Lwów w cieniu Kołymy - Stanisław Czuruk - ebook

Lwów w cieniu Kołymy ebook

Stanisław Czuruk

4,5

Opis

Stanisław Czuruk był uważnym świadkiem codzienności sowieckiej i na gorąco zapisywał swoje wrażenia ze środka systemu, który na wiele lat odebrał mu wolność. Powstało dzięki temu niezwykłe studium utraty młodości, rodziny, ojczyzny... Książka przedstawia losy Stanisława Czuruka w okresie od 1 września 1939 do 4 grudnia 1955 przez unikatowe dokumenty – dziennik z początku wojny, 350 grypsów przemycanych z więzień lwowskich, a także listy i wspomnienia z łagrów i zesłania na Kołymie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor tomu

Alicja Wancerz-Gluza

Redaktor serii

Agnieszka Knyt

Opracowanie graficzne serii

Danuta Błahut-Biegańska

Kwerendy ikonograficzne

Mariusz Olczyk

Skład komputerowy

Piotr Janeczek, Piotr Suwiński

© Copyright by Ośrodek KARTA, 2007

Zrealizowano w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa, ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Książka została wyróżniona w organizowanym przez Instytut Pamięci Narodowej konkursie „Prawda i Pamięć”

Książka dofinansowana przez Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych

Dziękujemy Sierhijowi Tereshenko i Irynie Kotlobulatowej z Centrum Historii Miejskiej Europy Środkowo-Wschodniej we Lwowie za pomoc w kwerendach ikonograficznych

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11e-mail:[email protected]

Warszawa 2007

wydanie I

ISBN 978-83-64476-28-0

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD WYDAWCY

Dwie dotychczasowe pozycje w serii „Świadectwa” pisane były przez autorów mających świadomość, że ich zapis będzie upowszechniony; chociaż całości nie zdołali ogłosić za życia. W przypadku Stanisława Czuruka mogło być dokładnie odwrotnie. Podstawowa część tej książki miała ściśle osobisty charakter, Autor nie traktował siebie jak kogoś, kto dokumentuje historię – przez swoje notatki rozmawiał z rodziną. W ostatnich latach, wspólnie z nami, dopełniał powstały dawniej obraz; książki jednak i On nie doczekał. Zmarł cztery miesiące przed jej wydaniem.

Stanisław Czuruk był – we Lwowie, potem na Kołymie – uważnym świadkiem codzienności sowieckiej. Dzięki niezwykłej więzi z rodziną, a szczególnie z matką, która w okresie Jego uwięzienia stała się dlań opoką i zarazem głównym adresatem tajnej korespondencji, mógł na gorąco zapisywać swe wrażenia ze środka systemu. Sam jednak dopiero po latach docenił unikatowy wymiar zachowanych lwowskich grypsów oraz listów kołymskich. Książka stanowi wybór najważniejszych z nich, poszerzony o dzienniki z początku II wojny oraz relację współczesną.

Cała zachowana spuścizna Autora trafiła do Archiwum Wschodniego w Ośrodku KARTA. Kolekcja oryginalnych dzienników, grypsów i listów pisanych przez Stanisława Czuruka w latach 1940–55 stanowi zbiór jedyny w swoim rodzaju. Nie spotkaliśmy się dotąd w pracach nad historią Kresów Wschodnich II RP z podobnie konsekwentnym, długotrwałym notowaniem rzeczywistości przez człowieka, któremu komunizm na wiele lat odebrał wolność.

Powstało niezwykłe studium utraty: młodości, rodziny, Ojczyzny… Stanisław Czuruk – jak przekonuje Jego świadectwo – został pozbawiony nie tylko zewnętrznej wolności, ale też czegoś najbardziej wewnętrznego, duchowego. Humanistyczna wrażliwość młodego człowieka, zderzona na lata z brutalnym, bezdusznym, prostackim systemem, miała niewielkie szanse, by przetrwać.

Można tylko domniemywać, kim mógłby być Autor, gdyby nie jedenastoletnie uwięzienie. Sam myślał o sobie jako inżynierze, ale jego zapisy świadczą raczej, że był osobą o wrażliwości „nietechnicznej”, próbującą zrozumieć i nazwać świat duchowy. Po przyjeździe do Polski nie mógł już raczej „zaczynać od nowa”. To także przykład gaśnięcia głosu całego Jego pokolenia.

Ta książka to zarazem studium oporu wobec „Azji”, wierności wobec swej przynależności do „Europy”. Autor wiedział, że po zachodniej stronie kontynentu ma tę Osobę, której obecność warunkuje Jego przetrwanie i powrót. Książką spłaca dług wdzięczności.

Październik 2007

Zbigniew Gluza

WOJNA

Lato 1939 było słoneczne, piękne, niezapomniane… Razem z moją siostrą Zosią zwiedzaliśmy Szczawnicę i okoliczne rejony: Sokolicę, Trzy Korony, przełom Dunajca i Krościenko. W drodze powrotnej do Lwowa zatrzymaliśmy się na parę dni w Krakowie. Potem z moim ciotecznym bratem Leszkiem Lange pojechałem nad Czeremosz, do Kut. Kąpaliśmy się, łapaliśmy ryby, chodziliśmy na wycieczki i na grzyby.

W drugiej połowie sierpnia przyjechał do nas ze Lwowa mój ojciec. Autobusem dotarliśmy do Żabiego, a tam tato wynajął przewodnika i trzy małe huculskie koniki i wybraliśmy się w góry: przez Zełeną, Burkut i Szpycie na Popa Iwana. Jadąc pod Szpyciami, śpiewaliśmy z Leszkiem piosenkę, której nauczyli nas znajomi harcerze: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki Bóg nad nami, jeszcze Hitler będzie wisiał do góry nogami…”. Ojciec jakoś tak smutno na nas popatrzył i powiedział: „Jeśli tak śpiewacie, to już chyba będzie wojna”.

Parę dni później Leszek pojechał do siebie, do Łucka, tato do Lwowa, a ja spędziłem ostatnie dni upalnego sierpnia u szkolnego kolegi, Renka Merza. Ojciec Renka, inżynier Leopold Merz, był nadleśniczym w Mizuniu Wielkim nad Łomnicą, niedaleko miasteczka Dolina. W kierunku południowym horyzont zamykały dwie wielkie karpackie góry – Łysa i Luta, pokryte gęstymi świerkowymi lasami, gdzie wędrując z Renkiem ledwie uciekliśmy przed goniącym nas niedźwiedziem.

1 września przed śniadaniem wybraliśmy się z Renkiem na rydze. Na skraju lasu zobaczyliśmy zgraję wiejskich wyrostków ukraińskich, rzucających kamieniami w tablicę nadleśnictwa z godłem państwowym. Przepędziliśmy ich tą samą metodą – bombardując kamieniami, ale na rydze już nam się nie chciało iść. Wróciliśmy do domu, by posłuchać radia. Zwykle audycja rozpoczynała się od hymnu państwowego, w tym dniu zabrzmiała jednak Warszawianka: „Oto dziś dzień krwi i chwały…”. Komunikat nie pozostawiał złudzeń. Hitler napadł na Polskę.

Musiałem dostać się do domu, do Lwowa, ale nie było to łatwe. Pociągi zarezerwowano jedynie dla celów wojskowych. Zabrałem się z Doliny z żydowskimi kupcami jadącymi samochodem do Stryja, ratującymi… pomarańcze, które zostały przez wojsko wyrzucone z pociągu jako niepotrzebny balast.

Na rynku w Stryju byłem świadkiem złapania przez Żydów niemieckiego szpiega. Nie wiem, czy był to szpieg prawdziwy, czy może lipny, ale krzyku było przy tym co niemiara…

Ze Stryja do Lwowa dojechałem pod wieczór autobusem. Na stryjskiej rogatce zobaczyłem zaporę z kozłów i drutów kolczastych. Dowiedziałem się, że Lwów był bombardowany i że jest ponad 60 zabitych. Niemcy chcieli zbombardować Zakłady Lotnicze przy ulicy Gródeckiej, a zbombardowali sąsiednią kamienicę, zabijając cywilów, przeważnie Żydów.

2 września 1939

Dziś byłem w punkcie werbunkowym w budynku pływalni przy ulicy Jabłonowskich. Porucznik spytał mnie o wiek, odparłem: „Siedemnasty” (wprawdzie był to niecały miesiąc tego siedemnastego roku). Powiedział: „Duży wyrosłeś – pójdziesz na front. Nie boisz się?”. Powiedziałem, że nie. Uśmiechnął się i odpowiedział z przekąsem: „Boś głupi”. W duszy przyznałem mu rację, ale oficjalnie wypadało się oburzyć.

Zostałem skierowany do służby wartowniczej i do regulacji ruchu, a więc do policji. Zameldowałem się w VI Komisariacie Policji Państwowej przy placu Mariackim. Mundur miałem swój, z przysposobienia wojskowego, więc dostałem jedynie czarny hełm policyjny niemieckiego kroju z wielkim orłem, płaszcz, tornister i karabinek kawaleryjski.

3 września

Brałem udział w manifestacji przed ambasadami Wielkiej Brytanii i Francji z okazji przystąpienia tych państw do wojny. Gdy ambasador Wielkiej Brytanii wyszedł na balkon i zobaczył morze głów, przestraszył się i prosił, by się rozejść, bo przecież zaraz może być nalot. Miał chyba rację, ale dla nas to było śmieszne.

Pilnowałem mostu Furgalskiego nad torami kolejowymi dworca Lwów Podzamcze. Na noc poszedłem do domu, bo komisariat zbombardowano. Nasza artyleria zbiła heinkla [niemiecki bombowiec]; spadł na Cmentarz Łyczakowski, niszcząc wiele grobów. Niestety, przed upadkiem samolot wyrzucił wszystkie bomby na budynki mieszkalne przy ulicy Piłsudskiego. W piwnicach tych pięciopiętrowych bloków schronili się nie tylko mieszkańcy, ale także wielu ludzi z sąsiednich, znacznie niższych budynków, sądząc, że tam jest bezpieczniej. Wybuch przerwał rury wodne i gazowe. Zginęli wszyscy znajdujący się w piwnicy, a także ci, którzy szli im z pomocą. […]

5 września

Służba na torach w kierunku Podzamcze–Łyczaków. Złapaliśmy dwóch ukraińskich dywersantów. Przebrani za wiejskie kobiety, w tobołach – niby w bańkach z mlekiem – mieli krótkofalówkę. Udało nam się złapać ich jedynie dlatego, że jeden z nich wlazł na słup telefoniczny, podłączył się do sieci i zaczął nadawać. Odstawiliśmy ich razem z krótkofalówką i aparatem telegraficznym do komisariatu.

6 września

Służba na moście koło Krzywczyc. Już o szóstej pierwszy nalot i cały dzień warkot nad głową, a od czasu do czasu świst lecących bomb.

7 września

Służba na moście Furgalskiego. Przeżyłem nalot leżąc pod wagonem kolejowym. Mojego kolegę odłamek ranił w udo. Jedna bomba zawaliła ścianę szkoły, za mostem w stronę Wysokiego Zamku. Zginęła stara Żydówka, sprzedawczyni pomarańcz, cała ściana runęła jej na głowę. Potem dwa messerschmitty [niemieckie myśliwce] ostrzelały żołnierzy, którzy ukryli się na polu kukurydzy, nie zdając sobie sprawy z tego, że z góry dokładnie widać, co się dzieje w kukurydzy. Zginęli trzej ułani.

8 września

Już o szóstej rano ze wzgórza cytadeli obserwowałem nalot na miasto. Leciały dorniery [niemieckie bombowce], a czarne kreski bomb ze świstem leciały w dół.

Byłem dziś w nocy na służbie na moście Furgalskiego i podziwiałem palący się Monopol Spirytusowy. Litrówki strzelały jak karabin maszynowy, tworząc niezapomniany fajerwerk. Poza tym na moście, mimo chłodnej nocy, nie zmarzłem, no i było dość jasno – spirytus całą noc leciał w powietrze.

9 września

Nalot na cytadelę. Przeżyliśmy trudne chwile w piwnicy naszego domu, gdy nad głową świstały bomby. Chwała Bogu, upadły w sadzie za kortem tenisowym, a więc jakieś 50 metrów od nas, ryjąc wielkie leje i łamiąc drzewa.

Służba na moście kolejowym w Krzywczycach.

10 września

Regulowałem ruch na rogatce żółkiewskiej koło Zboisk. Z północnego zachodu płynie kolumna uchodźców: samochody osobowe, wozy straży pożarnej z Torunia, samochody Zakładu Oczyszczania Miasta z Poznania i tak dalej. Musiałem wprowadzać w życie wręcz idiotyczne zarządzenie, zakazujące, w razie alarmu lotniczego, wjazdu do miasta. Utworzyła się siedmiokilometrowa kolumna – dobry cel dla lotnictwa wroga. Całe szczęście, jakoś obeszło się bez bombardowania.

Samochód ambasadora USA z Warszawy, mimo sztandaru amerykańskiego wymalowanego na dachu, został ostrzelany z broni maszynowej. Całe szczęście, że wszyscy pasażerowie byli w sąsiednich krzakach. Ambasador ze łzami w oczach błagał o pomoc w zdobyciu benzyny; dostałem od znajomych Żydów. Pojechali dalej do Rumunii.

11 września

Dzisiaj, wracając ze służby, widziałem ostrzelaną Fabrykę Wódek i Likierów Baczewskiego. Na dachu fabryki stał przeciwlotniczy karabin maszynowy, który podczas nalotu na dworzec Podzamcze i Monopol Spirytusowy narobił u Niemców dużo zamieszania, a widocznie wyrządził im również szkody, skoro specjalnie przylecieli, by go zlikwidować. Załoga karabinu zginęła, a cała fabryka, szczególnie zbiorniki z wódką, zostały podziurawione przez kule.

Wnętrze fabryki wygląda jak czarne jezioro. Przez to jezioro spirytusu płynęli śmiałkowie do półek z wódkami gatunkowymi. W ciemności, nie mogąc odróżnić wódek, bili szyjki i próbowali. Potrafili tak próbować kilka razy. Nic dziwnego, że później trudno im było wydostać się z tego jeziora.

Strzeliłem parę razy w powietrze, wywołując wszystkich śmiałków na „świży luft” i zabraniając im kategorycznie picia wódki wewnątrz fabryki. Spieszyłem się, więc musiałem odejść.

Parę minut później ktoś pijany wszedł do fabryki z papierosem w zębach i cała wyleciała w powietrze.

12 września

Niemcy są już na przedpolach Lwowa i ostrzeliwują miasto z artylerii.

13 września

[…] Zostałem łącznikiem sztabowym. Wracając ulicą Szeptyckich z naszych pozycji na Skniłowie, dokąd odniosłem rozkaz, ujrzałem błysk od krzyży na kopułach cerkwi Jura i upadłem na ziemię. Granat wybuchł koło mnie. Gdybym stał – urwałoby mi łepetynę.

14 września

Dzisiaj, idąc z rozkazem ulicą Żółkiewską, widziałem zbombardowaną kolumnę artylerii konnej. Nigdy nie zapomnę wyrazu oczu tych nieszczęsnych koni – żyjących jeszcze, ale mających porozrywane brzuchy i połamane nogi.

15 września

Pierścień oblężenia zamknięty. Niemcy ostrzeliwują miasto ze wzgórz nad Zamarstynowem i ulicą Żółkiewską. Walą też od strony Zimnej Wody. Dziś byłem z rozkazem na Skniłowie. Szedłem ulicą Lwowskich Dzieci. Obok mnie szło młode małżeństwo z kilkuletnią dziewczynką. Ze zdziwieniem zauważyłem otwarty sklepik i wszedłem, by kupić coś do jedzenia. Gdy już miałem wychodzić, rozległ się na ulicy wybuch i posypały się szyby. […] Zauważyłem nad moją głową, na gałęzi drzewa, kapelusik dziewczynki i wszystko zrozumiałem. Uratował mnie mój głód i otwarty sklepik. Opieka Boska przybiera różne formy.

Wieczorem szedłem z Podzamcza przez Kajzerwald do domu. Byłem świadkiem, jak niemiecki granat trafił w pociąg ze zbiornikami z terpentyną francuską, stojący na podwórzu terpentyniarni na Podzamczu. Wagony, a było ich siedem lub osiem, wyskakiwały powyżej dachów budynków. […]

16 września

Dzisiejszą noc spędziłem w oddziałach na Górnym Łyczakowie, za koszarami Ułanów Jazłowieckich. Spotkałem wielu znajomych i kolegów szkolnych, między innymi naszego szkolnego kapelana księdza Golę, kaprala Raka, Tadzia Brzezińskiego i wielu innych. O świcie stałem na warcie z Tadziem. Zauważyliśmy, że coś się rusza w przydrożnych rowach, obudziliśmy dowódcę i przygotowaliśmy się na przyjęcie nieproszonych gości.

Niemcy chcieli nas zaskoczyć i po cichu zasztyletować, by następnie bez oporu mógł pójść atak na Łyczaków. Nie udało im się – nasze cekaemy były szybsze.

Podczas nalotu poległ ksiądz Gola. Gdy samolot przeleciał, kapral Rak wyskoczył z okopu i zaczął samolotowi wygrażać… Nie zauważył, że nadlatuje drugi samolot, który rzucił wiązkę granatów. Urwało mu obie nogi.

Potem nadleciały dwie słowackie „ramy” [samoloty rozpoznawcze]. Rozległ się straszny świst. Wszyscy poukrywali się, gdzie kto mógł; i wtedy nastąpiła cisza. Myśleliśmy, że to bomby ze spóźnionym zapłonem. Tadzio odważył się wyleźć z okopu i wrzasnął: „Nie kucajcie się chłopaki, oni nas jabłkami bombardują”. W ten sposób Słowacy wykonali swój plan bombardowania i byli w porządku w oczach Niemców.

17 września

Gdy szedłem nad ranem ulicą Żółkiewską (z Łyczakowa przez Krzywczyce), ujrzałem czterech akademików ciągnących armatkę przeciwpancerną. […] Zaproponowali, bym im towarzyszył. Jeden powiedział: „To długo nie potrwa. Będziesz nam podawał granaty”.

Poszedłem z nimi, ciągnąc wózek z amunicją. Dojechaliśmy aż do skrzyżowania koło sanatorium przeciwgruźliczego w Hołosku Wielkim […], zajmując pozycję artyleryjską w przyległych krzakach. Po chwili od strony Brzuchowic coś zafurczało i na skrzyżowaniu zjawiła się tankietka z czarnym krzyżem. Podałem granat i w ciągu paru sekund tankietka stanęła w płomieniach. […] Załoga kolejnej tankietki widać zorientowała się, co się święci, bo najpierw tankietka stanęła, nie wyjeżdżając na skrzyżowanie, a potem strzeliła prosto w naszą armatkę. Odrzuciło mnie w krzaki i ogłuszyło. Gdy tankietka zawróciła i odjechała, podszedłem do rozbitej armatki. Niestety, żaden z akademików nie dawał znaku życia.

Wyglądałem strasznie, byłem osmolony i miałem porwany mundur, więc wracałem do domu na skróty przez Kajzerwald koło Wysokiego Zamku. Obok kościółka św. Wojciecha stała bateria artylerii przeciwlotniczej. Gdy przechodziłem obok baterii, zarządzono alarm przeciwlotniczy. Na niebie ukazały się srebrne samoloty z czerwonymi gwiazdkami na skrzydłach i na ogonie. Zauważyłem wśród żołnierzy konsternację – strzelać, nie strzelać; a może oni idą nam z pomocą? Wówczas z samolotów posypały się ulotki. Napisane po polsku i podpisane przez marszałka Timoszenkę1, wzywały żołnierzy polskich do rzucenia broni i do zabijania swoich oficerów.

19 września

Straszne zamieszanie. Jedni mówią, że Niemcy odparci, inni – że wycofują się, by zrobić miejsce Sowietom.

20 września

Gródek odbity przez naszych.

21 września

Na Łyczakowie sowieckie czołgi. Rozmawiałem z takimi, którzy je widzieli. Straszny bałagan.

22 września

Nad ranem wróciłem ze służby wartowniczej. Trochę pospałem, około 11.00 coś zjadłem i czyściłem pod oknem karabin. Wszedł do pokoju wuj mego ojca, dziadek Lucjan Bętkowski, i powiedział: „Nie czyść, Stasiu, tego karabinu, nie warto. Poddaliśmy się, i to komu – tym pastuchom”. Zobaczyłem, że dziadek płacze.

Wyskoczyłem na ulicę. Na placu Akademickim grupa młodzieży żydowskiej z czerwonymi opaskami wznosi pięści przed ambasadą Łotwy. Oficerowie bez broni. Pobiegłem do Mirka Zaleskiego na ulicę Piaskową. Niedaleko kościoła św. Antoniego widziałem, jak paru młokosów z czerwonymi opaskami zatrzymało konnych oficerów, żądając oddania broni.

[…]

23 września

Na parterze u dziadków Bętkowskich zatrzymali się państwo Mączyńscy, którzy uciekli przed Niemcami z Poznania. Około godziny 10.00 poszliśmy z Hanką Mączyńską na miasto, by zobaczyć najeźdźców. Na placu Akademickim zobaczyliśmy samochód pancerny, a na ulicy Batorego przechodzącą piechotę. Wrażenie straszne – czarne owijacze i spiczaste czapki z czerwoną gwiazdą. Większość stanowią skośnoocy Azjaci.

26 września

Nasze Gimnazjum nr 3 zabrano na koszary. Na cytadeli też widać pełno spiczastych czapek.

29 września

Zapisałem się dzisiaj do Gimnazjum nr 1 przy ulicy Kubali. Strasznie głupio iść po tym wszystkim znowu do szkoły, ale tato mówi, że tak trzeba.

Mój ojciec był nauczycielem w gimnazjum (uczył polskiego, historii i geografii), a także tłumaczem przysięgłym kilku języków europejskich (prowadził biuro tłumaczeń) i lektorem przy Katedrze Języków Słowiańskich Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Ojciec mówił, że ucząc się nadal walczymy. Aby zwyciężyć, musimy stać się mądrzejsi.

Jakieś dwa miesiące później wydarzyło się coś, co mogło zachwiać tą żelazną logiką. Któryś z kolegów przyniósł do klasy orzechy i zaczął je tłuc… granatem. Samuel Kleinman pobiegł z donosem do dyrektorki Izy Ratner (była to Żydówka z Kijowa), a ta zameldowała władzom. Przyjechało NKWD i zabrało siedmiu kolegów – ze wszystkich ławek wokół tego, który tłukł orzechy. Żaden z nich już nigdy nie wrócił.

W tym czasie u nas w domu działał „punkt noclegowy” dla polskich oficerów przerzucanych na Węgry. Trzeba ich było przenocować, nakarmić, dać cywilne ubranie. Czasami w naszym mieszkaniu, na materacach na podłodze, nocowało i pięćdziesiąt osób (na przykład zespół radia warszawskiego). Wszystkie moje ubrania i buty zostały rozdane; na zimę zostałem w sandałach. Ale w zamian też coś dostałem. Kiedyś jeden lotnik wyciągnął piękną dużą „gapę”2 na łańcuszku i mówi: „Schowaj to dla mnie, dostałem ją na zawodach lotniczych jako pierwszą nagrodę. Jak wrócę, to mi to oddasz”.

Z początkiem 1940 roku mój ojciec – dzięki swoim kontaktom z sowieckimi urzędnikami, uprzedzony o mającym wkrótce nadejść niebezpieczeństwie – przyniósł dla całej rodziny sowieckie paszporty. Także dla babci, mamy mojej matki – Pauliny Brokl, która miesiąc przed wojną przyjechała do nas z Warszawy. Wywołało to wiele lamentów. „Bolku – krzyczała babcia – ty ze mnie bolszewiczkę chcesz zrobić!”

W połowie kwietnia obudziłem się nad ranem i zobaczyłem siedzącego na moim łóżku żołdaka w spiczastej czapce, z czerwoną gwiazdką i z bagnetem na karabinie. Okazało się, że przyszli po babcię, ale po okazaniu jej sowieckiego paszportu – odeszli. Widziałem, że babcia z podziwem patrzyła na ojca…

W ciągu tygodnia przychodzili po babcię sześć razy. Za szóstym razem ojciec nie wytrzymał. Wyskoczył do przedpokoju w długiej koszuli nocnej i wrzasnął: „Wy s…syny, sowieckiemu profesorowi spać nie dacie?!”. Żołdacy potulnie wynieśli się na schody i więcej już nie przychodzili. Tym razem to ja z podziwem spoglądałem na ojca.

W ciągu tego tygodnia wywieziono ze Lwowa tysiące osób. Wywózka dotknęła także moich bliskich kolegów.

Z Bogdanem Patejdlem (Babusiem) przyjaźniłem się nie tylko dlatego, że chodziliśmy do jednej klasy, ale i nasi rodzice często odwiedzali się wzajemnie lub wybierali na wspólne wycieczki. Babuś był najlepszym uczniem w naszej klasie, szczególnie uzdolnionym w matematyce. Jego ojciec, profesor Aleksander Patejdl, był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jana Kazimierza. W 1938 roku wydał niezmiernie wygodne w użyciu wademekum ortograficzne, pracował też nad wielkim słownikiem języka polskiego. Pod koniec 1939 roku został aresztowany.

Panią Helenę Patejdlową, Babusia i jego sześcioletniego brata wywieziono do Kazachstanu pod Semipałatyńsk. Oboje z matką zostali tam zatrudnieni w cegielni. Babuś pracował na nocnej zmianie, a jego matka w dzień. Oboje w listach do nas opisywali swoją dramatyczną sytuację. Moi rodzice wysyłali im paczki żywnościowe.

Pewnego wieczoru pani Helena wróciła z pracy i zastała Babusia w kałuży krwi na podłodze baraku, w którym mieszkali. Okazało się, że bandyci chcieli mu odebrać zegarek, który kupiłem mu na imieniny, a Babuś nie chciał go im oddać. Zginął – zasztyletowany.

28 maja 1940

Dziś przyszedł telegram, że Babuś umarł, a tak niedawno był jeszcze między nami żyjącymi, ten prawdziwy, dobry Przyjaciel.

18 czerwca

Dostałem dziś końcowe świadectwo dziewiątej klasy.

29 czerwca

Od czwartku wywożą uchodźców.

30 czerwca

Wywieźli 30 tysięcy uchodźców.

10 lipca

Dziś było nabożeństwo żałobne za duszę śp. Babusia Patejdla.

Walą o bruk gąsienice tanków. Już niepotrzebne na granicy Rumunii, teraz tu potrzebne.

1 sierpnia

Łażą po niebie reflektory. Motory huczą. Pogotowie lotnicze. Ciemno, że oko wykol. Siedzę przy zasłoniętym szczelnie oknie. Tylko przez lufcik dolatuje do mnie odgłos samolotów i tanków jadących na zachód. Na Przemyśl i Rawę Ruską…

4 sierpnia

Dziś imieniny Tatusia. Takie smutne… Po niebie chodzą reflektory. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Klamry czołgów biją o bruk. A gdzieś z daleka, z cytadeli dolatuje chórem śpiewana piosenka dalekich tajg i stepów Azji.

19 sierpnia

Na naszej ulicy kręcą antypolski film. Strasznie przygnębiające wrażenie.

29 sierpnia

Pogotowie lotnicze we Lwowie.

Od Renka nie ma już tydzień wiadomości. Niepokoi mnie to, bo ostatnią wiadomością było, że uciekł z kopalni alabastru pod Semipałatyńskiem.3

1 września

Pierwszy dzień drugiego roku wojny rozpoczętej przez Hitlera. Za oknami mży deszcz. Latarnie oświecają śliski, mokry bruk. Bruk zlany bratnią krwią… W bruk ten biją nogi sołdatów, biją gąsienice tanków. Biją, jakby chciały, by on zapomniał… Lecz nie zapomni! Lwowski szary bruk. Bruk krętych uliczek i skwerów, bruk placów i bulwarów – nie zapomni!

2 września

Dziś pierwszy dzień szkoły. Można powiedzieć, że „wpadłem, jak śliwka w kompot”. W naszej klasie jest czterech chłopców i coś trzydzieści (!) dziewczynek. No, ale zawsze uczę się po polsku. Dzisiaj było niczego sobie, ale – czy tak długo potrwa?

Wesoły jestem, ale „na pokaz”, a w środku smutno. Smutno, że muszę słuchać naszego dyrektora, jak mówi, aby się należycie postawić (!) do nauki. A w duszy żre niepokój o Renka. Boję się, że go zamknęli do ciupy. I za co, do cholery? Za to, że chciał żyć?! Za oknem wyją… Psia krew!

8 września

Dziś, w dzień modłów o zwycięstwo i w dzień Najświętszej Marii Panny, większość naszej klasy przystąpiła do komunii świętej. Ja też.

12 września

Dostałem pocztówkę od Renka. Dzięki Bogu, „rozeszło się po kościach”.

14 września

Teraz w szkole gramy w siatkówkę. Bardzo fajne są na ogół „kubity”. Oczywiście gramy po południu, a wieczorem idziemy razem na spacer. Rano znów na siódmą do budy. No, jutro niedziela, przynajmniej trochę się wyśpię. Na dworze kapie deszcz i przypomina się wiersz Staffa:

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny

I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny

Dżdżu krople padają i tłuką wme okno…

Wyciągam portfel. W portfelu inny wiersz krzyczący zgłoskami, czerwonymi zgłoskami:

Otwórz wieczorem okno. Oczom się wydaje,

że widzę odblask wojny,

która tamte kraje druzgoce młotem bomb

i śmierci do nóg ciska.

I zdaje się, że nocą ziemia drży,

tak blisko jest łuna tej pożogi, bliska i daleka,

bo patrz – po niebie płynie samolotów rzeka.

Noc rozcinają klingi reflektorów sinych,

w łańcuchu aut piechota i śpiew, ikarabiny,

a czołgi grzmią po bruku.

Oto wielka siła,

która nam wyzwolenie wieczyste zdobyła.

A wiersz ten kończy się „ludzkości wybieraj”. Jak na pośmiewisko! W czym wybierać? Czy ktoś wolałby kajdany nad wolność? Czy ktoś pragnąłby, by w jego ojczyźnie zaświtała zorza „wolności”? Nonsens!

16 września

W szkole wre praca. Ozdabiamy klasy, uczymy się wierszy i piosenek, żeby „godnie” uczcić pierwszą rocznicę wkroczenia bolszewików na ziemie Polski. Nigdy tej chwili nie zapomnę. Chwili, która była rok temu… Gdy słyszałem głos ministra spraw zagranicznych Mołotowa i widziałem rozradowane twarze Żydów… Gdy widziałem łzy w oczach polskiego robotnika i chłopa…

17 września

Rocznica wkroczenia bolszewików do Polski. Dziś po południu była „defilada” i miting pod teatrem. Gdyby nie to, że było piekielnie zimno i musiałem nosić Kalinina4 „na patyku”, to by było całkiem możliwie. Tyle czerwonego płótna naraz to jeszcze nie widziałem. Było wesoło i gadaliśmy dziewczynkom wice.

22 września

Rocznica wkroczenia bolszewików do Lwowa. Pamiętam… I nigdy nie zapomnę…

Szedłem wtedy z panem Mączyńskim i Hanką przez plac Akademicki. Po bruku z turkotem przejeżdżały taczanki, potem tanki i znów taczanki. Patrzyły na ludzi oczy nieufne, zwierzęce, bojące się śmierci. Jechali ludzie nie mający ojczyzny, ściskając karabiny i patrząc nieufnie na tłum, by nie wyrwał im tego, co mają najdroższe – życia. Tłum stał czarny, ponury i powoli rozpływał się do domów.

Na rogu stał dozorca i płakał. Zabili mu dwunastoletniego syna – za to, że się uśmiechał, patrząc na nędzne taczanki i brudnych żołnierzy. Dalej widziałem chłopa stojącego i nie rozumiejącego, co się do niego mówi. Niemego z rozpaczy po stracie ukochanej Ojczyzny. I tak wszędzie… A wtem gruchnął o mury Lwowa okrzyk: „Niech żyje Czerwona Armia wyzwolicielka!” – to Krakowskie5 szło manifestować swą lojalność wobec nowych panów. I spotkał się wzrok robotnika ze wzrokiem chłopa, i pomyśleli w tej chwili to samo, co ja…

A dziś warczą dziesiątki bombowców sowieckich nad murami Lwowa, ćwiczą się, by polecieć dalej i rzucać ulotki o kapitalizmie i armii wyzwolicielce. By lecieć dalej i dokonywać dzieła zniszczenia, niszczyć rodziny, mordować kobiety i dzieci.

Na cmentarzu Obrońców Lwowa spływają cicho na ziemię pożółkłe liście i jak wspaniały, purpurowo-złoty kobierzec przykrywają groby bohaterów. A w górze sowieckie bombowce…

30 września

W szkole już jestem jak w domu, a może lepiej jak w domu, bo przynajmniej wesoło. Mamy swoją pakę. My, to jest: ja, Tadzik, Adam Hollanek i Marian oraz kubity: Janka, Lala, Zuzia, Zuza, Zośka „Krupa”, a wczoraj przyszła „nowa” – Irka, straszna k…, ale „fajna” kubita.

4 października

Tanki jadą, jadą… na zachód!!

5 października

Ta Janka całkiem fajne wiersze pisze.

1 listopada

Wszystkich Świętych. Po szkole poszliśmy dziś na cmentarz. Smutno. Tyle świec, tyle łez…

13 listopada

Moje imieniny. Już drugie podczas wojny. Dostałem parę książek, między innymi historię Polski.

23 listopada

Dziś daliśmy wieczór mickiewiczowski. No, kosztował on nas dużo pracy, ale naprawdę nie myślałem, że tak pierwszorzędnie wypadnie. Prawdopodobnie jeszcze raz go zagramy. Adam Hollanek wprost bajecznie gra. Ja byłem krukiem w Dziadach i jednym z więźniów w „celi bazyliańskiej”.

25 listopada

Byłem dziś na wieczorze mickiewiczowskim w Teatrze Wielkim, był dużo słabszy od naszego szkolnego. Ci delegaci ględzili i ględzili, a wódką od nich jechało, że oj…

27 listopada

Byłem dziś na wieczorze mickiewiczowskim w XII budzie. Właśnie gdy Bielecki kończył Wielką Improwizację i wypowiadał wielkie słowa Wieszcza, że chciałby wszystkie pokolenia Narodu Polskiego przycisnąć do łona – nad Skniłowem reflektory, strzał za strzałem, warkot motorów: manewry, przygotowanie do odparcia wroga. Tak… wojna trwa. Gdzieś tam, na zachodzie, ziemia drży od uderzeń setek i tysięcy bomb, powietrze świszczy spadającą śmiercią i warkotem motorów, a my tu czekamy.

1 grudnia

Drugi raz daliśmy wieczór mickiewiczowski. Prawdopodobnie fragmenty będziemy dawać w Teatrze Polskim.

13 grudnia

Dziś od rana śnieżyca, że strach, nic nie widać. Byłem już na deskach, ale straszny wiatr.

15 grudnia

Dzisiaj poszliśmy całą paką na deski. W drodze powrotnej, wpadając na Zuzę, zwichnąłem sobie palec. Do tego przeziębiłem się paskudnie. Ale śnieg był cudowny. Żałuję jednak, że poszedłem, bo we wtorek mam zdawać rosyjski i fizykę, a nie wiem, czy do tego czasu wyzdrowieję. Cholera, mogą mnie o rok cofnąć.

16 grudnia

Leżę w łóżku i palec boli, łeb boli, ząb boli, a do tego wszystkiego kłuje w płucach. Wesoło! Że też musiałem sobie ten palec tak wykończyć.

Mamusia robi „przenosiny” ze względu na „ekonomię ciepła” w mieszkaniu. Mnie diabli biorą, jak się tym przeklętym, a zarazem błogosławionym węglem pali i czad robi na całe mieszkanie. No trudno, zima jest!

Nie mogę wysłać książek dla Renusia, bo Tatuś nie ma pieniędzy. Przez swoją „grypcię” dostał tylko 75 rubli; a co to jest!?

Za oknem blady księżyc oświeca białe przedpole cytadeli, gdzieś daleko maszerujące wojsko śpiewa: „Rozprahajte chołopci, koni…”6 i ktoś gdzieś daleko rąbie drewno.

30 grudnia

Straszne były dla mnie te dwa tygodnie. Już siedemnastego dostałem 38 stopni gorączki, a wkrótce potem dostałem na całym ciele wysypki. Okazało się, że to odra; zaraziłem się od Ziuni, która miała ją już od tygodnia.

Straszne były bezsenne noce, pełne mar i widziadeł. Gdy gorączka przekraczała 40 stopni, traciłem chwilami przytomność. Nic jeść przez trzy dni nie mogłem, piłem tylko ciepłe napoje. Chwilami ogarniał mnie dziwny, straszny niepokój, waliły się na mnie bloki liczb, dusiły mnie liczby całego świata… A potem, gdy przypomniałem sobie, że na świecie szaleje II wojna światowa, głowa moja stawała się jakby śmigłem i leciałem w przestrzeń ponad pola i lasy, niosąc wrogom zagładę.

1 stycznia 1941

Wiesiek odkorkowuje gruzińskie wino i pijemy wszyscy za lepsze jutro.

2 stycznia

Tatuś był chory i nie dostał przez to pensji.

W domu ja muszę pomagać Mamusi, bo Stanisława już odeszła. Swoją drogą, to dobrze, że „panicz” sobie zobaczy i poczuje, co to jest prawdziwa praca; no, ale ciężko. Rano ścielę łóżka, palę w piecach i pod kuchnią, obieram kartofle, buraki, zamiatam jadalnię, ewentualnie froteruję. Potem jest obiad, około 16.30 gaśnie światło (oszczędność!). Następnie szoruję razem z Mamusią i Ziunią naczynia i garnki. Wesoło! Jak przyjdzie jeszcze chodzić do szkoły i uczyć się, to nie wiem, gdzie to zmieszczę. A tu jeszcze babcia ma ischias.

Ogoliłem sobie głowę, bo mi wypadały włosy po odrze. Wyglądam jak rekrut.

9 stycznia

Byłem w szkole. Jak mnie kubity zobaczyły ogolonego, to był pisk.

13 stycznia

Dziś pierwszy dzień drugiego półrocza nauki. Znów powtórzył się, tylko na większą skalę, pisk kubit na mój widok. Trochę nieprzyjemnie, ale do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Diabli mnie biorą, bo co chwila gaśnie światło. Potrafi nie świecić się od 14.00 do 19.00. I kiedy tu robić lekcje?

16 lutego

Taki jakiś smutek mnie czasem ogarnie,

I chciałoby się śpiewać lub chciałoby się wyć.

I chciałoby się z tym życiem już skończyć raz – choć marnie,

Bo już naprawdę trudno żyć.

Na ulicy wycie, dudni krok miarowy.

Na ulicy wycie, ostrzyżone głowy.

I ja mam wśród nich tak iść,

I ja mam wśród nich tak wyć.

Nie, to już lepiej ziemię gryźć!

Takie refleksje wpadają pod ołówek jak promień lampy i są jak promień lampy – żółte i jak płomień zapalają rozum i serce, gdy się nimi napełni. Niech żywi nie tracą nadziei. Ciągle mi się przypomina Babuś i „kto zwycięży, wolnym będzie, a kto umarł, wolny już!”.

Chcę żyć i chcę być wolny! Nie mogę być niewolnikiem! Dosyć! Dosyć! Lampy rzucają żółte refleksy na mokry trotuar, gdzieś śpiewa ktoś smutną melodię z zapomnianego filmu, cicho i mokro, tylko kot biegnie ulicą na skos. A ja idę i czuję, że ta cisza może być w każdej chwili brutalnie rozdarta… I czuję, że trzeba czekać…

22–25 lutego

Dużo mam teraz roboty. Muszę zdawać wszystko od początku roku, przez tę durną odrę. Trochę melancholik się zrobiłem, a co najważniejsze – piszę wiersze. Przeważnie na matematyce. Melcerowa działa na mnie jakoś tak nastrojowo.

18 marca

Źle się czuję. Ciężko mi zdawać wszystko naraz. Pewnie wezmę urlop zdrowotny.

19 marca

Dziś wziąłem urlop, ale jeszcze będę chodził do końca kwartału, bo gram swata w Nazarze Stodole Szewczenki, którego dajemy w sobotę.

20 marca

Fajno