Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Luizę od zawsze wychowywał Tatuś. Dbał o nią jak mógł i utrzymywał z tego, na czym sam znał się najlepiej - z hazardu i drobnych przekrętów. W dniu jej dwudziestych pierwszych urodzin postanowił wprowadzić córkę w fascynujący świat gier. Niestety, szczęście im nie sprzyja - przegrywają duże pieniądze.
W dodatku cudze. Zemsta jest nieunikniona, chyba że zwrócą dług. Najlepszym pomysłem na szybkie zdobycie forsy wydaje im się… oszustwo matrymonialne. Następuje teraz szereg przezabawnych perypetii będących udziałem tytułowej bohaterki, która wcale nie ma zamiaru wpadać w ramiona podstarzałego nuworysza, próbuje więc zdobyć pieniądze w inny, niekoniecznie legalny sposób.
Ostrzegamy: nie jest to książka dla miłośników ponurego realizmu!
Czy prawdą jest, że Danuta Noszczyńska hiopnotyzuje lekkością pióra? tak. Autorka pisze o kobietach i dla kobiet. Przy jej książkach potrafią zrelaksować się czytelniczki w różnym wieku. Katarzyna Zarecka, Przystań Literacka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 344
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Danuta Noszczyńska 2010
Redakcja:
Mariola Będkowska
Okładka:
Anna Lenartowicz
Korekta:
Urszula Przasnek
Warszawa 2012
ISBN 978-83-62405-58-9
Wydawca:
Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski 05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]
ePub i Redakcja techniczna:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]
Wszystkie postaci występujące w książce są fikcyjne, a opisane zdarzenia nigdy nie miały miejsca. Mimo to imiona i nazwiska bohaterów oraz nazwy miejscowości zostały na wszelki wypadek zmienione.
I. Orzeł czy reszka?
– Tatuś… a może by jednak spróbować inaczej? – spytałam tak bardziej retorycznie.
– Inaczej? A jest jakieś inaczej? – odparł ojciec z dość powierzchowną troską w głosie. – Wałkowaliśmy przecież ten temat wielokrotnie. I sama dobrze wiesz: nie ma żadnego inaczej. Poza tym obiecałaś. Przysięgłaś. Nie martw się, jakoś to wszystko się ułoży...
– Obiecałam – westchnęłam głęboko, starając się uwierzyć, że uda mi się z tego naszego, wspólnego zresztą, planu wywinąć.
A w każdym razie doprowadzić do sytuacji, że wilk będzie… cały i owca… nieskonsumowana. W końcu to nie średniowiecze jakieś albo inne rokoko, ażeby panna w moim wieku za mąż według rodzicielskiej woli szła. Swojej całkowicie wbrew. Ale nasza sytuacja tego wymagała, a czas naglił... I ojciec nie miał innego pomysłu, ja, nawiasem mówiąc, też nie. Fakt, że oboje z tatusiem przerżnęlismy na automatach powierzony mu przez Strasznego Mafioza kapitał, razem wdepnęliśmy w tarapaty z perspektywą braku dachu nad głową i podstawowego pożywienia, i tylko ja mogłam nas wystarczająco prędko z tego ambarasu wyciągnąć. W sposób prosty, jednak niekoniecznie przyjemny…
– Patrz! Patrz, jak on pięknie do ciebie pisze, jak się…
– …migdali i wyckliwia! – podrzuciłam kwaśno, wyszarpując ojcu z dłoni sfatygowaną białą kopertę. – Mógłby się przynajmniej pofatygować i wynająć jakiegoś żywego tłumacza, bo coś mi się zdaje, że pośrednikiem jego miłosnych wyznań był program komputerowy!
– „Moja ty purchaweczko słodka – odczytałam na głos, akcentując odpowiednio – drgam cały z niecierpliwości, abym mógł gębę twoją osobliwą obejrzeć, zmiażdżyć twą kibić dookoła, do ołtarzu zaciągnąć i zapłodnić natychmiast, co nam dopomóż, wielki Lord, święty Spirytus, Jezus Chrystus i cały Trójnik”.
– Mam nadzieję – dorzuciłam z rosnącym niesmakiem – że chodziło mu raczej o truskaweczkę niż o purchaweczkę. On mnie chce zapłodnić, ty słyszysz?
– Nie, chyba o turkaweczkę. – Tatuś zamyślił się głęboko. – Dawniej tak się mawiało. A zapładniać cię wcale nie musi. Już... twoja w tym, babska rzecz...
– Dawniej??? Kiedy dawniej?! To ileż ten mój luby ma lat?
– Czy to ważne? – Tatuś podejrzanie szybko spuścił wzrok. – Jak cię chce zapładniać, to chyba jest jeszcze reprodukcyjny… Ale przecież... eee... nie o jego fizyczne walory nam tutaj idzie.
Wściekłam się. Do granic wrzenia, rozpaczliwie, ale… bez możliwości wykrzyczenia mojej wściekłości. Czasem w życiu tak jest, że najdzie na człowieka jakiś mus bezwzględny, wobec którego nic nie zaradzisz i jedyne, co możesz, to zwiesić łeb. I wściekać się na siebie. Nie na tatusia. Bo czułam się odpowiedzialna, dorosła, gotowa przynajmniej do wzięcia na swoje barki połowy tego, z czym dotychczas zmagał się tatuś w pojedynkę.
Kiedy zmarła moja mama, miałam zaledwie półtora roku, tatuś dwadzieścia dwa. Nie wiem, na co zmarła, tatuś też nie wie. I nikt nie wie. Może na grypę. A może na zawał. Tatuś mówi, żeby się w tym nie grzebać, bo co to da? Racja… Najważniejsze, że jakoś oboje przetrwaliśmy. Żyliśmy z tego, co tatuś umiał najbardziej, czyli z hazardu. Przeważnie ogrywał ludzi na bazarkach w „trzy karty”, zarobek był może niewielki, ale pewny. W każdym razie dawał chleb powszedni i coś do chleba. Najchętniej jednak tatuś grywał w pokera, bo tu można było skosić niezły szmalec, jak mu się udało wmontować w odpowiednie towarzystwo. Ale nie gardził też rozmaitymi zakładami, ustawionymi, rzecz jasna, przez niego samego. Nie żadne tam piłkarskie czy inne lotto, gdyż tatuś zawierzał głównie sprytowi rąk własnych i umysłu. W gruncie rzeczy tatuś był uczciwym i charakternym facetem. Nigdy nie sięgnął po cudze, bo przecież wygraną delikwent mniej lub bardziej chętnie sam podawał mu do ręki… Wszystko było, jak mawiał: „tip-top, mucha nie siada i pod paragraf nie podpada”.
Dlatego, kiedy trzy tygodnie temu, z soboty na niedzielę przerżnęliśmy z tatusiem pospołu całe czterysta tysiaków, będących, jak się okazało, własnością Strasznego Mafioza, wpadliśmy w panikę. Od tej feralnej nocy bezustannie kombinowaliśmy, jak wyjść z tej przykrej sytuacji. W przerwie na myślenie twórcze snuliśmy rozmaite domniemania, co taki Mafiozo nam może, jak sprawa się rypnie. Pewnego wieczoru, pod wpływem jakiejś wyjątkowo przykrej i nieestetycznej wizualnie wariacji, tatusia olśniło. Uznał, że pójdziemy w matrymonium! Ożeni się albo on, albo ja: na kogo wypadnie, na tego bęc! Rzuciliśmy więc monetą. Wypadło na mnie... Tatuś zabrał się do wertowania ogłoszeń prasowych, ja przeczesywałam kompa.
– Córuś… – Tata wyrwał mnie z ponurej zadumy, kładąc mi rękę na ramieniu. – Weź ty to może… jakoś… całościowo rozważ. Pod „za” i „przeciw”, co?
– Ale ty mnie wcale nie musisz przekonywać! – Jednym gwałtownym ruchem ramienia strząsnęłam z siebie jego dłoń. – Ja wiem, co mam robić!
– Ale mnie jest niemiło…
– Mnie też jest niemiło. I ty mi tu teraz wyrzutami oczu nie mydl. Dobrze wiesz, że to nic nie da!
– No…
– Będzie, co będzie!
– No…
– I ja uważam, generalnie, że nam to ogłoszenie z nieba spadło!
Tatuś rozpromienił się wyraźnie i sięgnął po gazetę, którą trzymał i hołubił jak relikwię.
– „Pan Izydor Chlebobierski, bez nałogów, majętny, gorliwy patriota, poszukuje młodej, zdrowej i przystojnej panny polskiej krwi z dziada pradziada (najmniej do szóstego pokolenia). Cel – matrymonialny” – przeczytał z nabożeństwem. – A ty, dziecko, Polka jesteś, rodowita. Te sześć pokoleń da się udowodnić, jak amen w pacierzu. I czy to nie cud, że tobą zainteresował się właśnie? Przecież panienki musiały odpisywać na ten anons całymi zgrajami! Cud! I... wola Boża...
– Cud, tatusiu. Cud – westchnęłam, odwracając oczy. – Cud jak cholera!
– No! – ucieszył się tatuś, jakby nie wyczuwając ironii w moim głosie. – Panią będziesz, Luizo, na włościach! Przecież ten Izydor to szlachciura jakiś! Z pewnością ma zamek, może i kilka... Albo choćby dwór. Forsy jak siana, służbę w liberiach i limuzynę. Może i kilka… Co by nie powiedzieć – rozmarzył się na całego – dobry chłop, ten Izydor. Wartości narodowe sobie ceni, prorodzinne.. i tego… eee... honor! Bóg, ojczyzna i kiszone ogórki! On ci wszystko zrekompensuje, zobaczysz!
– Wiesz co, tatuś? – Skrzywiłam się nieznacznie. – Ty już przynajmniej nic nie mów. Oboje wiemy, jak jest...
Bo nawet, gdyby znalazł się jakiś inny, bardziej estetyczny sposób wyjścia na prostą, czasu jest za mało i miecz Domestosa formalnie już majaczył nam nad głowami… Mafiozo mógł lada dzień upomnieć się o swoje...
Tatuś syknął boleśnie przez zęby.
– A więc, do roboty, córeczko... I niech cię patronka twoja ma w swej opiece!
•
Prawie przez całą noc nie mogłam zasnąć. Jak tylko zmrużyłam oko, zaczynał majaczyć mi pod kopułą jakiś obleśny staruch na zmianę ze Strasznym Mafiozem, którzy uganiali się za mną do utraty tchu w celach całkowicie odmiennych. Już w końcu sama nie wiedziałam, co lepsze: tortury Mafioza czy umizgi poczwarnego, obślinionego starca...
Myślałam także o pewnym pechowym dniu, dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin, w którym napytaliśmy sobie z tatusiem tej biedy... Do tej pory ojciec konsekwentnie trzymał mnie z dala od swojej „pracy”, ale wówczas, w moje urodziny, coś mu formalnie odbiło!
– No, córko – rzekł z tajemniczym uśmiechem. – Od dziś jesteś już dorosła. To znaczy, nie tylko metrykalnie, ale w ogóle, pod każdym względem dojrzała. Bo mówi się, że dopiero w dwudziestym pierwszym roku człowiek jest w pełni dojrzały.
– Do czego? I gdzie się tak mówi? – spytałam trochę bezmyślnie, bo akurat, o ile sobie przypominam, czytałam bardzo pasjonujący artykuł w „Sekretach serca”.
– Do wszystkiego – odparł tata trochę zbyt ogólnie. – I w ogóle, tak się mówi.
– Ale dlaczego? – spytałam znad gazety. – Dlaczego ty, właśnie dzisiaj mnie o tym informujesz?
– Bo zamierzam urządzić ci niezapomniany wieczór. Zabieram cię do kasyna!
No i urządził. Jak babcię drypcię! Nie powiem, żebym opierała się jakoś za bardzo, bo kasyno zawsze było miejscem, które chciałam zobaczyć od środka, posmakować tych emocji, które nierzadko stawały się przyczynkiem dramatów i tragedii, zobaczyć, jak to jest i co w tym jest, że wciąga... Tego właśnie nie umiałam pojąć. Jak niepalący, który nie potrafi zrozumieć palacza, jak abstynent, dla którego przymus picia jest równie abstrakcyjny jak... święta Weronika na witrażu w naszym kościele! Po prostu – możesz się wysilać do ostatnich boleści, a i tak nie jesteś w stanie odczuć tego, co czują inni albo jak patrzą na świat.
Dlatego chyba tatuś mówił mi o tej dojrzałości, bo prawdopodobnie nie umiał się wyrazić bardziej wprost: że liczy na to, że się za bardzo nie wciągnę. Ale ja się, niestety, wciągnęłam, już tego pierwszego wieczoru. No cóż, w końcu ojcowskie geny nie idą w las...
Wypiliśmy na dzień dobry po dwa duże nurki z wiśniówką na spirytusie, i po-szło! Tatuś biegał tylko i rozmieniał wciąż nową stówkę, a przy forsie był, jak mało kiedy... Przy cudzej forsie, niestety. Kiedy wyszliśmy z przybytku rześkim świtem, miałam w kieszeni raptem sto trzydzieści osiem złotych, tatuś raczej nie więcej. A ileśmy przerżnęli?
– Ileśmy przerżnęli, tatusiu? – spytałam jeszcze całkiem beztrosko, wciąż napędzana wiśniówką na spirytusie topioną w mocnym piwie, tytoniowym dymem, wonią perfumowanego potu i mieszaniną dźwięków, której składowe trudno by wyliczyć.
– Jedno ci powiem, moje dziecko – tatuś niepokojąco zastygł na środku trotuaru – kto mieczem wojuje, od miecza ginie, eup! – oznajmił metaforycznie i równie metaforycznie beknął ku bezkresnym przestworzom.
– To znaczy? – Pociągnęłam go za rękaw, wprowadzając z powrotem w niemrawy ruch posuwisty. – Zgraliśmy się jak mopsy, tak? Jesteśmy goli, znaczy się?
– Więcej niż goli... epp... córeczko! – Tata beknął ponownie, ale tym razem jakoś bez przekonania. – Wybacz mnie, staremu durniowi, i nie wspominaj źle, kiedy... złożę łeb pod tramwaj!
Złapałam go niemal w ostatniej chwili, osadzając niechcący oraz ze sporym impetem na brukowanym chodniku. Czując, że coś tu jest nie tak, i to bardzo, usiadłam obok.
– No to gadaj! – zażądałam grubym i donośnym głosem.
Wówczas tatuś opowiedział mi o Strasznym Mafiozie. O tym, jak pewnego razu w kasynie, nad ranem, pewien dziwny facet serdecznie zbratał się z nim, uskuteczniając liczne bruderszafty i inne kurtuazje, przy czym tatuś jeszcze nie wiedział, z kim ma do czynienia. W zasadzie w kasynie nikt się z nikim nie brata, a już z pewnością nie obłapia po pijaku, deklarując dozgonne uczucie. Już samo to powinno było tatusia tknąć, ale nie tknęło.
– On sobie mnie upatrzył na swoją ofiarę! – jęknął tatuś, wkładając sobie skołataną głowę pomiędzy kolana. – Widać z gęby mi jakoś sympatycznie patrzyło... Albo nie, on musiał wiedzieć, że ja tam raczej nie chadzam – zmienił nagle zdanie.
Tatuś rzeczywiście bywał w kasynie niezmiernie rzadko, powiedziałabym nawet: okazjonalnie. W tym momencie jednak przestałam oczekiwać, że cokolwiek z tej jego mętnej gadaniny pojmę i zażądałam konkretnych konkretów.
– No i on w którymś momencie skoczył na równe nogi, wetknął mi paczkę z forsą za pazuchę i uciekł – streścił się tatuś.
– Nie rozumiem...
– Pewnie ktoś na niego czyhał. I on zobaczył tego kogoś, żal mu się takiej kupy forsy zrobiło, jakby co, rozumiesz, więc zrobił sobie ze mnie depozyta.
Oparłam się plecami o plecy tatusia i jak on podciągnęłam kolana pod brodę, starając się zajmować jak najmniej miejsca na trotuarze, gdyż miasto zaczynało się powoli zaludniać i co rusz ktoś się o nas potykał.
– Jesteś pewien, że to mafiozo był? – upewniłam się na wszelki wypadek.
– Córuś… – westchnął tata dramatycznie. – Uwierz, że wiem. Robię w branży ładnych parę lat i życie mnie nauczyło, że graczy można podzielić na trzy kategorie: wygranych, przegranych i takich jak ja, średnich ptysiów. Przegrani to przegrani, ja – to ja, ale ci, co z tego interesu wychodzą z naprawdę grubym szmalcem, nie są zwykłymi śmiertelnikami. A już na pewno nie ci, co muszą w podskokach uciekać!
– To może nie jest tak źle – szepnęłam. – Może ktoś go już dawno ukatrupił, co? I w ogóle, skąd on wie, komu oddał paczkę z forsą, skoro obaj byliście zrobieni w siwy dym? I skąd wie, od kogo ją powinien odebrać?
– A, nie, tak pięknie to nie jest. – Tatuś niebezpiecznie przegiął się na bok. – Zanim on się zerwał, spisał sobie moje dane osobowe. Imię, nazwisko, adres, wsio! I jeszcze na odchodnym nastraszył. Strrrrasznie nastraszył!
– Pamiętasz chociaż, jak wyglądał?
– No… pewnie…
– Jak?
– Strrrrrasznie – oznajmił tatuś, zwinął się w kłębek i zaczął chrapać.
Tego, co usłyszałam, nie mogłam w żaden sposób ogarnąć rozumem ani innym szóstym zmysłem. Ba, nie mogłam nawet w to uwierzyć, ale skąd by tatuś w takim razie miał czterysta patoli? Wobec powyższej niewiadomej zmusiłam się i uwierzyłam...
Dzisiaj, w obliczu nieuchronnego, które zmierzało ku mnie wielkimi, Izydorowymi krokami, ani w głowie było mi podawanie czegokolwiek w wątpliwość. Mimo iż cała ta heca zawierała jeszcze sporo logicznych luk, wynikających z luk pamięciowych zrobionego w siwy dym tatusia…
Pogodzona z faktem, że tej nocy niedane mi będzie chociaż się zdrzemnąć, wyskoczyłam z łóżka, przejrzałam po raz kolejny mój niewielki bagaż, wzięłam prysznic, a następnie znowu przejrzałam bagaż. Ot, podróżny niezbędnik młodej dziewczyny: parę ciuchów, trochę bielizny i kosmetyki. Torbę pakowałam pod dyktando tatusia, który uważał, że im mniej do niej upcham, tym więcej zyskam od mojego majętnego narzeczonego. Jak sierotka Marysia, eksponując głównie swoje ubóstwo i niewinność...
Okazało się, że tatuś też nie może spać, dotrwaliśmy więc oboje do mniej więcej przyzwoitej godziny i udaliśmy się do kościoła na poranną mszę. Muszę przyznać, że co jak co, ale wychowanie tatuś dał mi staranne, katolickie. Oboje byliśmy głęboko wierzący i sumiennie praktykujący. Modliłam się więc teraz bardzo gorliwie, prosząc Jasną Panienkę, aby jakimś cudem wybawiła nas z opresji, na przykład podsuwając tatusiowi nadprzyrodzoną możliwość ogrania kogoś na te czterysta kawałków. Albo żeby ktoś po wyjściu z kościoła taką kasę zgubił, a my znaleźli. Albo... żeby chociaż przyszedł mi do głowy jakiś genialny plan awaryjny! Do południa było w końcu jeszcze parę godzin, bo potem to już tylko czarna rozpacz. Tatuś przygadał jakiś wóz, który miał mnie zawieźć do umówionego hotelu w Gdańsku, gdzie od paru dni rezydował już Izydor, by na dzień dobry zmiażdżyć mnie oraz zapłodnić...
Tatuś modlił się chyba o to samo co ja, bo w przerwach, kiedy nie ziewał, zgrzytał zębami i wytrzeszczał oczy. Niestety – ani on, ani ja nie zostaliśmy wysłuchani.
•
II. Porwanie kontrolowane
Dokładnie o dwunastej zero osiem rozległo się pukanie do drzwi.
– A... ccco to jest? – wyjąkałam na widok wbijających się nam do mieszkania trzech osiłów jednakowej maści i postury.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to szarpnięty na czterysta kawałków Mafiozo już kogoś na nas nasłał.
– Twoja obstawa! – odparł tatuś zadowolony. – Proszę, wchodźcie chłopaki. – Szerokim gestem odsunął mnie od drzwi i dość łagodnie, jednakże z buta potraktował mój bagaż.
– Jaka obstawa? Ale ja... nie...
– No, właźcie, właźcie. – Ojciec z każdym z nich wykonał klasycznego niedźwiadka. – A to jest mój skarb, który będziecie eskortować.
– Tatussssiu! – syknęłam zdezorientowana i zła.
– Znieście bagaż chłopaki, ja się tymczasem z dzieckiem pożegnam. – Tatuś po raz kolejny zignorował mnie kompletnie.
Osiły były wielkie, opasłe i tępe na gębach.
– Słuchaj, córeczko – tatuś rozwiał mój niepokój tuż po ich wyjściu – oni są jak koń z klapkami na oczach, który dociągnie wóz na miejsce, choćby się waliło i paliło.
– A po co mi oni? Nie ufasz mi? – zapytałem z pretensją.
– Ufam! Oczywiście, że ci ufam – obruszył się tatuś. – Ale, jak to mówią, strzeżonego Pan Bóg strzeże! Nie przeżyłbym, gdyby po drodze coś ci się stało.
– Ccco? Co mogłoby mi się stać? – Poczułam nieprzyjemne łaskotanie w żołądku.
– Ojej! Cokolwiek miałoby się stać, to się nie stanie. Zadbałem o to solidnie.
Mówiąc to, tatuś równie solidnie przytulił mnie do siebie, zapewnił, że mam się o niego nie martwić i że będziemy w kontakcie.
•
Moi towarzysze podróży byli zupełnie nieabsorbujący. Niemal natychmiast po umieszczeniu mnie oraz siebie w dość sfatygowanym, zielonym mercedesie vanie zajęli się spożywaniem kanapek. Jedli tak i jedli przez ładnych kilkanaście kilometrów, nie wydając z siebie żadnych dźwięków poza ciamkaniem i chrumkaniem. Było mi to jak najbardziej na rękę, bo nie chciało mi się z nimi gadać. Postanowiłam się zdrzemnąć. Te kilkaset kilometrów, które były przede mną, dawało nadzieję na odespanie zarwanej nocy. Ułożyłam się więc w miarę wygodnie, obserwując chłoptasiów spod półprzymkniętych powiek. Chyba zaczynałam ich powoli rozróżniać. Na własny użytek nazwałam ich roboczo: Trombocyt, Leukocyt i Nifuroksazyd. Czemu tak? Pojęcia nie miałam. I choć nie miałam również pojęcia, co oznaczały powyższe terminy ani też gdzie się z nimi spotkałam, kojarzyły mi się z czymś krwawym, a także niepohamowanym i nieobliczalnym. Jak moi towarzysze. Na wypadek, gdyby nie było mi dane poznać, jak się naprawdę wabią, postanowiłam im te ksywki jakoś ładnie zdrobnić. Ot, choćby: Trombek, Lejek i Nifuś.
Trombek był z nich najszerszy w barach. Był także bardziej łysy niż pozostali. Resztki włosia Lejka, jakie miłosiernie pozostawił mu fryzjer, sugerowały, że był on blondynem. Miał też bardziej szpiczastą gębę od swojego kompana, większy nos i gruby łańcuch na szyi. Srebrny. Nifuś natomiast był od nich obu taki jakby bardziej... wszerz. Jak oglądany w panoramicznym telewizorze. Nie, żeby był grubszy, czy coś takiego. Był taki raczej odgórnie spłaszczony: o niskim czole, szerokiej facjacie z odstającymi uszami, od dołu kończącej się bezpośrednio na dolnej wardze. I też był szczątkowym blondynem.
Tak sobie ich kontemplowałam, żeby o niczym innym nie myśleć i sprowokować nadejście snu. A kiedy obejrzałam sobie już wszystko, co było w zasięgu mojego wzroku, i sen ciągle nie nadchodził, zaczęłam klepać bezmyślnie pod nosem zapamiętany w dzieciństwie wierszyk: „Pan Sobieski miał trzy pieski, czerwony zielony i niebieski”. Zrobiłam sobie nawet z niego coś w rodzaju gry, próbując po każdym powtórzeniu dostrzec wśród samochodów jadących z naprzeciwka podobną kombinację kolorystyczną. To niewiarygodne, ale przy takiej ilości i różnorodności aut, jakie jeżdżą dziś po naszych drogach, przez co najmniej godzinę tej idiotycznej zabawy nie udało mi się to ani razu! W końcu mi się znudziło i wróciłam do moich osiłów, a potem już zupełnie spuściłam z wodzy karne dotychczas myśli.
Czego tatuś się bał? No bo chyba nie tego, że nie trafię na miejsce. Ani tego, że zrejteruję i ucieknę. No więc... czego? Kogo? Strasznego Mafioza? Boże mój, Boże – wpadłam w mimowolny popłoch. Ale co on by mi... i dlaczego... – O Chryste Przenajświętszy! – wyrwało mi się na głos, co spowodowało pierwszy żywy odruch mojej świty: trzy łyse pały jednocześnie odwróciły się w moją stronę, by po chwili obrać znów kierunek zgodny z pozycją kadłubów. No tak! – wróciłam do poprzednich rozważań. Mafiozo mógłby mnie przecież porwać po drodze, jako gwarancję odzyskania swojej forsy! Taka odwrotna forma okupu. Okupu. Okup. To słowo jakoś nie dawało mi spokoju, cisnąc się nachalnie do głowy. Ale czemu? I nagle: bang! Olśnienie! No jasne, okup! Bo gdyby teraz ktoś mnie porwał dla okupu, z pewnością ochoczo zapłaciłby za mnie Izydor, i gdyby, zupełnym przypadkiem wynosił akurat czterysta kawałków, to... To... – czaszka formalnie pękała mi teraz z wysiłku – to... byłoby jak raz dla Mafioza! I wówczas zero zmurszałych Izydorów, zero obmierzłych mariaży, miażdżenia i zapładniania! Tylko jaką siłą porywacz oddałby ten okup mnie? I kto w ogóle mógłby mnie porwać? – pytałam sama siebie, czując, że jestem całkiem blisko odpowiedzi na te wszystkie pytania…
– Chwila! Chwila, panowie! – wrzasnęłam, ustawiając się gwałtownie do pionu. – Musimy się jak najszybciej zatrzymać! Mnie się chce jeść. I pić! I siiiiikać!!!!
W tym momencie Lejek, nawet nie obejrzawszy się za siebie, dał solidnie po hamulcach.
•
Zatrzymaliśmy się na przydrożnym parkingu, gdzie można było się posilić kiełbasą z rożna, a także, przy pewnej dozie samozaparcia, skorzystać z murowanego wychodka. Zamówiłam jedną porcję z bułką i musztardą oraz kawę. Chłopcy, całkiem niedawno posileni kanapkami, wzięli dla siebie identyczne zestawy, przy czym Trombek podwójny.
– Daleko jeszcze, prawda? – zaszczebiotałam milutko, wpychając zadek pomiędzy drewnianą ławę i chybotliwą ławkę.
– Mniamhum – odparł po dłuższej chwili Lejek z pełną gębą.
– Och, już się formalnie nie mogę doczekać! – ciągnęłam niezrażona. – Ten mój narzeczony jest po prostu bajeeeecznie boooogaty! Od razu obsypie mnie złotem i brylantami!
Chłopcy spojrzeli po sobie beznamiętnie i jak na komendę zakąsili bułkami.
– No to co? Taki kawał drogi przed nami, a my będziemy tak milczeć? Może byśmy się troszkę zaprzyjaźnili? – Zamrugałam niewinnie.
– Nam się nie wolno przyjaźnić. Klyjent nasz pan – odparł za wszystkich Nifuś.
– A właśnie, tak a propos... e... klyjenta. – Pochyliłam się w jego stronę. – Dużo wam tatuś... tego... że tak powiem... za tę eskortę uiścił?
– Panienka pyta, ile nam Heniek za tom robote kopsnął – objaśnił Lejek.
– Tajemnica – burknął Nifuś, marszcząc brwi. – Się panienka nie ciekawi.
– No jasne! – Zachichotałam cieniutko. – Pewnie nie za dużo i w dodatku, że tak powiem, na zeszyt?
– Bo co?
– Bo tatuś tak ma. Gotówką raczej nie grzeszy, chyba liczy na to, że go mój narzeczony zasili.
– Tak czy inaczy, zawarlim umowę i Heniek zapłaci. Po robocie.
– No jasne, jasne – przytaknęłam prędko. – Zapłacić zapłaci. W końcu boi się o mnie, jak mało o co. Jestem przecież jego kapitałem na przyszłość, zabezpieczeniem na stare lata. Mówiłam wam już, jaki ten mój narzeczony bogaty?
– Mniamhum...
– On też formalnie trzęsie się o mnie jak o skarb najcenniejszy. Bo gdyby ktoś mnie porwał... Rozumiecie? Jakby się ktoś dowiedział, że ten mój luby taki majętny, a ja, jego oczko w głowie, tak sobie jadę, a on tam czeka, usychając z tęsknoty...
Chyba poleciałam za prędko i moi chłopcy w którymś momencie nie nadążyli, bo nie dostrzegłam w ich facjatach nawet cienia zainteresowania.
– Ej! – Spróbowałam ruszyć z posad ich szare komórki, waląc pięścią w ławę. – Chciałam powiedzieć, że to dobrze, że mnie eskortujecie, bo jeszcze bykomuś przyszło do głowy porwać mnie dla okupu, nie? Ale na szczęście nikt nie wie, że mój narzeczony zapłaciłby za mnie każde pieniądze! Nie tyle, co mój tatuś wam. Tylko sto razy tyle!
Po tych słowach oparłam się wygodnie i zaczęłam z uwagą śledzić twarze moich towarzyszy. Po kilku albo i kilkunastu sekundach Lejek zastygł w bezruchu z rozdziawioną paszczą i bułką w garści, następnie wstał.
– Idziemy do kibla – zarządził krótko.
– Ale mnie się nie chce – zaoponował Nifuś.
– Idziemy! – uparł się Lejek. – Nie będę stawał po drodze każdemu jednemu na szczanie! Panienka też!
Ruszyłam posłusznie w kierunku oznaczonego kółkiem przybytku, jednak, gdy tylko chłopcy zniknęli za drzwiami męskiej „toalety”, zmieniłam kierunek i zaczaiłam się za winklem.
– ... no i co z tego? – wyłapałam strzęp wypowiedzi Nifusia.
– Jak co z tego? – obruszył się Lejek. – Nie słyszałeś, co mówiła?
W tym miejscu jego początkowo podniesiony głos przerodził się w ledwie słyszalny szept.
– E, tam... – powątpiewał Trombek. – Kupa zachodu i tyla. I nie wiadomo, co to warte.
– Jak nie wiadomo? Jak nie wiadomo? Kupę szmalcu, co nie? – gorączkował się Lejek.
– ...ale... gdzie byśmy ją schowali?
– ...ciotkę pod Białymstokiem. Straszne to zadupie jest, akuratnie w sam raz...
Niestety, w tym pasjonującym momencie odgłos dźwięcznego, potrójnego strumienia zaczął urywać się i przycichać, wobec czego musiałam jak najszybciej porzucić swoje stanowisko i pokicać ukradkiem w stronę damskiego wychodka.
– Hejka! – Zamachałam przyjaźnie do podchodzących mężczyzn.
Odmachali mi niemrawo i jakby nawet ponuro.
– A, co tam! Jak nas już tak los połączył, Luiza jestem! – Wyciągnęłam rękę w kierunku bliżej niesprecyzowanym.
– Ja... – Nifuś zamierzał chyba odwzajemnić prezentację, urwał jednak bardzo szybko, walnięty przez Lejka pod żebro. – Tajemnica! – Zaskoczył nad wyraz szybko, po czym mijając miejsce naszej biesiady, złapał niedojedzony kawał kiełbasy i wpakował ją sobie w usta.
•
Teraz nie myślałam już o spaniu. Dumałam nad tym, jak powinnam się zachować, kiedy się zorientuję, że zostałam porwana. I kiedy powinnam się zorientować. Bo gdybym na przykład puściła ten fakt mimo uszu i oczu, byłoby raczej podejrzane, nawet dla nich. Przecież nie mogłam być aż tak głupia... I nie byłam! Tatuś nie zapewnił mi być może gruntownego wykształcenia, ale wyposażył mnie we wrodzoną inteligencję, spryt, a także w życiowo użyteczną wiedzę. Szkołę, co prawda, ukończyłam, z maturą nawet, ale tylko dzięki temu, że dwukrotnie powtarzałam tę samą klasę i z egzaminem dojrzałości przyszło mi się zmierzyć akurat wówczas, gdy został objęty amnestią... Formalny cud! Zawsze z tatusiem głęboko wierzyliśmy w cuda. Zresztą, mniejsza z tym. Obecnie także liczyłam na cud.
Podniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła. Tak jak przewidziałam, Lejek zmienił trasę. Na bank nie jechaliśmy w kierunku Gdańska. Postanowiłam więc poczynić drobne przygotowania na rozmaite ewentualności. Wygrzebałam z torby komórkę i ładowarkę, telefon wyciszyłam, po czym cały ten sprzęt upchnęłam dyskretnie w biustonoszu. Zaczęłam też demonstrować pierwsze objawy niepokoju, wiercąc się na siedzeniu bądź wyciągając gwałtownie szyję w stronę przedniej szyby, zwłaszcza w czasie mijania tablic informacyjnych i drogowskazów. Nifusiowi chyba się udzieliło, bo przy każdej takiej akcji wodził oczami za moim wzrokiem i jak ja wiercił się na siedzeniu. Po pewnym czasie udzieliło się i Trombkowi, który z wyraźną rozterką na gębie zaczął coraz częściej obracać się w moją stronę.
– A wy co? – wkurzył się Lejek. – Robaków nagle dostali po ty kiełbasie, czy jak?
– Nie... Gorąco – sapnął Trombek, a następnie rozebrał się z kurtki i zatkał nią dokładnie prawą przednią szybę.
Przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu, a potem zdjął jeszcze sweter. I koszulę. Uszczelniwszy w ten sposób wszystko, co się dało, został już tylko w siatkowym podkoszulku. Lejek z niesmakiem obserwował w lusterku jego poczynania, ale ich nie komentował. Zastanowiłam się w związku z tym, czy nadal będę musiała się zorientować w sytuacji, czy też mogę sobie biernie czekać niewiadomego finału całej hecy. W zasadzie Trombek ułatwił mi sprawę na tyle, że gdybym była jakaś niepociumana, mogłabym wcale nie kapnąć się, co jest grane. Niestety, ten gamoń w którymś momencie postanowił uchylić trochę szybę, wskutek czego misternie uwita przez niego konstrukcja runęła w jednej sekundzie. I to akurat w momencie, kiedy mijaliśmy wielką jak stodoła tablicę z informacją: Białystok 48 km.
– Co to jest? – zawyłam niemal całkiem naturalnie. – Dokąd panowie mnie wiozą???
– A bo... na trasie objazd jest – wydukał Trombek, wyciskając jak niezbyt dorodną cytrynę cały swój intelekt.
– Noooo... To feeeest objazd, jak stąd do Gdańska – skomentowałam kwaśno. – Ale po co?
– Ro... roboty drogowe chiba – wysilił się Nifuś.
– Guzik! – wrzasnęłam na cały regulator. – Porwaliście mnie, tak?!!! Dla okupu? O, ja nieszczęsna! Zwierzyłam się wam, pochwaliłam, a wy, jak ostatnie dranie, jak banda trutni! – Biadoliłam, nakręcając się coraz bardziej.
– Cicho! – wrzasnął Lejek. – Bo zwiążem i zakneblujem! Sza! Ale to już!
Na takie postawienie sprawy zbuntowałam się na całego. Odczekałam na odpowiedni moment, który właśnie zamajaczył na horyzoncie. Oto właśnie z pobliskiego kościoła wysypał się rój wiernych i ruszył na przejście dla pieszych.
– Bandyci wstrętni!!! – wrzasnęłam, jak tylko Lejek zatrzymał wóz, po czym natychmiast wyskoczyłam na zewnątrz i popędziłam w przydrożne chaszcze.
Za mną z nadspodziewanym refleksem wyskoczył Trombek, a po chwili także i Nifuś. Lejek natomiast zawrócił auto z piskiem opon i ruszył wzdłuż miedzy, klnąc siarczyście przez otwarte okno. Leciałam ino świst, chwilami nawet zygzakiem, jak praktykowano na filmach gangsterskich. Miałam tak uciekać, żeby im nie uciec, a jedynie nabrać w ich oczach jeszcze większej wartości. Ale cóż z tego, kiedy nagle straciłam zdrowy rozsądek i uciekałam tak, żeby im właśnie uciec? Moje nogi robiły po prostu to, do czego je Pan Bóg stworzył, w dodatku tak dobrze, jak nigdy dotąd. Nagle, odrobinę przede mną zza miedzy wyłonił się jeden łysy łeb, drugi zaszedł mnie z lewej. Doskonały moment, żeby skapitulować. Ale nie!!! Mnie poniosło w stronę pasących się koni. Złapałam się mocno siwej grzywy, cudem jakimś wskoczyłam rumakowi na grzbiet i dawaj, kopać go i szarpać, gdzie popadło. Koń, wbrew wszystkiemu zachował się jak idiota. Zamiast ruszyć przed siebie ostrym galopem, jak to sobie wyobrażałam, zaczął kicać jak spłoszony zając ze zwieszonym łbem i uniesionym ku górze zadem. Ani na takim jechać, ani z niego zleźć... W jakimś desperackim przebłysku uświadomiłam sobie, że musi mieć pewnie spętane przednie nogi... Wczepiłam więc jak najmocniej palce w jego siwą grzywę i czekałam, co będzie. Akurat nadbiegły łysole i stanęły jak dwie leluje, nie bardzo wiedząc, jak mnie zdjąć z tej rozjuszonej gadziny. Z przeciwnej strony, warcząc niemiłosiernie, nadciągał zielony mercedes van. Wszystko potoczyło się tak szybko. Nagle zobaczyłam nad sobą kawał błękitnego nieba, a pod sobą rozłożysty krzak głogu...
– Patronko moja, miej mnie w opiece! – wrzasnęłam wprost w ten niebiański błękit.
A potem nastała ciemność...
•
– I co? Co, panie doktorze? – pytał ktoś niespokojnym głosem niewyraźnej postaci.
– Na szczęście nic jej nie jest. Kości ma całe, narządy wewnętrzne też. Jest trochę poobijana, to wszystko. Do wesela się zagoi, he, he!
– No to świetnie, doskonale! – Niespokojny głos zmienił się w jednej chwili w radośnie spokojny.
Potem wszystko zaczęło się ode mnie oddalać, aż całkowicie ucichło. Bolał mnie każdy najmniejszy mięsień, każdy centymetr skóry i włos na ciele. Pomyślałam, że pewnie mam grypę. W czasie grypy wszystko tak człowieka boli. Rozejrzałam się ostrożnie dookoła, usiłując sobie przypomnieć, skąd wziął się ten doktor, do kogo należał drugi głos i w ogóle, gdzie ja jestem i dlaczego. Ani niebieskie ściany, ani wiszące na nich kilimy i obrazy, ani szafa, stół, ani łoże, w którym leżałam, nic nie było mi ani znajome, ani obce. Spróbowałam przewrócić się na bok, ale paskudny ból całego ciała natychmiast odwiódł mnie od tego zamiaru.
– Jak się czujesz, skarbeńku? – zaskrzeczało mi coś u wezgłowia, dość nisko i ochryple.
Rozpoznałam ten głos. No to jesteśmy w domu – ucieszyłam się w myślach. No jasne! Jestem przecież u babci, na wsi. Mam tu dokończyć gimnazjum, bo z mojego mnie wywalili równiutko z końcem ubiegłego roku!
– Lepiej, babuniu – odparłam z czułością w głosie. – Chyba miałam grypę, co?
– Nnnno...
– A co powiedział doktor? Że już dobrze?
– Nnnno...
– Czy ty czegoś przede mną nie ukrywasz, staruszko?
– A skąd! – Babcia wyłoniła się zza wezgłowia, obeszła łoże i stanęła na wprost mnie.
Miała na sobie biały, siatkowy podkoszulek, beżowe bermudy i grubaśne, strasznie owłosione giry. Pewnie tyle co przyszła z pola, biedaczka, i nie zdążyła się ochędożyć...
– Babciu, długo już tak leżę? – zaniepokoiłam się nieco.
– A, nie... Nie bardzo... – odparła niezdecydowanie i czmychnęła do kuchni.
W chwilę potem zza drzwi dały się słyszeć liczne głosy, konferujące jakby w podnieceniu. Kurczę, a jak to nie grypa? A jeśli dolega mi coś znacznie gorszego? Coś... na co się umiera? – Przeraziłam się całkiem na serio.
– Babciu!!! – krzyknęłam w stronę drzwi. – Baaaabciu!
Staruszka przybyła niemal natychmiast. Tym razem miała na sobie dederonową podomkę w polne maki, a na głowie chustkę z długaśnymi frędzlami.
– Powiedz mi, kochana, całą prawdę! – zażądałam stanowczo. – Co mi jest? Czy to rak? Ja umieram?
– Ale no co ty! – wyskrzeczała babcia z wyraźną ulgą. – Zwykła grypa. A nawet już po grypie!
– Wszystko mnie boli!
– I jeszcze trochę poboli. – Zza szerokich pleców babci wyskoczył doktor ze słuchawkami na szyi. – Nie martw się, dziecko. To normalne. Leż i odpoczywaj, a wszystko ustąpi w swoim czasie. Może już za parę dni, no, może tygodni...
Na te słowa babcia spiorunowała doktora wzrokiem.
– ...a może godzin... – dorzucił medyk szybko. – Tak czy owak, najważniejszy jest spokój. Sen i odpoczynek, odpoczynek i sen!
– Naprawdę? – wyjęczałam bez przekonania.
– Naprawdę. Leż sobie i się relaksuj! – zaordynował doktor i wyszedł.
– A gdzie dziadziuś? – spytałam płaczliwie. – Jeszcze w polu?
– Jaki znowu dziadziuś?! – skrzeknęła babcia, cała jakby w nerwach.
– No jak to? Mój dziadziuś, twój mąż. W polu?
– Nie! Krowę doi! Jak wydoi, to przyndzie – warknęła i wyszła.
Troszkę się uspokoiłam. W końcu byłam wśród swoich, pod troskliwą opieką. Widać w czasie wysokiej gorączki przestałam trochę kontaktować z otoczeniem, ale, jak powiedział doktor, wszystko wracało do normy. I ciało bolało jakby mniej... Powoli odwróciłam się na bok, ale wówczas coś mnie zaczęło uwierać niemiłosiernie w okolicach płuc. Włożyłam ostrożnie rękę do biustonosza i namacałam pod piersiami jakieś dwa prostokątne urządzenia oraz zwój cieniutkiego kabla. A to co takiego, u licha? – zdziwiłam się niepomiernie. – Rozrusznik serca czy jakaś inna cholera? Uznając w końcu ową maszynerię za jakiś niezbędny, medyczny przyrząd, upchnęłam wszystko porządniej pod cyckami i zostawiłam w spokoju. Ogarnęło mnie poczucie absolutnego bezpieczeństwa i błogiego spokoju. Zawsze tak bywało, kiedy spędzałam czas u dziadków, kochanych, dobrych staruszków… Przymknęłam powieki. Ból udręczonego ciała, wszelkie niepokoje i lęki zaczęły nagle odpływać ode mnie, razem ze świadomością otaczającego mnie świata.
*
Kiedy się obudziłam, drzwi do kuchni były otwarte na oścież. Babcia z dziadziusiem siedzieli przy stole i łuskali groch. – Och, jakiż to sielski widok! – pomyślałam z czułością. Dziadkowie nieodmiennie wzruszali mnie wzajemnym stosunkiem do siebie, jak te dwa gołąbeczki, które nie odstępowały siebie na krok. I w pracy, i w odpoczynku, w zdrowiu, chorobie, szczęściu i nieszczęściu. Byłam przekonana, że oni nadal kochają się dokładnie tak samo jak w dniu ślubu... I jacy byli do siebie podobni! Oboje krępi, przysadziści, o dużych, rumianych twarzach i błękitnych oczach ocienionych krzaczastymi brwiami…
Babunia miała na sobie tę samą co wczoraj podomkę, tylko inną chustkę, bez frędzli. Dziadziuś – flanelową koszulę w czerwono-czarną kratę i czapkę uszankę na króliczym futrze. Kiedy tylko staruszkowie dostrzegli, że już nie śpię, jak na komendę uśmiechnęli się do mnie szeroko.
– Dzień dobry, skarbeczku – odezwała się babcia. – Jak się spało?
– Wyśmienicie, babuniu – przeciągnęłam się z lubością. – Co dzisiaj będzie na śniadanie?
– No, co będzie dziś na śniadanie, staruszko? – spytał dziadzio.
Babcia spojrzała na mnie z głęboką zadumą. Dziadziuś uśmiechnął się do niej serdecznie i jednocześnie zasadził jej pod stołem solidnego kopa w kolano. Babunia wyszczerzyła radośnie zęby i kuksnęła staruszka pod żebra. – Oj, figlarze, figlarze – pomyślałam cieplutko i również uśmiechnęłam się serdecznie.
– Może... zamówimy pizzę? – wyskrzeczała po chwili.
– Chciałaś chyba powiedzieć kobieto: upieczemy pizzę! – Dziadzio puścił do mnie oko i walnął babcię z liścia w czoło.
– No co wy? Bez przesady, wystarczy mi pajda swojskiego chleba z masełkiem i kubek mleka od Żabuli!
Kochani staruszkowie. Myślą chyba, że skoro ja miastowa, to już tylko fast foodami żywić się chcę… A ja naprawdę lubię taką odmianę: wszystko prosto od krowy i od kury.
Babcia wstała od stołu i zaczęła krzątać się po kuchni. Dziadziuś zamiótł usłaną grochem oraz łupinami podłogę, wrzucił wszystko razem do kamionkowej misy i wyszedł przed chałupę.
– Naści! Posil się niebogo. – Babunia postawiła na szafce obok łóżka talerz z posmarowanymi masłem pajdami chleba i kubek mleka. – My teraz ze starym pójdziem w pole, a ty leż i nigdzie nie łaź. Kuruj się, jak doktor przykazał!
– Dobrze, babuniu.
– Nikogo tu nie wpuszczaj i z nikim nie gadaj!
– Dobrze.
– Jakbyś chciała do kibla, to z sieni, pierwsze drzwi na prawo.
– O? To nie macie już wychodka? Dorobiliście się łazienki? – Zdziwiłam się nieco, bo zawsze do tej pory gospodarstwo dziadków dysponowało jedynie drewnianym sraczykiem w podwórku.
– Sam... Sama zrobiłam. Przerobił... am ze śpiżarki.
– Sama zrobiłaś łazienkę, babciu?
Babcia spojrzała na mnie jakby trochę zaskoczona czy raczej zmieszana.
– Kto zrobił, to zrobił! Grunt, że dupy na mróz nie trza wystawiać, nie? – podsumowała filozoficznie i wyszła.
•
Po śniadaniu postanowiłam oszacować swoje siły i przejść się odrobinę po obejściu. Po samej chałupie tylko, pomna ostrzeżeń i przykazań babuni. Na początek postanowiłam obejrzeć sobie łazienkę. Luksusów nie było, nie było również na co narzekać. Ot, zwyczajna, wiejska łazienka: z wanną, umywalką i klozetem. Umyłam się, uczesałam i wróciłam do łóżka. Po drodze wzięłam sobie z półki pierwszą lepszą książkę. Przejrzałam z grubsza parę stron, ale nijak nie mogłam skupić się na lekturze. Coś mi wyraźnie przeszkadzało! Uklepałam poduchy, wygładziłam pierzynę, ale to wciąż jakby nie było to. Rozejrzałam się po pokoju i... omal nie padłam na zawał! W kącie, obok szafy, spoczywał sobie na krześle jakiś na biało ubrany, jasnowłosy młodzieniec i wpatrywał się we mnie intensywnie.
– A ty... kto? – spytałam, nie wiem czemu, szeptem.
– Ja? – zdziwił się młodzieniec i rozejrzał na boki.
– No. Ty.
– Mam cię pilnować.
– O? A kto ci kazał? Moi dziadkowie?
– Nnnn... Nie – odparł młodzieniec i uśmiechnął się głupawo.
– No więc, coś ty za jeden? Anioł Stróż?
– Tak, tak! – potwierdził z zapałem. – Anioł Stróż. A właściwie... niezupełnie. Jestem twoją patronką.
– Moją patronką?! – krzyknęłam, podpierając się na łokciu. – Czy ty myślisz, że ja przez tę chorobę rozum postradałam i możesz mi tu wciskać dowolne bzdety?!!!
– Nie, to nie! – obraził się młodzieniec. – Ale ja tobie mówię, mam cię pilnować. I chronić, żeby ci się nic nie stało! Na drugi raz możesz sobie mnie wołać, aż się zachłyśniesz, ja już do ciebie nie przyjdę!
– Ja ciebie wołałam?! Ja??? – Aż mnie zatkało ze wzburzenia.
– A, tak! Wołałaś, jęczałaś, biadoliłaś – wysapał młodzieniec z satysfakcją. – Patronko moja, miej mnie w opiece! Patronko, dopomóż! – zakwilił. – Nie pamiętasz?
– Nie...
– No to jak nie pamiętasz, to nie mów!
– Zaraz, zaraz... Ale ty przecież jesteś facetem, nie? – Spojrzałam na niego podejrzliwie.
– Owszem – przyznał, prostując się godnie. – A czy ty sobie wyobrażasz, że patronkę można sobie ot, tak, z rękawa wytrzepać? Darłaś się, jakby cię ze skóry łupali, a czas naglił. W każdej chwili mogłaś zejść!
– Śmiertelnie?
– No pewnie, że śmiertelnie. Nie było kiedy szukać dokładniej. Luiz jestem.
– A ja... Luiza...
– No i sama widzisz!
Właściwie skłonna byłam mu nawet uwierzyć, bo wierzyłam w życie nadprzyrodzone, duchy, anioły i inne cherubiny.
– No dobra – odparłam po chwili. – Dlaczego ja cię w takim razie widzę? A o ile wiem, nie powinnam.
– Z dwóch powodów – zasępił się Luiz. – Bo, po pierwsze, ja... nie jestem jeszcze za bardzo doświadczony. Dopiero praktykuję. Po drugie, masz pewien specyficzny dar. A po trzecie, gdyby to pierwsze z tym drugim połączyć, tak właśnie wychodzi. Że mnie widzisz. Czasem.
– Eeee... I co? Będziesz od dzisiaj plątał się przy mnie przez całe życie? – spytałam z mieszaniną powątpiewania i niechęci.
– Mam nadzieję, że nie. Tylko do czasu, aż wyjdziesz z... opresji.
– O?! To ja jestem w opresji?
– A nie jesteś?
– A jestem?
Luiz spojrzał na mnie z powagą i podrapał się po rzadkim, złocistym zaroście.
– Nic nie pamiętasz? – spytał szeptem.
– Oczywiście, że pamiętam! Przyjechałam do dziadków, żeby od września pójść tu do szkoły. Ale zachorowałam na grypę. A właśnie, jaki to miesiąc?
– Wrzesień. Ósmego – westchnął Luiz z niezrozumiałą troską na twarzy.
– Matko Przenajświętsza! – Odruchowo zerwałam się z łóżka. – To ja aż tak długo chorowałam? Gadaj, patronko od siedmiu boleści!
– Najważniejsze, że nic ci nie jest.
– To znaczy, było aż tak źle?
– Gorzej wyglądało, niż było...
W tym momencie za oknem dały się słyszeć jakieś hałasy, tupania, ludzkie głosy i szczekanie psa. Po chwili do chałupy weszli babcia i dziadziuś. Rzuciłam okiem w stronę szafy, ale Luiza już tam nie było. Zniknął...
– I jak tam, skarbeńku? – zaskrzeczała babcia.
– Dobrze, już chyba jestem całkiem zdrowa. Nic mnie nie boli i nie mam nawet gorączki! – pochwaliłam się zadowolona.
– To świetnie! Bardzo świetnie. – Babcia spojrzała wymownie na dziadka.
– Bardzo świetnie – powtórzył uśmiechnięty dziadek. – W takim razie, babo, do garów! Szykuj no porządny obiad dla wnusi!
– Chwila – warknęła babcia. – Daj odpocząć, bo nóg nie czuję!
Babcia podreptała w stronę stołu, z obu kieszeni podomki wyjęła po flaszce Warki Strong, zerwała zębami kapsel, upiła parę łyków i zapaliła papierosa.
– Och! – westchnęła z rozkoszą. – Tego mi było trzeba! Chodź stary, walniem browara i zajaramy po szlugu!
I znów uczułam to ciepełko wokół serca, widząc, jak oni razem pięknie wyglądają! Bo ani wiek, ani inne niedogodności i problemy życiowe nie ujęły im niczego z tej wewnętrznej, młodzieńczej radości...
Z zamyślenia wyrwała mnie babcia, wnosząc do pokoju tacę z obiadem.
– Już? Tak szybko? – zdziwiłam się.
– Ano, szybko. Ranom podgotowała, tera... dogotowałam i już! O, proszę! Kura, ziemniaki i tego… e… kapusta!
Na moje oko owa kura do złudzenia przypominała udka z KFC. Równie znajomo wyglądał zestaw surówek. Tylko ziemniaki były... jak ziemniaki. Miejscami nawet w mundurkach...
– A to... wasza kura była? – spytałam, wpatrując się w talerz.
– Nasza, a jakże! Nasza! – potwierdziła babcia stanowczo. – Dziadek ją rano złapał, jażem... e... ze skóry obrała, i w gar!
– Jedną???
– Jedną. Starczy ci chyba, nie? – Babcia spojrzała na mnie z niepokojem.
– No pewnie, że starczy, a nawet zostanie.
Spojrzałam wymownie na talerz, na którym obok fury ziemniaków spoczywało… siedem kurzych udek i cała kopa surówki.
•
Po południu przyszedł doktor i dość pobieżnie mnie zbadał. Zajrzał do gardła, obejrzał źrenice, zmierzył ciśnienie. Zadawał mi też mnóstwo pytań: o moich rodziców, dzieciństwo, przebyte choroby, szkołę, krewnych, znajomych, w końcu zapytał, czy mam chłopaka. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie, bo mam przecież dopiero trzynaście lat, więc na tym poprzestał. Potem długo rozmawiał w kuchni z dziadkami. Wcale nie miałam zamiaru podsłuchiwać, ale mówili na tyle głośno, że fragmenty ich rozmowy do mnie docierały, ale i tak niewiele z niej rozumiałam. Najpierw babcia krzyczała na doktora, że jest dureń i bęcwał, a dziadek ją uspakajał, potem dziadek go obsobaczał, a babcia uciszała. Doktor powiedział na koniec, że trzeba jej stworzyć naturalne warunki, takie, które zna i czuje się w nich bezpiecznie, chronić ją przed stresem i przykrościami. Wówczas wszystko prędko wróci do normy, ale konkretnie to on nie wie kiedy. Po wyjściu doktora babcia i dziadek gadali już tylko między sobą. Dziadek uważał, że trzeba ją oddać taką, jaka jest, bo nie wiadomo, kiedy to się skończy. Babcia zaś była zdania, że forsę dostaną tylko za towar pełnowartościowy, więc należy się wstrzymać. W końcu oboje doszli do wspólnego wniosku, że jednak się wstrzymają, ale muszą powiadomić gościa, o co biega i jakie są warunki transakcji. I to niezwłocznie, bo jeszcze gotów znaleźć sobie inny towar i z forsy będzie gówno...
Leżałam i myślałam, o co też im chodzi. Doszłam wreszcie do wniosku, że o jałówkę od Żabuli. Przypomniało mi się, jak wiosną dziadkowie planowali, co też zakupią do gospodarstwa za pieniądze uzyskane z jej sprzedaży... A ten doktor to pewnie robi tutaj jednocześnie za weterynarza, dlatego tak nalegał, aby najpierw o gadzinę porządnie zadbać, a potem dopiero wieźć na targ...
Nagle stało się coś niepojętego! Obie moje piersi zaczęły drgać i pulsować, powarkując przy tym z cicha. Zjawisko następowało po sobie regularnie, z niewielkimi przerwami. Na początek dokładnie zamarłam. Ale kiedy to tak trwało i trwało, zebrałam się na odwagę i odchylając nieco miseczki biustonosza, zajrzałam do środka. Tak, jak się domyśliłam, sprawcą całego tego ambarasu był aparat, który prawdopodobnie zamontował mi doktor. Miałam wielką ochotę wywlec to na wierzch i dokładnie sobie obejrzeć, ale bałam się coś popsuć. Wysiliłam więc umysł i po różnych za i przeciw doszłam do wniosku, że jest to pewnie jakiś regulator uderzeń serca albo ciśnienia krwi. I że w momencie, kiedy to koniecznie, on się uruchamia i pobudza. Zadowolona z ukutej na szybko teorii postanowiłam nie wypytywać o nie dziadków.
•
Rano czułam się jeszcze lepiej. Zdecydowanie wracałam do sił! Kiedy babcia i dziadek wyszli w pole, wzięłam letnią kąpiel, ubrałam się i postanowiłam przejść się po wsi. Niestety, jak tylko przekroczyłam próg chałupy, drogę zastąpiła mi moja patronka.
– Wracaj! – syknęła groźnie. – To niebezpieczne!
– Co jest niebezpieczne, spacer po wsi? – zdziwiłam się i zezłościłam jednocześnie.
– Owszem.
– Bo?
– Załóż, że ja wiem lepiej!
– Zakładam, ale chcę spróbować!
– Nie!
– A co, zatrzymasz mnie siłą? Właśnie, a czy ciebie w ogóle da się pomacać? – Wyciągnęłam przed siebie rękę, na co Luiz odskoczył jak oparzony.
– Wejdź do środka, pogadamy – zaproponował z widoczną urazą.
Chcąc nie chcąc, udałam się za nim posłusznie. Luiz umościł się na swoim krześle, ja przysiadłam na brzegu łóżka.
– Naprawdę nic nie pamiętasz? – spytał znów o to samo.
– Ale o co ci chodzi?
– No... na przykład, że spadłaś z konia...
– Ja? Z konia? Chyba ty sam spadłeś z konia!
– Zastanów się.
Nie wiem, co ta jego gadanina miała oznaczać, ale spróbowałam się zastanowić.
– Sugerujesz, że miałam wypadek?
– To nie był wypadek. Ktoś tego konia podciął.
– Oszalałeś? Skąd wiesz?
– Od... konia, oczywiście – odparł Luiz, patrząc mi prosto w oczy.
– Koń ci powiedział???
– Koń.
– Wiesz co? Daj ty mnie święty spokój, dobrze?! Nie wiem, coś ty sobie umyślił ani kim jesteś, ale mnie się widzi, że albo ty nie jesteś przy zdrowych zmysłach, albo ja...
– Przeciwnie. Akurat my oboje jesteśmy przy zdrowych, tylko ty jakby chwilowo przy... niekompletnych. Doktor mówi, że trzeba cię teraz bardzo oszczędzać, ale ja osobiście byłbym za terapią szokową.
– Jajestem zdrowa! – wycedziłam zgłoska po zgłosce. – Nic mi nie jest, czuję się wyśmienicie.
– Jasne. Fizycznie jesteś zdrowa jak, że tak powiem... koń.
– Znaczy się, że co? Z głową mam coś nie tak? Oszalałam?
– Nie. Straciłaś pamięć i lepiej, żebyś ją odzyskała, zanim te oprychy coś ci zrobią.
– Bo spadłam z konia? Jakie oprychy???
– Właśnie. Oprychy, które porwały cię dla okupu.
– O-kup! Oooookup! Ok... ok... up! – powtórzyłam ten wyraz kilkakrotnie, bo zabrzmiał mi jakoś tak znajomo, tak... blisko!
– Dokładnie tak. Okup – potwierdził Luiz.
– Jakie oprychy? Gdzie one są? – Rozejrzałam się niespokojnie.
– Wszędzie. Wszędzie dookoła. I proszę cię, wysil łepetynę, bo jak przyjdzie co do czego, nawet ja nie będę mógł ci pomóc.
Nie wierzyłam w te brednie, rzecz jasna, ale na wszelki wypadek zamknęłam oczy i spróbowałam się skupić. Na początek na koniu. Zobaczyłam różne konie: gniade, kare, siwe, duże, małe, pociągowe i wyścigowe. Żaden jednak nie wydał mi się szczególnie przekonujący.
– Ej, to bez...