale formalnie ma on rację, ponieważ postępek Riannon przewiduje określoną prawem karę, lecz nie rozwód – przyp. tłum.).

Zawołano więc nauczycieli i mędrców, bowiem Rhiannon, wolała ponieść karę, niż wchodzić w spór z niańkami. I przyjęła to, co jej wyznaczyli. A wyznaczona kara była taka, że przez siedem lat nie mogła opuścić pałacu w Narberth, i codziennie miała siedzieć obok kamiennego głazu, który leżał u wrót, i miała opowiadać swą historię wszystkim wchodzącym, którzy jeszcze jej nie słyszeli i proponować wszystkim, ktokolwiek by zechciał, że poniesie go do pałacu na własnych plecach. Wszakże nikt nie godził się iżby to czyniła. I tak przeszła reszta tego roku.

 W owym też czasie żył pewien pan, Teyrnon Twryf Liant, lord na Gwent-Ys-Coed, a był on najlepszym człowiekiem na świecie! W swoim domu miał on piękną klacz, a piękniejszych od niej - ogiera czy klaczy - nie było w całym królestwie. Każdego roku, w pierwszy dzień maja źrebiła się ona, lecz źrebięta zawsze gdzieś przepadały, i nikt nie wiedział co się z nimi działo. Aż pewnego razu Teyrnon powiedział swojej żonie:

- Pani, nie wiedzie się nam ze źrebiętami od naszej klaczy! 

- Ale cóż tu można zrobić? - zapytała żona. 

- Dzisiaj jest wigilia pierwszego maja (chodzi o noc z 30 kwietnia na 1 maja, w którą przypada owa wigilia przed jednym z najważniejszych świąt pogańskich kojarzonych u Celtów z solarnym bogiem Beli (in. Belenusem, czyli „Lśniącym”). Noc ta była czasem złych duchów i ciemnych mocy. Natomiast w samo święto, zwane Beltaine, czyli „Ogień Bela” rozpalano ognie, które miały według wierzeń moc oczyszczającą z wszelkiego zła i w praktykowanych obrzędach rytualnie oczyszczano nimi m.in. bydło udające się na pastwiska – przyp. tłum.) - odparł - i przysięgam przed Bogiem, że dowiem się, gdzie się podziewają moje źrebaki!

Rozkazał wprowadzić klacz do domu, a sam się uzbroił oczekując nocy. A w nocy klacz urodziła duże i ładne źrebię, które zaraz podniosło się na nogi. Teyrnon spojrzał i zachwycił się jego urodą! Aż tu nagle posłyszał szum wielki, i jednocześnie ogromna szponiasta łapa wsunęła się przez okno i schwyciła źrebię za grzywę. (Wyraźne nawiązanie do pozostałości pogańskiego kultu sił natury – przyp. tłum.). Wtedy Teyrnon uniósł miecz i z taką siłą uderzył w łapę, że jej część - od łokcia w dół - odpadła, i wraz ze źrebięciem osunęła się do jego stóp. 

I szum stał się jeszcze większy i wycie dziksze. Rozwarł drzwi czym prędzej i wybiegł na zewnątrz, lecz nie mógł dojrzeć co ów szum czyniło, a to z powodu nieprzeniknionych ciemności. W tejże jednak chwili uświadomił sobie, iż nie zamknął drzwi, więc pośpiesznie zawrócić. Naraz spostrzegł, a oto u wejścia leżało niemowlę w pieluszkach, zawinięte w płaszcz jedwabny. Podniósł niemowlę i zobaczył, że to chłopiec, i bardzo krzepki jak na swój wiek. Potem zamknął drzwi i wszedł do komnaty, w której znajdowała się jego żona. 

- Pani - zawołał od progu - czy śpisz?

- Nie, panie - odparła - spałam, lecz obudziłam się, gdy wszedłeś. 

- Spójrz, oto dziecię dla ciebie - powiedział - wszak nie masz własnego dziecięcia. 

I opowiedział jej całą historię. 

- Panie - zapytała - a w jaką szatę było owinięte to niemowlę? 

- W płaszcz jedwabny - odparł.

- Bez wątpienia jest on synem jakiegoś znakomitego człowieka - rzekła. - Posłuchaj zatem mój panie co wymyśliłam. Zwołam swoje przyjaciółki i w sekrecie im oznajmię, że jestem brzemienna.

- Dobrze, uczyń tak - zgodził się. 

I oni tak zrobili. A potem ochrzcili (dosłownie: „ochrzcili je ich chrztem” może oznaczać, że nie był to chrzest chrześcijański, a jakiś obrzęd pogański związany z nadaniem dziecku imienia – przyp. tłum.) dziecko nadając mu imię Gwri Złotowłosy, bowiem włosy na jego głowie lśniły niczym złoto.

Piastowali chłopczyka w domu, póki nie ukończył roku. A gdy miał rok umiał chodzić, i wyglądał na trzylatka, a nawet i na starszego, oceniając po wzroście i sile. Mając zaś dwa lata, wyglądał na sześć. Zaś w wieku lat czterech samodzielnie prowadzał konie do wodopoju.

- Panie - zapytała pewnego razu żona Teyrnona - a gdzież to źrebię, które uratowałeś w noc, w którą znalazłeś chłopaka?

- Oddałem je koniuchom - odpowiedział - ale każę rozejrzeć się za nim. 

- Czy nie byłoby dobrze, panie - ciągnęła dalej - oddać go chłopcu, wszak razem pojawili się w naszym domu? 

- Nie mam nic przeciw temu - zgodził się Teyrnon - jeśli tak radzisz, to podaruję je chłopakowi. 

- Panie - odparła na to - niech cię Bóg wynagrodzi!

I dał konia chłopcu, i przykazał koniuchom by nauczyli go na nim jeździć.

Ale właśnie wtedy usłyszał historię o Rhiannon, o jej zbrodni i karze. Teyrnon Twryf Liant uważnie wysłuchał owej opowieści, prosząc każdego, kto przychodził do jego domu, by wciąż od nowa opowiadał mu o smutnym losie nieszczęsnej pani.

Jednocześnie Teyrnon wiele rozmyślał, a przyglądając się chłopcu, zauważył, iż żaden z synów ludzi, których znał, nie jest tak podobny do ojca, jak ich chłopak był podobny do Pwylla, władcy Annwvyn. 

Pwylla znał zaś dobrze, ponieważ niegdyś był jego wasalem. I wtedy posmutniał, doszedłszy do przekonania, że trzyma u siebie dziecko innego człowieka. A pewnego razu powiedział żonie, że chłopak jest synem Pwylla, władcy Annwvyn, że to naganne trzymać go u siebie, kiedy taka szlachetna dama, jak Rhiannon, ponosi niesprawiedliwą karę. 

I żona Teyrnona zgodziła się, że powinni odesłać chłopaka Pwyllowi. 

- A tym, panie - rzekła - zdobędziemy trzy rzeczy: wdzięczność Rhiannon, za uwolnienie jej od kary, wdzięczność Pwylla za ratunek i wychowanie jego syna, i wreszcie, jeżeli chłopak wyrośnie na szlachetnego człowieka, nadal będzie naszym przybranym synem i zapewni nam spokojną starość.

Tak właśnie zdecydowali.

Zaraz następnego dnia Teyrnon wyjechał w towarzystwie dwóch konny, a czwartym był chłopak na podarowanym mu źrebcu. Skierowali się ku Narberth i w krótkim czasie tam dotarli. Wchodząc na podworzec, ujrzeli Rhiannon, siedzącą obok kamiennego głazu. Gdy zaś zrównali się z nią, ona rzekła: 

- Zatrzymajcie się panowie! Jednego z was muszę ponieść do pałacu na własnym grzbiecie, bo taka jest moja pokuta za zamordowanie własnego syna. 

- O dobra pani - odparł na to Teyrnon - myślę, nikt z nas nie pozwoli sobie na to by usiąść ci na plecach.

- Niechaj kto chce siada - ozwał się chłopak - przecież ja tego nie uczynię. 

- Na mą duszę - zawołał Teyrnon - nikt z nas nie zrobi czegoś podobnego!

I weszli do pałacu, i radowano się z ich przybycia. A szczęśliwie trafili na ucztę, wyprawioną na cześć Pwylla, który akurat powrócił z objazdu Dyved. (Król corocznie objeżdżał swoje włości, zbierając należną mu daninę – przyp. tłum.) Weszli na salę i obmyli się, Pwyll zaś powitał Teyrnona.

I wszyscy usiedli za stołem w takim porzadku: Teyrnon między Pwyllom i Rhiannon, a dwaj przyboczni Teyrnona obok Pwylla, chłopak zaś między nimi. Nasyciwszy się, nawiązali rozmowę, i Teyrnon opowiedział całą historię o klaczy i o chłopaku, i jak chłopak wychowywał się w jego domu, i jak on dowiedział się kim on jest.

- Spójrz, pani, oto twój syn - powiedział Teyrnon - a kobiety, które cię oskarżyły, winne są kłamstwa. Gdy usłyszałem o twoim nieszczęściu, zrobiło mi się ciężko i posmutniałem. Teraz wszakże nie wierzę, by choć jeden z obecnych nie uznał tego chłopca za syna Pwylla.

- Tak, to on - rzekli wszyscy. 

- Bóg widzi - powiedziała Rhiannon - jeżeli tak właśnie jest, już więcej nie muszę się lękać. 

- Pani - ozwał się Pendaran Dyved (obok Pwylla mityczny przodek Dyveda – przyp. tłum.) - twój syn był ci udręką, dlatego należy nazwać go Pryderi (Pryderi - oznacza strapienie, troskę, ale także i trwogę – przyp. tłum.), syn Pwylla, władcy Annwvyn. 

- Poczekaj - powiedziała Rhiannon - być może, jego obecne imię jest lepsze. 

- A jakże go wołają? - zapytał Pendaran Dyved. 

- Gwri Złotowłosy - oto imię, które mu daliśmy - odpowiedział Teyrnon.

Pendaran Dyved przecząco pokręcił głową:

- Nie, niech jednak Pryderi będzie jego imieniem. 

- Myślę, że lepiej będzie - rzekł Pwyll - by chłopak nosił imię od słowa, które jego matka wymówiła, usłyszawszy o nim radosną wieść.

Tak oto zadecydowali.

- Teyrnonie - powiedział Pwyll - Bóg cię wynagrodzi za wychowanie tego chłopaka, a jeżeli wyrośnie na szlachetnego człowieka, bez wątpienia odpłaci ci dobrem za dobro.

- Panie - rzekł Teyrnon - nikt na świecie nie zatęskni za nim bardziej niźli moja żona, która go wyhodowała. Dobrze będzie, jeżeli zachowa w pamięci to, co dla niego zrobiliśmy.

- Przysięgam przed Bogiem - powiedział Pwyll - że pókim żyw, nie opuszczę ciebie i twoich ludzi. A póki żyje mój syn, sprawiedliwiej będzie by pomagał tobie, niźli mnie. A jeżeli zgodzisz się ty i ci z twoich ludzi, którzy się nim dotąd opiekowali, to oddam go na wychowanie Pendaranowi Dyvedowi.

- Dobra to myśl - powiedzieli wszyscy. I tak chłopaka oddano Pendaranowi Dyvedowi.

I Teyrnon Twryf Liant i jego przyboczni powrócili do swych ziem, otoczeni miłością i troskliwością. A kiedy Teyrnon odjeżdżał, zaproponowano mu wspaniałe klejnoty, i najlepsze konie, i rasowe psy, lecz on niczego nie wziął. 

I żyli odtąd w swych dobrach. 

A Pryderi, syn Pwylla, władcy Annwvyn, chował się i uczył, aż w końcu przeistoczył się pięknego młodzieńca, najzręczniejszego i najrozumniejszego pod każdym względem w całym królestwie.

Tak mijał rok za rokiem, aż nadszedł kres żywota Pwylla, władcy Annwvyn, i on umarł. I potem Pryderi chwalebnie władał siedmioma regionami Dyved, kochany przez poddanych i wszystkich wokoło. A następnie, gdy podbił i wziął we władanie trzy regiony z Ystrad Twyi (obecnie hrabstwo Carmarthen – przyp. tłum.) i cztery regiony z Ceredigion (obecnie hrabstwo Cardigan – przyp. tłum.), zaczęto je nazywać siedmioma regionami Seisyllwch.

Pryderi, syn Pwylla, władcy Annwvyn, rządził tymi ziemiami, zanim pomyślał o ożenku. I wziął on za żonę Cigfę, córkę Gwynn Gohoyw, syna Gloyw Wallt, syna Casnar Wledic z władców tej wyspy.

I tu się kończy pierwsza Gałąź Mabinogi.

Przełożył Andrzej Sarwa