Ludwik Lambert. Louis Lambert - Honore de Balzac - ebook

Ludwik Lambert. Louis Lambert ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Ludwik Lambert. Louis Lambert. Powieść francuska w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.

Ludwik Lambert (oryg.fr. Louis Lambert) – powieść Honoriusza Balzaka z 1832, przeredagowana w 1833, należąca do Studiów filozoficznych cyklu Komedia ludzka. Należy do grupy utworów mistycznych Balzaka obok powieści „Serafita”, „Jaszczur” i „Wygnańcy”. Akcja powieści rozgrywa się w kolegium oratoriańskim w Vendôme w czasie Restauracji Burbonów. Tytułowy bohater jest genialnym młodzieńcem, niezrozumianym przez otoczenie i nauczycieli ze względu na nadzwyczajną wrażliwość i fascynację filozofią mistyczną (zwłaszcza Swedenborgiem). Od najmłodszych lat czytał książki, a jego nauka w kolegium została sfinansowana przez zachwyconą nim pisarkę Anne Louise Germaine de Staël... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Ludwik_Lambert)

Louis Lambert est un roman français d’Honoré de Balzac, paru en volume aux éditions Gosselin en 1832, puis en 1836 suivi de Séraphîta chez Werdet. Il figure à la même place dans les Études philosophiques de l’édition Furne 1845 de la Comédie humaine.Le roman, écrit à la première personne, décrit la rencontre du narrateur avec un jeune homme surdoué, étudiant au collège des oratoriens de Vendôme grâce à la protection de Madame de Staël. Absorbé par ses études personnelles, Louis reste à l’écart des autres. Il est souvent l’objet de railleries et de brimades. Parmi ses lectures, on retrouve Swedenborg, dont les théories apparaissent encore dans Séraphîta. Le jeune homme est un génie dont ses professeurs ne comprennent pas la soif d’absolu, car ce génie passe pour fou auprès de tous, excepté Pauline, sa femme, qui prend soigneusement note de ses pensées et les réunit dans le Traité des volontés qu’il n’a pas eu le temps d’achever. (http://fr.wikipedia.org/wiki/Louis_Lambert)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Honoré de Balzac

Ludwik Lambert Louis Lambert

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Wiosna w Paryżu, fot. Marta Sarwa (kwiecień 2015)

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1924 r. francuskiej z 1855 r. Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2015 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Ludwik Lambert

DEDYKACJA

Et nunc et semper dilectae dicatum. 

Ludwik Lambert urodził się w r. 1797 w Montoire, małem miasteczku w Vendômois, gdzie ojciec jego prowadził niewielką garbarnię i spodziewał się znaleźć w synu następcę; ale skłonność, jaką zawczasu chłopiec okazywał do nauk, zmieniła te zamiary. Zresztą, garbarz i żona jego kochali Ludwika tak jak się kocha jedynego syna i nie sprzeciwiali mu się w niczem. Stary i Nowy Testament dostały się w ręce Ludwika gdy miał pięć lat; książka ta, w której mieści się tyle książek, rozstrzygnęła o jego losie. Czy ta dziecięca wyobraźnia pojęła już tajemniczą głębię Pisma? Czy była już zdolna biec za Świętym Duchem w jego locie przez światy, czy tylko zachwyciła się romantycznym urokiem, w który obfitują te nawskroś wschodnie rapsody? lub też może, w swej pierwotnej niewinności, odczuła bezwiednie ową wzniosłą religijność, jaką boskie ręce rozlały w tej książce? Dla niektórych czytelników opowiadanie nasze rozwiąże te pytania. Jeden fakt wyniknął z tego pierwszego czytania Biblji: Ludwik zaczął obchodzić całe Montoire, po kweście o książki; jakoż dostawał je dzięki owemu urokowi, którego tajemnicę posiadają tylko dzieci i któremu nikt nie umie się oprzeć. Oddając się tym studjom, których biegiem nie kierował nikt, doszedł dziewiątego roku. W tej epoce o zastępców do wojska było trudno; wiele bogatych rodzin godziło ich z góry, aby nie znaleźć się w kłopocie w chwili losowania. Ubóstwo biednych garbarzy nie pozwoliło im myśleć o kupieniu zastępcy dla syna; widzieli tedy w stanie duchownym jedyny legalny sposób ocalenia syna od branki i posłali go, w r. 1807, do wuja, proboszcza w Mer, mieścinie również położonej nad Loarą, niedaleko Blois. Krok ten zadowalał równocześnie i namiętność Ludwika do nauki i chęć rodziców ochronienia go do kolei wojny. Jego żądza wiedzy oraz przedwczesna inteligencja dawały zresztą nadzieję, iż znajdzie w stanie duchownym drogę do świetnej karjery. Przebywszy trzy lata u swego wuja, dość światłego starego Oratorjanina, Ludwik opuścił go z początkiem r. 1814, aby wstąpić do kolegium w Vendôme, gdzie znalazł pomieszczenie i utrzymanie na koszt pani de Staël.

 Poparcie tej słynnej kobiety zawdzięczał Lambert przypadkowi lub raczej zapewne Opatrzności, umiejącej zawsze torować drogi opuszczonemu genjuszowi. Ale dla nas, których wzrok zatrzymuje się na powierzchni spraw ludzkich, koleje te, znajdujące tyle przykładów w żywotach wielkich ludzi, zdają się jeno wynikiem czysto fizycznego zjawiska: dla większości biografów, głowa genialnego człowieka wyrasta ponad masę dziecinnych twarzyczek, jak piękna roślina, która swoim blaskiem ściąga w polu oczy botanika. Porównanie to mogłoby się nadać do przygody Ludwika Lambert. Czas, jakiego wuj użyczał mu na wakacje, spędzał zazwyczaj w domu rodzinnym; ale, zamiast się oddawać, zwyczajem uczniaków, studjom lubego far niente, które nęci nas w każdym wieku, zabierał się od rana z chlebem i książkami, i szedł czytać i rozmyślać w głębi lasów, aby umknąć napomnieniom matki, którą niepokoiły tak wytężone studja dziecka. Cudowny instynkt macierzyństwa! Od tego czasu, czytanie stało się u Ludwika jakgdyby głodem, którego nic nie mogło nasycić; pożerał książki wszelkiego rodzaju, chłonął bez różnicy dzieła religijne, historję, filozofję. Mówił nieraz, iż, w braku innych dzieł, czytał z niewysłowioną rozkoszą słowniki, i wierzyłem mu chętnie. Któryż uczeń nie znalazł niejednokrotnie przyjemności w dociekaniu przypuszczalnego znaczenia nieznanego rzeczownika? Rozbiór jakiegoś słowa, jego wyraz, historja, były dla Lamberta pobudką do długiej zadumy. Ale to nie była zaduma instynktowna, przez jaką dziecko oswaja się z przejawami życia, ośmiela się do odbierania wyrażeń moralnych i fizycznych; bezwiedny rozwój, który później wydaje owoce zarówno w inteligencji jak w charakterze; nie. Ludwik ogarniał fakty i tłómaczył je, dociekając z przenikliwością dzikiego przyczyny ich i celu. Jakoż, dzięki niepokojącej igraszce natury, będącej zarazem świadectwem wyjątkowości jego istnienia, mógł on, mając ledwie czternaście lat, wyrażać bez trudu myśli, których głębię zrozumiałem dopiero znacznie później.

 – Często, powiadał mówiąc mi o przeczytanych książkach, odbywałem rozkoszne podróże żeglując na słowie przez otchłanie przyszłości, jak owad który przysiadł na ździebełku trawy, płynącem z biegiem rzeki. Wyruszywszy z Grecji, dopływałem do Rzymu, przebywałem obrazy nowszych czasów. Cóż za piękną książkę możnaby napisać, opowiadając życie i dzieje jednego słowa? Bezwątpienia zachowało ono rozmaite odciski wypadków którym służyło; budziło, zależnie od miejsc, rozmaite myśli; ale czyż nie większem jest jeszcze, kiedy je zważyć z potrójnej perspektywy, duszy, ciała i ruchu. Patrząc na nie, niezależnie od jego funkcji, następstw i przejawów, czyż nie można pogrążyć się w oceanie refleksji? czyż większość słów nie barwi się pojęciem, którego są wiadomym znakiem? Jakiemu genjuszowi zawdzięczają swoje istnienie? Jeżeli trzeba wielkiej inteligencji aby stworzyć jedno słowo, ileż wieków ma tedy mowa ludzka? Skupienie liter, ich kształty, postać jaką dają słowu, rysują wyraźnie, wedle charakteru każdego narodu, nieznane istnienia, których pamięć jest w nas. Kto nam wytłómaczy filozoficzne przejście od wrażenia do myśli, od myśli do słowa, od słowa do jego hieroglificznego wyrazu, od hieroglifów do alfabetu, od alfabetu do wymowy pisanej, której piękność spoczywa w szeregu obrazów sklasyfikowanych przez retorów i będących jakgdyby hieroglifami myśli? Dawne malowidło pojęć ludzkich określonych formami zoologicznemi, czyż nie zrodziło pierwszych znaków jakiemi posłużył się Wschód aby spisać swą mowę? Czyż nie zostawiło też ono drogą tradycji niejakich śladów w naszych językach nowożytnych, które wszystkie podzieliły między siebie szczątki pierwotnego słowa narodów, słowa majestatycznego i uroczystego, którego majestat, którego uroczystość wyradzają się w miarę starzenia się społeczeństw; którego brzmienia, tak dźwięczne w hebrajskiej Biblji, tak piękne jeszcze w Grecji, wątleją w miarę postępu naszych kolejnych cywilizacji? Czy temu dawnemu duchowi winni jesteśmy tajemnice zagrzebane we wszelkiem słowie ludzkiem? Czyż nie istnieje w słowie PRAWDA jakaś fantastyczna prostolinijność? czyż ten krótki dźwięk, jakiego ono wymaga, nie zawiera mglistego obrazu czystej nagości, prostoty prawdy we wszelakiej rzeczy? Ta sylaba oddycha jakąś dziwną świeżością. Wziąłem za przykład formułę idei oderwanej, nie chcąc tłómaczyć problemu słowem któreby go czyniło zbyt łatwym do zrozumienia, jak naprzykład LOT, w którem wszystko przemawia do zmysłów. Czyż nie tak jest z każdem słowem? Wszystkie są nasiąknięte żywą mocą, którą czerpią z duszy i którą jej zwracają dzięki cudownej tajemnicy wzajemnego oddziaływania między słowem a myślą. Czyż to nie żywy obraz kochanka, który czerpie z ust lubej tyleż miłości ile jej udziela? Samem swojem obliczem, słowa ożywiają w naszym mózgu twory którym służą za szatę. Podobnie jak wszystkie istoty, mają tylko jedno miejsce gdzie ich właściwości mogą w pełni działać i rozwijać się. Ale ten przedmiot zamyka może całą naukę!

 I wzruszał ramionami, jakgdyby chcąc powiedzieć: ˝Jesteśmy i zbyt wielcy i zbyt mali.˝

 Namiętność Ludwika do czytania znalazła obfity pokarm. Proboszcz z Mer posiadał jakieś dwa do trzech tysięcy tomów. Skarb ten pochodził z grabieży dokonanych podczas Rewolucji w sąsiednich opactwach i zamkach. Dzięki swemu charakterowi zaprzysiężonego księdza poczciwiec mógł sobie wybierać najlepsze dzieła wśród cennych kolekcji które sprzedawano wówczas na wagę. W ciągu trzech lat, Ludwik Lambert przyswoił sobie miąższ wszystkich książek, które w bibliotece wujowskiej warte były czytania. Wchłanianie myśli przez lekturę stało się u niego ciekawym fenomenem; oko jego obejmowało po siedm i ośm wierszy jednym rzutem, a umysł ogarniał ich treść z chyżością podobną chyżości wzroku; często wręcz jedno słowo wystarczało aby mu odsłonić sens zdania. Pamięć miał zdumiewającą. Przypominał sobie z równą dokładnością myśli nabyte drogą lektury, jak te które mu nasunęło dumanie lub rozmowa. Posiadał przytem pamięć wszelakiego rodzaju: pamięć miejsc, imion, słów, rzeczy i obrazów. Nietylko przypominał sobie dowolne przedmioty, ale wręcz widział je bezpośrednio w duszy, w tem położeniu, oświetleniu, barwie, jakie miały w chwili gdy je spostrzegł. Władza ta obejmowała również najbardziej niepochwytne stany intelektu. Przypominał sobie, jak sam mówił, nietylko uszeregowanie myśli w książce z której je zaczerpnął, ale także stany swej duszy w odległych okresach. Pamięć jego, tak wyjątkowo w tem uprzywilejowana, mogła mu tedy odtworzyć postępy i całkowite życie jego ducha, od myśli najdawniej poczętej aż do rozkwitłej świeżo, od najmętniejszej do najjaśniejszej. Mózg jego, zaprawiony od młodu do trudnego mechanizmu skupienia sił ludzkich, dobywał z tego bogatego lamusa mnóstwo cudownych prawdą i świeżością obrazów, któremi karmił się podczas swoich kryształowych kontemplacji.

 – Kiedy chcę – mówił mi w swoim języku, któremu skarby pamięci udzielały jakiejś oryginalnej świeżości – spuszczam sobie zasłonę na oczy. Natychmiast wchodzę w samego siebie, i znajduję tam ciemną komorę, w której zjawiska natury odbijają się w postaci czystszej niż ta pod jaką objawiły się pierwotnie moim zmysłom.

 W dwunastym roku życia, wyobraźnia jego, pobudzona nieustannym ćwiczeniem, rozwinęła się do tego stopnia, iż pozwalała mu mieć tak ścisłe pojęcia o rzeczach które znał jedynie z czytania, że obraz ich, odciśnięty w jego duszy, był nie mniej żywy, niż gdyby je był istotnie widział: czy że posługiwał się analogjami, czy że posiadał jakgdyby drugi wzrok, którym ogarniał naturę..

 – Czytając opis bitwy pod Austerlitz, mówił mi raz, widziałem wszystkie jej szczegóły. Wystrzały armat, krzyki walczących rozbrzmiewały mi w uszach i szarpały mi trzewia; czułem proch, słyszałem tentent koni, głosy ludzkie; podziwiałem równinę na której ścierały się uzbrojone narody. Widowisko to było tak przerażające jak ustęp z Apokalipsy.

 Gdy tak zużywał wszystkie swoje siły w lekturze, tracił do pewnego stopnia świadomość życia fizycznego, istniał już tylko przez potężną grę swoich wewnętrznych narządów, których pojemność niepomiernie się rozszerzyła: zostawiał, wedle swego wyrażenia, przestrzeń za sobą. Ale nie chcę uprzedzać intelektualnych faz jego życia. Mimowoli odwróciłem już porządek w jakim mam rozwinąć dzieje tego człowieka, który przeniósł całą swą czynność w myśl, tak jak inni mieszczą całe swoje życie w czynie.

 Przemożna skłonność pociągała go ku dziełom mistycznym.

 – Abyssus abyssum, mówił mi. Duch nasz jest otchłanią, która lubuje się w otchłaniach. Dzieci, mężczyźni, starcy, wciąż jesteśmy łakomi tajemnic, pod jakąkolwiek jawią się formą.

 Upodobanie to stało się dlań zgubne; o ile wogóle wolno jest sądzić jego życie wedle zwykłych praw i mierzyć czyjeś szczęście miarą naszego lub też miarą przesądów społecznych. Ten smak rzeczy niebiańskich (również jego częste wyrażenie), tę mens divinior, zawdzięczał może wpływowi, jaki wywarły na jego umysł pierwsze książki czytane u wuja. Święta Teresa i pani Guyon były mu dalszym ciągiem Biblji, posiadły pierwociny jego dojrzewającej inteligencji, i przyzwyczaiły go do tych żywych wzruszeń duszy, których wraz i środkiem i celem jest ekstaza. Te studja, te upodobania podniosły jego serce, oczyściły je, uszlachetniły, obudziły w niem łaknienie natury boskiej i nauczyły owych kobiecych delikatności, które są u wielkich ludzi instynktowne: wzniosłość ich jest może tylko potrzebą poświęcenia, które cechuje kobietę, ale przeniesioną w sferę wielkich rzeczy. Dzięki tym pierwszym wrażeniom, Ludwik pozostał w kolegjum czysty. Naturalnem swem działaniem, to szlachetne dziewictwo zmysłów wzbogaciło ciepło jego krwi i pomnożyło władze myśli.

 Baronowa de Staël, wypędzona o czterdzieści mil za Paryż, przebyła kilka miesięcy wygnania w majątku swoim opodal Vendôme. Jednego dnia, przechadzając się, spostrzegła na skraju parku dziecko garbarza, niemal w łachmanach, zatopione w książce. Był to przekład Nieba i Piekła. W owej epoce, pp. Saint-Martin, de Gence i kilku innych pisarzy francuskich, wpół Niemców, byli prawie jedyni, którzy, na obszarze ziem francuskich, znali nazwisko Swedenborga. Zdziwiona pani de Staël chwyciła książkę z ową porywczością, w którą lubiła stroić swoje pytania, spojrzenia i gesty; nastęnie, spoglądając na Lamberta, rzekła:

 – Czy ty to rozumiesz?

 – Czy pani modli się do Boga? spytało dziecko.

 – Ależ... tak.

 – A czy go pani rozumie?

 Baronowa oniemiała na chwilę; nastpęnie siadła koło Lamberta i zaczęła z nim rozmawiać. Nieszczęściem, pamięć moja, mimo iż nader rozległa, daleką jest co do wierności od pamięci mego kolegi; jakoż uleciało mi wszytko z tej rozmowy, z wyjątkiem pierwszych słów. Spotkanie to musiało wywrzeć na pani de Staël duże wrażenie; wróciwszy do zamku, mówiła o niem niewiele, mimo potrzeby wywnętrzania która wyradzała się u niej w gadulstwo; ale była niem widocznie silnie zajęta. Jedyna żyjąca osoba, która zachowała pamięć tej przygody – kiedym ją wypatrywał, aby zebrać tych niewiele słów, które wówczas wymknęły się pani de Staël – przypomniała sobie z trudem to pierwsze odezwanie się baronowej o Lambercie: ˝To prawdziwy widzący˝. Ludwik nie ziścił w oczach świata pięknych nadziei, które zbudził w swej opiekunce. Przelotne zainteresowanie jakie mu okazała uznano tedy za kaprys kobiecy, za jedną z owych fantazji właściwych artystom. Pani de Staël chciała wydrzeć Lamberta cesarzowi i Kościołowi aby go wrócić szlachetnym losom, które, jak mówiła, go czekały: czyniła zeń już bowiem jakiegoś nowego Mojżesza ocalonego z wody. Przed wyjazdem poleciła jednemu z przyjaciół, panu de Corbigny, wówczas prefektowi w Blois, aby w odpowiednim czasie umieścił jej Mojżesza w kolegjum w Vendôme; poczem prawdopodobnie zapomniała o nim.

 Wstąpiwszy tam mając czternaście lat, z początkiem r. 1811, Lambert opuścił kolegjum z końcem r. 1814, ukończywszy klasę filozofji. Wątpię czy przez ten czas otrzymał jaki dowód pamięci od swej dobrodziejki, o ile wogóle było dobrodziejstwem opłacać trzy lata pensję za dzieciaka, nie myśląc o jego przyszłości, odciągnąwszy go od drogi życia na której byłby może znalazł szczęście. Okoliczności chwili oraz charakter Ludwika Lambert mogą w znacznej mierze usprawiedliwić i brak pamięci pani de Staël i jej szczodrobliwość. Osoba, która miała służyć za pośrednika między nią a młodym wychowankiem, opuściła Blois, w chwili gdy Ludwik wyszedł z kolegium. Wydarzenia polityczne które przypadły na ten moment dostatecznie usprawiedliwiają obojętność tej osoby na losy pupila baronowej. Autorka Korynny nie usłyszała już o swoim małym Mojżeszu. Sto ludwików wręczonych panu de Corbigny, który, zdaje mi się, sam umarł w r. 1812, nie były sumą dość poważną aby utrwalić to zdarzenie w pamięci pani de Staël, której gorąca dusza znalazła dla siebie strawę i której cały los rozstrzygał się w kolejach r. 1814 i 1815. Ludwik Lambert był w owej epoce i zbyt ubogi i zbyt dumny aby szukać swej dobrodziejki, która przebiegała Europę. Mimo to, udał się z Blois do Paryża pieszo aby ją ujrzeć: nieszczęściem przybył w dniu w którym baronowa umarła. Dwa listy Lamberta zostały bez odpowiedzi. Tak więc, wspomnienie życzliwości pani de Staël dla Ludwika zachowało się jedynie w pamięci kilku młodych, uderzonych, jak ja, cudownością tej historji. Trzeba było być w naszem kolegjum, aby zrozumieć i zajęcie jakie budziła w naszych umysłach już sama zapowiedź nowego, i osobliwe wrażenie jakie musiała na nas sprawić przygoda Lamberta.

 Tutaj, dla objaśnienia nowego życia jakie Lambert miał rozpocząć, potrzebne są niejakie szczegóły tyczące zasadniczych praw naszej instytucji, niegdyś pół-wojskowej a pół-zakonnej. Przed Rewolucją, zakon Oratorjanów poświęcony był, podobnie jak zakon Jezusowy, wychowaniu publicznemu, i objął też spadek po Jezuitach w kilku klasztorach. Oratorjanie posiadali szereg zakładów na prowincji; z tych najgłośniejsze były kolegia w Vendôme, Tournon, la Flèche, Pont-Levoy, Sorrèze i Juilly. Kolegjum Vendôme, podobnie jak inne, wychowało, jak sądzę, pewną ilość młodzieży przeznaczonej do służby wojskowej. Zniesienie zakonów wychowawczych, uchwalone przez Konwent, bardzo niewiele wpłynęło na zakład w Vendôme. Skoro minęło pierwsze wstrząśnienie, kolegjum odzyskało swoje gmachy; kilku Oratorjanów rozprószonych w okolicy wróciło, i wskrzesili zakład, zachowując dawną regułę, zwyczaje i obyczaje, dające owemu kolegjum fizjognomję, z którą nie mógłbym porównać niczego w żadnem z liceów jakie poznałem po wyjściu z Vendôme.

 Położone w środku miasta, nad rzeczką Loir w której kąpią się jego fundamenty, kolegjum tworzy rozległe i starannie zamknięte zabudowanie, gdzie mieszczą się wszystkie potrzebne zakłady: kaplica, teatr, infirmerja, piekarnia, ogrody, wodociągi. Kolegjum to, najsłynniejsze ognisko wychowawcze w środkowej Francji, czerpie swą klijentelę z okolicznych prowincji oraz z naszych kolonji. Oddalenie nie pozwala tedy rodzicom często odwiedzać swych dzieci.

 Reguła zabraniała zresztą wyjazdu na wakacje. Raz wszedłszy, uczniowie opuszczali kolegjum aż z ukończeniem studjów. Z wyjątkiem przechadzek które odbywały się pod dozorem Ojców, wszystko zmierzało ku temu aby dać temu zakładowi charakter dyscypliny klasztornej. Za mego czasu korektor był jeszcze żywem wspomnieniem, a klasyczna feruła skórzana odgrywała zaszczytnie swą straszliwą rolę. Kary, niegdyś wymyślone przez OO. Jezuitów, groźne zarówno moralnie jak fizycznie, zachowały się w nienaruszonej postaci z dawnego programu. Listy do rodziców w pewne dni były obowiązkowe; toż samo spowiedź. Tak więc, nasze grzechy i nasze uczucia poddane były jakgdyby prawidłowemu wyrębowi. Wszystko nosiło piętno klasztornej jednostajności. Przypominam sobie, wśród innych pozostałości dawnego zakładu, inspekcję której poddawano nas co niedzielę. Staliśmy w galowych mundurkach, w szeregu jak żołnierze, oczekując dwóch dyrektorów, którzy w otoczeniu dostawców i nauczycieli, badali nas pod trojakim względem: stroju, hygieny i moralności.

 Dwie lub trzy setki uczniów, których mogło pomieścić kolegjum, dzieliły się, wedle dawnego zwyczaju, na cztery grupy, zwane najmniejsi, mali, średni i starsi. Dział najmniejszych obejmował klasy oznaczone mianem ósmej i siódmej; małych, szóstą, piątą, i czwartą; średnich, trzecią i drugą; wreszcie sekcja starszych retorykę, filozofję, matematykę wyższą, fizykę i chemję. Każde z tych oddzielnych kolegjów posiadało swój budynek, swoje klasy i swój dziedziniec na wspólnym wielkim placu, na który wychodziły sale do nauki, a który zamykał się refektarzem. Refektarz ten, godny starożytnego klasztoru, mieścił wszystkich uczniów. Nawspak regule innych zakonów wychowawczych, mogliśmy rozmawiać przy jedzeniu, a tolerancja ta pozwalała nam zamieniać się na potrawy wedle naszego smaku. To obcowanie gastronomiczne było stale jedną z największych przyjemności naszego koleżeńskiego życia. Jeżeli jakiś średni, siedzący u szczytu stołu, wolał porcję czerwonej fasoli od wetów (dostawaliśmy bowiem wety), następująca propozycja biegła z ust do ust: ˝Wety za fasolę!˝ aż wreszcie jakiś łakotniś ją przyjął; wówczas wysyłał swoją porcję fasoli, która szła z ręki do ręki aż do żądającego, poczem wety wracały tą samą drogą. Nigdy nie zdarzyła się omyłka. Jeżeli było kilka jednakich żądań, każde miało swój numer; mówiło się: ˝Pierwsza fasola za pierwsze wety˝. Stoły były długie, nasz nieustający handel utrzymywał je w ciągłym ruchu, rozmawialiśmy, jedli, ruszali się z bezprzykładną żywością. Toteż szczebiot kilkuset chłopców, krążenie służby zajętej zmianą talerzy, roznoszeniem półmisków, rozdzielaniem chleba, nadzór dyrektorów, – wszystko to czyniło z refektarza w Vendôme widowisko jedyne w swoim rodzaju i zawsze budzące podziw u odwiedzających gości.

 Aby osłodzić nasze życie, odcięte od wszelkiej styczności ze światem i wyzute z pieszczot rodzinnych, Ojcowie pozwolili nam hodować gołębie i uprawiać ogródki. Paręset gołębników, tysiąc gołębi gnieżdżących się wzdłuż opasującego muru, oraz jakieś trzydzieści ogródków tworzyły widok jeszcze ciekawszy od samego refektarza. Ale byłoby zbyt nużącem wyliczać osobliwości, które czynią z kolegjum Vendôme zakład zupełnie odrębny i bogaty we wszystkie wspomnienia dla tych którym spłynęła w nim młodość. Któż z nas nie przypomina sobie jeszcze z rozkoszą, mimo goryczy nauki, osobliwości tego klasztornego życia? Te łakocie kupowane ukradkiem w czasie przechadzki, pozwolenie grywania w karty i dawania widowisk teatralnych w czasie wakacji; psoty i wybryki spowodowane naszem zamknięciem; nasza orkiestra wojskowa, ostatnia pozostałość kadetów; nasza akademja, nasz kapelan, Ojcowie profesorowie; wreszcie specjalne gry, dozwolone lub zakazane; kawalerja na szczudłach, ślizgawka w zimie, łoskot naszych sabotów, a zwłaszcza handel skupiający się około sklepiku pomieszczonego w dziedzińcu. Sklepik ten prowadził jakiś uniwersalny kramarz, u którego starsi i mali mogli się zaopatrywać, w myśl prospektu, w skrzynki, szczudła, narzędzia, gołębie, kapucynki, książki do nabożeństwa (artykuł o małym zbycie), scyzoryki, papier, pióra, ołówki, atrament wszelkich kolorów, piłki, kule, słowem cały świat pokus i marzeń dziecinnych, obejmujący wszystko: od sosu do potrawki z gołębi, aż do garczków glinianych, w których przechowywaliśmy ryż z wczorajszej wieczerzy do śniadania. Któż z nas jest tak nieszczęśliwy, iż zapomniał bicia własnego serca na widok tego magazynu, otwartego stale w czasie niedzielnych rekreacji! Spieszyliśmy tam kolejno, aby wydać wydzieloną nam sumkę; ale, niestety, skromna pensyjka, przeznaczona przez rodziców na drobne przyjemności, zmuszała nas do wyboru między tą masą przedmiotów, które tyloma pokusami przemawiały do naszej duszy. Młoda mężatka, której, w zaraniu miodowych miesięcy, mąż wręcza, dwanaście razy do roku, sakiewkę ze złotem, miluchny skarbczyk jej kaprysów, z pewnością nie marzyła o tylu zakupach z których każdy pochłania całą sumę, ile my ich roiliśmy w wilję pierwszej niedzieli w miesiącu! Za sześć franków posiadaliśmy, przez całą jedną noc, wszystkie skarby niewyczerpanego sklepiku! podczas mszy, każdy respons, który nam trzeba było odśpiewać, mącił nasze tajemne rachunki. Któż z nas może sobie przypomnieć aby miał parę groszy do wydania w drugą niedzielę miesiąca? Któryż wreszcie nie usłuchał zawczasu praw społecznych, darząc litością, pomocą lub wzgardą parjasów, którym skąpstwo lub ubóstwo rodziców odmawiało pieniędzy?

 Ktobądź zechce sobie wyobrazić odosobnienie tego wielkiego kolegjum z jego klasztornemi zabudowaniami, w środku małego miasteczka, oraz cztery zagrody w których byliśmy po starszeństwie pomieszczeni, ten pojmie zainteresowanie, jakie musiało w nas budzić przybycie nowego, istnego podróżnika wstępującego na statek! Żadna młoda księżna przedstawiona na dworze nie była przedmiotem tylu złośliwych krytyk, ile ich spotykał nowy przybysz ze strony wszelkich uczniaków swojej grupy. Zazwyczaj, podczas wieczornej rekreacji, przed modlitwą, lizusy nawykłe gawędzić z dwoma Ojcami dozorującymi nas kolejno po tygodniu, pierwsi słyszeli owe autentyczne słowa: Będziecie mieli jutro nowego!˝ Natychmiast ten okrzyk ˝Nowy! nowy!˝ rozlegał się po dziedzińcach. Przybiegaliśmy wszyscy cisnąc się koło regenta i zasypując go pytaniami: – Skąd przybywa? Jak się zowie? W której klasie będzie? etc.

 Przybycie Ludwika Lambert stało się istną bajką z Tysiąca i jednej nocy. Byłem wówczas w czwartej klasie, u małych. Mieliśmy za regentów dwóch nauczycieli, których nazywaliśmy przez tradycję Ojcami, mimo że byli świeccy. Za mego czasu było już w Vendôme nie więcej niż trzech prawdziwych Oratorjanów, którym przynależał z prawa ten tytuł; w r. 1814 opuścili kolegjum, które nieznacznie przybrało charakter świecki, aby się przytulić po jakichś probostwach wiejskich, jak ów proboszcz z Mer. Ojciec Haugoult, regent dyżurny owego tygodnia, był to niezły człowiek, ale bez wyższego wykształcenia; brakło mu tego odczucia, niezbędnego aby rozróżnić rozmaite charaktery dzieci i wymierzać im kary w stosunku do sił każdego. Ojciec Haugoult zaczął tedy bardzo przyjacielsko opowiadać osobliwe wydarzenia, które miały nazajutrz sprowadzić nam najbardziej niezwykłego z nowych. Natychmiast ustały zabawy. Wszyscy malcy przysunęli się w milczeniu, aby słuchać przygód owego Ludwika Lambert, znalezionego, nakształt aerolitu, przez panią de Staël koło parku. P. Haugoult musiał nam objaśnić kto to jest pani de Staël; owego wieczoru zdawało mi się że ma dziesięć stóp wzrostu; później widziałem obraz Korynny, na którym Gérard przedstawił ją tak dużą i piękną; niestety! idealna kobieta, wymarzona przez moją wyobraźnię, przewyższała ją tak bardzo, iż pani de Staël wciąż traciła w mojem mniemaniu, nawet po przeczytaniu owej nawskroś męskiej książki p. t. O Niemczech. Ale Lambert był, na tę chwilę, czemś o wiele cudowniejszym: przeegzaminowawszy go, p. Mareschal, dyrektor szkoły, wahał się (tak mówił ojciec Haugoult) czy go nie przenieść do dużych. Słaba znajomość łaciny zepchnęła Lamberta do klasy czwartej; ale z pewnością miał przeskakiwać co rok po jednej klasie; wyjątkowo miał już uczęszczać do akademji. Proh pudor! czekał nas zaszczyt posiadania wśród małych mundurka ozdobionego czerwoną wstążeczką: odznaka akademików w Vendôme. Akademikom przysługiwały świetne przywileje; jadali często u stołu dyrektora i odbywali dwa razy do roku zebrania literackie, na których byliśmy obecni przysłuchując się ich utworom. Jeżeli który Wendomczyk zechce być szczerym, przyzna, iż później prawdziwy akademik z prawdziwej Akademji francuskiej wydał mu się mniej olśniewającym niż owo gigantyczne dziecko, uświetnione krzyżem i pełną uroku czerwoną wstążeczką, oznakami naszej akademji. Bardzo było trudno znaleźć się w tem dostojnem ciele przed dojściem do klasy drugiej; akademicy bowiem urządzali co czwartek, podczas wakacji, publiczne posiedzenia, gdzie nam czytali opowieści prozą i wierszem, listy, traktaty, tragedje, komedje, które to kompozycje zabronione były w klasach niższych. Długo zachowałem wspomnienie powiastki Zielony osieł, będącej, jak sądzę, najwybitniejszym dziełem tej nieznanej akademji. Czwartek, członkiem akademji! Ma być naszym kolegą ten chłopiec czternastoletni, już poeta, benjaminek pani de Staël, przyszły genjusz, jak powiadał ojciec Haugoult; czarownik, chwat zdolny wyrobić zadanie lub tłómaczenie od ręki i umieć lekcję przeczytawszy ją pierwszy raz! Ludwik Lambert wywracał wszystkie nasze pojęcia. Przytem ciekawość ojca Haugoult, niecierpliwość z jaką oczekiwał nowego, podsycała jeszcze nasze rozpłomienione wyobraźnie.

 – Jeżeli ma gołębie, nie znajdzie gołębnika. Niema już miejsca. Trudno! powiadał jeden z nas, który później został wielkim rolnikiem.

 – Koło kogo będzie siedział? pytał drugi.

 – Och! jakże chciałbym być jego parą, wykrzyknął jakiś zapaleniec.

 W naszym szkolnym języku słowo to stanowiło termin lokalny trudny do przetłómaczenia. Wyrażało ono braterską wspólność doli i niedoli naszego dziecięcego żywota, splecenie interesów obfite w sprzeczki i jednania, przymierze zaczepno-odporne. Dziwna rzecz; nigdy, za moich czasów, nie widziałem aby dwaj bracia stanowili parę. Człowiek żyje tylko uczuciami: uważa tedy może, iż zubożyłby swoje istnienie, w przywiązaniu naturalnem topiąc przywiązanie nabyte.

 Wrażenie, jakie słowa ojca Haugoult wywarły na mnie tego wieczora, należy do najżywszych w mojem dzieciństwie; mogę je porównać tylko z przeczytaniem Robinsona Kruzoe. Pamięć tych nadzwyczajnych wzruszeń zrodziła we mnie później spostrzeżenie – być może nowe – tyczące różnego oddziaływania słów na każdą umysłowość. Słowo nie jest niczem bezwzględnem: więcej oddziaływujemy na słowo my niż ono na nas; ale studjum tych zjawisk wymaga szerokiego rozwinięcia, odbiegającego od naszego wątku. Nie mogąc spać, wszcząłem z moim sąsiadem w sypialni obszerną dyskusję o nadzwyczajnej istocie którą mieliśmy powitać wśród siebie nazajutrz rano. Sąsiad ten, do niedawna oficer, obecnie pisarz o rozległych horyzontach filozoficznych, Barchou de Penhoën, nie zadał kłamu ani swemu przeznaczeniu, ani przypadkowi, który złączył nas w tej samej klasie, na tej samej ławce i pod tym samym dachem, jedynych dwóch uczniów Vendôme o których Vendôme słyszy dzisiaj; w chwili bowiem wydania tej książki, kolega nasz Dufaure nie wstąpił jeszcze w szranki życia publicznego w parlamencie. Świeży tłómacz Fichtego, komentator i przyjaciel Ballanche’a, zajęty był już, jak i ja sam, kwestjami metafizycznemi; bredził często wraz ze mną na temat Boga, człowieka i przyrody. Silił się wówczas na pyrrhonizm. Pragnąc się utrzymać w swej roli, przeczył zdolnościom Lamberta; podczas gdy ja, świeżo pod wrażeniem lektury Sławnych dzieci, miażdżyłem go dowodami, cytując mu małego Montcalma, Pika Mirandolę, Paskala, słowem wszystkie młodociane mózgi, anomalje sławne w dziejach ducha ludzkiego, poprzedników Lamberta. Przechodziłem wówczas sam namiętność czytania. Ojciec mój, pragnąc mnie widzieć w szkole politechnicznej, opłacał dla mnie osobne lekcje matematyki. Repetytor mój, bibljotekarz zakładu, pozwalał mi wybierać książki nie wglądając zbytnio co wynoszę z bibljoteki, zacisznego miejsca, dokąd w czasie rekreacji ściągał mnie na lekcję. Sądzę, iż był albo nieudolny albo zajęty jakąś ważną pracą, pozwalał mi bowiem bardzo chętnie czytać przez czas korepetycji, a sam pracował nie wiem nad czem. Zatem, na mocy milczącego paktu między nami, ja nie skarżyłem się że się nic nie uczę, on zaś milczał o mojem wypożyczaniu książek. Pochłonięty tą niewczesną namiętnością, zaniedbywałem naukę aby układać poematy, które zaiste musiały budzić mało nadziei, jeżeli mam sądzić z tego przydługiego wiersza, wsławionego między kolegami, który zaczynał epopeję o Inkasach:

O Inkasie! o królu nieszczęsny i żałośliwy!

 Przezwano mnie poetą, podrwiwając sobie z moich prób; ale drwiny nie wyleczyły mnie. Rymowałem ciągle, mimo roztropnych rad pana Mareschal. Dyrektor nasz starał się mnie wyleczyć z tej nieszczęsnej manji, opowiadając, w kształcie przypowieści, nieszczęścia sikorki, która wypadła z gniazda, ponieważ chciała latać, zanim skrzydła jej urosły. Grzęzłem dalej w książkach, stałem się uczniem najmniej czynnym, najbardziej leniwym, najbardziej skłonnym do dumań w oddziale małych, a tem samem najczęściej karanym. Ta autobiograficzna dygresja może oświetlić naturę rozmyślań, jakie mnie obległy z przybyciem Lamberta. Miałem wówczas dwanaście lat. Uczułem od pierwszej chwili żywą sympatję do chłopca, z którym łączyło mnie niejakie podobieństwo natury. Miałem tedy znaleźć towarzysza dumań i marzenia. Nie wiedząc jeszcze co to jest sława, miałem sobie za chlubę być kolegą chłopca, któremu pani de Staël przepowiedziała nieśmiertelność. Ludwik Lambert zdawał mi się olbrzymem.

 Wreszcie tak oczekiwane jutro nadeszło. Na chwilę przed śniadaniem usłyszeliśmy w cichym dziedzińcu podwójne kroki pana Mareschal i nowego. Wszystkie głowy zwróciły się natychmiast ku drzwiom. Ojciec Haugoult, który podzielał męki naszej niecierpliwości, zapomniał zwykłego gwizdnięcia, którym nakazywał ciszę i przywoływał nas do pracy. Ujrzeliśmy owego słynnego nowego, którego p. Mareschal wprowadził za rękę. Regent zstąpił z katedry, dyrektor zaś oznajmił uroczyście, zgodnie z etykietą:

 – Panie regencie, powierzam panu p. Ludwika Lambert; umieści go pan w klasie czwartej; naukę zacznie od jutra.

 Następnie, wymieniwszy pocichu kilka słów z regentem, rzekł głośno:

 – Gdzie go pan posadzi?

 Nie byłoby właściwem ruszać którego z nas dla nowego; że zaś był tylko jeden pulpit wolny, Ludwik Lambert usiadł przy nim, koło mnie, który ostatni wstąpiłem do klasy. Mimo że lekcja nie była jeszcze skończona, wstaliśmy wszyscy aby się przyjrzeć Lambertowi. P. Mareschal usłyszał nasze pogwarki, spostrzegł nasze poruszenie i rzekł z ową dobrocią, która go nam czyniła tak bardzo drogim:

 – Sprawujcież się przynajmniej grzecznie, nie przeszkadzajcie innym klasom.

 Słowa te upoważniły nas do rozpoczęcia rekreacji na jakiś czas przed porą śniadania: otoczyliśmy wszyscy Ludwika Lambert, podczas gdy p. Mareschal przechadzał się w dziedzińcu z ojcem Haugoult. Było nas blizko ośmdziesiąt djablątek, śmiałych jak drapieżne ptaki. Mimo żeśmy wszyscy przebyli tę okrutną próbę, nie darowaliśmy nigdy żadnemu nowemu drwiących śmieszków, zapytań, docinków, padających jak grad w podobnym momencie, ku wielkiemu pomięszaniu przybysza, którego obyczajów, siły i charakteru doświadczało się w ten sposób. Lambert, obojętny czy też oszołomiony, nie odpowiedział na żadne pytanie. Któryś rzekł wówczas, iż z pewnością jest ze szkoły Pitagorasa. Buchnął powszechny śmiech. Nowy otrzymał przydomek Pitagorasa na cały czas pobytu w szkole. Mimo to, przenikliwe spojrzenie Lamberta, malująca się na jego twarzy wzgarda dla naszych dzieciństw sprzecznych z naturą jego umysłu, swoboda jaką zachował, widoczna siła harmonizująca z jego wiekiem, wszystko to wdrożyło pewien szacunek nawet największym urwisom. Co do mnie, stałem tuż obok niego przyglądając się mu w milczeniu.

 Był to chłopiec chudy i wątły, mający pół pięta stóp wzrostu; ogorzała twarz, ręce spalone słońcem, zdawały się zapowiadać siłę muskularną, której wszelako w stanie normalnym nie posiadał. Jakoż po dwóch miesiącach kolegjum, kiedy pobyt w klasie pozbawił go jego roślinnego niemal tonu skóry, stał się w oczach blady i biały jak kobieta. Głowę miał uderzająco dużą. Piękne czarne włosy, kręcące się w grubych puklach, dawały niewymowny wdzięk jego czołu, którego wymiary miały coś niezwykłego, nawet dla nas, nie troszczących się, jak można sobie wyobrazić, o prognostyki frenologji, nauki wówczas w kołysce. Piękność jego wieszczego czoła wynikała głównie z nadzwyczaj czystego wykrojenia dwóch łuków, sklepionych nad parą czarnych oczu: łuki te zdawały się wycięte w alabastrze, a linje ich – właściwość dość rzadka – przebiegały zupełnie jednakowo, spływając się u nasady nosa. Ale trudno było myśleć o jego twarzy, zresztą bardzo nieregularnej, widząc oczy, których wyraz odznaczał się cudowną rozmaitością i które zdawały się być ożywione duszą. To jasne i zdumiewająco przenikliwe, to znów niebiańsko słodkie spojrzenie jego stawało się martwe, bezbarwne niejako, w chwili gdy tonął w swoich kontemplacjach. Oko jego podobne było wówczas do szyby, z której oświecające ją słońce zeszło nagle. Z siłą jego i z jej organem, było to samo co ze spojrzeniem: ten sam bezwład, te same kaprysy. Głos jego bywał słodki jak głos kobiety z której ust wymyka się wyznanie; to znów niekiedy bywał przykry, szorstki, nierówny, jeżeli wolno jest użyć tych słów aby odmalować nowe objawy. Co się tyczy jego siły, zwyczajnie był on niezdolny znieść utrudzenia lada zabawy, zdawał się wątły, prawie niedołężny. Ale kiedy, w pierwszych dniach nowicjatu, któryś z naszych matadorów zadrwił sobie z owej chorobliwej delikatności, czyniącej go niezdolnym do ulubionych w szkole brutalnych zabaw, Lambert chwycił oburącz za jeden koniec stół, zawierający dwanaście wielkich pulpitów, osadzonych w dwa rzędy i schodzących się grzbietem, i oparł się o katedrę regenta; następnie przytrzymał stół nogami wspierając je na poprzecznej desce, i rzekł:

 – Chodźcież tu w dziesięciu i spróbujcie go ruszyć!

 Byłem przy tem, mogę poświadczyć ten osobliwy dowód siły: niepodobna było wydrzeć mu stołu. Lambert posiadł dar ściągania ku sobie, w pewnych momentach, nadzwyczajnych mocy, oraz skupiania swoich sił na dany punkt, na który chciał je skierować. Ale dzieci, przyzwyczajone, jak i ludzie dorośli, sądzić o wszystkiem z pierwszego wrażenia, zwracały uwagę na Ludwika jedynie w pierwszych dniach jego pobytu; zadał wówczas zupełny kłam wróżbom pani de Staël, nie ziszczczając żadnego z cudów, jakich oczekiwaliśmy po nim.

 Po kwartale próby, Ludwik miał opinję bardzo przeciętnego ucznia. Mnie jednemu było tedy danem wejrzeć w tę duszę wzniosłą, czemu nie miałbym powiedzieć boską? cóż jest bowiem bliższego Boga niż genjusz w sercu dziecka? Wspólność myśli i upodobań uczyniła z nas nierozdzielną parę. Braterstwo nasze zacieśniło się do tego stopnia, iż koledzy złączyli nasze imiona; mając zawołać jednego z nas, krzyczeli: Poeta i Pitagoras! Inne przezwiska wyrażały obraz podobnego stadła. Tak więc, przez dwa lata byłem towarzyszem szkolnej ławki biednego Ludwika Lambert: w czasie tej epoki życie moje było tak ściśle związane z jego życiem, że mogę dziś napisać jego historję intelektualną.

 Długo byłem nieświadom poezji i bogactw ukrytych w sercu i głowie mego kolegi. Trzeba było abym doszedł trzydziestki, aby moje spostrzeżenia dojrzały i zagęściły się, aby strumień żywego światła oświecił je wręcz na nowo, iżbym zrozumiał doniosłość zjawisk, których byłem wówczas niezdarnym świadkiem. Przyjmowałem je, nie rozumiejąc ani ich wielkości ani mechanizmu, zapomniałem nawet niektórych i przypominam sobie jedynie najbardziej uderzające; ale dziś, pamięć moja skojarzyła je w pewien ład. Przenosząc się myślą w rozkoszne dni naszej młodej przyjaźni, wżyłem się w tajemnice tej rodzajnej głowy. Jedynie tedy czas dał mi przeniknąć znaczenie wydarzeń i faktów, w które obfitowało to nieznane życie, jak życie tylu innych ludzi straconych dla nauki. Dlatego, opowiadanie to jest, w wyrazie i ocenie rzeczy, pełne anachronizmów czysto moralnych, które nie uszczuplą może jego swoistej wartości.

 Przez pierwsze miesiące pobytu w Vendôme, Ludwik stał się pastwą choroby, której objawy były niepochwytne dla oczu naszych stróżów, a która nieuchronnie paraliżowała funkcje jego wysokich zdolności. Przyzwyczajony do powietrza, do niezależności, otoczony pieszczotą i troskliwością kochającego starca, nawykły dumać w słońcu, niełatwo zdołał się nagiąć do reguły kolegjum, do kroczenia w szeregu, pędzenia dni w czterech ścianach, gdzie ośmdziesięciu młodych chłopców trwało w milczeniu, siedząc na drewnianych ławkach, każdy przed swoim pulpitem. Zmysły jego posiadały stopień wyrobienia który dawał im cudowną delikatność; wszystko tedy cierpiało w nim od tego wspólnego życia. Wyziewy zatruwające powietrze, połączone z zaduchem sali zawsze brudnej, zanieczyszczonej resztkami śniadań i podwieczorków, raziły jego powonienie, ów zmysł, który, bezpośredniej niż inne stykając się z systemem mózgowym, musi, przez swoje zaburzenia, powodować niedostrzegalne wstrząsy w narządach myśli. Poza temi źródłami skażenia powietrza, znajdowały się w naszych salach skrzynki, gdzie każdy chował swoje łupy: gołębie zabite na dnie świąteczne, lub potrawy ściągnięte w refektarzu. Wreszcie, sale nasze mieściły jeszcze olbrzymi kamień, na którym stały zawsze dwie kadzie pełne wody, rodzaj umywalni, gdzie co rano myliśmy sobie kolejno, w obecności nauczyciela, twarz i ręce. Stamtąd przechodziliśmy do stołu, gdzie kobiety czesały nas i pudrowały. Lokal nasz, sprzątany tylko raz na dzień, przed naszem obudzeniem, pozostawał stale brudny. Przytem, mimo mnogości okien i wysokości drzwi, powietrze było tam wciąż zepsute przez wyziewy z umywalni, gotowalni, spiżarni, tysiącznych przemysłów uczniowskich, nie licząc naszych nagromadzonych ośmdziesięciu ciał. Ten, można rzec, humus szkolny, mięszany bezustanku z błotem, które znosiliśmy z dziedzińca, tworzył śmietnik o nieznośnym zaduchu. Brak czystego i wonnego powietrza wsi w którem żył dotąd, zmiana przyzwyczajeń, rygor, wszystko to przygnębiło Lamberta. Z głową wiecznie w lewej dłoni i łokciem wsparty o pulpit, spędzał godziny nauki patrząc w dziedziniec, na zieleń drzew lub chmury na niebie; niby to pracował nad lekcją; ale widząc nieruchome pióro lub białą stronicę, regent wołał nań:

 – Lambert, ty nic nie robisz!

 Owo: Nic nie robisz było ukłuciem szpilki które raniło Ludwika w serce. Nie znał przytem wytchnienia rekreacji, zawsze miał pensa do pisania. Pensum, kara, której rodzaj zmienia się wedle zwyczajów danego kolegjum, polegało w Vendôme na pewnej liczbie wierszy do przepisania podczas rekreacji. Lambert i ja byliśmy tak przywaleni pensami, że, przez dwa lata naszej przyjaźni, nie mieliśmy ani tygodnia swobody. Gdyby nie książki, które ściągaliśmy z bibljoteki i które podtrzymywały życie naszych mózgów, życie to byłoby nas przywiodło do zupełnego ogłupienia. Brak ruchu zgubny jest dla dzieci. Nawyk do reprezentacji, wdrożony od młodu, upośledza, jak mówią, dotkliwie organizm dzieci królewskich, o ile nie wyrówna się ujemnych stron ich doli trudami obozu lub polowania. Jeżeli prawidła etykiety i dworów działają na szpik pacierzowy w ten sposób iż feminizują miednicę królów, zwątlają ich włókna mózgowe i wyradzają rasę, jakież głębokie zmiany – fizyczne i moralne – musi powodować w uczniach nieustanny brak powietrza, ruchu, wesołości? Toteż system kar postrzegany w kolegjach zasługuje na uwagę prawodawców wychowania publicznego, skoro znajdą się wśród nich myśliciele nie myślący wyłącznie o sobie.

 Obrywaliśmy pensa