Łzy nocy - Anna Rychter - ebook + książka

Łzy nocy ebook

Anna Rychter

2,7

Opis

Magiczne bransolety z czasów średniowiecza, zaginiona kuzynka, która odnajduje się w domu dawnego znajomego i Daniel, tajemniczy Ukrainiec, który… zginął kilka lat temu.

Rok 2014. W Chełmie trwają poszukiwania grobu zmarłego dokładnie 750 lat temu Daniela Romanowicza. Do międzynarodowej ekipy naukowców dołącza prof. Justyna
Jankowska-Meyer z Instytutu Archeologii w Warszawie oraz pochodzący z Ukrainy archeolog Daniel Waszczenko.

Kim naprawdę jest ten przystojny mężczyzna, intrygujący wytatuowaną na przedramieniu magiczną bransoletą Wikingów? Czy profesor Meyer, szanowana matka i żona, naukowiec o ustabilizowanej pozycji zawodowej poradzi sobie z eksplozją
niespodziewanego uczucia do tajemniczego Słowianina z Kijowa?

Jedno jest pewne. Już niedługo jej spokojne dotąd życie zmieni się nie do poznania…

Szanowana pani archeolog, zagadkowy mężczyzna, stare bransolety i nieprzewidywalna akcja, a wszystko to na tle burzliwej historii naszego kraju. Anna Rychter funduje fascynującą podróż tropami przodków i ścieżkami ludzkich pragnień. Piętrzące się tajemnice, miłość i śmierć. Jesteś gotowy na przejażdżkę wehikułem czasu? Wsiadaj!

Weronika Tomala, ktoczytaksiazki-zyjepodwojnie.blogspot.com

Anna Rychter swoją ciekawą powieścią o historii chełmskiej ziemi, okraszonej romansem, tajemnicami i królewskim skarbem, zapewnia moc wrażeń i głębokich przemyśleń. Ta książka zaskakuje i wciąga od pierwszej strony, a jej historyczna płaszczyzna intryguje przedstawionymi w fabule mrocznymi sekretami z przeszłości.

Wioleta Sadowska, www.subiektywnieoksiazkach.pl

Łzy nocy” to świetnie napisana i ciekawie skonstruowana wielowątkowa powieść, gdzie miłość i zdrada idą w parze, a przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszości i bezpośrednio wpływa na dalsze losy bohaterów.

Ania Ciesielska, markietanka-mojeksiazki.blogspot.com

Anna Rychter – z urodzenia chełmianka, z wykształcenia historyk, z zawodu bibliotekarz. Z sentymentem powraca do magicznych wspomnień związanych z Chełmem – miastem, w którym spędziła najpiękniejsze lata młodości. Autorka powieści: „Żyjąca w Polsce i inne stany nieważkości” (2010) oraz „Trener duszy” (2011). Od ponad dwudziestu lat mieszka i pracuje w Zamościu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (17 ocen)
1
2
7
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Autobus wlókł się niemiłosiernie, podrygując pękatym cielskiem na nierównej drodze. Na każdym przystanku ludzie mozolnie wsiadali i wysiadali, targając przed sobą opasłe bagaże. Powolna rotacja pasażerów dokonywała się cyklicznie, co kilka kilometrów. Zabłocony niebieski jelcz, zwany swojsko ogórkiem, był wypchany niemal po brzegi.

U sufitu, uczepione na metalowych pinezkach, dyndały na wszystkie strony proporczyki, siermiężnie reklamujące Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, Ligę Obrony Kraju, Ligę Ochrony Przyrody, Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i drużynę piłkarską Motor Lublin.

Tuż pod wąskim lusterkiem wstecznym kusiła jędrnymi piersiami roznegliżowana dziewczyna o skośnych oczach. Wycięte z kolorowego magazynu zdjęcie, odbite na miałkim papierze z makulatury, było zagięte na linii jej sterczących sutków, co dawało trójwymiarowe wrażenie, jakby dwie ciemne, pomarszczone rodzynki wystawały lubieżnie poza planszę fotosu, gotowe w każdej chwili, by ich skosztować.

Wzdłuż podstawy przedniej szyby wiła się zakurzona girlanda wypłowiałej, sztucznej winorośli, przetykana tu i ówdzie kępką zrudziałych, plastikowych borowików.

Grubawy kierowca w trudnym do określenia wieku, odgrodzony od podróżnych mocno przybrudzoną tekstylną ścianką z firmowym nadrukiem monopolisty transportowego, bez przerwy palił papierosa bez filtra, a jego łysiejąca głowa, z rozszerzającymi się aż na policzki „pekaesami”, kiwała się w rytm głośnego warkotu silnika. Kręcąc zamaszyście dużym kołem beżowej kierownicy, posłusznie zatrzymywał pojazd na każdym przystanku „na żądanie”. Beznamiętnym wzrokiem obrzucał tłoczących się przy drzwiach ludzi i zaraz potem, pełen groteskowej powagi, godnej kapitana radzieckiej rakiety kosmicznej, sprzedawał wąskie, podłużne bilety, z pietyzmem dziurkując je małymi metalowymi szczypczykami, które wyglądem przypominały dziadka do orzechów.

Po obsłużeniu kolejnej partii podróżnych, być może zgodnie z jakimś tajemniczym rytuałem najspokojniej w świecie dłubał w wielkim jak sina truskawka nosie, na zmianę zagłębiając szponiasty pazur małego palca u lewej ręki to w jednej, to w drugiej dziurce.

I nie przeszkadzało mu w tym ani gdakanie kur, wystających z ażurowych, sznurkowych siatek, ani gęganie gęsi, wysuwających na wszystkie strony syczące łepki, ani ciężki zaduch stęchlizny wiejskich domów, wnoszony do autobusu przez każdego z wsiadających.

Padający za oknem majowy deszcz sprawił, że zbyt ciepłe ubrania, nasiąknięte wilgotną wiosną 1976 roku, dopiero tu, w zamkniętym wnętrzu autobusu oddawały pełnię ciężkiej, esencjonalnej woni.

Pomiędzy ściśniętymi pasażerami, w niewielkiej ilości zagęszczonego powietrza wirowała kwaśna chmura skiśniętej serwatki, przepleciona zaduchem rozparzonych otrąb z osypką i drażniącą nozdrza spalenizną skwarek, wysmażonych na wiór ze zbyt mocno przyrumienioną na patelni cebulą.

W tej falującej zbieraninie ludzkich i zwierzęcych ciał, w rzędzie po prawej stronie autobusu, na przedostatnim, podwójnym siedzeniu, przy zaparowanym oknie zajmował miejsce Edmund Jankowski.

Niemodny, jednorzędowy garnitur z czarnej gabardyny, niebieska koszula non iron, wąski krawat w biało-czarną pepitkę, lekko pognieciony płaszcz z grafitowego ortalionu i czarne, sznurowane pantofle „na zmartwychwstanie”, pieczołowicie pokryte pastą erdal o zapachu gorzkich migdałów – wszystko to wyróżniało go spośród całej reszty podróżujących.

Starannie ogolony, z jednym małym zacięciem po brzytwie tuż nad górną wargą, skropiony obficie mdłym płynem ogórkowym, już od pewnego czasu niecierpliwie wiercił się na spękanym, twardym fotelu z granatowego skaju, co chwila wyglądając przez szybę, czy aby nie pora wstać i zacząć się przebijać przez tłum stojących ludzi, żeby nie przegapić celu podróży.

„Czego on ode mnie chce, ten Kornilczuk? Dlaczego tak mu zależało, żebym na pewno dzisiaj tam był? W dodatku wybrał sobie na spotkanie piątek – dzień targowy! Akurat wtedy każdy autobus pekaesu jest zapikowany ludźmi co do milimetra! – Jankowski odruchowo podciągnął pod szyję poluzowany węzeł szorstkiego krawata, głośno przełykając ciepłą ślinę. – Czemu sam nie chciał przyjechać do Zamościa, tylko zdecydował się na schadzkę w ruinach siedemnastowiecznego pałacu w Krupem, które straszą po drodze między Krasnymstawem a Chełmem? Co to za pieprzona konspiracja? Mam nadzieję, że coś ekstra, bo inaczej nie chcę go więcej widzieć! Ciekawe, czym się zajmuje teraz. Dolary? Bony? Złoto? Cholera… żeby nie było z tego jakichś kłopotów!”.

Edmund nie utrzymywał praktycznie żadnych kontaktów z Kornilczukiem, od kiedy szesnaście lat temu ożenił się i przeprowadził do Zamościa, a Czesiek pozostał w Chełmie. Gdy milicja zaczęła rozpytywać Jankowskiego o ich wspólne interesy, ten wolał zerwać zbyt śliską znajomość, w obawie, żeby nie zaczęły się jeszcze większe problemy niż te, których i tak jak dotąd mu nie brakowało.

Mimo tego przez pewien czas jego malutki sklepik ze starociami, wciśnięty głęboko w podwórze przy Zamenhoffa 30 w Zamościu, przynajmniej raz w tygodniu odwiedzali wścibscy faceci w przydługich płaszczach, zadający mnóstwo idiotycznych pytań.

To wystarczyło, żeby Jankowskiemu z tyłu głowy zapaliła się lampka ostrzegawcza: nie mógł pozwolić sobie na zwinięcie interesu, bo po śmierci żony było to dla niego i jego jedynej córeczki Justyny wyłączne źródło utrzymania.

Przecież raz już podpadł politycznie i to całkiem niedawno, gdy ucząc historii w niedalekiej zbiorczej szkole gminnej, mówił uczniom bez ogródek o sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 roku, politycznym przesiedlaniu „zabużniaków”, syberyjskich łagrach dla „piłsudczyków” i wielu innych, według ówczesnych władz „jednostronnie pojmowanych przez niego wydarzeniach”. Mimo nagabywań kuratora z wojewódzkiego Wydziału Oświaty, nie zgodził się podpisać „lojalki” i wstąpić do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ucinając półgodzinną, partyjną agitację nadętego aparatczyka jednym dobitnym zdaniem: „Wiary nie zmieniam nigdy!”.

Wtedy został po prostu wyrzucony z pracy, z wilczym biletem w jedną stronę.

A żyć przecież jakoś trzeba – był odpowiedzialny za swoje dziecko.

„Nie nakarmię mojej Justynki poglądami politycznymi, nie mogę się niepotrzebnie narażać…”. Jeszcze do wczoraj wydawało mu się, że nieodwołalnie zmądrzał, ale ta enigmatyczna depesza: „Najbliższy piątek o 11.00. Stary dom Pawła Orzechowskiego. Kierunek północ. Bądź na pewno. Ważne. Czesiek…” nadana z Chełma przez Kornilczuka była zapowiedzią jakichś niesamowitych wydarzeń. Tego właśnie Jankowski był najzupełniej pewien. Dlatego siedział teraz skurczony w tym cholernym autobusie jak marynowany śledź w śmierdzącej beczce.

Nigdy nie podobała mu się przebiegłość Cześka, jego brak skrupułów, drapieżna pazerność. Nielegalny handel dewizami, złotem i biżuterią nakręcał go jak sprężynę. Kiedy zwietrzył dobry interes, był skłonny układać się z samym diabłem, byle tylko zarobić: kupić, sprzedać, wymienić, potargować się, wcisnąć każdemu naiwnemu swoje racje.

Jankowski zawsze patrzył z niepokojem, jak na widok obcej waluty Kornilczukowi błyszczą niezdrowo jego rybie, wyblakłe oczy, jak celnie opluwa opuszki piegowatych palców u rąk, żeby dokładnie, bez żadnej pomyłki rozdzielić banknoty. Dolary oglądał uważnie pod światło, taksując zielonkawe banknoty pożądliwym wzrokiem, a monety wkładał do mięsistych ust, pomiędzy nadłamane prawe kły, i lubieżnie gryzł, przymykając jedno, prawie pozbawione rzęs oko. Cmokał przy tym z rozkoszą, jakby ssał mleczny sutek obfitości. Rzeczowy, zachłanny do bólu Czesław Kornilczuk bez sentymentów kręcił w Peerelu swój nielegalny biznes z każdym, kto tylko mógł mu coś zaoferować.

Edmund Jankowski był przy nim niepoprawnym idealistą, ostatnim nędznym romantykiem, parweniuszem prywatnego biznesu, który w zaciszu swojej odrapanej klitki w zabytkowej zamojskiej kamienicy całe dnie wpatrywał się z nabożną czułością w pojedyncze naczynia z przedwojennej porcelany, słuchał strzelistego requiem korników, zajadle drążących stare meble, dziurawą irchą delikatnie szlifował ostrza stępiałych bezczynnością szabel, wstydliwie przeglądał się w polerowanych zmechaconą flanelą sztućcach, często bezpowrotnie zdekompletowanych.

Jakże ciężko było mu pozbywać się tych eksponatów! Szybko nawiązywał z nimi jakąś niewytłumaczalną łączność; dotykał ich z namaszczeniem, wciągał w nozdrza woń przeszłości, pieścił uważnym wzrokiem, a kiedy już musiał któryś sprzedać, wierzył, że oto znalazł się godny kupiec, który na pewno stworzy mu dobry, bezpieczny dom, przedłużając sterany historią żywot.

Autobus sapnął i znowu się zatrzymał.

– Co to za miejscowość? – Zdezorientowany Edmund przerwał męczące rozmyślania, zwracając się z głośnym pytaniem do siedzącej obok kobiety we wzorzystej chustce na głowie.

– A, dzięki Bogu, będzie już Krupe… – Babina z pokaźną gradówką na powiece, zachłannymi kęsami pogryzająca długą bułkę-parówkę, upstrzoną po wierzchu sinawym makiem, była wyraźnie zdziwiona, że ktoś może nie rozpoznawać charakterystycznych dla tej okolicy ruin renesansowego pałacu Orzechowskich, którego rozpadające się ściany po lewej stronie jezdni upiornie wyzierały spomiędzy dziko rosnących drzew samosiejek.

Jankowski natychmiast zerwał się z miejsca i potrącając po kolei wszystkich stojących w przejściu ludzi, ruszył zdecydowanie ku przednim drzwiom autobusu. Musiał się spieszyć, bo ci, którzy jechali do Krupego, zdążyli już wysiąść, a rozgadany tłumek wsiadających napierał bezpardonowo do środka pojazdu.

Starsza, mocno otyła kobieta z westchnieniem niewysłowionej ulgi postawiła wiklinowy kosz pełen bieluteńkich jajek na przykrytej kraciastym kocem pagórkowatej obudowie silnika, wyrastającej pośrodku jelcza jak prehistoryczny kurhan, skutecznie uniemożliwiając Jankowskiemu wyjście z dusznego wnętrza.

– Przepraszam! Przepraszam! Jeszcze ja wysiadam! Przeprrraszam!!! – ocierał się szeleszczącym ortalionem o gęsi, kury, torby, kosze i siatki, uparcie sunąc w kierunku wyjścia.

– To gdzieś pan był, jak ludzie wysiadali? – Żylasty, bezzębny dziadek w przepoconej maciejówce na głowie, z dwiema sflaczałymi dętkami do roweru, zwisającymi smutno z prawego ramienia, bojowo tarasował przednie drzwi.

– Nie zdążyłem wyjść z końca autobusu… zagapiłem się… przepraszam… – Jankowski sam był zdziwiony, że bez cienia irytacji próbuje się usprawiedliwiać z faktu, iż przez ponad czterdzieści kilometrów zajmował miejsce siedzące w zatłoczonym pekaesie. – Uff! Wreszcie! – Pod metalowymi żabkami wyglansowanych na błysk pantofli zadudniły śliskie autobusowe schodki, okute na brzegach srebrzystą listwą, postrzępioną przez nogi przepływających w obie strony pasażerów. Powiew surowego chłodu targnął zmiętą połą skrzeczącego płaszcza i majowy deszcz, niczym prysznic, zbawiennie spadł na jego łysiejącą blond głowę i szczupłe ramiona.

Głucho klapnęły drzwi i autobus odjechał, pozostawiając za sobą czarną chmurę gryzących spalin.

Jankowski został zupełnie sam na poboczu jezdni. Z kieszeni prochowca wyjął paczkę sportów i zapałki. Mimo zziębniętych palców z wprawą uformował zbity pod papierkiem tytoń i włożył papierosa do ust. Pewnym ruchem czerknął zapałką o draskę, ale przy tej żabiej pogodzie nawet tak małe pudełko było wilgotne i nieprzyjemnie chłodne. Dwie zapałki złamał, dwie kolejne zgasły tuż po przeskoczeniu iskry. Dopiero piąta zajaśniała ciepło.

Zapalił papierosa i zaciągnął się smakiem ulubionego dymu.

„Gdzie ten cholerny Czesiek?”. Ciekawie rozejrzał się dookoła, z powrotem chowając do pudełka spaloną zapałkę.

Nigdzie nie było widać żywego ducha. Rzęsisty deszcz padał coraz mocniej, spłukując bujną zieleń drzew, szczelnie skrywających owiane mroczną sławą ruiny, które zdawały się niemo przywoływać go na drugą stronę jezdni.

Właściwie powinien przewidzieć, że kolejny dzień będzie lało tak wściekle, a tu na domiar złego akurat ostatnio gdzieś zgubiła się dziurawa czarna parasolka! Przypuszczalnie ostatniej niedzieli, po wieczornej mszy zostawił ją pod ławką w zamojskim kościele św. Katarzyny albo posiał ją jeszcze wcześniej, w sobotę, kiedy niebo zasnute było ołowianymi chmurami, a on rano wyszedł do kiosku Ruchu po papierosy i zagadał się na starówce ze znajomym nauczycielem historii z pierwszego ogólniaka. Mniejsza z tym, i tak nigdy nie lubił nosić parasola.

„A teraz szukaj wiatru w polu! – Całkiem niepotrzebnie robił sobie idiotyczne wyrzuty, przebiegając na ukos przez migoczący kałużami asfalt. – Czy on naprawdę nie mógł znaleźć jakiegoś bardziej cywilizowanego miejsca na to spotkanie? Przecież to dzikie uroczysko!”. Zaczynał trafiać go szlag, że w ogóle przystał na propozycję Kornilczuka.

Kiedy pod koniec XVI wieku zdeklarowany arianin Paweł Orzechowski, podkomorzy chełmski, wykupił wieś Krupe, wcześniej należącą do rodziny Krupskich, w jego głowie zakiełkował plan wybudowania tu obronnego dworu. Koncepcji tej, mającej na celu głównie obronę przed zapuszczającymi się coraz dalej zagonami tatarskimi, sprzyjało położenie geograficzne wsi: niedaleka odległość od Krasnegostawu i Chełma, fakt, że teren otoczony był wodą oraz bliskość możnego protektora w osobie hetmana Jana Zamoyskiego, budującego właśnie swoje miasto Zamość.

Już na początku XVII wieku stanął w Krupem okazały renesansowy zamek obronny, okolony pięknym parkiem, fosą i stawem. Systematycznie rozbudowywany obiekt obejmował zamek właściwy z pomieszczeniami mieszkalnymi i mały dziedziniec, obwarowany murem z bramą i sześcioboczną basteją. Zwieńczeniem murów były attyki i ozdobne gzymsy, a ściany pokrywało sgraffito z poplątanym motywem roślinnym.

I choć pokojowo nastawiony do świata właściciel nie cieszył się długo swoim dziełem, bo zmarł w roku 1612, to zamek w Krupem jeszcze wiele lat tętnił życiem towarzyskim, goszcząc w swoich progach licznych notabli ówczesnej Ziemi Chełmskiej.

Niestety, w 1648 roku kozackie watahy Chmielnickiego, a siedem lat później rozlewający po Rzeczpospolitej potop szwedzki, rozpoczęły nieuchronne dzieło jego zniszczenia. Piękna budowla szybko zaczęła chylić się ku upadkowi. Kolejni właściciele posiadłości – Rejowie – podjęli próbę wyremontowania pałacu, ale ich wysiłki nie dały oczekiwanego rezultatu. Przez następne wieki pozostałości zamku były częściowo rozbierane, a pozyskany materiał, rozwlekany po okolicy, służył do wznoszenia innych obiektów.

Ciężkie lata dwóch wojen światowych oraz niszczące działania samej natury doprowadziły pałac w Krupem do kompletnej ruiny. Dopiero całkiem niedawno, w latach sześćdziesiątych, udało się dokonać częściowej konserwacji murów i rekonstrukcji niektórych ubytków, czyniąc je bezpieczniejszymi dla zaglądających tu ciekawskich. A było ich wielu: zapuszczali się tutaj zarówno poszukiwacze skarbów, łowcy duchów, romantyczne pary zakochanych, jak i okoliczni mieszkańcy, którzy przychodzili, by pozbyć się niepotrzebnych rupieci.

Jak każdy zamek, ten w Krupem też słynął ze swoich duchów i legend. Jedna z nich mówiła, że w murach krupskiego zamku miał się ukrywać przed wymiarem sprawiedliwości największy ówczesny banita Samuel Zborowski. Wciąż znajdowali się tacy, co – chcąc uwiarygodnić tę historię – twierdzili, że rzekomo widzieli, jak ten największy w dziejach Polski renegat bezksiężycową nocą powracał z dna piekieł, próbując odkupić swoje winy.

Wśród oparów mgły unoszącej się nad pobliską rzeką, niedaleko murów zamkowych pojawiała się postać szlachcica w kontuszu. Zjawa w upiornym tańcu krążyła wokół ruin, jakby szukała drogi do podziemnego przejścia łączącego Krupe z nieistniejącym już zamkiem w Krasnymstawie. Mara bezszelestnie prześlizgiwała się pod ścianami, by wreszcie rozpłynąć się na ich tle…

„Od północnej strony? To chyba będzie ta ściana po prawej… albo nie… ta na wprost? – Zdezorientowany spojrzał błagalnie w niebo. – No, cholera, mógłby już ten Czesiek czekać na mnie, bo skoro wybrał takie miejsce, to musi dobrze je znać!”. Pod błyszczącymi butami Jankowskiego trzasnęły poczerniałe gałęzie.

Wokół pełno było mchu, który całymi płatami rozpościerał się w miejscu dawnego pałacowego dziedzińca. Wszędzie poniewierały się ułamki naczyń, resztki garnków, kawałki cegieł i jakieś papiery, zupełnie jakby miejscowa ludność chciała udowodnić tym ruinom, że czasy ich świetności minęły bezpowrotnie, a teraz, w Peerelu, można tu bezkarnie wyrzucać wszystkie śmieci.

Edmund nerwowo zerknął na zegarek. Na jego masywnym, niezawodnym poliocie dochodziła jedenasta. A więc był na miejscu spotkania nawet przed czasem!

„Może pekaes z Chełma spóźni się?”. Przemoczony i zziębnięty do szpiku kości był na siebie coraz bardziej wściekły, że dał się w to wszystko wciągnąć.

Lecz po chwili w głowie zaświtała uspokajająca myśl:

„Zaraz, zaraz! Kto jak kto, ale Kornilczuk – cinkciarz i podstarzały bananowy młodzieniec – na pewno ma już własny samochód, niekoniecznie na talony, jak reszta obywateli, i pewnie nie tłucze się po drogach zatłoczonymi środkami masowej komunikacji…”. Z lubością wciągnął ostatni, głęboki mach dymu i pstryknął doszczętnie wypalonym petem w bombardowane deszczem zarośla.

Postawił na sztorc wąski kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, jakby kilkucentymetrowy pasek materiału miał uchronić go przed zmoknięciem i uważnie spojrzał pod nogi.

„A to co? Ktoś wyrzucił takie dobre buty? – Tanecznym krokiem zgrabnie przeskoczył kupkę potłuczonej cegły. – Przecież to nowe, modne, zamszowe mokasyny… czyżby enerdowskie?”. Spojrzał zdziwiony na stojące prawie symetrycznie obok siebie wsuwane, ciemnobrązowe buty. Mechanicznie ruszył dalej, pchany niewidzialną siłą w kierunku rozsypującego się muru. Coś dużego, białego, pokrytego rozbryzganymi, czerwonymi cętkami przyciągnęło jego uwagę.

„Papier? Nie… to szmata jakaś… Czego ten deszcz tak ciągle pada?”. Jednym susem doskoczył do znaleziska.

„Jezus, Maria, Józefie Święty! To nie może być prawda!”. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo właśnie znalazł właściciela brunatnych mokasynów.

Pod zrujnowaną ścianą pałacu, wśród kłębiących się pędów dzikich malin, zaczepnych jeżyn i pogniecionych liści skórzastego łopianu leżał na wznak… Czesław Kornilczuk.

Miał szeroko otwarte, zmętnione niedawną śmiercią oczy i wyszczerzone w przeraźliwym grymasie zęby, którymi zwykł badać oryginalność kupowanych pokątnie monet. Dwurzędowy płaszcz z białej popeliny był rozpięty na całej długości, a na zielonym elastiku koszuli polo błyszcząca krew utworzyła w okolicy serca oślizłą, rdzawą plamę. Na widok nadchodzącej śmierci przerażony Czesiek musiał w panice uciekać od swego przeznaczenia i zahaczył o pień zwalonego drzewa, gubiąc nowiuteńkie buty.

Jankowski uklęknął przy leżącym Kornilczuku, łudząc się, że wyczuje jeszcze choć słaby puls albo jakieś inne oznaki życia. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wysupłał małe, okrągłe lusterko i przysunął je do grubych, posiniałych warg Cześka.

Mało znana amerykańska aktorka, starannie uczesana w niebotyczny kok z dopiętych włosów, frywolnie zerkała na niego z tylnej strony kieszonkowego zwierciadełka, pod naporem sztucznych rzęs mrużąc oczy egipskiej bogini Izydy, obrysowane grubą, diaboliczną kreską.

Niestety, po trwającej całą wieczność chwili na lustrzanym szkle wielkości plastra dużej pomarańczy oprócz kilku rozmytych kropli deszczu nie pojawił się żaden ślad oddechu.

„Nie… on na pewno nie żyje, nie będę go dotykał, mogę mieć tylko problemy… – Edmund cofnął rozdygotaną dłoń i szybko podniósł się z kolan. Powoli zaczynała mu wracać jasność myślenia. – Czyżby to był pospolity napad rabunkowy? Może ktoś go śledził od samego Chełma, a potem dopadł tu, w tej głuszy, i bez świadków załatwił?”. Spłoszonym wzrokiem obrzucił martwe ciało. Szybko jednak zmienił zdanie. Na prawej ręce Kornilczuka złociła się wielka omega z solidną bransoletą, natomiast przegub lewej ręki był od nadgarstka aż po palce brutalnie obdarty ze skóry.

„Zwykły rabuś wziąłby chyba ten zegarek, bo jest cholernie wiele wart, ale co wobec tego Kornilczuk miał na drugiej ręce? To było coś, co mu zabrano razem ze skórą…”. Jankowski drżącą ręką przeżegnał się nad zwłokami.

– Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie… Wybacz, Czesiu, nic nie mogę już dla ciebie zrobić, teraz muszę po prostu uciekać. Może jednak kiedyś wyjaśni się zagadka twojej śmierci? – powiedział na głos, pewien, że i tak nikt inny go tu nie usłyszy.

Potem zrobił błyskawiczny zwrot w tył i biegiem, potykając się o śmieci, gałęzie i czerepy naczyń, wypadł zdyszany wprost na srebrzącą się jezdnię.

Rzęsisty deszcz lał jak z cebra, dokładnie zacierając wszystkie ślady.

ROZDZIAŁ I

Justyna Jankowska-Meyer jest wyjątkowo zmęczona prowadzeniem auta. Chociaż bardzo lubi jeździć swoją kilkuletnią srebrną toyotą yaris i, jak na blondynkę za kółkiem, nawet całkiem nieźle jej to idzie, dzisiaj czuje dziwne rozkojarzenie i niepokój. Może to widok zaniedbanego grobu rodziców na zamojskim cmentarzu parafialnym wywarł na niej to przygnębiające wrażenie? Może ten okropny upał tak się daje we znaki? A może po prostu wiek robi swoje i jako kobieta po czterdziestce z długim ogonkiem powinna już trochę uważniej wsłuchiwać się w sygnały, które wysyła jej organizm?

Mimo wszystko jednak trzeba przyznać sprawiedliwie – na przekór upływającemu czasowi Justyna ma się świetnie: doskonała, wysportowana sylwetka, piękne półdługie blond włosy, modna biała bluzeczka, obcisłe liliowe dżinsy, delikatny makijaż i pogodne usposobienie składają się na silne zaprzeczenie jej metryki.

Wprawdzie za szpanerskimi okularami przeciwsłonecznymi już od dość dawna skrzętnie skrywa pierwsze kurze łapki rozsiane wokół niebiańsko błękitnych oczu, ale ona, w pełni świadoma swojego wdzięku i dojrzałej urody, bez kompleksów odwzajemnia ciepłym uśmiechem wszystkie komplementy i zaloty, nawet tych najmłodszych podrywaczy, spoglądających za nią tęsknym, samczym wzrokiem.

Bo Justyna może śmiało o sobie powiedzieć: szczęściara. Wzorowe małżeństwo z Jackiem Meyerem – lekarzem neurologiem z Warszawy, wspaniały jedynak Maciek – student informatyki i wreszcie ona sama – profesor archeologii średniowiecznej, z pasją realizująca się na warszawskiej uczelni.

Szczęście, miłość, zdrowie, rodzina, pieniądze, spełnienie zawodowe – wszystko to Justyna dostała niczym dar z nieba. Jakby Pan Bóg chciał jej wynagrodzić smutne dzieciństwo bez matki, która zmarła z powodu ukrytej wady serca, pozostawiając nagle dwuletnią Justynę i jej ojca na łasce zimnego kwietniowego poranka.

Młody mężczyzna opiekował się córką najlepiej, jak umiał, ale wkrótce okazało się, że po prostu nie jest w stanie sam poradzić sobie z domem, dzieckiem i prowadzeniem sklepiku ze starociami, który odziedziczył po zmarłych przed paroma laty teściach. Wtedy z pomocą przyszła mu Zofia, starsza siostra z Chełma, na którą zawsze mógł liczyć.

Dwa miesiące po śmierci żony Edmund Jankowski zawiózł jedynaczkę do Chełma, wierząc, że tam w tych trudnych chwilach będzie jej najlepiej. Sam został w Zamościu, żeby uporządkować osobiste sprawy, przegryźć ból po stracie uwielbianej kobiety, poukładać jakoś życie młodego wdowca.

Malutka Justyna bardzo tęskniła za rodzicami i domem, toteż ciotkę Zofię od razu pokochała głodną miłością osieroconego dziecka.

Zofia Czepielewska była bezdzietną wdową po kolejarzu, który zginął niespodziewanie zmiażdżony stalowymi buforami pociągu towarowego podczas przetaczania po szerokim torze składu radzieckich wagonów z polskim węglem. Wypadek zdarzył się na bocznicy dworca PKP Chełm Główny w mroźną noc poprzedzającą Wigilię roku 1965. Kończący swoją zmianę Władysław Czepielewski pośliznął się na oblodzonej szynie i wpadł w wąski prześwit, oddzielający zasapany parowóz od pierwszego wagonu wyładowanej po brzegi węglarki.

W tej samej chwili ogromnym transportem szarpnęła tajemnicza, nadprzyrodzona siła odśrodkowa i prowadzący pociąg przyjaciel Władysława maszynista Jan Kociuba poczuł, że stało się coś strasznego. Wypadł jak szalony z piekielnie gorącego wnętrza diabelskiej maszyny, po czym, omijając wąskie, żelazne schodki, karkołomnym zeskokiem pokonał dzielącą go od ziemi niebotyczną wysokość parowozu i w ułamku chwili znalazł się na dziewiczo zaśnieżonej połaci torowiska. Kilkoma susami doskoczył do pary nóg sztywno wystających poza linię wagonu i w tym momencie, powalony makabrycznym widokiem, upadł na kolana tuż obok szczątków kolegi, zachłystując się ryczącą fontanną pstrokatych wymiocin.

Dla nastawniczego Władysława Czepielewskiego nic nie można już było zrobić. Miażdżący nacisk stalowego kolosa był tak wielki, że jedynym w całości zachowanym elementem identyfikującym pozostałości tego przystojnego mężczyzny były długie nogi obute w solidne kolejarskie buty na protektorze. Reszta ciała, od pasa w górę, zniknęła, sprasowana w czerwoną miazgę, skapującą krwią wprost na świeży, nieskazitelnie biały śnieg, rozścielony pomiędzy srebrzyście błyszczącymi szynami jak wigilijny obrus.

Owdowiała nagle Zofia przez wiele lat pracowała jako księgowa w biurze wielkiej peerelowskiej firmy spedycyjno-transportowej. Po tragicznej śmierci kochającego męża nie związała się nigdy z żadnym mężczyzną, mimo że w pracy była otoczona wianuszkiem wielbicieli, gotowych w każdej chwili uszczęśliwić małżeństwem tę piękną i pełną anielskiej łagodności kobietę.

Na co dzień mała Justyna zostawała w domu pod opieką pani Józi – emerytowanej sąsiadki o pulchnych, macierzyńskich kształtach, która zajmowała się także dwójką swoich kilkuletnich wnuków bliźniaków: Wiktorem i Andrzejkiem. Chłopcy byli rówieśnikami Justyny i robili wszystko, żeby zarówno ich babka Józia, jak i Justyna nie mogły narzekać na brak wrażeń.

Położony prawie w centrum Chełma wielki, drewniany, ponad stuletni dom z podwórzem, studnią i dzikim ogrodem był źródłem niewyczerpanej inspiracji dziecięcych zabaw, a dobroduszna i pełna wyrozumiałości pani Józia gwarantowała całej trójce beztroskie dzieciństwo.

Justyna, która stanowiła w tym rozbrykanym trójkącie dziewczyńską mniejszość, bardzo szybko zasymilowała się z męskim towarzystwem: krótko obcięte blond włoski, wygodne dresy, dziurawe tenisówki, perfekcyjna umiejętność strzelania z łuku i procy, wzorowo opanowana gra w piłkę nożną, zwariowana jazda na ramie zbyt dużego roweru, bezszelestne chodzenie po krytych papą dachach komórek, których niezliczona ilość zdobiła brukowaną kocimi łbami pobliską ulicę Nadrzeczną – to wszystko było jej niezaprzeczalnym atutem.

Umorusana, podrapana, ze zdartymi kolanami i niezbyt sterylnym opatrunkiem na łokciach, na pierwszy rzut oka wyglądała jak biały brat dwóch czarnowłosych łobuziaków.

W każdą sobotę wieczorem Edmund Jankowski przyjeżdżał ostatnim autobusem pekaesu z Zamościa do Chełma w odwiedziny do siostry i córki.

Justyna zasiadała wtedy wygodnie na jego kolanach i bawiąc się owalnymi, srebrnymi spinkami przy mankietach „niemnącej” się koszuli, chłonęła opowieści o tym, jakie to „nowe” starocie udało mu się ściągnąć do swojego sklepiku.

Z otwartymi ustami przysłuchiwała się wielu historiom, których wówczas w ogóle nie rozumiała. Ojciec z nabożnym wzruszeniem mówił o szabli paradnej, przyniesionej incognito przez siwą wdowę po oficerze polskim, który zginął w tajemniczym Katyniu, o srebrach rodowych z monogramem arystokratycznej rodziny, znalezionych przypadkowo pod podłogą wiejskiej chałupy, o zdewastowanych stylowych krzesłach z kresowego dworku, którym bolszewicy rozpruli tapicerowane siedziska, aby ich wygłodniałe konie mogły jeść siano ze środka.

W spokojnym, niskim tembrze płynącego przekonująco głosu Edmunda magicznie ożywał każdy z osieroconych przedmiotów, skrywający w sobie losy nieszczęsnego właściciela.

Ciotka Zofia kiwała ze smutkiem głową, chłonąc z uwagą te opowieści, będące przedsmakiem do snucia własnej sagi rodziny Jankowskich, która do roku 1945 mieszkała „za Bugiem”.

Przy późnej kolacji brat i siostra przywoływali z zakamarków pamięci strzępy kresowego dzieciństwa, nasycone po brzegi życiem dawno zapomnianych ludzi, okropieństwami wojny, paraliżującym strachem, codzienną niepewnością, zarosłymi zielskiem grobami przodków.

Justyna w milczeniu wtapiała się w te wspomnienia sentymentalne, wijące się niczym rzeka czasu wśród dziejowych meandrów, niebezpieczeństw i wirów. Od dziecka potrafiła tak się wczuć w klimat tamtych dni, że niemal słyszała wycie nadlatujących niemieckich samolotów, które bezkarnie bombardowały zatłoczone drogi pełne bezbronnych uciekinierów, objuczonych pochwyconym w trwodze skromnym dobytkiem. Strasznie żal było Justynie, że jej najbliżsi tyle wycierpieli. Czuła ich strach, beznadzieję, sieroctwo, udrękę wygnania donikąd. Tuliła się wtedy ze łzami w oczach do ojca i ciotki Zofii, a oni mówili: „Nie płacz, nie płacz, to już na pewno nie powtórzy się, teraz jesteśmy bezpieczni, ale musisz wiedzieć, że my nie mieliśmy dzieciństwa, rozdarci przez hitlerowców, bolszewików i bandy UPA”.

Mała dziewczynka nie mogła pojąć, dlaczego jacyś źli ludzie decydowali o życiu, śmierci i losach nie tylko pojedynczego człowieka, ale i całych narodów, kilkoma podpisami butnych zwycięzców, złożonymi na kawałku papieru sygnując nowy porządek w Europie.

Po zmianie granic w 1945 roku dziadkowie Justyny – rodzice Zofii i Edmunda – zdecydowali się porzucić dorobek całego dotychczasowego życia i wraz z dziećmi wrócili do kształtującej się po nowemu Polski.

Wygnani z własnych domów, stłoczeni całymi rodzinami w odkrytych wagonach towarowych, zawieszeni w złowrogim czasie pomiędzy łaciatym zadem wychudzonej krowy a kłębowiskiem puchowych kołder i nieforemnych tobołów, skrywających w środku brutalnie urwane dzieje, podążali w bolesnej niepewności na Ziemie Odzyskane, żegnając rodzinne strony stukotem żelaznych kół.

Kiedy tak bardzo zawiedli ludzie, pozostała im już tylko głęboka wiara w Opatrzność Boską. Kto mógł ich bowiem jeszcze wysłuchać, ukoić, pocieszyć? Tylko niezawodna, cudowna Matka Boska z Jasnej Góry. W czasie nocnego przejazdu przez Częstochowę polscy kolejarze, naoczni świadkowie tej rozpaczliwej tułaczki, słysząc niosący się z wagonów rozdzierający szloch tysięcy rodaków, tak wolno przetoczyli transport przez miasto, by pod samo niebo mogła wybrzmieć w całości pieśń repatriantów Serdeczna Matko.

O mury dumnego jasnogórskiego klasztoru, który oparł się tylu dziejowym burzom, uderzyły błagalne prośby, nadające słowom starej modlitwy zupełnie nowe znaczenie:

…Wygnańcy Ewy… do Ciebie wołamy… zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy…

Tamtej lipcowej nocy, u stóp najbardziej uświęconego dla Polaków miejsca Stanisław Jankowski odważnie zdecydował za całą rodzinę:

„Nie będziemy jechać na Ziemie Zachodnie! Nie weźmiemy domu ani młyna po Niemcach! Nie możemy osiąść na cudzym! Po co nam czyjaś własność? Toż to zwyczajne złodziejstwo! Przecież cały ten układ jałtański to jedna wielka prowizorka i nie wytrzyma długo! A jak się coś zakręci i znowu będzie wojenna zawierucha? Wtedy Sowiet cofnie się z Wołynia, a Niemiec szybko przekroczy Odrę i każdy zabierze, co swoje… no, a przecież za Bugiem, w ogródku przy starym domu czeka zakopana w beczce posolona świnia. Jak wrócimy, będzie na pierwszy obiad. W domu. W naszym domu”. Nawet nie szukał u nikogo akceptacji dla tych słów, przekonany o swojej racji.

Smagani upalnym latem jeszcze przez ponad dwa miesiące peregrynowali po resztkach ocalałych z wojennej pożogi torowisk, aby w końcu na stałe osiąść w Chełmie, tuż przy granicy z ZSRR. Tak na wszelki wypadek chcieli być jak najbliżej granicznej rzeki, żeby w razie czego, jakby coś zmieniło się w polityce wielkich mocarstw, choćby wpław w ciągu paru godzin wrócić na stare śmieci.

Bo jakim prawem kazano im się wynosić z ukochanego Wołynia? Przecież nic złego nikomu nie zrobili. To od lat były polskie ziemie, więc jak to możliwe, że teraz muszą zostawić wszystko i iść w nieznane, a na nową drogę życia na Ziemiach Odzyskanych brać pozostawiony przez obcych ludzi dobytek? Dlaczego, dlaczego, dlaczego… skoro ich dom, serca, dusze i wspomnienia już na zawsze ugrzęzły tam, „za Bugiem”?

Ale „tam” zostawili o wiele więcej. Życie na obczyźnie wybrała także ich najstarsza córka Antonina. Została, bo po prostu zakochała się w radzieckim żołnierzu – wyzwolicielu Iwanie Fiodorowiczu Karpowie. I nie pomogły prośby, groźby, płacze, perswazje ani nawet próby siłowe – Antonina powierzyła swoje osiemnastoletnie wówczas życie w ręce „sowieckiego sołdata”, jak do końca życia mówił o zięciu czerwonoarmiście dziadek Justyny, który nigdy nie zaakceptował decyzji najstarszej córki, uważając, że dla Polski i rodziny Jankowskich została bezpowrotnie stracona.

Sama Antonina drogo zapłaciła za pierwszą, młodzieńczą miłość. Nowa ojczyzna schowana przed światem za żelazną kurtyną szczelnie odizolowała ją od dawnych korzeni, narzucając swój język, obyczaje i poglądy, a monopartyjny system stalinowski zadbał o to, by jak najskuteczniej utrudnić jej kontakt z rodziną w Polsce. Ocenzurowane listy szły w obie strony całymi miesiącami, choć w linii prostej dzieliła je odległość zaledwie stu kilometrów. Antonina nie miała więc pojęcia, co naprawdę działo się z rodzicami i rodzeństwem. Im też nie mogła napisać, że cierpi głód, biedę, znosi indoktrynację, bo górę zawsze brał strach przed tiurmą i represjami, które mogłyby dotknąć ją i męża.

Iwan Fiodorowicz Karpow, choć był z przymusu komunistą, okazał się dobrym i poczciwym człowiekiem i naprawdę kochał swoją polską żonę. Jakby w odpowiedzi na nieludzki los, dopiero po dziesięciu latach małżeństwa Antonina urodziła kolejno dwóch synów, ale obaj, nie doczekawszy się antybiotyku, zmarli na dyfteryt, mając zaledwie cztery i pięć lat.

Rozpacz Antoniny po stracie dzieci była tak wielka, że przestało ją cokolwiek obchodzić. Pracowała wtedy w zakładzie przetwórstwa owoców i warzyw, wśród całej rzeszy młodych radzieckich kobiet. To właśnie one, żeby jakoś postawić ją na nogi, znalazły młodej Polce szybkiego pocieszyciela – samogon. Jeden „stakańczyk” wypijany przed pracą, drugi w czasie zmiany, trzeci na rozchodnego stał się wkrótce normą dla obolałej młodej matki. Żyjąc z dala od najbliższych, Antonina nie miała komu się wyżalić, wypłakać swojego bólu, nie mogła nawet pójść po ukojenie do kościoła, bo teraz był w nim magazyn mebli.

Jej pociąg do alkoholu nie budził żadnych obaw w Iwanie, bo on sam codziennie też wychylał kilka głębszych, żeby móc jakoś funkcjonować w komunistycznej rzeczywistości. Wkrótce, tak jak dla milionów radzieckich obywateli, tak i dla polskiej Antoniny bimber stał się jedynym, najbardziej pożądanym powiernikiem i najprostszą formą psychoanalizy.

Mimo tego, jakimś cudem, w kilka lat po śmierci synków Antonina i Iwan, na przekór złemu losowi, doczekali się pocieszenia – urodziła się im córeczka Swietłana – rówieśniczka Justyny.

Wtedy w życiu Karpowów dokonał się niespodziewany zwrot: Antonina skończyła z alkoholem, córka rosła zdrowo, wybudowali mały domek z oszkloną werandą i spadzistym dachem i wreszcie, po raz pierwszy, udało się im przyjechać z dzieckiem na wakacje do Polski.

W Chełmie Antonina po prostu kwitła: cieszyła się ze spotkania z rodziną, kupowała modne ubrania, stroiła swoją córeczkę i – ku zaskoczeniu seniora Jankowskiego – wraz z Iwanem i Swietłaną poszła nawet do polskiego kościoła, bez obaw, że ktoś zadenuncjuje ich spontaniczną religijność. Swietłana bawiła się z Justyną i obie, z dziecięcą nieświadomością, uczyły się języków: Justyna – rosyjskiego, Swietłana – polskiego.

Dziwnym zrządzeniem losu dziewczynki wyglądały jak bliźniaczki – geny tak się niesamowicie ułożyły, że były łudząco podobne do swojej babki Stefanii Jankowskiej, matki Antoniny, Zofii i Edmunda: proste blond włosy, delikatne rysy, głęboko niebieskie oczy i śliczne, lekko wydęte usta, które dodawały ich filigranowym twarzyczkom wyrazistości.

Na niewielu zdjęciach stanowiących pamiątkę z tamtych lat są roześmiane i beztroskie, nie mają pojęcia o powikłanym świecie dorosłych, granicach, krzywdach, polityce. Żyją tylko zabawą.

Wszystko runęło jak domek z kart, kiedy Swietłana miała piętnaście lat. Niespodziewanie zmarł jej ojciec Iwan i matka szybko wróciła do swojego przyjaciela sprzed lat – samogonu. Piła coraz więcej i częściej, zapominając o jedynej córce, pracy, domu, Bożym świecie – z każdym dniem staczała się po równi pochyłej.

Przez kilka lat Swietłana walczyła z nałogiem matki: szukała jej po miejscowych melinach, obmywała rany po pijackich upadkach, prała ubrania, sprzątała dom, gotowała, czekała, płakała – dorastając w cieniu upadającej coraz niżej alkoholiczki. Aż któregoś dnia dziewczyna po prostu zniknęła. W małym miasteczku, gęsto naszpikowanym pomnikami Włodzimierza Iljicza Lenina, nikt nie był w stanie zrozumieć tej desperackiej decyzji. Ludzie mieli za złe córce, że zostawiła matkę ot, tak po prostu, jak w drodze do pracy porzuca się na siedzeniu w podmiejskim pociągu nieprzeczytaną do końca codzienną gazetę. Swietłana odeszła tajemniczo, nie zostawiając po sobie adresu, pocałunku, listu – niczego, co mogłoby zasugerować miejsce jej pobytu.

Związek Radziecki był wtedy bardzo wielkim krajem i zdesperowana Swieta pewnie znalazła sobie jakieś spokojne miejsce, pozostawiając matkę na pastwę alkoholu.

Antonina potrzebowała aż dwóch tygodni, aby w alkoholowym widzie zorientować się, że córka ją opuściła. Z rozpaczy piła jeszcze przez miesiąc, aż w kompletnie delirycznym stanie została przez życzliwych sąsiadów umieszczona w zakładzie zamkniętym na przymusowym leczeniu alkoholików. Wprawdzie potem jeszcze kilka razy wracała do nałogu i na odwyk, lecz pozostałe lata swojego życia poświęciła oczekiwaniu na powrót Swiety, która jednak nigdy się nie odnalazła.

Dwanaście lat temu, zgięci pod naporem wielkiej śnieżycy Zofia i Edmund przyjechali z Polski na pogrzeb najstarszej siostry, ale Swietłana nawet wtedy nie pojawiła się przy trumnie matki. Kto wie, gdzie jest teraz? Jak potoczyły się jej losy? Czy jeszcze kiedyś zobaczy się z rodziną w Polsce?

Justyna odruchowo zdejmuje nogę z gazu. Małe rondo z daleka pulsuje makatką karminowych niecierpków. Dopiero w tym momencie zauważa, że w Krasnymstawie minęła już połowę drogi z Zamościa do Chełma.

Szosa prowadząca na Chełm łagodnym łukiem omija to stare miasteczko, a gruntownie odnowiona gładka nawierzchnia szerokim gestem zaprasza Justynę do sentymentalnej podróży.

Po obu stronach jezdni różnokolorowym patchworkiem rozciąga się kratownica pól, gorące powietrze drga gotującą się chmurą tuż nad asfaltem. Na elektronicznej tablicy zawieszonej nad drogą ledwie widoczny w ostrym słońcu pomiar temperatury uświadamia niemal tropikalną aurę: w powietrzu 36 stopni Celsjusza, a tuż nad czarną nawierzchnią aż 44!

„Dzięki Bogu, że jakiś geniusz wymyślił klimatyzację w samochodach! Dzisiaj strach wysiąść z auta, bo można ugrzęznąć na amen w asfalcie”. Justyna zerka z obawą na swoje zgrabne sandały ze skórzanych rzemyków, przeplecionych białymi koralikami.

W niedzielne późne popołudnie na trasie do Chełma jest praktycznie pusto. Pewnie w taki upał większość zdrowych na umyśle ludzi leży nad wodą albo pod gościnnie rozłożystą gruszą, chłodząc się zimnymi napojami. Zresztą to wschód Polski, a nie gęsto zabudowane przedmieścia Warszawy, gdzie od rana do wieczora każdy samochód – nie wiedzieć czemu – gna jak oszalały ku absurdalnemu przeznaczeniu, aby co chwila wytracać swój owczy pęd w kilometrowych korkach. Tu wszystko jest inne, wolne od pośpiechu, magiczne, wprost nie z tego świata. Przed Justyną faluje wielka przestrzeń, na której zmęczony wzrok może zawisnąć bez ruchu niczym drapieżna kania, dostojnie unosząca się po prawej stronie jezdni nad storczykowo żółtym pasem rzepaku.

Od pewnego czasu droga właściwie sama prowadzi jej samochód – łagodny zjazd w dół i po lewej stronie ukazują się ruiny pałacu w Krupem. Wycięte w pień dzikie zarośla odsłaniają w całej okazałości dumne renesansowe ściany, starannie obmurowane szczerbiny w murach, przyciętą nisko trawę, lazurową budkę TOI-TOI i szeroką ławkę z przepołowionego ciemnego pnia drzewa.

Na zielonym dziedzińcu, w tle zrujnowanego pałacu Orzechowskich tyczkowaty chłopak fotografuje ciemnowłosą dziewczynę w krótkiej kwiaciastej sukience, krygującą się przed okiem aparatu wygiętymi zalotnie biodrami. Trochę dalej, wśród porośniętych zielskiem ruin, gdzieś na wysokości drugiej kondygnacji pałacu starszy mężczyzna wypasa dwie dorodne łaciate kozy, spełniające rolę ekologicznych kosiarek do trawy.

Zza ściany drzew okalających pozostałości zamku wyłania się osiemnastowieczny dworek Rejów, suto opleciony rusztowaniami z bezwładnie zwisającą mleczną siatką, reklamującą wielkimi czerwonymi literami zalety produkującej cement firmy o niemiecko brzmiącej nazwie.

„Co za paradoks! Przecież pobliski Rejowiec i Chełm jeszcze całkiem niedawno znane były z ogromnych cementowni wytwarzających materiały budowlane słynne na cały świat! – Justyna nie ma teraz czasu na rozpamiętywanie problemów gospodarczych Polski B, bo w głowie powoli układa sobie już program pobytu na najbliższy czas. – Muszę tu zajrzeć, ale dopiero jak zelżeje upał, w końcu przede mną ponad dwa miesiące wakacji, a Krupe leży tak niedaleko od Chełma”.

Kiedyś często podróżowali tędy z ojcem, a on z namaszczeniem opowiadał Justynie dzieje mijanych miejscowości, od czasu do czasu głośno pukając palcem w zaparowaną szybę niebieskiego autobusu. To właśnie ukochany tata zaszczepił w Justynie to uwielbienie do historii, nauczył ją patrzeć z czułością na mijane ruiny i widzieć w nich zapomnianą potęgę i dawno zgasłe piękno.

Wspólne podróże między Zamościem a Chełmem skończyły się, gdy w polu widzenia ojca pojawiła się Danusia – rozwiedziona krawcowa z dwiema córkami i dwupokojowym mieszkaniem w bloku. Jak się szybko okazało, młodo owdowiały Jankowski desperacko spragniony obecności kobiety w swoim życiu, łóżku i kuchni, ślepo złożył samotny los w sprytne krawieckie ręce.

Po skromnym ślubie cywilnym Danusia zgrabnie wykroiła z życia Edmunda wszystko to, co jej zdaniem było mu zbędne – wychowanie i utrzymanie Justyny całkowicie powierzyła ciotce Zofii, ograniczając do minimum wyjazdy Jankowskiego na spotkania z córką i siostrą w Chełmie oraz wydatki związane z edukacją Justyny. Dla niej liczyły się tylko potrzeby własne oraz jej córek, które pobierały skromne alimenty od ojca, wijącego na Śląsku gniazdko dla drugiej rodziny. A Justyna właśnie kończyła naukę w liceum i Danusia miała nadzieję, że wkrótce rozpocznie dorosłe życie, usamodzielni się finansowo i zapomni o studiowaniu, na które przecież nikogo nie było stać. Córki Danusi były dopiero w podstawówce, więc „młodzi państwo” Jankowscy mieli przed sobą jeszcze długą listę wydatków.