Lososkop - Aleksandra Mak - ebook

Lososkop ebook

Aleksandra Mak

5,0

Opis

Pamiętacie Olę z Rozwodniątka? Kiedy rozstawaliśmy się z nią, właśnie dostała się na studia medyczne. Teraz Ola - a może raczej dorosła już Aleksandra - jest stażystką w szpitalu. Nie odwiedza już jej Krasnoludek, zamilkł Głazek. Tylko Cisza i Groza przysiadły na parapecie i towarzyszą jej co noc.
I kiedy wydaje się, że życie nie będzie już niczym innym poza harówką w szpitalu, Oli przytrafia się uśmiech Losu. Tylko czy nie będzie to aby raczej złośliwy chichot Losu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Aleksandra Mak 2008

ISBN 978-83-7564-080-9

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

od autora

Cóż z ludźmi robisz, Depresjo? Dziwnymi ścieżkami ich myśli prowadzisz Na dno ciemnej studni wrzucasz, by bez słońca żyli Bogacz pod Twoim podszeptem rodzinę opuszcza, do rzeszy bezdomnych dołącza, by w zimnie i słocie w domu z kartonu żywot swój kończyć Odcieniami szarości świat malujesz, proporcje zacierasz, wykoślawiasz byt, jak zmora chichocząc losem mieszasz niczym czart w piekielnym kotle

wśród oparów i mgieł.

Depresjo! Dlaczego?

Wszystkim, których kocham

Uśmiech Losu

Ciężko dysząc, biegłyśmy uliczkami Sopotu.

– Pospiesz się – poganiała mnie Natalia. – Jeszcze musimy kupić bilety.

– Naiwna – mruknęłam pod nosem. – Ten koncert reklamują od ponad miesiąca. Na pewno wszystko wykupione. Niepotrzebnie tak pędzimy.

– Nie marudź. – Natalia pozostawała głucha na moje argumenty.

Słońce stało nisko nad horyzontem, kładąc długie cienie na chodniki. Jego promienie przedzierały się przez szpary pomiędzy liśćmi i oślepiająco kłuły w oczy. Zieleń drzew nadal była soczysta i świeża, jeszcze nieprzykurzona i niespatynowana przez czas. Upał panował iście tropikalny. Czułam strumyczki potu spływające wzdłuż kręgosłupa.

Natalia uparła się, aby zagospodarowywać mi każdą wolną chwilę, żebym nie miała czasu na myślenie. Poddawałam się potulnie tym zabiegom, wdzięczna za jej troskę. Nie protestowałam, chociaż nie wierzyłam w pozytywny efekt tych działań. Wypatrzyła w jakiejś kolorowej gazecie reklamę tego koncertu. Po latach milczenia zespół 5 x Ja odezwał się ponownie i promował nową płytę. Natalia uznała, że jest to wydarzenie sezonu i koniecznie musimy wziąć w nim udział. Rozśmieszył mnie jej pomysł. Dwie stateczne panie, absolwentki wyższych uczelni, ja – akademii medycznej, ona – akademii wychowania fizycznego, miałyśmy bawić się pośród małolatów na koncercie rockowym. Ale Natalia uważała, że jest to atrakcja, której najbardziej potrzebuję do szczęścia. Zrezygnowałam z protestów, które i tak na nic by się nie zdały. W dziedzinie organizowania mojego wolnego czasu przyjaciółka uznawała tylko swoje racje.

Zasapane, wbiegłyśmy na ścieżkę prowadzącą do bramy Opery Leśnej i szłyśmy, już wolniej, wśród gęstniejącego tłumu.

– Patrz, kasa! – Natalia podbiegła do okienka i za chwilę triumfalnie zamachała dwoma biletami. – Widzisz, nie było żadnego problemu. Może jest to koncert dla małolatów, ale ceny na pewno nie dla małolatów.

– O! – zerknęłam na bilety – doskonałe miejsca, tuż przy scenie. Niesamowite. Jakby czekały na nas – dodałam zdumiona.

– Chodź już, chodź. Nie filozofuj. – Natalia pociągnęła mnie w kierunku wejścia.

Przebrnęłyśmy przez kontrolę biletów. Przeszłyśmy obok bud z hot dogami i frytkami. Ominęłyśmy wózek z watą cukrową oraz stoisko z napojami. Przy każdym kramiku kłębił się spragniony i głodny tłum. Jedzenie fast-foodów nie stanowiło naszej pasji, więc niezainteresowane ofiarowywanymi przez organizatorów pokusami skierowałyśmy się w kierunku widowni. Zeszłyśmy po nierównych schodkach. Sektory powolutku zapełniały się fanami muzyki rockowej. Znalazłyśmy nasze miejsca i usiadłyśmy. Wokół panował gwar rozemocjonowanych głosów. Siedziałyśmy w doskonałym miejscu, na środku widowni, oddalone od estrady na tyle, że ogarniałyśmy wzrokiem całość, jednocześnie nie tracąc widoku szczegółów.

Po scenie biegała ekipa techników. Rozwijali kable, zmieniali ustawienie mikrofonów. W głośnikach co chwilę rozlegały się trzaski i przeraźliwe piski. A w tle rósł las. Wieloletnie świerki, brzozy i sosny tworzyły niepowtarzalną oprawę różnorakich imprez, niespotykaną w żadnym innym obiekcie tego typu.

Rozejrzałam się. Otaczali nas ludzie w podobnym wieku do naszego, a nawet starsi. Przed nami siedziało małżeństwo z kilkuletnią dziewczynką. Zerknęłam do tyłu. Trzy ławki za nami zobaczyłam grupkę rozchichotanych nastolatek. Ich agresywny makijaż, nastroszone fryzury w kolorach tęczy i młody wiek tworzyły rażący dysonans.

– Żebyśmy tylko nie zmarzły – zatroskałam się. – Jednak to dopiero pierwsza połowa czerwca. Trzeba było wziąć koc.

– Kiedy zaczną grać, zrobi się tak gorąco, że będziesz marzyła o klimatyzacji – roześmiała się Natalia.

Widownia pękała w szwach. Zajęte były już wszystkie miejsca siedzące, a tłum nadal napływał. Mnóstwo ludzi stało.

Na estradzie pojawił się konferansjer.

– Miło mi państwa powitać. Okazja jest szczególna. Zespół, który ponad pięć lat temu zapowiedział definitywny koniec swojego istnienia, reaktywował się. Mamy szczęście przebywać w mieście, w którym kapela ta postanowiła po raz pierwszy pokazać się po tak długim milczeniu i ponownie cieszyć nas swoją muzyką. Jestem przekonany, że czeka nas niezapomniane przeżycie, swoista uczta kulturalna z jednoczesną sentymentalną podróżą w przeszłość. Nasi bohaterowie na pewno nie zawiodą naszych oczekiwań. Proszę państwa, oto przed nami długo oczekiwani, niezwykli, niepowtarzalni, jedyni, kochani…

– Niech on już przestanie, bo się zaraz wyrzygam – warknął siedzący obok mnie bykowaty facet o gładko wygolonej czaszce.

– Fantastyczni, genialni, niezrównani – konferansjer kontynuował wyliczankę niezrażony gwizdami. Zrobił pauzę, nabrał powietrza. – Przed państwem legendarne 5 x Ja!

Scenę zalała fala różnokolorowych świateł. Pojawili się muzycy. Przez amfiteatr przetoczyła się burza wrzasku. Dziewczynki za nami zaczęły piszczeć. Według mojej oceny osiągnęły wysokie C. Natalia biła brawo, szturchała mnie łokciem w bok i mrugała do mnie znacząco. Łysy wzniósł pięść do góry i wygrażał nią, nie wiedzieć komu. Na jego szyi kołysała się wielka wojskowa lornetka. Rękaw jego kurtki zsunął się w dół i odsłonił piękną, nagą kobietę wytatuowaną na przedramieniu. Wydawał przy tym okrzyki:

– Łoł, łoł, łoł…

Muzycy podłączyli się do wzmacniaczy i zaczęli grać. Stare, sprawdzone hity. NajpierwSzaloną. NastępnieMigoczący Świat. PóźniejOstateczny Krok. Publika szalała. Wszyscy śpiewali razem ze swoimi idolami. Nikt już nie siedział. Ludzie tańczyli. Niektórzy wskoczyli na ławki i tam radośnie przytupywali do rytmu. Musiałam również wstać, aby cokolwiek widzieć. Aż w pewnym momencie i mnie udzieliła się ogólna euforia. Stepowałam, stojąc na ziemi, i na całe gardło śpiewałam piosenki, które od dawna potrafiłam grać na swoim flecie.

– Ależ jestem ci wdzięczna, że mnie tu wyciągnęłaś! – krzyknęłam do Natalii. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Hałas był taki, że nie dało się rozmawiać.

Godzina atramentowej euforii

Muzycy przeszli do spokojniejszych rytmów, charakterystycznych dla ich nowej płyty. Publiczność uspokoiła się. Usiadłam. Lubiłam patrzeć podczas koncertu na grający zespół – na żywą muzykę. Pałeczki w rękach perkusisty tak szybko poruszały się, że tworzyły barwną smugę. Wokalista czule głaskał mikrofon, jakby to była jego kochanka. Obydwaj gitarzyści podskakiwali do rytmu jak kauczukowe piłeczki. Kołysałam się. Sąsiad z boku kiwał się synchronicznie z moimi ruchami i nucił:

– Nununu, nu, nu…

Czułam się odprężona i prawie szczęśliwa. Mają rację mądrzy ludzie, że kontakt ze sztuką, nawet tak prostą jak ta muzyka, uszczęśliwia człowieka. Na migi poprosiłam sąsiada, aby na chwilę pożyczył mi swoją lornetkę. Wręczył mi ją bez protestu. Wyostrzyłam i spojrzałam na muzyków. Ich twarze były blade, znużone i świecące od potu – koncert trwał już ponad godzinę, mieli prawo odczuwać zmęczenie. Basiście właśnie pękła struna. Usunął się na bok sceny i zaczął ją wymieniać. Drugi gitarzysta podszedł do niego, nie przerywając grania. Był drobnym brunetem. Jego półdługie włosy wiły się wokół twarzy i karku, a gęsta grzywka wpadała w oczy. Chyba trochę przeszkadzała mu, bo co chwilę energicznym ruchem głowy odrzucał ją na bok. Pochylił się w kierunku kolegi, tłumacząc mu coś żywo, i uśmiechnął się. Zrobiło mi się słabo. Tyle razy patrzyłam na identyczny uśmiech na twarzy mężczyzny, którego już nie było. Poczułam potrzebę natychmiastowego wyjścia. Oddałam lornetkę sąsiadowi i gwałtownie wstałam. Natalia spojrzała na mnie zdumiona i zobaczyłam popłoch w jej oczach.

– Co się stało? – krzyknęła mi do ucha.

– Nic, nic – wybełkotałam. – Idę do toalety. Zostań do końca, spotkamy się przy budce z hot dogami.

– Jesteś pewna? – patrzyła na mnie niezdecydowana.

Pokiwałam twierdząco głową i runęłam do wyjścia, nie zważając na to, że depczę ludziom po stopach. Co chwilę słyszałam niecierpliwe posykiwania i niepochlebne uwagi. Nie interesowało mnie to. Chciałam jak najszybciej wyjść z tłumu.

Koncert dobiegał końca. Wszyscy czekali na największy przebój:Wirujące Planety. Wreszcie doczekali się. Amfiteatr ogarnęło szaleństwo. Ludzie pląsali w dzikich tańcach. Na ziemi, ławkach, pojedynczo i w parach. Niektóre dziewczyny na męskich ramionach. A ja patrzyłam na to wariactwo i nie rozumiałam go. Biegłam, potrącana przez bawiących się, i marzyłam o chwili samotności.

Dopadłam toalet. Tłum. Odczekałam w kolejce kilka wieków i zamknęłam się w kabinie. Usiadłam na opuszczonej desce klozetowej i skryłam twarz w dłoniach. Spod powiek wyciekły mi piekące łzy. Tylko dwie. Przecisnęły się pomiędzy palcami, parząc je, i spadły na podłogę. Dygotałam. Było mi duszno. Chciałam położyć się na podłodze i płakać, płakać, płakać… A jednocześnie pobiegłabym dokądś, aby uciec przed wspomnieniami. Ten uśmiech…

Godzina buromdłej rozpaczy

Po dziesięciu minutach na tyle się uspokoiłam, że byłam w stanie wyjść na zewnątrz. Podeszłam do umywalki i spryskałam twarz zimną wodą. Spojrzałam w lustro. Zobaczyłam trupiobladą maskę z sinymi ustami i lśniącymi przerażeniem oczyma o wielkich źrenicach, obwiedzionych wąskim okręgiem błękitnej tęczówki. Jak nic, mogłabym bez charakteryzacji zagrać w horrorze. Obok mnie poprawiała makijaż potężna, na oko szesnastoletnia dziewczyna.

– Ten facet twierdził, że jest ich impresariem – mówiła do koleżanki. – Pomoże zdobyć nam ich autografy. Umówiłam się z nim koło wyjścia za 10 minut. Pojedziemy jego samochodem do hotelu, w którym mieszkają.

– Ale super! – Koleżanka zapiszczała i z emocji zapukała o podłogę podkutymi szpileczkami. Ubrana była w lśniące spodnie z tafty, tak obcisłe, że mówiła na półwdechu, i w czarną koronkową bluzeczkę, która więcej pokazywała, niż zasłaniała.

Co ja tutaj robię, pomyślałam z niesmakiem, ten koncert to jedna wielka pomyłka.

Z kabiny wyszła długowłosa blondynka o delikatnej urodzie.

– Jestem taka napalona, że wszystko mi jedno, kto mnie przeleci – rzuciła w eter.

Wyszłam. Amfiteatr szalał – zespół po raz kolejny bisował. Zaniepokojona Natalia stała obok stoiska z hot dogami.

– Jesteś – odetchnęła z ulgą. – Co się stało?

– Już dobrze. Nic szczególnego. To tylko takie przywidzenia. Chodź, tam jest spokojny kąt. Usiądziemy na chwilę na murku. Zaraz dojdę do siebie.

– Zobacz – Natalia rozwinęła plakat z podobiznami członków zespołu. – Kupiłam dla siostry. Uwielbia ich, a nie mogła przyjść z nami.

Spojrzałam obojętnie na plakat i westchnęłam. Natalia objęła mnie, nic nie powiedziała. Podprowadziła mnie do murku i troskliwie na nim usadziła. I tak siedziałyśmy, czekając, aż dojdę do siebie, jak zwykle.

Koncert skończył się. Słyszałyśmy pomruk wychodzącego tłumu. Kamienny murek nie był najwygodniejszym miejscem do siedzenia. Patrzyłyśmy na szary betonowy mur i obdrapane metalowe drzwi. Widziałam zadrapanie w kształcie sikającego kowboja, któremu uciekł koń – strząsał z penisa ostatnie krople moczu i z oburzeniem spoglądał w kierunku niknącego w dali rumaka. Oprócz tego była szrama w kształcie siedzącego psa, wschodzącego słońca, jak również zarys węża, który właśnie skonsumował słonia.

Patrzyłam na te zadrapania, których interpretacją zajęła się moja wyobraźnia, i powolutku dojrzewałam do powrotu.

Rozległ się szczęk przekręcanego w zamku klucza. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.

– Cholera, jeszcze jedne – usłyszałyśmy. Popatrzyłam ku górze. Przed nami stał perkusista, gitarzysta i kilku nieznanych mi facetów. Wzrok mój i bruneta skrzyżowały się. Na dnie jego oczu spostrzegłam trudne do zdefiniowania uczucie. Jakby mój widok skojarzył mu się z czymś, czego nie mógł sprecyzować.

– To gdzie mamy złożyć wam te autografy? – zapytał.

Natalia przytomnie rozwinęła swój plakat i rozpięła go na murze. Obydwaj muzycy podpisali się pod swoimi podobiznami wielkimi literami, z olbrzymią ilością zawijasów.

– Idziemy – mruknął gitarzysta. – Dostałem w kość. Mam dosyć. Tak mi dzisiaj nijak – na odchodnym zerknął na mnie jeszcze raz i zmarszczył czoło, jakby usilnie starał się coś sobie przypomnieć.

I poszli jakimiś tajemniczymi ścieżkami, omijając tłumy. Zostałyśmy, ze zdumieniem popatrując na siebie.

– Na pewno nie miałybyśmy takiego fartu, gdybyśmy specjalnie czyhały na ich autografy – roześmiała się w końcu Natalia. – Chodź. Złapiemy taksówkę i odwiozę cię do domu. Nadal wyglądasz jak upiór i chyba nie masz siły tłuc się pociągiem.

Po upływie godziny dotarłam do domu. Malutkiego, drewnianego domku, w którym od dwóch lat mieszkałam razem z wujkiem Czesiem. Wujek wszedł w jego posiadanie niespodziewanie, odziedziczywszy go po śmierci żony. Od wielu lat mieszkali oddzielnie, ale nadal byli małżeństwem – nie zależało im na przeprowadzeniu prawnie usankcjonowanego rozwodu. Pozostawiła mu w spadku ten otoczony morzem zieleni domek. Innych spadkobierców nie było. Zamieszkiwał w nim ze swoim bratem, Feliksem, dopóki ten również nie umarł. Czuł się bardzo samotny, ja również, więc zaproponował mi pokój u siebie. I tak zamieszkaliśmy razem w malutkim, przytulnym domku. On na parterze, ja na pięterku. Było mi jak u Pana Boga za piecem. Dbał o mnie jak nikt inny. Odkrył w sobie duszę ogrodnika i uprawiał ogródek, uzyskując obfite plony. Wpychał we mnie jarzyny i owoce własnej produkcji. Gotował obiadki, rozpieszczał mnie, jakbym była jego córką.

Byłam prawie szczęśliwa.

Czekała mnie kolejna bezsenna noc. Od wielu miesięcy nie sypiałam. Każdej nocy na parapecie mojego okna zasiadały Cisza i Groza. Ciszy od dawna już się nie bałam, doprowadzało mnie tylko do pasji jej dzwonienie. Ale Groza powodowała, że w jej obecności zaczynałam się dusić. Nie pomagało wpuszczanie do pokoju świeżego powietrza. Kładłam się do łóżka i nie mogłam oddychać. Patrzyłam w oczy obydwu poczwar: smutne Ciszy, a Grozy – złośliwe, i przewracałam się z boku na bok. Czasami udało mi się skraść godzinę lub dwie pełnej koszmarów i niedającej odpoczynku drzemki.

Byłam doskonałym stażystą. Brałam każdy dyżur, jaki tylko był wolny. Nie dla pieniędzy, tylko by mieć zajęcie i nie musieć myśleć… Następnej nocy również czekał mnie dyżur na chirurgii. Musiałam tylko przetrwać kilka najbliższych czarnych godzin.

Godzina nieścieralnie-hebanowej pustki

Nadszedł świt. Patrzyłam przez okno na olbrzymie krzaki bzów, na szczycie których sterczały wysuszone wiechcie – pozostałość po pięknych kwiatach. Trzeba by je było przyciąć, pomyślałam. Wujek nie powinien w swoim wieku skakać po drabinie. Postanowiłam następnego dnia rozprawić się z suszkami. Uśmiechnęłam się, przypomniawszy sobie noc sprzed dwóch tygodni. Siedziałam przy oknie jak dzisiaj, patrząc w gwiazdy, i w pewnym momencie zobaczyłam pod płotem zamazaną postać. Był to amator naszych bzów. Przyszedł skraść kilka gałązek. Ale krzaki były wysokie i nie mógł sięgnąć do najładniejszych kwiatów. Przez chwilę patrzyłam, jak podskakiwał, usiłując dotrzeć do wyższych partii. Bezszelestnie otworzyłam okno, wychyliłam się i głośno, życzliwym głosem zaproponowałam:

– A może przyniosę drabinę. Będzie łatwiej.

Usłyszałam dziki tupot, który po chwili ucichł w głębi ulicy. Przerażony złodziej uciekł. Rano znalazłam dowody jego przestępstwa – liliowe kwiaty rozsypane na chodniku. Wyglądało na to, iż tak go przestraszyła moja przyjazna uwaga, że uciekając, wszystko pogubił. Szkoda, że był taki płochliwy, westchnęłam, miałabym teraz mniej wiechci do ścinania.

Osiedle powoli budziło się do życia. Na ulicy zawarczał maluch sąsiada. Nie wiem, w jakim zakładzie ten człowiek był zatrudniony, ale zawsze wyruszał do pracy o wpół do piątej. Po chwili pod naszym płotem przemaszerowała sąsiadka, wyprowadzająca na spacer wielkiego doga. Uznałam, że pora i na mnie. Zeszłam na parter i włączyłam ekspres do kawy. Wiedziałam, że zapach mokki zwabi za chwilę wujka do kuchni. Nie pomyliłam się. Pojawił się kompletnie ubrany i przywitał się:

– Dzień dobry. Jak pięknie pachnie. – Wciągał nozdrzami powietrze. – Ty tu sobie parz kawkę, a ja skoczę po świeże bułeczki.

I poszedł, jak co dzień. To był nasz poranny rytuał. Po jego powrocie zjedliśmy ciepłe bułeczki posmarowane grubą warstwą masła i schrupaliśmy do nich po garści pysznych rzodkiewek, wyrwanych prosto z wujkowej grządki.

Godzina rozsnutych mgliście porannych aromatów

– Jak tam udał się koncert? – zainteresował się wujek.

– Bardzo sympatyczny – odparłam.

– Taka muzyka to już nie dla mnie. Zbyt głośno.

– Tak. To prawda. Było bardzo głośno – przyznałam. – Mam dzisiaj dyżur – kontynuowałam – zobaczymy się dopiero jutro.

– Zarżniesz się, dziewczyno. Kto to widział tyle pracować? – zatroskał się.

– Nie martw się, wujku. – Uściskałam go serdecznie. – Ja to lubię. Ktoś to musi robić.

Dzień minął jak zwykle: obchód, dwie operacje, wypisy, konsultacje, jedna mała scysja z upartym pacjentem. A później dyżur w izbie przyjęć. Zszywałam różnorakie rany, zakładałam opatrunki na porozbijane głowy. Załapałam się na jedno płukanie żołądka u niedoszłej samobójczyni. Około północy uspokoiło się. Dotarłam do swojej dyżurki, aby coś zjeść, na co od rana nie miałam czasu.

Po chwili zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę, przełykając ostatni kęs.

– Pani doktor – usłyszałam w słuchawce głos pielęgniarki. – Prosimy na blok operacyjny. Mamy ostry wyrostek.

W biegu pochłonęłam z plastikowej butelki kilka łyków wody mineralnej i popędziłam na salę operacyjną. Weszłam do szatni, przebrałam się w zielony mundurek i wkroczyłam do środka. Panował półmrok. Podążyłam w kierunku jedynego jasno oświetlonego pomieszczenia. Założyłam czapkę i maseczkę. Odkręciłam kran, wyregulowałam strumień wody. Wyjęłam szczotkę z metalowego podajnika i zaczęłam szorować ręce. Bardzo dokładnie, według schematu. Mojego szefa jeszcze nie było. Pielęgniarka anestezjologiczna zakładała pacjentowi wenflon do żyły i podłączała kroplówkę.

Woda wraz z pianą spływała z moich rąk, wirowała na dnie metalowego zlewu i znikała w otworze wylotowym. Chrzęst szczotki i chlupot wody. Chlup, szur, szur, chlup… Czasami spienione krople opryskiwały nadgryzione zębem czasu białe kafle na ścianie i spływały mętną smugą na podłogę, tworząc mydlane plamy na sraczkowatego koloru terakocie.

Wszedł anestezjolog. Kiwnął mi na powitanie głową i poszedł znieczulać. Spojrzałam w lustro. Zobaczyłam znużone, przekrwione oczy, z sinymi worami pod spodem, jak u starego człowieka. Moja twarz w otoczeniu zielonej czapki i maski nabrała również zielonkawej, niezdrowej barwy. Przyjrzałam się mojemu nakryciu głowy i odkryłam, że to nie czapka, tylko szmaciany ochraniacz na buty. Zachciało mi się śmiać. W szpitalu brakowało wszystkiego. Braki łatano produktami zastępczymi i na każdym kroku spotykało się absurdy. But na głowie nie był niczym nadzwyczajnym.

– Stoi do operacji pani doktor z butem na głowie, nikt jej nie pożałuje, nikt jej nic nie powie, tylko się każdy gapi, tylko się każdy gapi – zanuciłam pod nosem, parafrazując znany przebój. Czułam, że ogarnia mnie„głupawka”.

– Proszę do ubrania – zawołałam po skończeniu mycia. Podeszła salowa i podała mi jałowy fartuch. Okutana w zwoje zielonego materiału weszłam do sali operacyjnej. Pacjent już spał. Zerknęłam na niego, ale każdy człowiek z rurą w ustach i chustą omotaną wokół głowy wygląda tak samo. Czasami, jeżeli delikwent nie ma obfitej brody lub wąsów, trudno nawet rozpoznać płeć. Umyłam pole operacyjne i obłożyłam je jałowymi serwetami. Przez ten czas mój szef, docent Radziwił, zdążył się umyć. Stanął po drugiej stronie stołu. Był doświadczonym chirurgiem i jednocześnie niezwykle wesołym człowiekiem. Przy operacjach zawsze dowcipkował, co nie przeszkadzało mu w sprawnym przeprowadzaniu zabiegów. Dzisiaj jednak wyraźnie był zmęczony. Pracowaliśmy w ciszy, przerywanej jego krótkimi komendami, pikaniem aparatury anestezjologicznej i szumem respiratora.

Zabieg skończyliśmy błyskawicznie. Szef odszedł, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem. Zakładałam opatrunek, a anestezjolog wybudzał pacjenta.

– Proszę otworzyć oczy. Oddychaj. Głęboki wdech i juuuż. – Rozintubował pacjenta. Spojrzałam na twarz człowieka, którego operowaliśmy, i zdębiałam. Na stole leżał gitarzysta zespołu 5 x Ja. Patrzyłam i nie wierzyłam własnym oczom. Taki sławny, każdy lekarz mógłby go operować, a on swoje życie zawierzył moim dłoniom. I gdzie media? Gdzie reporterzy? Idol choruje w ciszy?

Anestezjolog beznamiętnie wykonywał rutynowe czynności. Nie wiedział, z kim ma do czynienia? Chyba nie. Dla niego każdy pacjent był kolejnym przypadkiem. Choroba i szpital odzierają człowieka, nawet słynnego i ważnego, z indywidualizmu i godności. Zerknęłam na kartę choroby. Janusz Zubrymowicz. Nareszcie wiedziałam, jak się nazywa. Nazwa 5 x Ja powstała, ponieważ każdy z członków zespołu miał imię zaczynające się na literkę„J”. Janusz, Jarek, Jacek, Jan, Jędrzej. Janusz – największa indywidualność i lider zespołu, kompozytor większości ich piosenek.

– Panie Januszu! – pokrzykiwał anestezjolog. – Proszę otworzyć oczy. Już po zabiegu. Oddychaj, oddychaj!

Pacjent zaczął kaszleć. Pielęgniarka anestezjologiczna wprawnym ruchem przekręciła jego głowę na bok i przyłożyła do ust ligninę.

– Proszę odkrztusić ślinę i wypluć – instruowała. – No, jeszcze. Energicznie.

Przełożyliśmy pacjenta na wózek i razem z siostrą wyruszyłam w drogę powrotną na oddział, pilnując, czy jego klatka piersiowa porusza się. Po operacjach w żyłach ludzi krążą jeszcze resztki leków znieczulających, które powodują, że czasami chorzy zapominają oddychać. Trzeba więc ich stale kontrolować i ewentualnie mobilizować do ponownego podjęcia tej niezwykle ważnej życiowo czynności.

Dotarłyśmy na salę pooperacyjną, na której zajęte były trzy łóżka. Przełożyłyśmy pacjenta na ostatnie wolne, usytuowane tuż pod oknem.

– Ja przy nim posiedzę – szepnęłam.

– Och, to dobrze – pielęgniarka, Małgosia, drobna szatynka, pogodna i niezwykle żywotna, spojrzała na mnie z wdzięcznością. – Ja muszę roznieść leki.

Panowała cisza. Kardiomonitor, do którego podłączony był jeden z pacjentów, pracował z wyłączonym dźwiękiem. Widać było tylko zielonkawy zygzak przesuwający się po ekranie. Panowała ciemność, nieco rozjaśniana lampkami oświetlenia awaryjnego, umieszczonymi tuż nad podłogą, oraz poświatą wpadającą zza drzwi.

Godzina migotliwie szmaragdowego półmroku

Janusz spał. Oddychał spokojnie, bez przerw. Wyglądał wyjątkowo krucho pod szpitalnym kocem. Jego włosy rozsypały się w nieładzie na poduszce. Cerę miał niezwykle bladą. A może tak mi się wydawało w tych ciemnościach? Taki drobny mężczyzna, pomyślałam, a ma uśmiech kogoś nieprawdopodobnie silnego. Jak to możliwe, dumałam. W swojej pracy starałam się nie podchodzić emocjonalnie do pacjentów. To przeszkadzało. Ale do tego człowieka przyciągała mnie jakaś tajemnicza siła.

Ujęłam jego dłoń, wąską, o bardzo długich palcach. Była piękna… Dłoń artysty. Miękka i delikatna, widać było, że nigdy nie pracował fizycznie. Tylko lata naciskania strun gitary sprawiły, że opuszki palców pokryły się twardą, zrogowaciałą skórą.

Poruszył się i gwałtownie ścisnął moją rękę. Bardzo mocno. Podniosłam wzrok i napotkałam jego przerażone spojrzenie. W ciemności nie widziałam granicy między źrenicą i tęczówką.

Wyglądało to tak, jakbym patrzyła w dwie czarne dziury. Poczułam się nieswojo.

– Agnieszka… – wychrypiał. – Czyli umarłem – dodał po dłuższej chwili. – To dobrze – westchnął.

Cisza.

– To niebo czy piekło? – zapytał po kilku sekundach i, nie czekając na odpowiedź, zasnął.

Siedziałam zdumiona. Po narkozie myśli ludzkie wędrują dziwnymi ścieżkami. Pacjenci wypowiadają je na głos, ale później ich nie pamiętają. Wielokrotnie te słowa są bardzo przejmujące, szczególnie dla osób bliskich. Nie byłam nikim bliskim. Zaintrygowało mnie jednak, kim była Agnieszka. Ale po cóż mi była ta wiedza? Za kilka dni Janusz wyjdzie ze szpitala, zajmie się swoimi sprawami, i tak zakończy się mój przypadkowy kontakt z nim.

Nadal trzymałam jego rękę w mojej dłoni. Spokojny oddech unosił jego klatkę piersiową.

– Pani doktor! Na salę operacyjną, szybko! – Na salę wbiegła Małgosia. – Przywieźli troje ludzi ciężko poszkodowanych w wypadku komunikacyjnym. Docent Radziwił poszedł już na dół. Jeszcze ściągam z domu doktora Miechowicza.

I tak do rana czas upłynął mi na asystach do operacji. Nie miałam czasu rozmyślać. Rano, przed odprawą, zdążyłam wykąpać się i pożreć kawałek suchej bułki z serem, popijając ją gorzką kawą. A później rutyna: odprawa, obchód z profesorem, dwa wypisy, jedno przyjęcie i, wyjątkowo, tylko jedna asysta do operacji. Zabieg nieskomplikowany: laparoskopowe wycięcie pęcherzyka żółciowego z docentem Radziwiłem u czterdziestoparoletniej kobiety.

Myłam pole operacyjne. Pacjentka już była znieczulona, a ja przyglądałam się jej. Miała gładką, zadbaną skórę. Musiała wkładać wiele pracy i pieniędzy, aby utrzymać taki wygląd. Drogie kosmetyki, masaże. Podziwiałam śliczne palce, zakończone paznokciami o idealnym kształcie migdała. Anestezjolog owijał chustą jej głowę, walcząc z włosami, których kosmyki wymykały się z jego rąk i nie chciały dać się ujarzmić. W końcu wszystkie ciemne loki przetykane miedzianymi pasemkami znikły pod zieloną serwetą.

Zdumiewał mnie fakt, że kobieta, która prawdopodobnie z głębokim namysłem wybiera balsamy do ciała, szampony, fryzjera, manikiurzystkę i produkty spożywcze, oddaje się w ręce zmęczonego po dyżurze lekarza. Nie słyszałam o przypadku śmierci z powodu źle położonej farby na włosach, krzywo opiłowanych lub pokrytych nierówną warstwą emalii paznokci. A nieuwaga operatora, nawet najlepszego, ale znużonego, może niestety doprowadzić do katastrofy.

Operowaliśmy w milczeniu. Asystowanie nie wymagało ode mnie zbyt dużej koncentracji. Trzymałam sztywno kamerę wprowadzoną przez mały otwór w skórze do wnętrza brzucha, patrzyłam na ekran, a doktor Radziwił sprawnie manipulował laparoskopowym sprzętem. Krok po kroku wycinał przekrwiony i napakowany kamieniami pęcherzyk żółciowy. Narzędzia omijały o milimetry duże naczynia. Małe drgnięcie ręki mogło je uszkodzić, ale ręka nie drgnęła. W końcu wyciągnęliśmy usunięty narząd na zewnątrz. Koniec. Kolejny pacjent miał szczęście: przeżył operację, pomimo zmęczenia doktora.

Koło południa udało mi się wyjść z pracy. Wróciłam do domu. Zrobiłam porządek z uschniętym bzem. Zjadłam pyszny obiad zrobiony przez wujka. Chwilę porozmawiałam z nim. Obejrzałam kryminał w telewizji i poszłam spać. Przynajmniej miałam nadzieję, że zasnę. Przedrzemałam noc, męczona koszmarami, i rano wstałam równie wykończona jak wieczorem.

Obchód. Szliśmy w tłumie za profesorem. Niosłam naręcze historii chorób i podsuwałam kolejne z nich profesorowi, kiedy coś chciał sprawdzić. Janusz (zaczęłam myśleć o nim po imieniu, nie wydawało mi się, że będzie mu to przeszkadzało) leżał w dwuosobowej izolatce. Czułam na sobie jego wzrok. Nie spojrzałam na niego. Po cóż miałabym?

Koło jedenastej zajrzałam ponownie do izolatki. Wokół łóżka Janusza zgromadzili się pozostali członkowie zespołu. Kiedy weszłam, zamilkli i z zaciekawieniem spojrzeli w moim kierunku. Speszyłam się. Mruknęłam pod nosem coś, co mogło znaczyć cokolwiek, obróciłam się na pięcie i wyszłam.

– Pani doktor – usłyszałam za sobą – proszę zaczekać.

Przystanęłam. Z izolatki wyszedł wokalista zespołu, chyba miał na imię Jan. Podszedł do mnie.

– Proszę się nim zająć. – Zaczął wciskać mi do rąk nieforemną paczkę. – My wyjeżdżamy. On tutaj nikogo nie zna. Taki pech, że akurat musiał się rozchorować na wyjeździe. Rozmawiałem z profesorem. Będzie wypisany za trzy dni, jeżeli nie będzie jakichś komplikacji. Proszę mu pomóc.

– Jeżeli będzie czegoś potrzebował, to niech da znać. Nie ma problemu, zawsze pomogę – zgodziłam się. – A to jest niepotrzebne. – Chciałam oddać mu paczkę, ale odskoczył, i zostałam z pakunkiem w ręku.

Tuż przed wyjściem z pracy, zerknęłam jeszcze raz do izolatki. Przy łóżku siedziała młoda kobieta. Wyglądała, jak wycięta z żurnala, począwszy od czubka głowy, poprzez dłonie, tułów, a skończywszy na stopach. Na kolanach trzymała notes, w którym zapisywała coś czarno-złotym piórem. Spojrzałam na Janusza. Był blady i miał bardzo nieszczęśliwą minę.

– Myślę, że wystarczy już tego wywiadu. Proszę opuścić izolatkę – poleciłam groźnym tonem. – To jest człowiek po ciężkiej operacji, ledwo uszedł z życiem. Nie wolno go męczyć.

Kobieta spojrzała na mnie i zmarszczyła czoło.

– Mam pozwolenie profesora. Proszę nam nie przeszkadzać – odezwała się z wyższością. – Jeżeli będziemy potrzebowali czegoś, zadzwonimy – i położyła rękę czułym gestem na jego dłoni.

Coś się we mnie zakotłowało.

– Profesor pozwolił na piętnaście minut – wycedziłam przez zęby. – Wyjątkowo. Chorych odwiedzać mogą tylko członkowie rodziny. A profesor pozwolił pani na wywiad, a nie na zamęczenie pacjenta. Poza tym, dlaczego nie ma pani założonych ochraniaczy na buty? Tu leżą chorzy ludzie po operacjach. Naniosła pani bakterii na tych butach. Jeżeli ktoś będzie miał powikłania, to przez panią – warczałam.

Zerwała się gwałtownie z krzesła i zatrzasnęła notes.

– Bezczelność. Poskarżę się profesorowi – wysyczała przez zęby.

– Dokończymy kiedy indziej – zaćwierkała do Janusza. – A z tobą policzę się jeszcze – i wyszła.

– Czekam z niecierpliwością – odpowiedziałam beznamiętnie do zamkniętych drzwi.

– Dziękuję, rzeczywiście byłem już zmęczony. Ona nie do końca przyszła po wywiad. Narzuca mi się od kilku tygodni. Ale pani może mieć przez to zdarzenie problemy. Nie należy zadzierać z prasą

– zatroskał się.

– Jestem tak mało ważną osobą, że szkoda tracić czas na mnie. Profesor nie będzie wiedział nawet, o kim ona mówi – roześmiałam się. – Koledzy prosili, abym się panem zajęła, więc czuję się odpowiedzialna za pana. Nie pozwolę, żeby ktoś zamęczył mojego pacjenta. Nie po to zaczęliście ponownie po tylu latach grać, żeby głupi wyrostek w tym przeszkodził.

– O, to pani wie, kim jestem. – Jakby posmutniał. – Myślałem, że będę tutaj anonimowy.

– Do anonimowych pacjentów nie przychodzą takie wycackane lale ze złotymi piórami. A ja byłam na koncercie w Sopocie. Spotkaliśmy się nawet przy tylnym wyjściu.

– Taa, pamiętam. – Na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka. – Kombinowałem, skąd się znamy. Rzeczywiście, siedziała pani na murku z koleżanką. Podpisaliśmy się wam na plakacie.

– Niemożliwe, żeby pan to zapamiętał – zdumiałam się. – Tyle fanek kręci się wokół was. Nie sposób je wszystkie spamiętać!

– Wszystkie nie, to prawda – przyznał. – Ale niektórych twarzy nie sposób zapomnieć.

Piknęło mi w sercu, jakby ktoś wbił w nie drobną drzazgę. A później od miejsca ukłucia rozeszło się ciepło. To miłe uczucie, wiedzieć, że wśród tłumu anonimowych twarzy, właśnie moja nie była anonimowa.

– Mam szczęście, że trafił mi się taki lekarz. – Miał minę małego chłopca, który właśnie coś spsocił. – Gdybym mógł to przewidzieć, sam zapaliłbym sobie ten mój wyrostek.

– Niech pan odpoczywa – uśmiechnęłam się. – Jutro mam dyżur. Może będzie czas na dłuższą rozmowę.

– To do jutra. Będę czekał z niecierpliwością.

Wracałam do domu z mieszanymi uczuciami. Janusz podobał mi się, jego widok przywoływał miłe wspomnienia, takie, o których starałam się nie pamiętać. Chciałam się o niego troszczyć, chciałam żeby patrzył na mnie i widział kogoś, komu warto poświęcić więcej myśli niż przeciętnej fance.

Wiedziałam jednak, że ludzie o podobnym uśmiechu, podobnych ruchach, wcale nie muszą być do siebie podobni pod innymi względami. Poza tym chyba ciągle jeszcze nie odczuwałam potrzeby prowadzenia flirtu, na dodatek z facetem, na widok którego wariowały setki kobiet. Mógł zaliczać je na pęczki. A może wręcz przeciwnie, pragnęłam takiej przygody, i to właśnie z nim, tylko sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać? Westchnęłam, na razie budowałam zamki na lodzie, nie wiedząc nawet, czy mam potrzebę ich budowania.

Po powrocie do domu rozpakowałam paczkę, którą otrzymałam od domniemanego Jana. Kawa, no tak, norma; czekolada z bakaliami, taką właśnie lubię, ciekawe, skąd wiedzieli; oraz ich najnowsza kaseta. O, tu trafili! Włożyłam kasetę do magnetofonu i włączyłam go. Położyłam się na tapczanie. Wsłuchałam się w muzykę, spokojną, niezbyt ostrą, właśnie taką, jaka podobała mi się. Podczas trzeciego utworu zasnęłam. Głęboko. Bez koszmarów. Po raz pierwszy od wielu miesięcy…

Godzina przejrzyście błękitnego, drgającego nutami powietrza

Dyżur przebiegał spokojnie. Siedziałam w swoim gabinecie i nadganiałam papierkową robotę. W pewnej chwili usłyszałam pukanie do drzwi.

– Proszę – odezwałam się.

Drzwi otworzyły się i do środka wszedł Janusz. W ręku trzymał czerwoną różę na długiej łodyżce. Ubrany był w piżamę w szaro-brązowe ciapki, a na nią narzucił frotowy szlafrok w kolorze kawy z mlekiem. Jak na mężczyznę w dezabilu wyglądał bardzo gustownie.

– To dla pani. – Wręczył mi różę. – Niestety, sztuczna. Innych w sklepiku na dole nie mają. Ale przynajmniej nie zwiędnie.

– Dziękuję – zachwyciłam się. – Ale to zupełnie niepotrzebne.

– Potrzebne, potrzebne, bo przyszedłem z prośbą. Czy ma pani prawo jazdy?

Kiwnęłam potakująco głową, zaciekawiona, skąd to pytanie.

– To świetnie – ucieszył się. – Jutro mnie wypisują, a ja mam samochód w Sopocie pod hotelem na parkingu. Mam prośbę. Czy mogłaby pani podprowadzić go do szpitala? Nie lubię jeździć taksówkami.

– Oczywiście, że mogę. – Byłam coraz bardziej zdumiona. – Ale zaufa mi pan, tak po prostu? Przecież właściwie się nie znamy.

– Jestem Janusz – przedstawił się, wyciągając rękę.

– Ola. – Potrząsnęłam jego dłonią.

– No i już się znamy – uśmiechnął się szeroko. – Co prawda na sucho, ale wszystko nadrobimy później. Mam nadzieję.

– Przyprowadzę ten samochód. I co dalej? – zainteresowałam się.

– Nic szczególnego. Wsiądę i pojadę na Mazury. Mam tam bazę z doskonałą opieką, gdzie będę mógł dojść do siebie.

– Jesteś świeżo po operacji! – zaprotestowałam. – Nie możesz długo siedzieć! Nie ma mowy o kilkugodzinnym prowadzeniu samochodu!

– Właśnie zostałaś moim domowym lekarzem. Niewątpliwie wiesz, co mówisz. Co więc mi radzisz?

Zastanowiłam się.

– Nie wiem, czy to ci się spodoba… – zająknęłam się. – Za dwa dni kończę staż. Nic nie będzie mnie tu trzymać. Jestem bardzo zmęczona. Potrzebuję odpoczynku. Mogę równie dobrze pojechać na Mazury. Co za różnica? A te dwa dni przeczekasz w hotelu. Ostatecznie możesz zamieszkać u mnie. Mam pokój gościnny, piękny ogród. Doskonałe miejsce dla rekonwalescenta.

Sama byłam zdumiona moimi słowami. Co mnie podkusiło?

Wszystko się we mnie skuliło. Zaraz spojrzy na mnie z pogardą, prychnie, ucieknie z okrzykami przerażenia, i tyle go będę widziała. Czekałam na jego uśmiech pełen drwiny. Ale on rozpromienił się.

– Fantastyczny pomysł! Będę miał swojego prywatnego lekarza na stałe! Tam, dokąd pojedziemy, też jest pięknie. Doskonałe miejsce do odpoczynku dla zmęczonej pani doktor. I chętnie zamieszkam u ciebie. Mam dosyć hoteli. Unikam ich, jeżeli mogę. Tylko czym ci się wypłacę za tę opiekę medyczną.

– Kilka dni odpoczynku na Mazurach zrekompensuje wszystko.

– To jesteśmy umówieni. – Wyglądał tak, jakby spotkało go największe szczęście w życiu. – Idę, nie będę ci przeszkadzał. Jutro podrzucę kluczyki, dowód rejestracyjny i kartę parkingową.

Poszedł. Pozostał po nim ulotny zapach dobrego płynu po goleniu, wzbudzający miły dreszczyk emocji.

Nazajutrz, koło południa, zaopatrzona w kluczyki o dziwacznym wyglądzie i plik karteczek, lekko spanikowana dotarłam do hotelowego parkingu. Dałam cieciowi na bramie kwit parkingowy. Uregulowałam opłatę za postój samochodu, a później powędrowałam za nim w najdalszy kąt placu.

– Musiałem okryć go plandeką – mówił parkingowy. – Bez przerwy kłębił się wokół niego tłum. Nie byłem w stanie upilnować ani jego, ani reszty bryczek. No, takie wózki rzadko się widuje. W Polsce to chyba jedyny egzemplarz.

Moja panika nasiliła się. Co to za samochód?!

Cieć jednym ruchem ściągnął szarozielony brezent skrywający auto. A moje serce na moment przestało bić. Patrzyłam na lśniący żółtym lakierem cud techniki; na olbrzymią maskę wyposażoną w solidne zderzaki; na tył, w którym, zamiast bagażnika, mieścił się niewątpliwie potężny silnik, i na tkwiący nad nim imponujący spoiler. W obydwu bokach samochodu usytuowano dysze, jak w samolocie odrzutowym. Srebrzyste felgi otoczone były wstęgami gumy, grubych i bardzo szerokich opon. Metalizowany lakier lśnił jak lustro, odbijając promienie słoneczne i kłując w oczy. Całość była kanciasta, z gruba ciosana, ale dzięki temu samochód wyglądał nie jak zabawkowe cacuszko, lecz jak pojazd stworzony do ostrej rywalizacji. Stałam i patrzyłam, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. W końcu opanowałam bezruch i nacisnęłam guzik w pilocie. W aucie coś pstryknęło, zapiszczał alarm, światła błysnęły. Odważyłam się i złapałam za klamkę. Szarpnęłam, ale drzwi nie chciały się otworzyć. Cieć odsunął mnie zdecydowanym ruchem.

– To nie tak się otwiera – powiedział. – Widziałem, jak to się robi. Pokażę pani.

Szarpnął drzwi, pociągnął i przesunął je bez wysiłku ku górze. Otworzyły się z delikatnym syknięciem. Pojazd wyglądał teraz, jak pegaz startujący do lotu. Był piękny. Tylko gdzie mi do jego prowadzenia?! Ten samochód przeznaczony był dla supermana lub Jamesa Bonda. Lecz nie dla mnie. To była drobna pomyłka. A może nie drobna? Nawet nie wiedziałam, jaka to marka, ale był to najmniejszy problem. Musiałam dotransportować to coś w całości do szpitala, a przy okazji nie zabić siebie ani nikogo innego.

– No, niech pani wsiada. To tylko samochód. Nie trzeba się bać. – Cieć popychał mnie do działania.

Wsiadłam. Zapadłam się w miękkim fotelu wyściełanym czarną skórą. Przed sobą miałam deskę rozdzielczą z niezliczoną ilością lampek, zegarów i przełączników. Znalazłam rozrusznik i włożyłam do niego kluczyk. Przekręciłam. Silnik zagrał głębokim, niskim dźwiękiem.

– I co teraz? – zadałam retoryczne pytanie.

Parkingowy poczuł się w obowiązku odpowiedzieć.

– Bieg, do tyłu, i trzeba ruszyć. Tylko niech pani nie rozwali któregoś z moich samochodów.

Wrzuciłam bieg, chyba wsteczny, delikatnie nacisnęłam pedał gazu i ruszyłam. Podjechałam maksymalnie w tył, przerzuciłam bieg i podjechałam do przodu. Udało się! Stanęłam w miejscu, w którym chciałam, ale z emocji cała byłam zlana potem.

– Widzi pani, samochód jak samochód. Cztery koła i kierownica. Jak w każdym innym samochodzie. Nie ma czym się stresować. – Cieciowi łatwo było mówić. Stał bezpiecznie na ziemi, a nie – siedział, jak ja, w brzuchu potwora.

Pojechałam do szpitala, nie dotykając żadnych podejrzanych guzików. Samochód reagował na każde drgnienie pedału gazu, aż za bardzo, jak na moje potrzeby. Wyrywał spod świateł z piskiem opon, chociaż taka kawaleryjska jazda wcale nie leżała w moich zamiarach. Migał do mnie niezliczoną ilością lampek, a ja miałam nadzieję, że przez przypadek nie wcisnę jakiegoś guzika, który sprawi, że włączę jakieś dopalanie albo katapultę. Nie miałam pojęcia, w co ten samochód jest wyposażony, ale byłam skłonna przypuszczać, że może się w nim znajdować co najmniej kilka wynalazków rodem wprost z filmów z Jamesem Bondem.

Nic niezwykłego, na całe szczęście, się nie stało, ale każdy, dosłownie każdy, gapił się w moim kierunku. Dobrze, że przez to gapienie nie doszło do jakiejś kolizji.

Godzinka smużnożółtych emocji

Wjechałam na teren szpitala. Strażnik na bramie wpuścił mnie, nie domagając się przepustki, a później zamknął szlaban i ruszył w moim kierunku. Zatrzymałam się i odetchnęłam z ulgą. Przeżyłam! Nie zabiłam siebie ani kogokolwiek innego i nie roztrzaskałam samochodu. Strażnik dotarł do mnie i z ogłupiałym wyrazem twarzy zapatrzył się na auto. Zostawiłam go w tym stuporze i powędrowałam na oddział. Janusz czekał na mnie w korytarzu, ubrany w sprane dżinsy i T-shirt o fantazyjnych wzorach.

– Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że masz taki niesamowity samochód?! – odezwałam się do niego z wyrzutem. – Przygotowałabym się psychicznie. Przecież mogłam się zabić, nie mówiąc już o tym, że mogłam go uszkodzić. To prawie samolot, a ja nie mam licencji pilota.

– Bardzo chciałem cię lepiej poznać. – Uśmiechnął się łobuzersko. – Wymyśliłem to sprowadzenie samochodu. Mogłem po niego pojechać bez problemu taksówką. I po cóż miałem cię denerwować tym, że to trochę nietypowy pojazd? Jeszcze byś się nie zgodziła.

– Trochę! – prychnęłam, ale poczułam, że na moje serce wylała się właśnie chochla miodu i zaczęła rozpływać się po całym ciele aż do koniuszków palców. Chciał mnie lepiej poznać…! Coś takiego!

Żeby ukryć swoje wzruszenie, schyliłam się i złapałam za pasek jego torby.

– No co ty! – zaprotestował. – Nie będzie kobieta nosiła moich rzeczy.

– Nie marudź – mruknęłam. – Jesteś rekonwalescentem, nie mężczyzną. Później na pewno nie będę nosiła żadnych ciężarów w twoim towarzystwie.

Wyszliśmy na zewnątrz. Wokół samochodu zebrał się spory tłumek. Przecisnęliśmy się pomiędzy nimi. Kwiknęłam alarmem. Podnieśliśmy drzwi do góry. Pojazd spiął się w sobie, aby wystartować do lotu. Wślizgnęłam się do środka. W tłumie zobaczyłam kilka znajomych twarzy. Na pewno zwijają się z ciekawości, pomyślałam. Jutro będą patrzeć na mnie z szacunkiem – nic tak nie rajcuje facetów, również doktorów, jak superbryka. I zarzucą mnie pytaniami, a pierwszy docent Radziwił. Uśmiechnęłam się do swoich myśli i ruszyłam z piskiem opon. Taki styl jazdy zaczynał mi się podobać.

Klucząc po wąskich uliczkach, dojechałam do mojego domku. Otworzyłam bramę i wjechałam do środka. Wyłączyłam silnik, wyszłam na zewnątrz, a później jeszcze raz zaczęłam podziwiać samochód, obchodząc go dookoła.

– Jaka to marka? – zapytałam.

– Lamborghini Countach Anniversary – rzucił w odpowiedzi.

– Hmm, całej nazwy chyba nie uda mi się zapamiętać – mruknęłam.

Spojrzałam na Janusza. Patrzył na mnie z uśmiechem. Trzymał ręce w kieszeniach i kołysał się na piętach.

– Jakie to cudowne spotkać normalnego człowieka! – Zachwycił się. – Kogoś, kto umie okazać swoje uczucia. Cieszyć się i smucić. Ja żyję wśród obłudy, fałszu; wśród zdeprawowanych przez bogactwo i pseudosławę ludzi. Takich, co wszystko przeżyli i wszystko widzieli. A jeżeli nie widzieli, to i tak nie będą w stanie przyznać się do tego. Nic ich nie dziwi. Są sztampowi i nudni.

Poczułam rumieniec wpełzający na moją twarz. Zdenerwowało mnie to, przez co rumieniec jeszcze bardziej pogłębił się. Zrobiło mi się przykro, że jestem odbierana jako prostaczka. Nie chciałam żeby postrzegał mnie w ten sposób. Pragnęłam, aby widział we mnie kobietę światową. Ale chyba taka nie byłam, co od razu odkrył.

– Przepraszam. – Podszedł do mnie i odsunął kosmyk włosów z mojej twarzy. W miejscu, gdzie mnie dotknął, poczułam delikatne świerzbienie skóry. – Nie chciałem cię urazić. To miał być komplement. Może nie umiem ich mówić, ale chciałem powiedzieć, że jestem szczęśliwy, bo ciebie poznałem.

– Nie uwierzę, że taki sławny człowiek nie umie prawić komplementów kobietom. Chyba co chwilę zdarzają ci się ku temu okazje – roześmiałam się, rozbrojona jego szczerością.

– Puste słowa przychodzą łatwo. Nic nie znaczą i nikt do nich nie przywiązuje wagi. Trudno natomiast powiedzieć prawdę. Umiejętność prawienia frazesów wcale tego nie ułatwia – uśmiechnął się, a później złapał mnie za rękę, gestem, który wydał mi się całkowicie naturalny. – Chodź, pokaż mi ten domek.

– Mieszkam razem z wujkiem – zaczęłam wyjaśniać. – Na pewno się ucieszy, że przez kilka dni będzie miał towarzystwo. Pokażę ci twój pokój. Pewnie jesteś zmęczony i chciałbyś się położyć – wprowadziłam go do środka. – Wujku! – krzyknęłam w głąb korytarzyka. – Mamy gościa.

Wujek przydreptał ze swojego pokoju i radośnie nas powitał:

– Bardzo się cieszę. Zaraz zrobię coś do jedzenia.

– To jest pan Janusz Zubrymowicz – zaczęłam dokonywać prezentacji. – Rozchorował się w Gdańsku, jest tutaj sam, więc postanowiłam mu pomóc. Za trzy dni pojedziemy razem na Mazury. A to jest mój ukochany wujek. – Mocno przytuliłam się do staruszka.

– Proszę mi mówić po imieniu. – Janusz potrząsnął ręką starszego pana. – Mam nadzieję, że nie będę bardzo przeszkadzał.

– Nie ma mowy o jakimkolwiek przeszkadzaniu – oburzył się wujek. – Dla mnie to przyjemność gościć pana… Znaczy się, ciebie, Januszu – zająknął się. – I cieszę się, że zabierzesz Oleńkę w miejsce, gdzie będzie mogła odpocząć. Ona zbyt dużo pracuje i nie ma żadnych rozrywek.

Widać było, że obydwaj panowie zapałali do siebie sympatią, co mnie ucieszyło.

Zaprowadziłam Janusza na piętro. Przygotowałam dla niego pokój sąsiadujący z moim, maciupeńki, ale na dwie, trzy noce powinien mu wystarczyć.

– Wczoraj pościeliłam ci łóżko – mówiłam po drodze. – Jest tam telewizor, co prawda czarno-biały, ale nieźle odbiera, i radio, do wyboru. Całą jedną ścianę zajmuje biblioteczka z różnorakimi książkami. Jeżeli lubisz czytać, na pewno znajdziesz coś interesującego dla siebie. Tutaj jest łazienka. – Wskazałam kolejne drzwi. – Ręcznik na wannie jest twój. Możesz się odświeżyć i położyć w pokoju albo zejść na dół na taras. Tam są leżaki, cień, wiaterek, doskonałe miejsce dla rekonwalescenta. A ja zejdę na dół, schowam to twoje Lamborghini do garażu, zanim się całe osiedle zbiegnie, aby je podziwiać. A później podrzucę twoją torbę na górę. A ty czuj się jak u siebie w domu.

Patrzył na mnie jakby zażenowany. Zaczerpnął powietrza. Wyglądało, że chce wygłosić jakieś dłuższe przemówienie, ale powiedział tylko:

– Dziękuję. – Bardzo cicho, ledwo go usłyszałam.

Odwróciłam się i zbiegłam po schodach. Przy naszej furtce nie zauważyłam jeszcze żadnych gapiów. Może dlatego, że samochodu nie było widać przez gęsty żywopłot, a może dlatego, że na naszym osiedlu również mieszkali ludzie, którzy wstydziliby się okazać zainteresowanie czymkolwiek. Tego nie wiedziałam. Wyprowadziłam z garażu swojego starego malucha i schowałam do środka żółte cacko.

Wujek rozkładał w pokoju jadalnym talerze i sztućce. Z kuchni dolatywały aromaty, od których ciekła ślinka.

– On może zjeść tylko coś dietetycznego – zastrzegłam. – Jest po operacji.

– Zrobiłem pyszny gulasz z kurczaka, prawie bez tłuszczu, młode ziemniaczki i ugotowałem marchewkę z naszego ogródka. Będzie jeszcze bulion. Wszystko dietetyczne, na pewno nic nikomu nie zaszkodzi – uspokoił mnie.

Zaniosłam torbę Janusza na górę. Zapukałam. Stał przy oknie i spoglądał na ogród.

– Masz ochotę coś zjeść? Wujek ugotował obiad.

– Z miłą chęcią. Obiady szpitalne nie rozpieszczały. – Spojrzał w moim kierunku.

Zeszliśmy na dół. Wujek zdążył już nalać bulion do talerzy. Żółtawy płyn mrugał do nas zza kłaczków pary tłustymi oczkami, okolonymi zielonymi rzęsami pietruszki, a ręcznie malowane kwiatki na brzegach talerzy wdzięcznie wyginały główki, napawając się aromatem zupy.

Jedliśmy, a Janusz się zachwycał:

– Nie pamiętam, kiedy jadłem tak pyszny obiad domowy. Jestem ciągle w rozjazdach, na hotelowym wikcie. Sam nie umiem gotować, a kobiety, z którymi mam styczność, zazwyczaj nie potrafią nawet zagotować wody w czajniku elektrycznym.

– Ja w czajniku elektrycznym też chyba bym nie umiał – odparł skromnie wujek.

Kiedy skończyliśmy, pozbierałam naczynia i poszłam zmywać, a Janusz położył się na leżaku na tarasie. Wujek usiadł obok niego, pykał fajeczkę i prowadził niezobowiązującą rozmowę.

Wycierałam ostatni talerz. Do kuchni wszedł wujek.

– Bardzo miły ten twój Janusz – powiedział. – Widać, że biedaczek zmęczony. Zasnął.

– On nie żaden mój – sprostowałam z zażenowaniem. – Prawie się nie znamy. To słynny człowiek. Gra w tym zespole, na którego koncercie byłyśmy z Natalią.

– Tak? – zdumiał się wujek. – Nie spodziewałbym się, że ktoś słynny zawita do mojego domku.

– Niech wujek nie będzie taki skromny – roześmiałam się. – Przecież Wałęsa tu bywał. W Polsce chyba nie ma nikogo bardziej słynnego.

– No, tak. Masz rację – przytaknął. – Ale on to przyjaciel. Dużo razem przeszliśmy. I na ryby czasem jeździliśmy razem. Dopiero później stał się słynny. A to taki nieznany sławny człowiek.

Parsknęłam śmiechem. Logika wujka rozbroiła mnie.

Podeszłam na paluszkach do tarasu. Janusz spał. Lekko posapywał przez półotwarte usta. Wyglądał jak malutki chłopczyk – niezwykle rozczulająco. Przykryłam go cienkim pledem. Było ciepło, ale leżał w cieniu i podczas snu mógłby zmarznąć. Później poszłam do swojego pokoju. Obiecałam docentowi Radziwiłowi, że przetłumaczę mu dwa artykuły z zagranicznego czasopisma. Obłożyłam się słownikami, zatopiłam w lekturze i zapomniałam o upływającym czasie…

Obok trzasnęły drzwi. Przetarłam zmęczone oczy i spojrzałam na zegarek. Dwudziesta pierwsza. Siedziałam nad tłumaczeniem ponad cztery godziny! Za oknem panowała jasność jednego z najdłuższych dni w roku, dlatego nie zauważyłam, że jest tak późno. Poczułam się głupio. Zaprosiłam słynnego gościa do mojego domu i zupełnie go zignorowałam. Słyszałam jego kroki za ścianą i nie wiedziałam, jak się zachować. Mógł do mnie zapukać, gdy wszedł na górę. Przecież nie byłam w stanie cały dzień siedzieć nad nim i pilnować go, czy mu się koszmary nie śnią. A może zajrzeć do niego, może potrzebuje czegoś? Ale chyba gdyby czegoś chciał, poprosiłby, dumałam. Nie będę się mu narzucać ze swoją osobą, zawarczało mi w duszy. Narastał we mnie bunt. Na pewno jest znudzony gadulstwem mojego wujka i mnie, przy okazji, również ma dosyć. Traktuje nas jak służbę hotelową, przecież jest do takich ludzi przyzwyczajony; takich, którzy istnieją, aby mu usługiwać. Niech sobie siedzi w samotności. Nie będę go obskakiwać!

Zajęłam się ponownie tłumaczeniem. Czytałam, czytałam i czytałam, ale niczego nie rozumiałam. Nie przetłumaczyłam ani jednego słowa. Całą sobą nastawiłam się na nadsłuchiwanie odgłosów dobiegających zza ściany. Byłam jak radar.

Włączył telewizor. Coś szemrało, ale nie mogłam rozpoznać, co to za audycja. Nadstawiłam ucha. Dalej nie poznawałam.

Trzasnęły drzwi. Poszedł do łazienki. Stanowczym krokiem, w określonym celu. Nie pragnął mojego towarzystwa! I dobrze, nie zależy mi. Co mi tam. Wcale nie imponuje mi towarzystwo jakiegoś miernego muzykanta!

Ależ długo siedzi w tej łazience. Wypluszcze mi całą ciepłą wodę, warczało mi nadal w duszy. No, wyszedł. Oczywiście znowu nie zapukał! Mógłby powiedzieć mi dobranoc. To by było tak elegancko. Ale, jak można wymagać kultury od artysty?! Wrrrr… Jutro mu powiem, że donikąd z nim nie jadę. Niech sobie sam jedzie, jeżeli jest taki niewdzięczny! Wrrr…

Cisza. Chyba poszedł spać.

Wyszłam ze swojego pokoju. Wykąpałam się. Temperaturze wody nie mogłam niczego zarzucić. Wanna była umyta, ręcznik starannie rozwieszony, a na podłodze nie zauważyłam rozchlapanej wody. Janusz umiał się zachować, chociaż to artysta. Wyszłam z łazienki i stanęłam pod jego drzwiami. Cisza. Stałam z uniesioną ręką i zastanawiałam się, czy zapukać. Będę kulturalna i powiem mu dobranoc. Niech się nauczy, jak się zachowywać. Stałam odrętwiała przy jego drzwiach i dumałam. Przybliżałam dłoń do drzwi i oddalałam. Powietrze wokół mnie zgęstniało od emocji.

Godzina mglistozielonych rozterek

W końcu moja ręka opadła. Wróciłam do swojego pokoju.

Cisza i Groza siedziały już na parapecie. Moje pseudoprzyjaciółki. Podeszłam do okna i otworzyłam je. Maszkary, łypiąc na mnie gniewnie oczyma, przesunęły się na blat biurka. Do pokoju wpłynęło pachnące ożywczą świeżością powietrze. Wciągnęłam je głęboko w płuca, na zapas, aby nie dopadła mnie duszność, jak co noc. Zgasiłam światło i położyłam się. Przez otwarte okno wpadł do mojego pokoju delikatny powiew wiatru i wydął firankę, a zaraz za nim wkradły się odległe odgłosy nocnego życia miasta. Odległe, ale bardzo kojące, bo zagłuszały dzwonienie Ciszy.

Zapadłam w płytką drzemkę. Koszmary nie zdążyły jeszcze pojawić się, gdy ze snu wyrwał mnie niespodziewany łoskot. Łup, łup, łup. Usiadłam zdumiona. W tym domu o tej porze zawsze niepodzielnie królowała Cisza. Skąd wziął się ten rumor? Hałas dobiegał z pokoju Janusza. Przeraziłam się. Może dostał jakiegoś ataku? Szybko zarzuciłam szlafrok i pobiegłam do niego. Nie pukając, otworzyłam drzwi i zamarłam. Zobaczyłam Janusza dziko miotającego się po pokoju i z rozmachem walącego w ściany złożoną w czworo gazetą. Po dłuższej chwili domyśliłam się celu jego poczynań. Usiłował zabić wesoło brzęczące w każdym kącie sfory komarów. Prawdopodobnie wieczorem otworzył na oścież okno i nie zgasił światła. To najlepsze zaproszenie dla tych małych wampirów. Patrzyłam na jego wyskok, godny najlepszego koszykarza, cios w sufit i na pogodną ewakuację atakowanego owada, który nieuszkodzony z radosnym brzękiem oderwał się od powały i odleciał, aby schować się za szafą. Przez chwilę patrzyłam na tę komedię, dużo lepszą od jakiegokolwiek filmu, aż w końcu odezwałam się:

– Uspokój się. Jesteś po operacji. Jeszcze chwila, a trzeba będzie ciebie ponownie zszywać.

Usiadł na tapczanie i spojrzał na mnie z rozpaczą.