Ludzie wygasłego wejrzenia. Szkice poświęcone wybranym kulturom pierwotnym dawnego i współczesnego świata - Jacek Olędzki - ebook

Ludzie wygasłego wejrzenia. Szkice poświęcone wybranym kulturom pierwotnym dawnego i współczesnego świata ebook

Jacek Olędzki

0,0

Opis

Praca opisuje i analizuje świadomość, myśli, sądy. poglądy, uczucia, wierzenia i wyobrażenia społeczeństw z różnych grup społecznych wielu kontynentów, które autor poznał w bezpośrednich badaniach naukowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 766

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Olędzki
LUDZIE WYGASŁEGO WEJRZENIA
(szkice poświęcone wybranym kulturom pierwotnym dawnego i współczesnego świata)
Wydawnictwo AkademickieDIALOG
Redakcja i korekta: BRONISŁAWA DZIEDZIC-WESOŁOWSKA
Skład i łamanie: MARIA-MAGDALENA DZIEKAN
Ilustracje w książce wykonane przez autora
Książka dofinansowana przez Komitet Badań Naukowych
© Copyright by Wydawnictwo Akademickie DIALOG 1999
ISBN e-pub 978-83-8002-259-1
ISBN mobi 978-83-8002-263-8
Wydawnictwo Akademickie DIALOG 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:[email protected] WWW:www.wydawnictwodialog.pl
Konwersja:eLitera s.c.

WSTĘP

Książkę tę pisałem ze stanowiska etnologa. Wszelako jest tu należne życzliwemu Czytelnikowi wstępne wyjaśnienie. Przy całym podziwie i szacunku dla już nie najnowszej w mej dyscyplinie metody badawczej – fenomenologicznej, strukturalistycznej czy semiotycznej – prawie całkiem zapomniano o dokonaniach reprezentantów dawniejszych szkół i kierunków zainteresowań naukowych, chociażby dyfuzjonistów, wyznawców determinizmu geograficznego. W naszych czasach katastrof i istnych klęsk ekologicznych determiniści (dyfuzjoniści) wydają się godni przypomnienia.

Ustalenia deterministów były – jak wiadomo – weryfikowane w uzasadniony sposób przez posybilizm. Jednakże w dwóch podstawowych systemach totalitarnych ostatniej doby determinizm geograficzny nawet w takim zweryfikowanym ujęciu nie miał szans stanowienia wykładni lub chociażby przestrogi dla zorganizowanej działalności społecznej i gospodarczej. W totalitaryzmie zachodnim – związanym głównie z rozwojem nazizmu i nacjonalizmów – kolidował z pychą i ambicjami początkowo tylko garstki wyznawców, wg Friedricha Nietzschego wznoszących się ponad dobro i zło, a z czasem tłumów mających się za wybrańców, nadludzi. Wybrańcy w swym zanegowaniu – pogwałceniu praw natury – prawa boskiego i ludzkiego – przeistoczyli się w zbrodniarzy na skalę nie znanego wcześniej ludobójstwa. W totalitaryzmie wschodnim dojrzewała postawa podobna; usprawiedliwionego mordu na ludziach, nie spotykanych przedtem spustoszeń środowiskowych, czynionych w imię również wybrańców, choć tylko nadludzkich możliwości i uzdolnień rewolucyjnej klasy robotniczej.

Wielkie, historyczne klęski militarne czasów nowożytnych i najnowszych są jedną z bardziej przemawiających przestróg, mogących na trwałe kształtować pokorną postawę w stosunku do uwarunkowań środowiskowych, nakłaniających do bezwzględnego liczenia się z prawami natury. Okazuje się jednak, że przestroga ta nie powstrzymuje w niczym poczuwających się w swej pozornej potędze do wszechwładzy. Moskiewska klęska Napoleona, lekceważącego naturalne prawa tej ziemi – który zgotował makabryczny los własnej armii – mogąc stanowić ową przestrogę po wsze czasy, jednak się nią nie stała. Upłynęło 131 lat i rzecz się powtórzyła, pochłaniając po wielekroć więcej ofiar. Tylko po stronie najeźdźców – w jednej bitwie, lecz decydującej o losach wojny – 250 tysięcy zabitych oraz 160 tysięcy wziętych w niewolę do lagrów... Dopóki panowały lato i jesień, przyszli zajadli mordercy nie natrafili na poważniejsze przeszkody naturalne. Surową zimę 1940 roku swobodnie przetrzymali w Polsce. Drang nach Osten wznowiono pogodnego czerwca 1941 r. Załamanie frontu nastąpiło po kilkunastu miesiącach w znacznym oddaleniu na wschód, podczas zimy. Ktoś powie, że o klęsce najeźdźców zadecydował czynnik ludzki, duch krasnoarmiejców, katiusze, wsparcie aliantów...

Nasuwa się tu jednak pewne spostrzeżenie. W paleolicie ludzie mieli również walecznego ducha i skuteczne na owe czasy narzędzia walki. Żyjąc jednakże blisko natury w żaden sposób jej nie lekceważyli. Ponadto nie podlegając jeszcze przemożnemu dążeniu do posiadania (dążeniu do chcenia) nie podejmowali szaleńczych prób ryzyka. Wydaje się, że jeszcze nie błądzili w tej mierze, jak się to zdarza w naszych czasach. Ze stanowiska ekologicznego – jako ubożsi pod względem wiedzy o świecie ich otaczającym – chyba byli jeszcze niewinni.

A zatem gdyby nie złowrogie oddziaływanie klimatu, gdyby na drodze z Europy do Pekinu nie występowały surowe zimy z wiatrem niosącym pomór jak mongolski dzuu, nasi bohaterzy – wcześniej Francuzi, a potem Niemcy – zajęliby niechybnie stolicę Państwa Środka.

Wydawałoby się, że w czasach komputerów i satelitów pomyłki w ocenie uwarunkowań środowiskowych są niemożliwe. Wojna w Zatoce Perskiej dostarcza danych nie tylko o rzeczywistym i spektakularnym sukcesie militarnym sił Sprzymierzonych, ale również o... ich arogancji. Przypomnijmy przebieg zdarzeń. Od późnej jesieni aż po Boże Narodzenie 1990 roku następowała eskalacja gry nerwów, obejmująca dziś cały świat, bez pominięcia takich do niedawna izolatów jak: Papuasi Nowej Gwinei (patrz rozdział Ludzie wizualnej i zmysłowej wyobraźni), Pigmeje Bambuti w Afryce (patrz rozdział Wielcy mali ludzie) czy ludy leśne na Mindanao. Rosła obawa, że konflikt lokalny może rozszerzyć się w światowy, wieloletni. Widząc i słysząc poprzez środki masowego przekazu, jak niewiarygodne narzędzia bojowe przygotowali Sprzymierzeni, dowiadując się coraz więcej o zbrodniczych pomysłach dyktatora Iraku, z niewysłowioną ulgą przyjęta została wiadomość, że atak nastąpi 15 stycznia 1991 r. Jednak – jak pamiętamy – nie nastąpił. Podjęto go wiele dni później. Jako przyczynę zmiany terminu podano bez bliższych wyjaśnień... wiatr chamsin.

Chamsin wieje regularnie co roku. Ma swoją określoną porę i nawet czas trwania, prawie co do dnia! Chamsin znaczy po arabsku pięćdziesiąt, bo około tylu właśnie dni wieje. Chyba nie jest znany inny jeszcze wiatr, który posiadałby w swej nazwie tak istotną informację, wykluczającą błąd w sztuce prowadzenia współczesnej wojny (patrz próba semiotycznej analizy nazw wiatrów w rozdziale Niebo i przestworza). Ale co się okazuje. Chamsin pojawia się dopiero po... równonocy wiosennej. Miał zatem przewidzianą do odegrania rolę w drugiej fazie wojennego spektaklu, kiedy przy ograniczonej widoczności nieprzyjaciel nie spostrzeże przegrupowywania oddziałów. A  może nawet ich ewakuacji. Na pewno chodziło jednak o celowe odłożenie ataku po groźbach dyktatora, że dokonane zostaną w odwecie stosowne akty terroru. A to oznaczało, że wszystkie porty lotnicze państw sojuszniczych należy specjalnie natychmiast zabezpieczać. Z powodu wypłynięcia polskiej załogi pielęgniarek do Zatoki Perskiej również u nas zabezpieczano port lotniczy na Okęciu. I z tego powodu pewna babcia nie mogła pożegnać wnuka udającego się do Canberry kontynuować tam naukę.

Kiedy nadchodzi pora wiatrów pustynnych, burz piaskowych i przepowiedni końca świata, rodzą się myśli najczarniejsze... Saddam Husajn polecił podpalenie ośmiuset szybów naftowych! A więc poglądy deterministów geograficznych nic nie straciły na swej aktualności. Oto zwykły wiatr pustynny chamsin o nazwie pieszczotliwej, fonetycznie brzmiącej miękko, łagodnie, nie jak sąsiedni, znacznie potężniejszy i groźniejszy harmattan, pokrzyżował plany najmocarniejszym, rzucając ich – co tu ukrywać – na kolana. W zastępach upokorzonych znalazł się również cały świat żywych istot ludzkich naszej planety.

Chamsin w roku 1991 inaczej nieco powiał niż w latach poprzednich. Takie są wiatrów wybryki.

Oświadczono odpowiedzialnie, że ofiar w starciu po stronie Sprzymierzonych będzie niewiele, a wyzwalanie Kuwejtu nie potrwa długo. Istotnie tak się też stało. Ale szaleństw dyktatorów nie sposób przewidzieć i z tym – jak się okazało – nagłej zmiany... pogody na rozległych obszarach. Podpalenie szybów naftowych spowodowało takie właśnie zmiany. W południowej części Iraku oraz w Kuwejcie nastąpił nie notowany o tej porze roku spadek temperatury. Chmury unoszącego się dymu przesłoniły na wiele tygodni słońce. Kurdom także nie pomogły komputery. Nieprzewidywalny okazał się exodus tej ludności w góry, gdzie w śniegach z wymarznięcia, wycieńczenia i straszliwego głodu umierały tysiące osób. Natomiast żołnierze US Army stali się wysłannikami innego, niż sądzono, wybawienia; powinności humanitarnej, sprawdzania się w inny niż bojowy sposób.

Jak się okazuje, katastrofy ekologiczne – przy wykorzystaniu pewnych złóż umożliwiających zmianę klimatu – mogą się stać rozmyślne, zaplanowane z wyjątkową premedytacją. Powódź na Wiśle po 13 grudnia 1981 roku, która spowodowała znaczne zniszczenia w Płocku i okolicach, nie była planowana. Wszelako stanowiła tragiczne zdarzenie ściśle związane z ukartowanym potajemnie i w najdrobniejszych szczegółach postanowieniem sparaliżowania życia publicznego w kraju. Przerwanie telefonicznych połączeń międzymiastowych nie pozwoliło w porę ostrzec obsługę zapory we Włocławku o nadchodzącym nieszczęściu.

Odpowiedzialni za przebieg wprowadzenia stanu wojennego w Polsce przy odrobinie samokrytyki (o pokorze w tym wypadku trudno mówić) mogliby gratulując sobie stwierdzić: zapudłowaliśmy dokładnie wszystkich co do joty, których zapudłować mieliśmy, oraz jednego internowaliśmy, ale nie udało się uwięzić Wisły...

Myślałem o tym fakcie z pewną satysfakcją, stojąc 5 stycznia 1982 roku w Murzynowie przed skutą lodem rzeką. Potem przez kilka lat co roku stawałem w tym samym miejscu i wpatrując się w toń wody martwego Jeziora Włocławskiego, nie istniejącego dziś szlaku wodnego, który onegdaj tętnił życiem, a w czasach złotej Polski był podstawą jej potęgi, rozmyślałem – chcąc nie chcąc – o biblijnym przesłaniu Koheleta: Marność nad marnościami i wszystko marność.

Ustaliliśmy, że przewidywanie zaistnienia czynników naturalnych zawodzi, a dysponowanie ultranowoczesnym sprzętem komputerowo-satelitarnym jest nadal niewystarczające. Aby więc nie utrwalił się fałszywy pogląd o niemożności prognozowania, chciałbym sięgnąć do przykładu z zakresu prostej wiedzy ludowej, który w sposób poglądowy mówi o czymś wręcz przeciwnym. Przewidywanie skutków chociażby zmian klimatycznych jest w pełni możliwe. Oto owej zimy 1981 roku na Dolnym Śląsku lepiono po wsiach bałwany (w Warszawie przez cały okres stanu wojennego nikomu nie przyszło do głowy skorzystać z tej uciechy). Ślązacy ustawiali bałwany w ogródkach przed domami niczym pospolite w tych stronach malowane muchomory i krasnale z cementu. Bałwany przedstawiające Lecha były osobliwie grube, potężne (zdradzały je tylko wąsy), natomiast bałwany w ciemnych okularach miały kształty wątłe. Nie znający się na rzeczy przybysze z zewnątrz wielce się dziwili, dlaczego jedne bałwany są tak szpetne, a te drugie nawet udatne, zgrabne... Kiedy w czasie Bożego Narodzenia nadeszła nagle odwilż, z bałwanów drugiego rodzaju (smukłych i zgrabnych) powstały kałuże, gdy pierwsze nabierały w tym czasie właściwych kształtów sylwetki ludzkiej i sztywno trwały aż do roztopów wiosennych. Bałwan przedstawiający L., stojący przed kałużą z bałwana J., to pouczający dowód dużej wyobraźni Ślązaków, nie oderwanej od ważkich realiów społecznych, a także od znajomości kaprysów zimy, cyrkulacji przegrzanych współcześnie nad Europą mas powietrza.

*

Powróćmy do przerwanego wątku widzenia odleglejszych w czasie zdarzeń, w szerszym niż nasz krajowy wymiarze. Wydaje się, że nowożytna i ostatecznie współczesna arogancja (lekceważąca ustalenia deterministów, prowadząca do przeobrażania natury, a także nieodpowiedzialnego jej eksploatowania, nie zaś kategorycznego się jej podporządkowania) ma swoje źródła w systematycznie z oddaniem przez stulecia budowanych mocnych podstaw przez światłych myślicieli, działających w najlepszej wierze utopistów, zacnych skądinąd ludzi. Byli wśród nich bogobojni i święci (poza św. Franciszkiem). Wszyscy oni pozostawali w całkowitej i najlepszej zgodzie z dosłownym rozumieniem znanego przesłania Genesis – niech panuje... Boskie polecenie: niech panuje, jako bezwzględny obowiązek opiekuńczości w stosunku do natury, troszczenia się o nią przez wyróżnionego w akcie stworzenia człowieka, wciąż chyba oczekuje głębszego wsparcia w samej nauce Kościoła. W katechezie „niech panuje” jakby utrwalało ów aspekt dobroczynnego wyróżnienia, kierując uwagę na odmienność duchową człowieka i płynącą stąd odpowiedzialność wobec siebie, swojego jedynie gatunku.

Być może determiniści, głosząc swe ustalenia, wzmacniając je historycznymi argumentami, przyczynili się – zabrzmi to jak paradoks – do nieliczenia się z uzależnieniami naturalnymi, do podejmowania ostatecznych prób przez uczonych, wynalazców i innych w przełamywaniu barier na drodze do rozumianego dosłownie panowania. Może nawet sprowokowali czynienie niepowtarzalnych – wcześniej nie znanych w tej skali – szkód ekologicznych. Postępowano – jak wiadomo – w imię samego Dobra, niosąc pomoc głodującym, polepszając ogółowi doraźne warunki życia. Przekonanie o malejącej w dziejach ludzkości roli czynników naturalnych stało się pewnikiem w historycznych dokonaniach ujarzmiających i przeobrażających ślepe siły natury.

Lista tych dokonań jest dziś doskonale znana. Wyróżnia się były ZSRR, Chiny, Polska, a także Algieria. Budowa studzien głębinowych na Saharze spowodowała zagładę fantastycznych, podziemnych kanałów (foggarów), pozwalających od niepamiętnych czasów wyczarowywać oazy na pustyni, kwitnące ogrody i tryskające wodą fontanny w pałacach.

W zamęcie żywiołowych przemian cywilizacyjnych naszych czasów, zachwytu nad coraz doskonalszymi narzędziami i technologią ginęła zdolność do owego panowania nad złożonością zachodzących związków w świecie zarówno natury, jak też kultury. Od jakiegoś już czasu mówi się o zjawisku określanym jako postmodernizm czy kultura postmodernistyczna, w którym stwierdza się destrukcję takich pojęć kardynalnych jak: rozum, prawda, postęp, nowoczesność i sprawiedliwość. Znana socjolog, zajmująca się teorią współczesnej kultury – Aldona Jawłowska – konstatuje: „Wraz z upadkiem Prawdy i Rozumu podważone zostają podstawy uprawomocnienia wiedzy, w tym wiedzy naukowej. Kulturę postmodernistyczną cechuje upadek autorytetu nauki. A zatem tracą również ważność próby naukowego uzasadniania projektów społecznych czy też konkretnych decyzji dotyczących jakichś problemów ludzkiego życia. Proces ten «znosi» uprzywilejowaną pozycję elit intelektualnych, które przez długie lata były nosicielami i strażnikami owych oświeceniowych wartości[1].

W książce tej odnajdzie Czytelnik świadectwa kulturowych zależności człowieka od swych naturalnych uwarunkowań środowiskowych, które się kształtowały i rozwijały oraz były chronione w długich interwałach dziejowych. Stwarzało to podstawę do zagubionej dziś perspektywy wieczności, nieskończoności, transcendencji. Odczucie względności ludzkich dokonań nie miało jedynie charakteru – jak to się dzieje obecnie – postmodernistycznych (nadal intelektualnych) deklaracji, lecz zdecydowanie utrwaloną pozycję w zbiorowym myśleniu i działaniu, niczym owe starotestamentowe słowa – vanitas vanitatum et omnia vanitas.

Mamy podstawy sądzić w sposób niepodważalny, że starożytni mieli mniej na swym sumieniu kompromitacji w dziedzinie tak tu nas zajmującej, jaką jest wykorzystywanie środowiska naturalnego. Wystarczy wspomnieć greckie amfiteatry, rzymskie akwedukty, stanowiące do dziś w wielu miejscach dawnego imperium fascynujące architektonicznie dokonania, będące ozdobą pejzażu i co najważniejsze, inwestycjami w wielu wypadkach nadal sprawnymi. Jak się rzeczy mają w neolicie? Otóż o pomyłkach w ogóle mówić nie można. Megalityczne budowle, ryty i malarstwo naskalne wskazują na istniejącą po wsze czasy wyłącznie konstruktywną, i to w wymiarze najbardziej zdumiewającym twórczą kondycję rodzaju ludzkiego. Jedni i drudzy w odległej przeszłości nie popełniali znanych nam dobrze błędów, tak jak nie czynią ich reprezentanci ludów pierwotnych czy dawni wieśniacy, którym nie dane było przeistoczyć bezpośredniego, stałego kontaktu z naturą w to, co nazywamy – w najlepszym wypadku – turystyką, krajoznawstwem czy rekreacją na łonie natury.

Refleksja ekologiczna to nie jedyny wątek podjęty w mej pracy. Poświęciłem mu nieco więcej uwagi, albowiem fakt skażonej, zagrożonej samozatruciem i samozniszczeniem Ziemi przesłania wszelkie inne. W poszczególnych rozdziałach i podrozdziałach, zależnie od poruszanych w nich zagadnień, sięgać będę do pokrewnej problematyki. Raz będzie to – jak już wspomniałem – semiotyka, innym razem antropologia i psychologia czy filozofia.

Wykorzystuję materiały przede wszystkim własne, pochodzące z wieloletnich badań w Polsce, Europie, Azji i Afryce. Wszelako stanowią one mizerną kroplę w oceanie wiedzy zgromadzonej na temat człowieka i jego kultury. Stąd wiadomości czerpane z najrozmaitszych źródeł, nie wyłączając przekazu filmowego lub wideo. Na czoło jednak wysuwa się informacja pochodząca z literatury przedmiotu, książek, źródła niezastąpionego.

Przypomnienie nauk o ludach

Zwykło się przyjmować, że zainteresowania odrębnościami kulturowymi w tradycji europejskiej sięgają czasów homeryckich[2]. Tym samym etnografowie, geografowie czy nawet socjologowie mogą powoływać się na bez mała trzytysiącletnią historię swoich dyscyplin. W Chinach i Indiach dzieje podobnych zainteresowań są jeszcze bardziej odległe. Wszelako występują również w historii nauki tendencje zawężania tej perspektywy, sprowadzające ją do świadectw zdecydowanie naukowych, nie zaś literackich. I zależnie od autora początek owych zainteresowań łączony jest z myślą Platona i Arystotelesa albo wręcz znacznie późniejszymi myślicielami, jak Giambattista Vico czy Jean Jacques Rousseau[3].

Sam zaś, jeśli miałbym pisać historię poszukiwań istoty ludzkich zmagań w kreowaniu swej tożsamości – najchętniej widziałbym początek tej długiej drogi w rozważaniach św. Augustyna (354–430), a więc w ideach wczesnochrześcijańskich:

„Choć – powiada św. Augustyn – żyje na świecie tyle tak wielkich narodów, mających różne zwyczaje i obyczaje tudzież odznaczających się ogromną rozmaitością języków, broni i odzieży, to jednak wytworzyły się pośród nich nie więcej jak dwie odmiany ludzkiej społeczności, które (...). możemy słusznie nazwać państwami. Jedno z nich jest, naturalnie, państwem ludzi chcących żyć podług ciała, drugie – państwem ludzi chcących żyć podług ducha. Każde z nich pragnie żyć w odpowiednim dla siebie pokoju; i istotnie żyje w takim pokoju, kiedy osiąga to, czego pożąda”[4].

Jeśli się zważy, niezwykle ograniczoną, sprowadzającą się bowiem w zasadzie tylko do części Europy, Bliskiego Wschodu oraz Afryki Północnej, przestrzeń-ekumenę, skąd św. Augustyn mógł czerpać wiadomości o kulturach świata, wówczas uznać należy jego stwierdzenie za olśniewające swoją trafnością i odkrywczością.

Z Augustiańskim rozróżnieniem systemów wartościowania, jakie odkrywamy w kulturach świata, korespondują współczesne kierunki filozoficzne czy psychologiczne; egzystencjalizm, formuły „być” i „mieć” Gabriela Marcela, a także analityka istnienia Abrahama H. Maslowa. Postaram się szczegółowo powiedzieć o tych koncepcjach, zarazem dostarczając iście etnograficznych ich poświadczeń z Azji, Afryki oraz... kultury chłopskiej Polski.

Chciałbym jednak zacząć od przedstawienia poglądów deterministów, tym bardziej że mamy znakomite, choć słabo spopularyzowane, polskie opracowanie tego szalenie ważnego rozdziału w kształtowaniu się naszej wiedzy o innych i sobie samym[5]. Mam tu na myśli studium Józefa Babicza, Nauka o ludach Fryderyka Ratzla. Babicz przygotowywał Naukę o ludach w latach pięćdziesiątych, w czasie piętnowania deterministów geograficznych. Byłem świadkiem pracy tego badacza. Jako świeżo upieczony magister etnografii przychodziłem do czytelni Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, aby spędzić tam popołudnie aż po późny wieczór. Gromadziłem wiadomości o Kurpiowszczyźnie i ziemiach sąsiednich. Po obronieniu pracy Rola środowiska wodnego w życiu Kurpiów sposobiłem się do opracowywania przydzielonych mi tematów w przygotowywanej monografii kultury Kurpiowszczyzny. Przed zamknięciem Biblioteki wychodziło nas z czytelni parę, zawsze tych samych osób, wśród których obowiązkowo znajdował się Józef Babicz. Pracował, nie opuszczając stanowiska. Jak się pochylił, robiąc notatki z jakiegoś niemieckojęzycznego, opasłego tomiszcza, tak już w tej pozycji trwał do końca pobytu w czytelni. Jednakże w rozmowie ów tak pilny i skupiony badacz okazywał się osobą pogodną, może nawet z dystansem traktującą nasze ówczesne zapamiętanie w niegasnącej pasji pochłaniania kolejnych „pozycji książkowych”.

Posłuchajmy, jak Babicz przedstawia dokonania Fryderyka Ratzla (1844 – 1904):

„Obok zdumiewającej wiedzy, mnóstwa nowych idei, ostrej spostrzegawczości faktów i zjawisk przebija z wielu dzieł Ratzla błyskotliwy styl prawdziwego mistrza słowa i twórcy artystycznych obrazów. Dzięki doskonałemu stylowi wiele fragmentów, a nawet całe prace traktowane są jako niedościgniony wzór niemieckiej prozy. Widać w nich świetnie opanowaną sztukę tworzenia obrazów przyrody, w których poetyckie ujęcie idzie w parze z wiernością opisu, a wysoki artyzm słowa z ostrością obserwacji.

Ocena naukowej spuścizny Ratzla sprawia jednak wiele trudności. Tkwią one przede wszystkim w tym, że dzieło jego – owoc wyjątkowego talentu i zdumiewającej pracowitości – obejmują bardzo szeroki wachlarz zagadnień. Zawierają one problematykę wielu gałęzi geografii, problematykę etnograficzną oraz mnóstwo zagadnień z pogranicza historii, socjologii, ekonomii i polityki. Ogarnięcie tego olbrzymiego dorobku, liczącego około 1240 pozycji, już ze względu na rozmiar wymaga dłuższego wysiłku. Całości zaś jego koncepcji nie można zrozumieć (jak również nie można zrozumieć poszczególnych idei) bez prześledzenia wszystkich podstawowych jego dzieł, w których mieści się kolosalny materiał teoretyczny i fakty z różnych krajów i różnych czasów. Dodatkowe trudności sprawia specyficzny charakter tych dzieł, zaznaczający się głównie w tym, że naukową głębię i śmiałość myśli przykrywają często filozoficzne terminy i literackie porównania”[6].

Babicz wyróżnia w dorobku naukowym Ratzla trzy okresy. Pierwszy, może dla nas najmniej istotny, to kontynuacja studiów zoologicznych w Karlsruhe i Heidelbergu zakończonych doktoratem, poświęconym anatomii, chyba wciórnastkom (przylżeńce). W tym też okresie, mając 31 lat, uzyskał habilitację, ale z problematyki zasadniczo innej, dotyczącej bowiem chińskiej emigracji w USA. Przejście od anatomii przylżeńców do amerykańskich Chińczyków to dosyć wymowne świadectwo rozpiętości zainteresowań i przygotowania naukowego Ratzla.

W drugim okresie swej działalności (datowanym od 1875 r.), zespalając „element geograficzny z etnografią”, stał się Ratzl twórcą nowego kierunku w geografii – antropogeografii. Ratzlowska geografia człowieka to z dawna oczekiwana i zarazem podstawowa w antropologii płaszczyzna rozległej, niezbędnej wiedzy o bogactwie i rozmaitości ras, ludów zamieszkujących ziemię[7]. Tak więc trzeba było czekać aż ostatniej ćwierci XIX w., aby wreszcie reprezentanci wzniosłych poczynań misjonarskich, cywilizacyjnych itd. itp., otrzymywali jakiś miarodajny przewodnik po obszarach swej dotychczasowej działalności. Trzeba też było nadludzkiego wysiłku jednego uczonego – okupionego przedwczesną, nagłą śmiercią – aby nauki o człowieku dysponowały wreszcie realną, skonkretyzowaną informacją o podmiocie swych zainteresowań.

Ratzl w pełni świadom znaczenia swoich dokonań odszedł od aspiracji nomotetycznych swych poprzedników i przyjmując założenia idiograficzne uznał etnologię (antropogeografię) za naukę par excellence humanistyczną.

W Anthropogeographie zwraca szczególną uwagę w tomie I części drugiej i trzeciej na problem wpływu powierzchni ziemi na człowieka oraz rolę w jego życiu poszczególnych czynników geograficznych (położenia, przestrzeni, klimatu itp.). W tomie II tego dzieła znalazły się takie działy: obszar i granice ekumeny, statystyczny obraz ludzkości, wszelkie jej ślady na powierzchni ziemi oraz dla nas najważniejszy, ostatni, geograficzny podział ziemi na kręgi kulturowe ludów. Ratzl wyróżnia trzy wielkie kręgi kultury: pacyficzno-amerykański, afrykański i Starego Świata.

Ratzl nie kryje inspirującej roli w swych koncepcjach poglądów dwóch wcześniejszych, wielkich myślicieli, historiozofa Johanna Gottfrieda Herdera (1744 – 1803) i filozofa Karola Rittera (1779–1859). Rittera nazwał – jak mówi Babicz – z dumą i skromnością swoim nauczycielem.

Ostatni okres działalności Ratzla poprzedza wydawane jednocześnie z Anthropogeographie trzytomowe (w drugim wydaniu dwutomowe) Völkerkunde, właściwa Nauka o ludach, dzieło uszczegóławiające w kategoriach idiograficznych zależności między kulturą a środowiskiem.

Koniec XIX i początek XX wieku to okres przyjaźni Ratzla z tak głośnymi uczonymi, jak historyk Karol Lamprecht (1856–1915) oraz filozof i psycholog Wilhelm Wündt (1832–1920), autor monumentalnej, wielotomowej Völkerpsychologie (1900–1920). W tym też czasie dostrzec można paradoksalny wpływ na Ratzla „syna protestantyzmu”, uznającego osobowego Boga, panteistycznych idei Barucha Spinozy. Spinozjański panteizm miał się wyrazić w Ratzlowskim – jak powiada Babicz – postrzeganiu „w świecie Boga i świat w Bogu”.

Z naukowym dorobkiem Ratzla, jego poglądami korespondują dokonania jego następców, nieraz bezpośrednich kontynuatorów, określanych mianem dyfuzjonistów, głośnych uczonych szkoły niemieckiej: afrykanisty Leo Frobeniusa (1873–1938), badaczy Afryki i Oceanii Fritza Graebnera (1877–1934), Bernharda Ankermana (1859–1943), autora Methode der Ethnologie (1911), twórcy kluczowego dla tej orientacji naukowej pojęcia – Kulturkreis, czyli ograniczonej liczby kultur zasadniczych; następnie szkoły wiedeńskiej (kulturowo-historycznej), o. Wilhelma Schmidta (1868–1954). Według Jerzego Szackiego dyfuzjonizm posiada swych reprezentantów w Anglii oraz w USA: Franza Boasa, Clarka Wisslera oraz Alfreda Louisa Kroebera[8].

W tej pierwszej w Polsce tak obszernej, głęboko erudycyjnej, pisanej ze swadą historii myśli nie tylko socjologicznej – bo chyba śmiało by można rzec, wszelkiej humanistycznej – pobrzmiewa ów wspomniany w mej przedmowie nieco lekceważący – jak mi się zdaje – stosunek do poglądów, których rzecznikami stało się kilkunastu, jeśli nie więcej, światowej sławy uczonych. Dodajmy, że swym zmasowanym, niezwykle płodnym pod względem wydawniczym i edukacyjnym działaniem stworzyli oni naukowe podstawy pojawienia się w latach dwudziestych, trzydziestych i później prawdziwych zastępów badaczy, uczonych na polu etnologii, antropologii i socjologii. Następcy stali się krytykami – nieraz niezwykle surowymi – wszelkich determinizmów (nie tylko geograficznego, ale biologicznego, psychologicznego i społecznego) oraz samego dyfuzjonizmu, wszelako jemu właśnie – tak czy inaczej – zawdzięczali ów bodziec, pragnienie, w iście profesjonalny sposób zrozumienia tajemnicy natury, samego człowieka i jego społecznych oraz kulturalnych osiągnięć.

Jerzy Szacki konkluduje: „Najkrócej mówiąc, dyfuzjonizm okazał się kiepską teorią, ale podjął istotne problemy, na które ewolucjoniści nie zwracali uwagi”[9].

Autor w pięciu punktach przedstawia owe istotne problemy. Jeden z nich wart jest tu przytoczenia w pełnym brzmieniu:

„Zajmując się wędrówką elementów kulturowych, dyfuzjoniści przejawiali skłonność do traktowania kultury jako zbioru elementów, nie zaś organicznej całości czy powiązanego wewnętrznie systemu. Z tego powodu byli później gwałtownie krytykowani przez funkcjonalistów, którzy zarzucali im, że «traktują oni kulturę jako rzecz, która może (...) być przewożona przez oceany i kontynenty, mechanicznie dzielona na kawałki i na nowo składana w całość». Sprawa ta – kontynuuje Szacki – nie wydaje się, co prawda, tak prosta. Dyfuzjoniści mówili o Kulturkomplexen [podkr. JO], a krąg kulturowy nie był bynajmniej dla nich konglomeratem nie powiązanych ze sobą elementów kulturowych. Niektórzy z nich (np. Frobenius) dawali jednoznaczny wyraz swemu przekonaniu o wewnętrznej spójności każdej żywej kultury. Rzecz w tym, że owa spójność nie była dla nich naukowym problemem. Można by powiedzieć, że uznawali ją za swego rodzaju oczywistość, ustępującą w hierarchii znaczenia problemom globalnym – zagadnieniu zapożyczeń; dyfuzji czy akulturacji”. Szacki tak kończy swoje uwagi na ten temat: „Zdając sobie z niej sprawę [wewnętrznej spójności każdej kultury – JO], nie nastawiali się na jej badanie: interesowały ich raczej te elementy całości kulturowych, które okazywały się zdolne do samodzielnego życia. Nie pytali również na ogół, w jaki sposób kultura asymiluje zapożyczony element: wystarczało im stwierdzenie, że fakt takiej asymilacji ma miejsce”[10].

Jak trafne i niekwestionowane mogą okazać się stwierdzenia dyfuzjonistów – że o rozwoju, zmianie decydują zapożyczenia – świadczy w naszych czasach znaczenie kontaktów międzynarodowych, wszelkiego rodzaju umów o współpracy zagranicznej czy... szpiegostwa gospodarczego, w którym celują wysoko rozwinięte państwa. Dyfuzjonistyczne teorie sprawdzają się również przy obserwowaniu procesów kulturowych ostatniego pięćdziesięciolecia, zachodzących chociażby w Polsce. Zwróćmy uwagę na fakty dosyć dobrze znane, postrzegane nieraz gołym okiem. Proponuję przedtem przyjęcie terminologii opozycyjnej, odwołującej się do pojęcia kreacji, kreatywności. Możemy niewątpliwie mówić o miejscach we współczesnym świecie, które charakteryzują się mniejszą lub większą, w szerokim tego słowa znaczeniu, kreatywnością (wynalazczością, pomysłowością, nowatorstwem itd.); a więc tym – poczynając od idei, koncepcji naukowych, sztuki, poprzez rozwiązania socjalne, aż po styl bycia i wreszcie wygody związane z postępem technicznym – co nazywamy kulturą materialną (nie wyłączając tak ważnych dziś środków komunikacji, łączności i informacji). Przypatrując się z tego stanowiska (istnienia zdolności kreatywnych i z nimi związanych organizacyjnych) naszej polskiej rzeczywistości, wypada z żalem orzec, że jako ogół, zbiorowość związana z określonym miejscem na świecie (oczywiście w samym środku Europy), położeniem geopolitycznym (zagadnienie wprowadzone do nauki przez Ratzla), zaliczamy się – mimo chwalebnych wyjątków, głównie np. w dziedzinach takich jak muzyka poważna, dramaturgia, przed laty film fabularny, poezja czy konserwacja zabytków – do społeczności stosunkowo niskiego stopnia kreatywności, natomiast bardzo wysokiego stopnia aspiracji w korzystaniu z niczym nie ograniczonych zapożyczeń, przyswajania świadectw nowoczesności czy aktualności, niestety często – jak ubiór – dosyć zewnętrznych.

Upoważnia do takich stwierdzeń konfrontacja z kreatywniejszymi – jak sądzę – ośrodkami postępu i rozwoju, które odnajdujemy już u sąsiednich Czechów, a w zwielokrotnionym stopniu na obszarze Niemiec, Francji, Anglii, Włoch, USA, Japonii. Silna potrzeba identyfikowania się z tymi centrami rozwoju cywilizacyjnego i kulturalnego znajduje swój wyraz w niczym nie skrępowanym naśladownictwie, wręcz plagiatorstwie (znane są na ten temat dramatyczne wypowiedzi Tadeusza Kantora), łamaniu praw pisanych i niepisanych o wyłączności, przynależności, autorstwie itd. Procesowi temu, który od strony etycznej jest – mówiąc delikatnie – wątpliwy, a któremu wciąż towarzyszy element narodowej, środowiskowej, wreszcie jednostkowej megalomanii, ze wszystkimi snobistycznymi przyległościami emocjonalnymi, udaje się dosyć często stwarzać kreacje humorystyczne, ocierające się o to, co nazywamy farsą. Nie zarażony megalomanią Czytelnik z łatwością odnajdzie w swym otoczeniu świadectwa tej farsy. Z jednego przykładu nie sposób tu zrezygnować, jest nim sztuczne Jezioro Włocławskie, zbiornik retencyjny zatrutej wody, utworzony w korycie Wisły.

Wcale nie z mniejszą siłą – jak się zdaje – ten dosyć żałosny proceder zapożyczeń i naśladownictwa daje się obserwować w nauce czy sztuce. Przypomnijmy, że w latach sześćdziesiątych w ikonosferze miast polskich straszyły tak zwane picassy. Adoracja w PRL Pabla Picassa z powodu komunistycznych sympatii tego artysty przyjęła aż taki wymiar, że w picassy malowano ślepe ściany domów, przyozdabiano nimi witryny sklepów. Picassami pokrywano ławki w parkach miejskich! W tym samym czasie charakterystyczne w twórczości angielskiego rzeźbiarza Henry Moore’a otwory w bryle kamienia – rzeźby, dotarły do świadomości naszych rzeźbiarzy jako nieodzowne dziury w materii poddawanej artystycznemu procesowi twórczemu. Nie zapomnę homeryckiej radości dwóch francuskich artystów, których przywiodłem do jakiejś galerii w Zakopanem. W galerii tej eksponowało swoje prace kilku rzeźbiarzy. Każdy z nich w dziele swoim (koniecznie abstrakcyjnym) dziurę uczynił czymś, co można by nazwać ideą przewodnią. Łączyło tych rzeźbiarzy wspólne uznanie otworów w bryle jako sprawy najważniejszej; świadectwa, że się jest en vogue panującej na świecie mody, którą – jak wiadomo – zapoczątkował genialny Henry Spencer Moore. Moda na dziury w rzeźbach na początku lat sześćdziesiątych dotarła również do Murzynów Makonde, o czym mogłem się po latach przekonać, będąc w Tanzanii. I tu możemy obserwować rzecz niezwykle ciekawą. U Makonde – rzeźbiarzy bez żadnych szkół – zapożyczenie (poprzez różnego rodzaju pisma ilustrowane z Anglii, występujące w obfitości na targach, straganach Dar es Salaam) miało jedynie charakter inspirujący, bez dodatkowych czynników aspiracyjno-snobistycznych. Oddziaływało wyłącznie w kategoriach artystycznych, jako zachęta do poszerzania repertuaru środków wyrazowych. Wpłynęło też na tworzenie nadal w pełni oryginalnych dzieł, może tylko silniej poruszających wyobraźnię swą zagadkowością i niezwykłością. Ale otwory w bryłach figur, zazwyczaj ludzkich i z reguły eksponowanych w rozległym, pięknym plenerze, służyły Moorowi do bezpośredniego wprowadzenia w martwą kompozycję rzeźbiarską żywych obrazów pejzażowych i przestrzennych. Zarówno u polskich, jak i murzyńskich rzeźbiarzy ten rewelacyjny, odkrywczy aspekt zupełnie nie został dostrzeżony i tym samym podjęty, rozwijany. W przypadku niewykształconych artystów sztuki plemiennej z Afryki można to w pełni rozumieć, tym bardziej że udało im się nadal tworzyć dzieła oryginalne, poruszające silnie wyobraźnię. Natomiast w przypadku artystów kształconych, naszych polskich, interesujące nas tu zjawisko zapożyczenia przyjęło wyłącznie postać żałosnej farsy.

Nie miejmy złudzeń, farsa towarzysząca zapożyczeniom dotyka w tej samej mierze wytwórczość przedmiotów codziennego użytku, wielkie inwestycje przemysłowe, sztukę, sposób bycia, jak również idee naukowe, metody prowadzonych badań tudzież stosowanych interpretacji. Farsa zapożyczeń, zwalniająca od i z własnego myślenia jest w naszym kraju wszechobecna. Farsa towarzyszy od początku do końca polskim ruchom subkultur młodzieżowych, bikiniarzy, hipisów, panków, rastafarianów, skinów i na koniec krisznowców oraz anarchistów. Celowo podałem swojskie, spolszczone brzmienie tych zachodnich nazw. Stąd też taki zespół faktów w pełni oryginalnych – jakie powołała w swych akcjach Pomarańczowa Alternatywa we Wrocławiu – uznać należy za zjawisko fascynujące, wielkiej doniosłości, znaczenia i chwały w rozwoju współczesnej kultury Polski. Świadczy ono o zdolnościach narodu do kreatywnych, a nie tylko naśladowczych samorealizacji[11]. W samorealizacjach tych działania Pomarańczowej Alternatywy nigdy nie stały się farsą, albowiem właśnie farsę samą w sobie podniesiono do rangi najskuteczniejszego oręża w walce z przemocą, tromtadracją władzy, nadgorliwością jej milicyjnej reprezentacji.

To, co powiedziałem w odniesieniu do naszych czasów, surowiej jeszcze albo mówiąc inaczej, w zwiększonym nasileniu, występowało w kształtowaniu się oblicza naszej tożsamości kulturowej w czasach zamierzchłych. Rejowe: „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają!” – wyraża rozumienie owego uzależnienia od wpływów zewnętrznych, lekceważenia rodzimych zdolności kreacyjnych – nakazu i obowiązku dawania, a nie tylko zdolności brania.

Położenie geograficzne, przestrzeń życiowa, jej charakterystyczne cechy fizjograficzne, bogactwa, dostęp do morza itd. itp. – jednym słowem środowisko – stanowi dobro niezbywalne każdej ludzkiej zbiorowości. Od sposobu korzystania z tego dobra zależy los i znaczenie danej zbiorowości wśród narodów. Determiniści geograficzni i dyfuzjoniści, mimo krytyki, z jaką się odnoszono do ich poglądów, zajmują w historii nauki, wiedzy o człowieku i jego kulturze, trwałą pozycję, docenianą przez najsławniejszych. I właśnie oni – reprezentanci współczesnej humanistyki, jak Claude Lévi-Strauss – nie zagubili doniosłego, postewolucjonistycznego problemu uzależnień homo sapiens. Właśnie w dziełach genialnego strukturalisty zależność natura–kultura jest stałym wątkiem przemyśleń i operacji badawczych[12].

*

Drugim istotnym nurtem w myśli etnologicznej, którego inspirujące oddziaływanie odnajdzie Czytelnik w mej pracy, jest etnopsychologizm amerykański, nazywany również psychokulturalizmem. Dlaczego ten właśnie rodzaj zainteresowań badawczych pozwalam sobie preferować. Otóż w żadnym innym, jak w tym zaoceanicznym prądzie umysłowym, nie występuje z taką mocą aspekt humanistyczny, wrażliwości nie ukrywanej (w oschłym języku i terminologii naukowej) sympatii w stosunku do obiektu badań, reprezentantów określonych społeczności. Wynika to – jak mi się wydaje – z wielu różnego znaczenia czynników, chociażby z realiów dziejowych USA, zagłady Indian, zniszczenia na kontynencie amerykańskim wspaniałych kultur. Być może zrodziła się wśród badaczy amerykańskich nowa postawa, charakteryzująca się poczuciem odpowiedzialności, a na płaszczyźnie emocjonalnej nie uchylająca się od żalu i współczucia, wreszcie troski o zabezpieczenie – chociażby poprzez opis – zachowanych śladów autochtonicznej przeszłości Ameryki. Do języka studiów i rozpraw naukowych przeniknął też styl życia i zachowań Nowego Świata, mający coś z większej bezpośredniości i otwartości, a znikomej pretensjonalności.

Narodzeniu się w USA nurtu rozwiniętych zainteresowań osobowością (stworzenie podstaw teoretycznych badania tego przepastnego zagadnienia) sprzyjało to, że do nowej ojczyzny przybyli emigranci z całego świata, że spotkały się w tym kraju rozmaite kultury i wszelkie rasy[13]. W rozwoju myśli, która uzyskała ostatecznie nazwę antropologii kulturowej, w pojawieniu się takich niezwykłych indywidualności naukowych jak: Franz Boas, Alfred L. Kroeber, Alexander Goldenweiser, Robert H. Lowie, Edward Sapir, Ruth F. Benedict, Melville J. Herskovits, wreszcie Erich Fromm, Ralph Linton, Abram Kardiner, Clyde Kluckhohn, Margaret Mead, nie bez znaczenia pozostawał fakt innego niż w Europie statusu obywatelskiego jednostki, szczególnie kobiet. O światowym rozgłosie uczone antropolożki R. Benedict, Geza Róheim, Karen Horney, M. Mead, Mery Douglas były Amerykankami. Wzorzec heroiczny i etyczny postaci Margaret Mead pod polskie strzechy etnologii, chyba jeszcze nie trafił. Inne wzorce kobiecych aspiracji naukowych cieszą się jednak pełną estymą.

*

Osobny rozdział w tej pracy stanowić będą polskie osiągnięcia na polu etnologii i etnografii. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, w którym dokonano tak gigantycznej dokumentacji, jaką jest sześćdziesięcioparotomowy Lud Oskara Kolberga. Niezrównanemu dziełu Kolberga towarzyszą dosyć liczne opracowania regionalne. Jako przykład niech posłuży znakomita monografia Aleksandra Petrowa, Lud Ziemi Dobrzyńskiej, wykorzystująca jako źródło przekaz ustny[14]. Ten rodzaj opracowań, bazujących na źródłach wywołanych dominuje i długo też stanowić będzie często powtarzający się wzorzec etnograficznych realizacji. Chociaż odnajdujemy już wówczas, w ostatniej ćwierci XIX w. chwalebne odstępstwa od tej metody w pracach Zygmunta Glogera czy zdecydowanie historycznym postępowaniu Ludwika Krzywickiego, który swą monografię o Kurpiach (demistyfikującą obiegowe, zgoła mityczne wyjaśnianie pochodzenia tej grupy ludnościowej) oparł na analizie źródeł archiwalnych[15].

Ludwik Krzywicki (1859–1941) ur. w Płocku (skromny, jednopiętrowy dom, zachowany do dzisiaj), matematyk i medyk z wykształcenia, dzięki studiom zagranicznym (Lipsk, Paryż, Berlin oraz półroczny pobyt w USA) wniósł do polskiego ludoznawstwa rozległą wiedzę teoretyczną (poczynając od ewolucjonistów Taylora i Morgana, a na znanym nam już Boasie kończąc) oraz rzeczywistą, głęboko uszczegółowioną – jak na owe czasy – orientację w kulturach pierwotnych całego świata.[16] Z dokonaniami Krzywickiego łączą się bezpośrednio prace pierwszych polskich badaczy kultur pozaeuropejskich. Przede wszystkim wywodzących się z zesłańców na Sybir przedstawicieli pionierskich badań kultury i języka narodów Dalekiego Wschodu, Jakutów, Mongołów, Ajnów i in. Oto ci heroiczni, nie mający sobie równych: Wacław Sieroszewski, Władysław Kotowicz, Bronisław Piłsudski, Julian Talko-Hryncewicz, Benedykt Dybowski, Bronisław Dębowski i in[17].

Nie tak dramatyczne, lecz niecodzienne losy i działalność przypadły oceaniście Janowi Stanisławowi Kubaremu czy Stefanowi Szolc-Rogozińskiemu, afrykaniście[18]. W stosunkowo niedługim czasie nastąpiła nieoczekiwana pod względem swej doniosłości kontynuacja tych pozaeuropejskich badań w pracy terenowej Bronisława Malinowskiego na Triobriandach i Jana Czekanowskiego w Afryce.

Zasługi Bronisława Malinowskiego dla rozwoju etnologii i socjologii angielskiej, ukształtowania założeń teoretycznych funkcjonalizmu, wyłonienia się nurtu określanego jako antropologia społeczna oraz znaczący wkład Floriana Znanieckiego w rozwój socjologii amerykańskiej, jej orientacji humanistycznej (nazywanej kulturalizmem) są na ogół dobrze znane[19]. Natomiast zapomniany lub w ogóle słabo znany jest udział innego polskiego uczonego w stworzeniu podstaw organizacyjnych etnografii – gdzie jak gdzie, ale w Hiszpanii. Osobą, której przypisuje się te niezwykłe zasługi, był Eugeniusz Frankowski. Nawiązywał w swej pracy naukowej i działalności organizacyjnej do wzorów nie dających się przecenić, jakie tworzyli pod koniec XIX i na początku XX wieku: Jan Karłowicz, Lucjan Malinowski, Seweryn Udziela, Aleksander Brückner, Samuel Adalberg, Stanisław Ciszewski i wielu innych[20]. W swych pracach o sztuce ludowej w Polsce – pierwszej próbie ujęcia syntetyzującego – Frankowski skrzętnie korzystał z doświadczeń czołowych przedstawicieli myśli europejskiej, Wilhelma Wündta, Karla Gustawa Junga. W okresie międzywojennym dołączył do grona licznych, niezwykle oryginalnych, wciąż zachowujących w nauce znaczenie i sławę uczonych takich jak: Stefan Czarnowski, Jan Stanisław Bystroń, Cezaria Baudouin de Courtenay-Ehrenkreutzowa, istny gigant dokonań na polu etnografii Polski, Słowian oraz powszechnej, Kazimierz Moszyński, bliski jego uczeń Mieczysław Gładysz, Adam Fiszer, Stanisław Poniatowski, Tadeusz Seweryn, Józef Gajek, Adam Chętnik, Maria Zawistowska-Adamska, Roman Reinfuss czy Ksawery Piwocki i Witold Dynowski.

Dwu ostatnich miałem zaszczyt poznawać jako nauczycieli-mistrzów i przewodników w postępowaniu badawczym. W 1963 roku asystowałem Witoldowi Dynowskiemu w towarzystwie archeologa Jana Machnika w zainicjowaniu wieloletnich Ekspedycji Etnograficznych Polskiej Akademii Nauk do Mongolii. Wyprawy te stanowiły dla mnie aż po 1977 rok nieprzerwaną lekcję traktowania kultury w jej całościowym – nie tylko wewnętrznie, lecz również zewnętrznie – globalnym ujęciu. Nakłoniło to mnie z czasem do rozszerzenia doświadczeń azjanistycznych o afrykanistyczne, prawie jednako bliskie Europie, a tym samym Polsce.

Stanie się afrykanistą na kilka dobrych lat w pełni zawdzięczam prof. dr. Bogodarowi Winidowi.

CZĘŚĆ IPREZENTACJE WYBRANYCH LUDÓW

Rzeczywistość ludzka i biologiczna, i społeczno-kulturowa wyłania się z otchłani świata zwierzęcego, niekoniecznie nawet spośród naczelnych. Niebywałe osiągnięcia społeczne i kulturowe pierwotnego człowieka to nieraz istna replika naturalnych dokonań owadów i ptaków, pszczół, szerszeni, trzmieli, mrówek, termitów, a także ptaków wikłaczy, gniazdowców. Wiele znakomitych pomysłów, nie wyłączając korzystania z podstawowego narzędzia, twardego kamienia, odnajdujemy – jako bez wątpienia wcześniejsze – u zwierząt. Ścierwojad afrykański rozbija trudno tłukące się jaja strusie dostatecznie ciężkim kamieniem, spuszczanym na nie ze stosownej wysokości. I równie specjalnie dobranym kamieniem wydra morska rozbija małże, kładąc sobie je na piersi. Szympansy znają ideę myśliwskiej pułapki, posługując się tylko źdźbłem, na które ufnie wchodzą ze szczeliny w ziemi termity nie przeczuwając, że z tego źdźbła zostaną zlizane przez uważnie je obserwującą, a więc istotę myślącą, małpę.

Tanzański homo habilis Louisa Leakeya sprzed około dwóch milionów lat (patrz miejsce odkrycia il. 1) wykształcił się w facji tropikalnej, w okolicach piątego stopnia południowej szerokości geograficznej, na kontynencie nie znanych nam z najdawniejszej nawet Europy błogosławionych klimatów, ułatwień i dobrodziejstw (il. 2 i następne). Naturalne, gotowe narzędzia bazaltowe, rodzaj siekier, mające otwory (miejsca po wypłukanych konkrecjach w skale wulkanicznej) pozwalające umieścić rękojeść, trzonek drewniany z byle kija, znajdował w Afryce nasz protoplasta, spacerując wzdłuż powulkanicznych wybrzeży dwóch oceanów. Takich perfekcyjnie, a przecież naturalnie powstałych narzędzi nie stworzył człowiek nawet w szczytowym okresie epoki kamienia, w neolicie (jeszcze raz il. 2). Do dziś użytkowane powszechnie w Afryce Środkowej miski i łyżki, powstałe ze zwykłego tylko przecięcia na połowę tykwy odpowiednio dobranej, nie znajdują sobie niczego równego w nieprawdopodobnym bogactwie statków kuchennych, jakie wymyślił człowiek.

W innym miejscu kontynentu, w miejscu będącym przeciwwagą obfitości i nadmiaru, na Saharze, mającej swój niezaprzeczalny wkład w oswajanie stad zwierząt kopytnych, sól, ów bezcenny wabik zniewalający czworonogi roślinożerne, zdobywał człowiek, imitując wprost do złudzenia podobne zachowania wszelkich pszczołowatych (il. 4 i nast.).

Najprostsze ludzkie mieszkania, szałasy, liścianki afrykańskich zbieraczy i łowców, o których niżej, albo szałasy na podwyższeniu pasterzy Rendilów (też o nich w dalszej części) nie są doskonalsze niż gniazda wielu ptaków, na przykład naszych krajowych remizów. Australijski altannik może zaś być uznany za poprzednika tych, którzy swoje domy muszą koniecznie dekorować.

Jednym słowem, człowiek był i być powinien – jeśli ma zamiar przetrwać – nieodłączną częścią nieskończonych, jak też nieprzebranych wartości świata przyrody.

Zdjęcia, jakie załączam do mojej pracy, wykonywałem z pełnym skruchy nastawieniem, że społeczności pierwotne zawdzięczają swoje istnienie ścisłej, rozległej i głębokiej więzi z naturą, my zaś od tych ludów wiele się ucząc, winniśmy – jak niepyszni – schować do kieszeni to, co nam się wydaje lepsze, doskonalsze, słuszniejsze, właściwsze, postępowe itd.

Wielcy mali ludzie(o zbieraczach i łowcach z Afryki)

Zacznijmy zatem od ludów bezwzględnie pierwotnych; w ich wyglądzie, zachowaniach, dążeniach, wyobrażeniach odnajdziemy wiele z tego, co znajduje się w nas i co – jak się wydaje – będzie u naszych następców. Wiadomo, że mimo swej dostępności naszą europejską rzeczywistość częściej spowija tajemnica aniżeli otwartość, szczerość i jawność. Skutecznie korzystamy z tego, co nazywa się wstydem czy zakłamaniem. Ludy pierwotne, u których zdecydowanie słabiej funkcjonują owe zabezpieczające formy swego rzeczywistego ja, stanowią wciąż dla antropologa, psychologa czy socjologa niezastąpione środowisko społeczne, umożliwiające przeprowadzanie niezbędnych ustaleń o naturze homo sapiens, homo duplex, homo faber, homo religiosus, homo ludens, homo viator i najbardziej ogólnego l’homme de la nature oraz l’homme de l’homme[1].

Dobrym miejscem dla naszej wstępnej penetracji jest środek Czarnej Afryki, Zair, graniczący z Tanzanią, gdzie – jak wiadomo – L. S. B. Leakey odkrył w Olduvai Gorge homo habilis, otwierającego milion siedemset tysięcy lat temu drogę do pojawienia się znanych nam postaci homo[2]. Lasy tropikalne Afryki Równikowej, dzisiejszy Gabon, część Republiki Środkowoafrykańskiej i przede wszystkim Zair to szczególne miejsce na świecie występowania w bliskim sąsiedztwie negroidalnych ludów w reprezentacji, z jednej strony, mniej lub bardziej rosłych Murzynów Bantu, a z drugiej Pigmejów. Zairscy Bambuti zostali dotąd najlepiej poznani. Ale oprócz Mbuti (liczba pojedyncza od Bambuti) znane są klany Pigmejów z dorzecza Konga i Ubangi pod takimi nazwami:

Aka, Akka, Akoa, Babinga, Ba-Bole Bachwa, Ba-Cwa (Cwa), Bafoto, Bagielli, Begiri, Baka, Baka-Yaka, Bakkebakke, Ba-Koa (Binga), Baluma, Balume, Bandziri, Bansele, Basu, Batswa (Batwa), Ba-Tswa-Nkole, Ba-Tua, Batwa (Twa), Béku (Binga), Bekue, Bendzere, Bengiel, Bethyu, Ebayage, Ebayegga, Efé, Gielli, Jofe, Kolo, Minos, Manjombo, Mpunyu (Twa), Ngbaka, Ngombe, Ngumbe (Baka), Obongo, Rwa (Twa), Yaga, Yea (Ebayegga)[3]. Nie mogłem sobie odmówić przytoczenia tego bogatego rejestru nazw, albowiem świadczy on najdobitniej o silnym poczuciu odrębności wśród Pigmejów, jak również o uznawaniu jej przez Murzynów Bantu.

W czasie pobytu w Afryce dane mi było poznawać życie Babinga w okolicach Bagandou w Republice Środkowoafrykańskiej oraz Bambuti (pod nazwą Bambute) w rejonie Bafwasende – Mambasa – Beni, nad rzekami Epulu i Ituri w Zairze, a więc tam, gdzie Colin M. Turnbull gromadził wiadomości do swej głośnej książki The Forest People[4]. Pod względem swego statusu zbieracko-łowieckiego Pigmeje dołączają do Buszmenów w Afryce Południowej oraz do Dorobo (Wandorobo) z pogranicza Tanzanii i Kenii[5].

Zair to w istocie serce Afryki. Pragnąc też poznać dzieje człowieka, jego kultury, żywe do dziś świadectwa tego procesu, badacz wybiera bez najmniejszych wahań Afrykę. Ten tak blisko Europy położony kontynent to jedyne miejsce na świecie, gdzie sąsiadują jeszcze dziś zbieracze obok kopieniaczy, kopieniacze obok pasterzy, ludy osiadłe w wioskach – jak w Europie i Azji – z ludami wędrownymi, nomadami (zbieraczami-łowcami i pasterzami), nie mającymi znanych nam uzależnień od jednego, stałego miejsca, od przestrzeni ograniczonej. Nadal obowiązuje ów świat uporządkowana struktura uzależnień od wyrazistych, rozległych facji geograficznych: lasów tropikalnych (nadal penetrowanych przez zbieraczy i łowców), wydzieranych z tych lasów pól, poletek w systemie gospodarki żarowo-odłogowej (to, co w szczątkowej postaci znane było w Europie przed ponad stuleciem), dalej, sawan, miejsc anektowanych przez rolników-kopieniaczy oraz pasterzy, wreszcie wielkich pustyń, na północy kontynentu wyłącznie królestwa pasterzy. Kiedy się przemierza z wyprawą – jak AWA 72/73 – Afrykę wzdłuż i wszerz, nadarza się okazja poznania tych uzależnień na własnej skórze. Wędrując z północy na południe przez ten kontynent, wkraczamy – już po minięciu wąskiego stosunkowo obszaru przyśródziemnomorskiego – w owe, następujące kolejno, widoczne gołym okiem, namacalne, niezwykle wyraziste odmienne strefy rzeczywistości kulturowej. Rodzą się wówczas jedyne tego rodzaju zamyślenia, refleksje nad dolą człowieczą, której w takim kompletnym wymiarze nie ma możliwości już nigdzie indziej doświadczać.

W Ameryce Południowej, przypominającej Afrykę, nie spotkamy koczowników-pasterzy. Podobnie rzecz się przedstawia w Azji Południowo-Wschodniej, w Indonezji. Tam zaś jak w Azji Środkowej (na stepach Mongolii) – królować będzie etos pasterski, tradycja tej kultury, może tylko niezbyt szczęśliwie w naszych czasach poddawana próbom okiełznania, przemodelowania na wzór osiadłości, ale też nieruchliwości europejskiej. Wszędzie indziej: w Australii, na Nowej Gwinei, na wyspach Oceanii, wreszcie na Grenlandii, zawsze odkryjemy jedynie jakiś fragment, jakiś tylko skromny element naszej złożonej przeszłości. Będzie to zaledwie pewien jej aspekt czy nawet aspekty, nigdy jednak – jak w Afryce – dobroczynnie, niczym na dłoni podany pełen zespół zagadnień elementarnych, jak też szczególnych, wyjątkowych.

Nim przejdę do konkretnych analiz wybranych dziedzin kultury (z wybranych również części świata), pragnę powiedzieć parę słów o niezwykle istotnej kwestii, jaką jest postawa czy stanowisko badacza w stosunku do obiektu swych zainteresowań. Kwestia ta ze szczególną mocą pojawia się w przypadku prób poznania, zrozumienia kultury Pigmejów. Już sam fakt, że obcujemy z mniejszymi wzrostem reprezentantami homo, nie mówiąc już o rudymentarnym poziomie ich kultury, może tworzyć (często też tworzy) osobliwy dystans, charakterystyczny protekcjonalizm (z jakim badacz nie ośmieli się wystąpić wobec wojowniczych pasterzy), rodzaj nieszczęsnej ułomności w czynionych spostrzeżeniach. Jest również inny kontekst, nieraz znacznie żałośniejszy, a towarzyszący dosyć często antropologom. Stanowi go świadomość obcowania z ludźmi żyjącymi w groźnej dżungli, dysponującymi (swobodnie) nie znaną nam już zupełnie mocą oswajania natury, przyporządkowania i podporządkowania się jej bez reszty. Możliwe jest to tylko przy rezygnacji z wygód – spania na liściach lub drągach.

Oczywiście owa dominacja natury nad kulturą wycisnęła swe piętno nie tylko na wzroście, ale również na budowie ciała czy nieraz również na wyrazie twarzy. Antropolodzy fizyczni i inni zasłużeni odkrywcy Pigmejów (chociażby o. Paul Schebesta, werbista) przekazali nam w swych pracach, niekiedy bogato ilustrowanych fotografiami en face i z profilu, taki obraz leśnych ludzi, który może kojarzyć się tylko ze zdjęciami osób ściganych w komunikatach policyjnych[6]. Osłupienie, to znów coś z nie chcianej (obcej zupełnie Pigmejom) potulności – jakie maluje się na twarzach, sposobie stania, pozowania całym ciałem do zdjęć – jest trwałym dokumentem nieporadności eksploratorów egzotyki z pozycji nauki, zarazem matrycą wyciskającą w naszej świadomości na trwałe fałszywe – często wbrew zamierzeniom samych autorów tych przekazów – mniemania o dzikich czy nawet nie mniemania, lecz odczucia o awersyjnym posmaku. Wielokrotnie mogłem się o tym przekonać, obserwując reakcję studentów, a także... afrykanistów.

W najnowszych czasach antropolodzy, jakby pomni swych niezbyt udanych (głównie fotograficznych) pomiarów, unikają w dziełach naukowych zdjęć, racząc nas czymś równie niestrawnym, napuszonym żargonem i tabelami[7]. Dlatego takie prace – chociaż nienaukowe – jak Colina M. Turnbulla Leśni ludzie, niezwykle bogate w materiał faktograficzny, poświadczone wieloletnią obecnością w obozach Pigmejów, będą nas nie tylko wzruszały, lecz także pobudzały do własnych przemyśleń i może również odkryć.

Oto Pigmej Efé z okolic Mambasy. Jego wyraz twarzy, gracja w ruchach, sposób noszenia wzorzystej płachty przerzuconej z fasonem przez ramię w niczym nie przypomina wspomnianego stereotypu ściganych czy potulnych i przerażonych. A stereotypy te żyją, są obecne wciąż wśród nas. Poprzez nośne środki przekazu TV, poprawiając nam samopoczucie (żeśmy kulturalni i cywilizowani) dokonuje w świadomości społecznej spustoszeń o niewyobrażalnych rozmiarach[8]. Piszę te słowa w czasie niewygasłego jeszcze w Mławie tragicznego konfliktu z Cyganami.

Efé – jakiego poznajemy na zdjęciu – to przykład wciąż słabo spopularyzowanych, chociaż już dziś oczywistych uwag, jakie zawdzięczamy genialnemu Bronisławowi Malinowskiemu:

„Słowo «dziki», bez względu na wszelkie jego pierwotne skojarzenia, przywodzi nam na myśl idee nieograniczonej wolności, braku wszelkiej regularności, czegoś niezwykle osobliwego i dziwacznego. (...). Jakże dalecy jesteśmy dziś w naszych badaniach etnograficznych od owej słynnej odpowiedzi udzielonej ongiś przez pewną znaną w życiu publicznym osobistość, która zapytana o zwyczaje i sposób bycia tubylców – odpowiedziała: «zwyczajów nie mają wcale, maniery zwierzęce». Współczesny etnograf rozporządzający swymi tablicami terminów pokrewieństwa, genealogiami, mapami, planami i diagramami dostarcza licznych dowodów na istnienie rozległej i wielkiej organizacji społecznej, pokazuje strukturę szczepu, klanu i rodziny oraz daje nam obraz tubylców, ściśle podporządkowujących się kodeksowi zachowania i dobrych manier plemiennych, plemiennej etykiecie, w porównaniu z którą życie na dworze wersalskim [a już na pewno spod Wersalu – JO] czy Eskurialu można by uważać za łatwe i swobodne”[9]. Ale nawet komuś tak wielkiemu jak Malinowski, w tym samym akapicie uwag schlebiających kulturze dzikich, trafia się niezbyt szczęśliwe stwierdzenie: „Twórczość artystyczna [dzikich – JO] nie jest pozbawiona ani treści, ani piękna”. Pewnym usprawiedliwieniem tej naiwnej konstatacji może być to, że Malinowski nie próbował nigdy zgłębiać zagadnień artystycznych.

Wracajmy do naszych wielkich małych ludzi. Oto ich charakterystyka w wydaniu Turnbulla, wprawdzie dosyć daleka od oschłych, uprzedmiotowionych opisów specjalistycznych antropologów fizycznych, wszelako sugestywna i niepretensjonalna, a najważniejsze – nie uchybiająca żadnym istotnym stwierdzeniom najwyższej rangi fachowców:

„Masisi, krewny Njoby [który sam zabił dwa słonie i dwa inne z pomocą towarzyszy – JO], miał potężny głos i potrafił zwykle zakrzyczeć swoich oponentów. Jest to zresztą powszechny u Pigmejów zwyczaj. Członkowie jego licznej rodziny byli bardzo przystojni, a postacie ich mimo nienormalnego wzrostu Pigmejów, nie przekraczającego 1,40 m, przypominały starożytnych Greków”[10].

„Większość Pigmejów – oprócz różnicy wzrostu – różni się od Murzynów jeszcze innymi cechami: ich nogi są krótkie w stosunku do tułowia, są silni, muskularni, mają zwykle wykrzywione plecy, głowy okrągłe, oczy szeroko rozstawione, nosy płaskie i prawie tak szerokie jak usta. Włosy rosną im na głowie pęczkami, a ciało pokryte jest niekiedy gęstym włosem od stóp do głów. Inną cechą charakterystyczną jest czujny wyraz twarzy, bezpośredni i nielękliwy, tak bystry, jak żywe są poruszenia zręcznego i zwinnego ciała. Murzyńskie plemiona żyjące w puszczy obok Pigmejów nie posiadają żadnej z tych cech. Plemiona te składają się raczej z ludzi chytrych i leniwych, którzy przeżyli obławy handlarzy niewolników. We wsiach można czasem napotkać Pigmejów takich jak oni, ale gardzą nimi Bambuti, którzy pozostali w puszczy i nie zgodzili się na skolonizowanie”[11].

Do fizycznej charakterystyki Pigmejów dodałbym, że skoro często się podkreśla ich szerokie nosy, to warto wskazać, że mają na ogół zgrabne, niewielkie uszy przylegające do głowy[12]. Wiadomo zaś, jak wielkie znaczenie przywiązuje się w Europie do tego szczegółu. Najważniejsze jednak w charakterystyce Pigmejów przedstawionej przez Turnbulla jest postrzeganie różnic indywidualnych, od których też zresztą rozpoczyna swą informację. Doceniać należy także odwagę autora mówienia o wielkiej urodzie niektórych Pigmejów, przywodzących mu na myśl wizerunki starożytnych Greków. Oglądając po upływie lat własne materiały zdjęciowe i filmowe o Pigmejach podzielam w pełni to – być może – odosobnione odczucie. Dodać należy przy tym, że w żadnym innym opracowaniu nie natrafiłem na podobny lub zbliżony stosunek do naszych prymitywów, karłów itd.[13] W pracach naukowych, aby mógł pojawić się ów ton przychylności i szczerości ze strony samego badacza, konieczna jest zmiana konwencji przekazywania wiadomości. Podstawę zaś jej stanowi upodmiotowienie obiektów znajdujących się w polu uczonych obserwacji oraz krytyczny stosunek do samego siebie – badacza.

Wiemy już, że Pigmeje doceniają rolę mowy cichej, skoro korzystają z głośnej i bardzo głośnej, uciekając się do tego, co nazywamy zagadaniem czy zakrzyczeniem drugiego. Wiadomo zaś, że nikt tak jak łowca nie potrafi milczeć, wprost celebrować własną ciszę, aby móc maksymalnie rozumieć mowę dźwięków otaczającej natury.

Turnbull dostarcza licznych opisów sytuacji, w których Pigmeje ujawniają swoje szczytowe emocje, odwołując się do płaczu oraz bagatego wachlarza form śmiechu. Dodam, że obcując z tą niezwykle interesującą społecznością odnosiłem stale wrażenie, iż nie spotkałem dotąd ludzi w tej mierze bezpośrednich, nieskrępowanych, zachowujących się – w pełnym tego słowa znaczeniu – naturalnie. I właśnie tę naturalność wyostrzają umiejętności śmiania się i chichotania, szlochania, łkania i popłakiwania. Sporządziłem więc z pewną satysfakcją – korzystając z danych dostarczonych przez Turnbulla (w nawiasie podałem stronę) – takie oto zestawienia tabelaryczne, ukazujące rodzaje śmiechu i płaczu w różnych sytuacjach towarzyszących życiu Pigmejów.

Śmiech

Ta ostatnia forma śmiechu związana ściśle ze zdolnością do autoironii nie jest – jak się wydaje – nazbyt rozwinięta i powszechna u Pigmejów. Natomiast, jak przekonamy się dalej, stanowi często spotykaną cnotę pośród różnych grup Murzynów. Manifestowana też jest przez nich w rozmaitych i bogatych przejawach w najmniej oczekiwanych okolicznościach, nam, białym, zupełnie lub rzadko danym.

Posłuchajmy jeszcze uwag samego Turnbulla:

„Istnieją tylko dwa sposoby traktowania, których Pigmej naprawdę się boi: pogarda i ośmieszenie. Pogardę okazuje się tutaj najskuteczniej, ignorując kogoś zupełnie, nawet jeśli zbliży się i usiądzie przy tym samym ognisku. Stan taki – stwierdza Turnbull z całą mocą – nie może jednak trwać długo, gdyż myśliwi nie mogą sobie pozwolić na ignorowanie towarzysza-łowcy. Tak więc ostracyzm tego rodzaju zdarza się rzadko i nie trwa długo. Niemal równie skuteczne, i to na czas dłuższy, jest ośmieszanie. Bambuti są z natury ludźmi dobrymi i mają szczególne poczucie humoru. Stale żartują jeden z drugiego, nawet śmieją się z siebie samych, lecz ich humor może stać się narzędziem kary, jeśli tak im się będzie podobało”[14].

Rodzaj

Sytuacja

1. Bezgłośne chichotanie sędziwego Pigmeja, nucącego wesoło i rozglądającego się, co by tu zjeść.

Skonfundowanie dwóch współtowarzyszy starca, gdy po inicjacyjnym nacięciu czoła Turnbulla zorientowano się, że nie wzięto substancji sakralizującej ten akt (20).

2. Ciche chichotanie paru osób.

Obserwujących w nocy bezradność T. w odzyskaniu swego nakrycia na posłaniu w chacie (26).

3. Serdeczny śmiech gromadki kobiet.

Wołających o powinnościach T. – prawdziwego mężczyzny, wnet po jego inicjacji (21).

4. Zbiorowy śmiech w chacie przed snem.

Komentarz do rozmów słyszanych u sąsiadów (aż do piątej chaty w szeregu) (63).

5. Śmiech kpiący, prześmiewczy.

Starca tradycjonalisty słuchającego nowinek o korzyściach z prowadzenia plantacji (29).

6. Światło radości w oczach starych i młodych, usta rozciągnięte w niemym śmiechu wewnętrznym.

Ekstaza zbiorowa w końcowej fazie słuchania trąby molimo przed obrzędem polowania (przywoływaniem zwierząt) (85–86).

7. Ekstatyczny śmiech zbiorowy, połączony z klaskaniem w dłonie, skłanianiem się i wychylaniem, trzymaniem się za brzuch i biciem się po ciele.

Słuchający końcowych partii zabawnych opowieści, wygłaszanych przez kogoś przy ognisku – kumamolimo.

8. Radosny śmiech zawziętości dziewczyny, połączony z wycieraniem nosa.

Po wychłostaniu rózgą wybrańca w czasie elima – obrzędów dojrzałości dziewcząt (188).

9. Śmiech uszczęśliwienia dziewczyny połączony z bieganiną i tańcem oraz głośnym wołaniem.

Po przyjęciu przez chłopca oświadczyn dziewczyny – wystrzeleniem w jej stronę kamyka z łuku (189).

10. Zanosić się od śmiechu, klaszcząc w dłonie.

Po wypędzeniu do puszczy na pożarcie zwierząt i niebezpieczeństwo trądu młodziana, który dopuścił się kazirodztwa z dziewczyną (109).

11. Szyderczy śmiech karzący czyniony zbiorowo.

Po ujawnieniu przez kogoś indywidualistycznych zachowań nie licujących z interesem zbiorowym, np. w czasie łowów (106).

12. Nagłe przerywanie śmiechu.

Przy pojawieniu się winowajcy (94).

13. Śmiech histeryczny.

W czasie pogrzebu (38–47).

14. Łagodniejszy jego rodzaj.

W czasie kopania grobu, reagowania na pierwszą wiadomość (38).

15. Uśmiechać się miło i łagodnie.

Przy próbach zatarcia swych uchybień czy odstępstw (96).

16. Pogodny szczery śmiech.

W sytuacjach czyjejś niezręczności czy opieszałości. Chyba też niepowodzenia (75).

17. Chichot lub śmiech triumfalny.

Po zabiciu zwierzęcia, nawet podczas jego konania (98, 100).

18. Kpiący uśmiech.

Z siebie (112).

Jednym słowem, dobrze nam znane zjawisko bycia smutasem (malkontenctwa, ponuractwa itd.) nie wykształciło się w pigmejskiej społeczności, tak jak nie zrodziło się wśród niej skostnienie, uznanie bez reszty zachowań sformalizowanych i pryncypialnych.

Pigmejom doskonale znana jest kathartyczna rola śmiechu. Jak wykazuje nasza tabela, potrafią z niej korzystać w sytuacjach i zwykłych, i szczególnych (pozycje 1–14), każdorazowo nadając mu najbardziej odpowiednią postać. Śmiech – jako instrument dydaktyki społecznej, przestrzegania norm prawnych i etycznych – funkcjonuje w życiu pierwotnej społeczności pigmejskiej w szerszym i znacznie głębszym rozumieniu aniżeli w społeczeństwach zwanych rozwiniętymi.

Pamiętamy w charakterystyce Turnbulla Pigmejów uwagę o tym, że są silni i wytrzymali. Autor miał zapewne na myśli zdolność Pigmejów do bezszelestnego przebiegania długich dystansów czy też dźwigania przez chaszcze leśne ogromniastych koszy wypełnionych jadłem. Ale nie brał pod uwagę wytrzymałości Pigmejów na to, co nazywamy paroksyzmami śmiechu, albo inaczej, pokładaniem się ze śmiechu, pękaniem ze śmiechu, na koniec, „kulganiem się”[15]. I dlatego autor zmuszony był w innym miejscu swej arcyciekawej i ważnej pracy dopowiedzieć: „Pigmej nie odczuwa zakłopotania ujawniając swe uczucia; lubi śmiać się do upadłego, a jest za słaby, by przy tym ustać. Siada więc lub kładzie się na ziemi i śmieje się jeszcze głośniej”[16].

Natomiast płacz najczęstszy wśród nas, białych; płacz niemowląt i małych dzieci nie jest odnotowany w Leśnych ludziach. Zresztą, o czym tu mówić, w Czarnej Afryce, tak jak nie słyszy się ujadania, a nawet szczekania psów, również nie natrafia się na zawodzące od płaczu dzieci[17]. Jeśli nam coś przekazują z tego repertuaru, to zaledwie ciche kwilenie.

Tak więc w życiu Pigmejów zdecydowanie częściej słyszy się śmiech aniżeli płacz. Ponadto interesująca nas społeczność bardzo rzadko ucieka się do wrzasków charakterystycznych dla kłótni. Może temu towarzyszyć to, co nazywamy tarmoszeniem, lecz nie bójka. Turnbull nie przekazuje opisu ani jednej sceny konfliktowej, zakończonej bijatyką czy też jakimś rodzajem rękoczynów, połączonych z ciężkimi obrażeniami ciała. I znowu wypada użyć zwrotu: o czym my tu mówimy – wiadomo przecież, że Pigmeje, tak jak ich bracia Murzyni, nie są konfliktowi, że unikają (może nawet unikać nie muszą, bo mają to we krwi) znanych nam doskonale gniewnych reakcji.

Płacz

Paroletni pobyt Turnbulla wśród Pigmejów i uwieńczenie tej bliskiej obecności opisaniem między innymi sytuacji wywołujących śmiech i płacz pozwala mniemać, że te dosyć przeciwstawne reakcje – przy pierwszej jako znacznie częstszej – są elementem zachowań zdecydowanie powszednich, chociaż również szczególnych (występek oszukaństwa, kazirodztwa i in.), mocno nasycających czy silnie ubarwiających życie zbieraczy i łowców – Bambuti. Płacz, a tym bardziej śmiech nie są w tym życiu wyłącznymi reakcjami na sytuacje wyjątkowe. A może takich sytuacji Pigmeje nie doświadczają? Może to, co uznane jest przez psychologów (Abraham H. Maslow) za szczytowe stany emocjonalne, nie jest nimi u Bambuti, stanowią bowiem równomiernie rozłożone akcenty wzruszania i przejmowania się, jednakowo każdego dnia, pory dnia, i na koniec okresu życia? Wiadomo, że towarzyszą zarówno dzieciom jak i dorosłym, a u staruszek i starców nie przeradzają się w zobojętnienie ani stany nazywane zgorzknieniem.

Rodzaj

Sytuacja

1. Ciche łkanie mężczyzny i

Po ujawnionym myszkowaniu nocą w obozie (w samotności, po kryjomu w chacie) oraz po kradzieżach żywności i wychłostaniu szuka schronienia w lesie (118).

2. Gorzki płacz w biegu ze skrzyżowanymi ramionami na piersi.

3. Zbiorowe lamentacje kobiet i mężczyzn, lecz nie dorównujące siłą żalom murzyńskim.

Pogrzeb dziecka i staruszki (38-39, 45).

4. Płacz kobiet z wymachiwaniem pięściami i szamotaniną z innymi kobietami

Po spaleniu chaty winowajcy czynu kazirodczego (110).Wuj winowajcy przed spaloną chatą (110).

5. Ronienie łez, połączone ze skargą: co pocznę, gdy spadnie deszcz? Umrę z zimna i wilgoci.

6. Szloch dziewczyny wołającej: zabił mnie, tarzanie się i wyrywanie włosów.

Po wykryciu występku... (109).

7. Płacz z wściekłości.

Gromady uczestników łowów, którzy podstępnie zostali oszukani (104).

8. Krokodyle łzy.

Podstępnego Pigmeja, który oszukał współplemieńców (104).

Okazuje się też, że stany najgłębszych przeżyć wewnętrznych, które uznać można by również za przejawy mocno odczuwanego istnienia, bycia, nie odwołują się do śmiechu czy płaczu, lecz zgoła osobliwych, w pełni indywidualnych zachowań. Turnbull opisuje tylko dwa takie przypadki. Jeden w wydaniu swego przyjaciela, przewodnika i pomocnika Kengega, który ujrzał pierwszy raz panoramę Ruwenzorii, a drugi dziewczyny Kidayi w czasie obrzędów elima:

„Kidaya była również zamyślona. Gdy inne kobiety śpiewały, ona zasiadła tyłem do nich trzymając w rękach garnek, wielki, gliniany. W rytmie muzyki wystukiwała na nim takt. Potem przyłożyła otwór garnka do żołądka i schyliwszy głowę wsłuchiwała się weń. Widocznie się jej to podobało, bo chwyciła się za piersi i kręcąc nimi wtłaczała je gwałtem w otwór garnka. A następnie poruszała rytmicznie ciałem wydając dziwne dźwięki nie tylko przez klaskanie w dłonie, lecz przez wtłaczanie i wypuszczanie piersiami powietrza z garnka. Gdy się jej to znudziło, włożyła garnek między kolana i śpiewała w jego otwór. Garnek «odpowiadał» głębokim dudnieniem. Brzmiało to niczym głos molimo. Niejeden z mężczyzn wzdrygał się, a jedna z kobiet zrobiła Kidayi ostrą uwagę. Sama Kidaya była zdziwiona i odłożyła garnek. Zamyśliła się, pocierając ciało powoli i z rozmysłem: ścierała piękne ozdoby wymalowane tak pracowicie przez przyjaciółki. Gdy śpiew ucichł i dziewczęta szły spać, Akidinimba była jeszcze ciągle wymalowana, a na ciele Kidayi widniały tylko brudne szare smugi. Łzy lśniły w jej oczach”[18]. A jednak...

Przytoczony opis dosyć niezwykłego zachowania dziewczyny Kidaya, mimo szczególnej okoliczności, znacznej swawoli w czasie obrzędu elima, poświęconego dojrzałości dziewcząt, poddany zostaje krytyce, skarceniu ostrą uwagą jakiejś kobiety oraz wzdryganiem się niejednego mężczyzny. Zdarzenie to unaocznia nam mechanizm regulujący zachowania, mechanizm tkwiący w każdej kulturze, a polegający na stałym wartościowaniu, ocenianiu, według obowiązującego systemu uznanych norm. U Pigmejów stanowiło normę uzyskiwanie dźwięków rytmizujących śpiew poprzez klaskanie czy uderzanie dłońmi i stopami o twardą powierzchnię ziemi, bębna lub jakiegoś przedmiotu, chociażby garnka czy puszki. Kidaya zechciała jednak lekkomyślnie wykorzystać do podobnych celów nie dłonie lub stopy, lecz własne piersi. I tu w stosunkowo niezbyt rygorystycznym systemie wartościowania, o daleko posuniętej tolerancji (mądrości niepamiętania zbyt długo nawet ciężkich przewinień, odstępstw itd.), spowodowała natychmiastową reakcję otoczenia. Reakcja ta uchroniła obrządek elima przed ewentualnym przyswojeniem przez inne dziewczęta osobliwego korzystania z garnka, indywidualnego pomysłu Kidayi. Charakterystyczne, że w tej samej społeczności Bambutiów w jakimś tam czasie wymieniono naturalnie bez oporów i czyichś protestów – opisuje to szczegółowo Turnbull – świętą trąbę molimo, wcześniej zawsze drewnianą, na... metalową rurę wodociągową. Uznano tę rurę za praktyczniejszą, nie ulegającą przeschnięciu i gniciu! Zamiana rur, a ostatecznie przyjęcie całkiem nowego wytworu do kultury Pigmejów, nie naruszało – jak sądzę – żadnego tabu, jakiegokolwiek istotnego zakazu. W przypadku ekscentrycznego zachowania Kidayi nastąpiło naruszenie tabu, chyba coś z profanacji symboliki piersi kobiecych.

Dotknęliśmy w tym miejscu niezwykle istotnego, zarazem przepastnego zagadnienia, jakim jest pojęcie osobowości, etosu, nadużywanych określeń w rodzaju „charakter grupy, plemienia” itd., „jest w charakterze grupy, plemienia” itd. Nim przedstawię rozumienie tych zagadnień we współczesnej literaturze przedmiotu oraz podejmę próbę własnej interpretacji, konieczne jest dostarczenie dalszych niezbędnych wiadomości o omawianej kulturze.

Gest

Gest – chociaż jest przede wszystkim znakiem i przynależy do nie zwerbalizowanego systemu informacji – podobnie jak śmiech i płacz łączy się z naszymi ludzkimi predyspozycjami biologicznymi czy behawioralnymi. Pomówmy zatem przez chwilę o gestach Pigmejów.

Tak jak z naturalną łatwością zastąpili Bambuti swoje święte molimo (wcześniej zawsze wykonywane z młodego drzewka o tej samej nazwie, mającego miękki rdzeń łatwy do usunięcia) metalową rurą wodociągową, tak chyba bez większych oporów sprostali wymaganiom swoich pierwszych badaczy, pozując im do zdjęć na baczność, wypinając niestety nie piersi lecz brzuchy, albo znów demonstrując swoje dzidy niczym karabiny (P. Schebesta, Bambuti..., s. 72, 168 i in.), stając w pozach nieco rozluźnionych z dłońmi złożonymi lub splecionymi na podołku (Schebesta, s. 112, J. Czekanowski, Człowiek..., s. 219). Te dwa wzorce zachowań – kościelny i wojskowy – przeniknęły już na trwałe do sposobu reagowania Pigmejów na ludzi z aparatami fotograficznymi i zakłócają nam niepomiernie podpatrzenie ich własnych, autentycznych form bycia. Przyjmijmy, że do takich właśnie form zaliczyć należy, utrwalony również przez Schebestę (op. cit., s. 248) sposób stania obok siebie dwojga staruszków. Wzruszający i zarazem charakterystyczny jest gest, spotykany chyba jeszcze tylko u Buszmenów, troskliwego, wprost czułego obejmowania ramieniem za szyję kobiety przez mężczyznę.

Spotykamy również u Pigmejów niezwykle rzadką na świecie formę siedzenia, bezpośrednio na ziemi, z prosto przed siebie wyciągniętymi nogami. Być może jest to sposób wypoczywania ludów dużo chodzących, czyli zbieraczy. U Bambuti i Babinga celują w takim siedzeniu przede wszystkim kobiety. Natomiast mężczyźni – jakby bardziej niecierpliwi – wybierają sobie różne pozy do siedzenia, poczynając od przykucnięcia, po krzyżowanie nóg, jak w znanej głównie z Azji pozycji w kwiecie lotosu.

A oto już szczegółowe gesty, w których główną rolę odgrywają jak wszędzie – głowa i dłonie:

Wczytując się w uwagi C. G. Seligmana na temat niebywałych zdolności naśladowczych, połączonych z udawaniem i kpiną (znanych u Pigmejów od czasów starożytnych), można przypuszczać, że niektóre gesty – szczególnie nas poruszające – nie są czynione, jak chociażby ów ostatni, poczucia wstydu, całkiem serio...[19] Wskazywałoby to nie tyle na tkwiącą w analizowanej zbiorowości hipokryzję, ile zbiorową mądrość, tolerancję (z wiadomymi pozytywnymi konsekwencjami dydaktycznymi), przyzwalającą na dość lekkie sobie ważenie i długotrwałe przeżywanie przez winowajcę wykroczenia. Osoba opisywana przez Turnbulla, która wieczorem demonstrowała żałość i poczucie wstydu, witała poranek dnia następnego pogodnym, oczyszczającym śmiechem!

Jednym z bardziej zwracających uwagę gestów w przedstawionym rejestrze jest zacieranie rąk i potrząsanie głową. W identycznym prawie znaczeniu znany jest on w Indiach[20]. I u Pigmejów afrykańskich, i u Hindusów stanowi skuteczny sposób na nieprzedłużanie zmartwienia (tak jak temu sprzyja gest frasunku, podpieranie twarzy dłonią), złego samopoczucia czy w ogóle niepowodzenia. Gest zacierania dłoni łączy się też ściśle z niezwykle powszechną u Murzynów surową dydaktyką karcenia dzieci (niczym u nas za ssanie palca lub dłubanie w nosie) za uleganie złemu samopoczuciu, a wyrażającemu się właśnie w geście podpierania twarzy dłonią[21].

Rodzaj

Sytuacja (źródło wiadomości)

Chodź do mnie – bezgłośny ruch głową.

W czasie łowów w lesie, ale też w tak niezwykłym momencie, jak gotowość zdradzenia sekretu (Turnbull, 67).

Powitanie, pozdrowienie – ujęcie dłońmi dłoni pozdrawianego z jednoczesnym wykrzykiwaniem imienia.

Na przykład przy odwiedzaniu zaprzyjaźnionego obozowiska Pigmejów innego klanu. (tamże, 57).

Tulenie dzieci w ramionach przez kobiety i również mężczyzn.

Stała czynność dorosłych po powrocie do obozowiska (materiały własne).

Całowanie w główkę dziecka.

Czynione przez rodzeństwo i rodziców przy zmienianiu miejsca obozowania (Turnbull, 48).

Klapsy w pupę dziecka.Ustępowanie miejsca (stołka).

Przestroga przed wejściem w popiół, ogniska (tamże, 125).

Nieustępowanie miejsca (stołka).

Z reguły przez młodszych starszym (mat. własne).

Spluwanie na czyjś widok.

Nawet przez młodszych starszym, jeśli objęci zostali wzgardą grupy (Turnbull, 103)

Klaskanie w ręce i radosne zaśmiewanie się po daniu kopniaka.

Jak wyżej (tamże, 96).

Machanie pięśćmi.

Przedstawianie przy ognisku wykpienia Murzyna wierzącego w złośliwość leśnych duchów (tamże, 136).

Zacieranie rąk, połączone z potrząsaniem głową.

Przez kobiety oburzone aktem kazirodztwa (tamże, 110).

Bekanie i klepanie się pod pachą.

Poprawianie sobie samopoczucia, np. po nietrafieniu w czasie łowów z łuku do upatrzonego zwierzęcia (tamże, 53).

Plucie.

Powszechne okazywanie radości w sytuacjach wyjątkowych (tamże, 74).

Skrzyżowanie ramion na piersiach.Głośne płakanie.

Przez mężczyzn w czasie marszu przez las (mat. własne).Poczucie wstydu z powodu ujawnionego wykroczenia (Turnbull, 118).

Kultura–natura

Pigmeje – Bambuti i Babinga – poświadczają sobą (swoim fizycznym wyglądem, stylem bycia, zachowaniem w drobnych sytuacjach, wymagających zaledwie gestu, jak pocałunek i klaps) stosunek do wciąż broniącej się natury, takiej, jaką była, a jeszcze na szczęście jest. W tym stosunku (celowo nie używam słowa odnoszeniu się) do natury – odkrywamy przede wszystkim umiejętność znoszenia utrudzeń związanych z przebywaniem w środowisku tak groźnym i prawdziwie niebezpiecznym, jakim jest las w postaci dżungli blisko- i całkiem równikowej.

Polowanie na słonie z użyciem jedynie włóczni, pierwotnie nawet nie okutej, jest wyczynem, jakiego nie sposób do końca pojąć[22]