Live your dreams. Urzeczywistniaj swoje marzenia - Les Brown - ebook

Live your dreams. Urzeczywistniaj swoje marzenia ebook

Les Brown

0,0
52,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Przychodzi w życiu czas, kiedy należy porzucić wszelki obciążający bagaż, aby móc walczyć o siebie samego i o swe marzenia – Les Brown

Oto osobista formuła sukcesu i szczęścia Lesa Browna, zawierająca pozytywne myśli, wskazówki i przykłady z życia autora. Otrzymujesz też szczegółowy plan działania, który pomoże Ci skoncentrować się na konkretnych celach i… osiągnąć je!

Przesłanie tej zadziwiającej książki jest proste: nie zawsze masz kontrolę nad wszystkim, co życie kładzie na Twojej drodze. Ale na pewno zawsze masz kontrolę nad tym, kim jesteś i kim możesz się stać.

Gotowy do walki o swoje marzenia?

Les Brown – mówca motywacyjny, trener, autor bestsellerów

Życiowa historia Lesa obfituje w trudności, wyzwania i próby. Jako kilkutygodniowe niemowlę oddany do adopcji, w szkole uznany za „opóźnionego umysłowo” – dziś powie Ci, jak zrzucić z siebie najtrudniejsze nawet emocje i o siebie zawalczyć. Pomoże Ci zrozumieć, jak wielki potencjał kryje się w Tobie i podpowie, jak możesz go lepiej wykorzystać. Jego historia  to inspirująca podróż, dzięki której stał się jednym z najlepszych mówców motywacyjnych na świecie, a także pisarzem i trenerem.

Dzięki jego wskazówkom będziesz mógł poprawić swoje relacje z ludźmi, zadbać o zdrowie, wejść na ścieżkę trwałego rozwoju osobistego, zwiększyć sprzedaż oraz ulepszyć swoje umiejętności przywódcze. Zyskasz też więcej wiary w siebie i siły do budowania wspaniałej przyszłości.

Rozpakuj ogromny dar, jaki nosisz w sobie: Twoją nieskończoną wielkość!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 324

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Podziękowania

 

 

 

 

Pragnę złożyć gorące podziękowania na ręce mojego wieloletniego przyjaciela Alexandra „Bou” Whymsa za to, że służył mi jako „rezerwuar wspomnień” podczas pisania tej książki. Wyrazy wdzięczności należą się również zaufanemu doradcy oraz marketingowemu geniuszowi Mike’owi Williamsowi, który pomógł mi w uporządkowaniu treści, Rhei Steele, która hojnie wspierała mnie swoim czasem i cenną energią podczas realizacji projektu. Na zawsze wdzięczny pozostanę mojemu mentorowi panu LeRoyowi Washingtonowi. Dziękuję również mojemu Bratu Wesleyowi, siostrze Margaret, mojemu przybranemu rodzeństwu: Angelo, Leonardowi, Sharon, Lindzie oraz dzieciom: Calivinowi, Patrickowi, Ayan­nie, Sumai, Serenie oraz Johnowi Lesliem. Jestem wdzieczny za ich wsparcie oraz cenne sugestie.

O przyjęcie podziękowań proszę również przyjciół: Cheryl Jackson oraz Jean Carne, a także cały zespół współpracowników firmy Les Brown Unlimited. Z serca pragnę podziękować dr Talmadge McKinney, dr Mildred Singleton i dr. Johnniemu Colemonowi za to, że wierzyli we mnie.

Pomysł na powstanie tej książki zrodził się w mojej głowie oraz miał szansę się urzeczywistnić dzięki zaangażowaniu dwóch ważnych dla mnie osób, a mianowicie: Thei Flaum oraz Jacka Wilsona. Niemniejsze zasługi w projekcie mieli ponadto mój agent Raphael Sagalyn oraz prawniczka Katherine Lauderdale. Szczegółne słowa podziekownaia należą się Wesowi Smithowi — to dzięki niemu moje wypowiedzi i przemyślenia zostały na zawsze utrwalone w formie pisemnej.

Dziękuję również jego żonie, Sarah oraz dzieciom Andrew i Jessice za gościnnosć oraz ciepłe słowa zachęty. Ostatnie podziękowania składam oficjalnie na ręce mojego wydawcy Paula Bresnicka oraz jego asystenta Marka Garofalo.

Przedmowa do wydania polskiego

 

 

 

 

Drogi czytelniku, na twoje ręce trafia książka absolutnie wyjątkowa. Z chwilą, gdy czytasz te słowa, spełnia się moje ogromne marzenie, które narodziło się wiele lat temu. Jak zapewne wiesz, idąc przez życie, napotykamy na swojej drodze wiele wyzwań. Niektóre pokonujemy z łatwością, inne przygniatają nas tak mocno, że nie możemy złapać tchu. Dokładnie 8 lat temu zaskoczyła mnie sytuacja, która na zawsze odmieniła moje życie. W tym oto czasie w tragicznych okolicznościach odeszła cudowna kobieta bliska memu sercu. W takich chwilach człowiek czuje, jak zatrzymuje się czas i załamuje mu się całe dotychczasowe życie. Tak też było ze mną. Do czasu, gdy przyjaciel nie podarował mi oryginału jednej z książek Lesa Browna. Studiowałem ją dzień i noc, czując, że działa jak balsam dla mojej duszy. Śmiało mogę więc powiedzieć, że jego słowa uratowały mi życie. Dziś spełniają się moje dwa ogromne marzenia. Les Brown zawita na kongres, który organizuję i będę mógł mu w końcu osobiście podziękować, oraz została wydana książka, którą czytasz.

Les Brown? Człowieka legenda, niektórzy żartobliwie mówią o nim „śpiewający chór gospel na scenie”. Coś w tym jest, bo gdy widzi się go w świetle reflektorów, nie ma wątpliwości, że mówi z głębi serca. Przez „Forbes” określany jako numer 2 na świecie pośród żyjących „motywatorów”. Dla mnie to absolutny numer jeden.

Książka ta jest esencją tego, czego uczy Les Brown. Bez wątpienia wzrusza, daje wiarę na przyszłość i jest autentyczna. Taki jest też Les Brown — prawdziwy człowiek z krwi i kości. Jego historia „spod mostu” na sam szczyt budzi podziw i szacunek, będąc niewątpliwą inspiracją dla kolejnych pokoleń. Les nauczył mnie bardzo wiele o wierze. Najważniejsze jednak przesłanie płynące dla mnie jest następujące: zacznij widzieć i dostrzegać siebie, wszak twoja „małość” nie pomoże światu. Pozwalając sobie na wzrost, emanujesz tym i pozwalasz na to także innym.

Jeżeli chcesz naprawdę zmienić swoje życie, studiuj ją regularnie i wracaj do najważniejszych fragmentów, szczególnie tych, które poruszyły twoje serce. Tylko w ten sposób możliwe jest utrwalanie nowych wzorców myślenia, a co za tym idzie, także zmiana zachowania.

Wierzę, że lektura tej wyjątkowej pozycji zainspiruje cię tak mocno, że będzie początkiem nowego lepszego jutra. Czego życzę ci z całego serca.

Łukasz Milewski

Milewski & Partnerzy

1. Mały synek Mamie Brown

 

 

 

 

W młodości szłam przez życie tanecznym krokiem.

— MAMIE BROWN

 

Parę ulic stanowiących nasz dziecięcy rewir zwykliśmy nazywać Aleją. Panowała tam specyficzna atmosfera. Bywało ciężko i dlatego musieliśmy być twardzi.

Pani Mamie Brown, moja adopcyjna matka, często przytacza pewną historię z dzieciństwa.

Otóż pewnego razu wracałem ze sklepu z wielką torbą ryżu oraz butelką nafty. Mama usłyszała nagle podniesiony głos dobiegający z mieszkania nowego sąsiada. Mężczyzna krzyczał do dwójki swych synów.

— Jak macie ochotę się bić, idźcie wlać tamtemu dzieciakowi!

Sąsiad miał najwyraźniej dosyć przyglądania się, jak dwaj bracia kotłują się ze sobą nawzajem. Pomyślał więc, że najlepiej będzie, jak wyżyją się na kimś trzecim. Padło na mnie.

Mama, słysząc, jak sąsiad szczuje na mnie własnych synów, podbiegła czym prędzej do drzwi. Zobaczyła, że szarpią mnie ze wszystkich stron, podczas gdy ja nawet nie próbuję się bronić. Miałem bowiem głęboko wpojoną jedną zasadę: mamine zakupy należało donieść do domuza wszelką cenę.

Mama była niezamężna. Utrzymywała siebie i nas ze skromnych dochodów. Zaadoptowała mnie i mojego brata bliźniaka, kiedy byliśmy niemowlętami. Pracowała jako kucharka, gospodyni domowa i zbierała sezonowe owoce, aby nigdy nie brakowało nam jedzenia. Nie mogła sobie pozwolić na marnotrawstwo i nie tolerowała go u innych.

Nie zawsze byłem posłusznym synem, lecz nauczyłem się nim być dzięki częstemu użyciu rózgi zrobionej z gałązki drzewa. Podczas pamiętnego napadu otrzymałem mnóstwo bolesnych ciosów, a mimo to starałem się nie wypuścić z rąk zakupów i chronić je przed kopniakami.

Mama, widząc jak dwóch braci atakuje mnie ze wszystkich możliwych stron, odstąpiła na moment od żelaznej zasady.

— Rzuć te cholerne zakupy i broń się! — wrzasnęła.

Zrobiłem, jak mówiła. Dwaj bracia nadal bili jeden drugiego. Dostali nauczkę. Ja również ją dostałem. Postaram się podzielić nią z czytelnikiem. Przychodzi w życiu czas, kiedy należy porzucić wszelki obciążający bagaż, aby móc walczyć o siebie samego i o swe marzenia.

Wielu z nas dźwiga na plecach bagaż przeszłości, który sprawia, że stajemy się niezdolni do walki o to, czego w życiu pragniemy, o własne cele i marzenia. Jeśli książka, którą trzymasz w rękach, pomoże ci pozbyć się zbędnych emocji i wspomnień — będzie to oznaczało, że osiągnąłem swój główny cel. Staniesz się zdolny do podążania za swymi marzeniami oraz wcielania ich w życie.

 

Moja podróż

Pozwól, czytelniku, że opowiem ci nieco o swoim życiu, o bagażu, który musiałem zrzucić ze swych barków, aby móc swobodnie realizować własne cele i marzenia.

Nie miałem przyjemności poznać swoich prawdziwych rodziców. Nie wiem, jak się nazywają ani gdzie mieszkają. Jakiś czas temu udało mi się dowiedzieć o nich czegoś więcej. To naprawdę niewiele, lecz na razie mi wystarcza. To znacznie więcej, niż kiedykolwiek pragnąłbym usłyszeć.

Mamie Brown jest jedynym rodzicem, jakiego znam, i jedynym, którego naprawdę potrzebuję. Adoptowała mnie i mojego brata Wesleya jako parotygodniowe maleństwa. Wychowała nas wspólnie z naszą siostrą Margaret, przysposobioną pięć lat później.

A oto, co udało mi się ustalić w sprawie moich biologicznych rodziców.

Moja matka, będąc w ciąży, przybyła do Miami, aby wydać na świat mojego brata i mnie. Urodziła nas w murach opustoszałego budynku, na betonowej posadzce. Trzy tygodnie później oddała nas do adopcji.

Kobieta ta była żoną wojskowego, który przebywał na służbie za granicą. Zaszła w ciążę z obcym mężczyzną. Chciała, abyśmy się urodzili. Musiała nas oddać w obawie, że mąż dowie się o wszystkim. Fakty te przekazała mi przyjaciółka mojej adopcyjnej matki. Nigdy nie rozmawiałem na ten temat z Mamą.

Przez wiele lat pałałem nienawiścią do swoich biologicznych rodziców, nie mając zielonego pojęcia, kim są. Kurczowe trzymanie się tych negatywnych emocji kosztowało mnie wiele wysiłku. Nie miałem nawet zdjęcia, podobizny, w którą mógłbym się wpatrywać w swoim gniewie. W końcu postanowiłem porzucić złe emocje. Zrobiłem to pod wpływem myśli filozofa Khalila Gibrana. Według niego rodzice wprawdzie wydają nas na świat, lecz każdy jest osobiście odpowiedzialny za to, kim się staje. Rodzice są niczym łuk, a ich dzieci są strzałami.

„Nasze dzieci przychodzą na świat poprzez nas, lecz nie od nas” — oto słowa Gibrana.

Moja złość zniknęła częściowo dzięki bliskiemu przyjacielowi, który pewnego razu przypomniał mi o tym, że jako adoptowane dziecko jestem wybrankiem miłości, a nie owocem przeznaczenia Mamie Brown.

W dzieciństwie i w wieku dorosłym od czasu do czasu pojawiały się w mojej głowie pytania, które zadaje sobie większość adoptowanych osób. Zastanawiałem się, jak wyglądają moi biologiczni rodzice, jakimi ludźmi są i czy kiedykolwiek myślą o mnie.

Nigdy nie próbowałem ich odnaleźć. Jeden z moich przyjaciół, który — podobnie jak ja — był dzieckiem adoptowanym, dowiedział się, kim jest jego biologiczny ojciec i postanowił go odwiedzić. Poprosił, abym mu towarzyszył. Stałem obok, tuż przy krawężniku, kiedy jego ojciec otworzył drzwi swego domu. Byłem pod wrażeniem fizycznego podobieństwa, jakie ich łączyło. Nie było wątpliwości, że mężczyzna był biologicznym ojcem mojego przyjaciela.

— Witam, jestem pana synem.

Słysząc te słowa, ojciec mojego przyjaciela odparł:

— Ja nie mam syna.

Po czym zatrzasnął mu drzwi przed nosem.

Chłopak odszedł stamtąd. Był potwornie rozbity.

— Żałuję, że go w ogóle odnalazłem — wyznał. — Teraz przyjdzie mi żyć z poczuciem odrzucenia, bo nawet po latach mój własny ojciec nie chce mnie znać.

Nie każde poszukiwanie biologicznych rodziców miewa tak smutny finał. Po tamtym zdarzeniu poczułem, że kimkolwiek byliby moi rodzice — przebaczam im. Zrozumiałem, że muszę pogodzić się z tym, co jest, i że niczego nie osiągnę, jeśli pozwolę, aby przygniatała mnie złość, rozżalenie, ubolewanie i poczucie winy.

 

Przeszłość nie istnieje

Ty też możesz podjąć podobną decyzję. Jeśli nosisz w sobie intensywne emocje dotyczące jakiegoś zdarzenia z przeszłości, może stanowić to przeszkodę w pełnym przeżywaniu obecnej chwili. Musisz się tych emocji pozbyć. Same w sobie nie mają już żadnej wartości. Jedyna wartość to ta, którą ty im nadajesz.

Celem tej książki jest uczynienie twego życia wspaniałym oraz poszerzenie pola twojej świadomości (skoncentrowanej siły woli), abyś ty sam — podobnie jak ja — był w stanie rozwijać się na drodze ku realizacji własnych marzeń.

Skupiona świadomość umożliwi ci pozbycie się emocjonalnego balastu oraz sprawi, że będziesz zdolny do odpierania ciosów nieustannie zadawanych przez życie. Uzyskasz kontrolę nad życiem. Przyczynisz się ponadto do wzbogacenia życia tych, których spotykasz na swojej drodze. W ten sposób wyświadczysz przysługę światu, który wspólnie zamieszkujemy.

Możliwe, że nie uda ci się zrealizować wszystkich zamierzonych celów. Nie istnieje osoba, której by się to w stu procentach udało. Rzecz w tym, aby w ogóle je mieć i realizować z pełnym zaangażowaniem. W końcowym rozrachunkuliczy się to, kim się stajesz jako człowiek, a nie to, co osiągasz.

Matka nauczyła mnie, że w każdym z nas drzemie wspaniałość oraz że każdy z nas przychodzi na ten świat z określoną misją. Wierzę w to, że życie jest podróżą, nierzadko trudną, niekiedy okrutną. Każdy z nas wyposażony został we wszystko, co potrzebne do tego, aby w tę podróż wyruszyć. Ważne, abyś zechciał odkryć własne talenty oraz pozwolił im rozkwitnąć.

Bycie synem Mamie Brown to dla mnie wielkie szczęście. Mama jest dla mnie wzorem, jest kobietą niebywale zdeterminowaną i odważną. Jako osiemdziesięcioparoletnia osoba nadal wzbudza wielki szacunek. Jest panią swego losu, kobietą, której siła woli umożliwiła urzeczywistnianie własnych marzeń.

Jej postać będzie często pojawiać się na kartach tej książki. Bądź co bądź, jestem synem swej adopcyjnej Mamy. Jej wewnętrzna moc stanowi źródło, z którego wypływa moja własna siła determinacji. Uczyła mnie, jak żyć, i dzisiaj moim celem jest, aby część owej mocy i mądrości przekazać także tobie, drogi czytelniku. Dorzucę od siebie kilka sprawdzonych, wypracowanych przeze mnie metod, które pomogą ci w kształtowaniu cnoty wytrwałości.

 

Mama szła przez życie tanecznym krokiem

Mama często opowiadała nam historie ze swego życia. Dzieciństwo upłynęło jej bez matki. Krążyła plotka o tym, że otruła ją pewna kobieta, która chciała w ten sposób posiąść na własność jej męża, czyli ojca Mamy.

— Mama umarła, kiedy byłam raczkującym niemowlęciem — mawiała.

Ta krążąca w naszej rodzinie legenda zrodziła pewną osobliwą zasadę, do której Mama stosowała się uporczywie od lat, przez co przekazała ją mnie, mianowicie: „Nigdy nie pij ponownie ze szklanki, która stała na stole przez jakiś czas”. Mama bowiem wierzyła, że w ten sposób zabito jej własną matkę. Podobno wypiła truciznę wsypaną przez kogoś do szklanki wody, którą uprzednio pozostawiła na stole.

Ojciec Mamie Brown był sezonowym zbieraczem owoców. Przemieszczał się w obrębie południowych stanów, zawsze tam, gdzie zaczynały się zbiory poszczególnych gatunków. Mama podróżowała razem z nim. Miała wiele opiekunek, niektóre z nich były jej krewnymi. I chociaż tęskno jej było do matczynej miłości i rodzinnego ciepła, w życiu Mamy nie brakowało nigdy prawdziwej miłości i spontanicznej radości.

— Ludzie mnie lubią — mawia. — W młodości szłam przez życie tanecznym krokiem.

Spędziłem wiele godzin, z zapartym tchem słuchając opowieści o jej młodzieńczych latach spędzonych na prowincji stanu Floryda: o tym, jak mały kucyk ocalił Mamę, sprowadzając z oddali ojca, który pomógł jej zejść z drzewa, gdzie niefortunnie utknęła; o krokodylu, którego karmiła kurczętami, aż urósł do ogromnych rozmiarów i przychodził na dźwięk jej głosu, ilekroć go wołała.

Wciąż czuję dreszcz na wspomnienie historii o najgorszym laniu, jakie w życiu dostała, oraz o tym, jak duch zmarłej matki pospieszył jej wówczas na ratunek.

 

Ojciec surowo zabronił mi chodzenia nad pobliski staw, w którym mieszkał krokodyl. Nie posłuchałam go. Byłam upartą dziesięciolatką, podobnie jak mój przyjaciel Lesley. Wsiadłam na kucyka, dojechałam do brzegu, po czym zdjęłam z siebie ubranie i wskoczyłam prosto do wody. Kiedy wyszłam na brzeg, zobaczyłam tatę zbliżającego się w moim kierunku.

Rzuciłam się do ucieczki. Tata ruszył w pogoń za mną. Wpadł do domu i zbił mnie na kwaśne jabłko końskim batem. Moje calutkie ciało pokryte było cięgami. Rany były bardzo głębokie. Ponieważ zabrakło wazeliny, musieli nasmarować mnie świńskim smalcem. Byłam obolała i zapłakana i w takim stanie położyłam się spać tamtej nocy. Ojciec nie mógł słuchać mojego lamentu.

Nadal szlochałam, gdy odniosłam wrażenie, jakby drzwi otworzyły się nieznacznie. Kiedy jednak spojrzałam w ich stronę, zauważyłam, że były całkowicie zamknięte. Niemożliwe, aby ktoś mógł je bezszelestnie otworzyć — były porządnie zaryglowane od środka.

Nagle ujrzałam przed sobą postać kobiety. Była wysoka, stała koło mojego łóżka i spoglądała na mnie. W ręku trzymała kosz pełen owoców. Towarzyszył jej ogromny pies. Popatrzyła na moje zmaltretowane ciało i potrząsnęła głową w geście głębokiego smutku.

Pies stał tuż przy krawędzi łóżka, wpatrując się w moje oczy. Jego ślepia były niczym małe światełka. Czułam się całkowicie obezwładniona jego spojrzeniem, które uniemożliwiało mi wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Kobieta odeszła w kierunku sypialni mojego ojca. Usłyszałam, jak tata stęka coś przez sen, jakby śniło mu się coś niedobrego. Nie wiedziałam, co się dzieje.

Po chwili kobieta wróciła i spojrzała na mnie po raz kolejny. Raz jeszcze potrząsnęła głową. Następnie odeszła, a wraz z nią jej pies. Usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi.

Uwolniona od spojrzenia psa, wyskoczyłam z łóżka niczym strzała. Wtedy okazało się, że w pokoju jest również mój ojciec.

— Widziałaś to, co ja? — zapytał.

Przytaknęłam. Powiedziałam mu, że widziałam smukłą kobietę z psem, trzymającą w ręku kosz pełen bananów.

Ojciec rzekł do mnie:

— To była twoja mama.

Rozpłakał się i przysiągł, że nigdy nie podniesie na mnie ręki. Ja też byłam cała we łzach.

— Nie płacz już. Jak zaczniesz jeść (nie mogłam niczego przełknąć z powodu bólu i wiłam się w pościeli jak wąż) i wydobrzejesz, obiecuję, że nigdy więcej cię nie zbiję. Twoja mama powiedziała mi, że jeśli jeszcze raz wyrządzę ci podobną krzywdę, przyjdzie po ciebie i zabierze ze sobą.

— Mówiłeś przecież, że mama nie żyje — odparłam.

— Tak, to prawda, lecz dusza człowieka nie umiera, a jeśli zechce, może przyjść po swoje własne dzieci i zabrać je z tego świata.

 

Mama nadal wierzy w to, że duch jej zmarłej matki nawiedził ją owej pamiętnej nocy. Wierzy w przeróżne stare gusła, na przykład w to, że nie wolno przeklinać ani rozmawiać, kiedy za oknem szaleje burza.

— Bóg się złości — mawia wtedy. — Nie należy go drażnić. Czy nie słyszycie, barany, że Bóg teraz mówi? Lepiej milczcie!

Mama po dziś dzień zarzeka się, że widziała trytona, czyli syrenę rodzaju męskiego. Miała wtedy jedenaście lat i wybrała się na targ rybny. Przed wejściem dwóch mężczyzn toczyło ze sobą słowną sprzeczkę. Jeden z nich winił drugiego za obfity deszcz, który padał nieustannie przez dwa dni. Miała to być rzekoma zemsta za schwytanie w sieci trytona. Mama widziała, jak jeden z mężczyzn wyłowił go ze stojącej obok beczki wody. Tryton był prawie tak duży jak Mama. Miał krótkie, mocno umięśnione, ludzkie ręce, wydatną klatkę piersiową i rozszczepiony rybi ogon, pokryty licznymi łuskami. Jego włosy przypominały mech, miał rybie oczy oraz zęby, które szczerzył, patrząc na nią. Mama zapamiętała go jako potwornie obrzydliwego.

Za każdym razem, kiedy opowiada tę historię, podaje ten sam dokładny i barwny opis owego stwora. Nigdy nie wątpi w autentyczność swego doświadczenia. W dzieciństwie setki razy prosiłem ją, aby zechciała jeszcze raz opowiedzieć mi historię o trytonie. Moje dzieci i wnuki też uwielbiają słuchać tej opowieści.

 

Wielkie marzenie Mamy

Mama wiodła życie bogate pod wieloma względami. Brakowało w nim jedynie pieniędzy. Była świadoma wielkiej miłości swego ojca. Wiedziała, jak ciężko pracował, aby zapewnić jej byt.

W wieku piętnastu lat wyszła za mąż, lecz odeszła od swego męża w kilka miesięcy po ślubie. Okazało się, że w przeciwieństwie do tego, co obiecywał przed ślubem, nie miał najmniejszego zamiaru zamieszkać wspólnie z jej schorowanym ojcem.

— Po tym, jak bezczelnie mnie okłamał, nie mogłam dłużej na niego patrzeć — mówiła.

Mama przestała lubić mężczyzn i nabrała negatywnego stosunku do instytucji małżeństwa. Mimo to bardzo chciała mieć rodzinę. Jej pragnienie posiadania własnej rodziny było równie silne jak jej wola. Zawsze tęskniła za bliskością rodzinnej więzi. Pamięta, że jako nastolatka poczuła się dotknięta, gdy jedna z przyjaciółek zganiła ją za to, że ośmieliła się nazywać jej własną matkę „mamą”.

Jako dorosła osoba często zwierzała się przyjaciółkom z pragnienia posiadania dzieci, ponieważ, jak mawiała, „chciała mieć na tym świecie kogoś poza samą sobą”. Jedna z nich opowiedziała Mamie o pewnej kobiecie, która przybyła do Miami w celu znalezienia kogoś, kto zdecydowałby się adoptować jej mające się narodzić bliźnięta. Mama podjęła szybką decyzję.

Oprócz Mamy była jeszcze jedna chętna osoba, lecz interesowało ją tylko jedno dziecko. Mama uważała, że nie należy rozdzielać rodzeństwa. Zdecydowała, że weźmie nas oboje. Rozpoczęto proces adopcyjny.

Moja biologiczna matka kazała Mamie przysiąc, że nigdy przenigdy nie ujawni jej nazwiska ani adresu zamieszkania żadnemu z nas. Mama dotrzymała przysięgi, choć pewien jestem, że bywały momenty, kiedy czuła ogromną pokusę odesłania nas z powrotem. W szczególności mnie.

Byłem dla niej ciężarem przez wiele lat.

— Wesley był zawsze grzecznym chłopcem. Ty byłeś uparty jak osioł — wspomina dzisiaj Mama.

Zawsze mi to wypomina.

Wychowywaliśmy się w dwóch najbiedniejszych dzielnicach Miami: Overtown i Liberty. W tamtych czasach nie istniało jeszcze określenie „getto” lub „slamsy”, lecz dzisiaj z pewnością tak właśnie byśmy owe dzielnice nazwali. Mało kogo interesuje społeczno-polityczny mechanizm, który pozbawił je energii i witalności, jaką pamiętam z czasów dzieciństwa. Wszędzie roiło się od licznych teatrów, dansingów i kościołów, tętniących energią życia i swobodą w określonych porach dnia.

Mama utrzymywała nas z pensji kucharki. Pracowała w jednej z okolicznych kafeterii, a w późniejszym okresie także w domu spokojnej starości. Bywała gosposią w domach bogatych ludzi. Podczas jej nieobecności opiekę nad nami sprawowały jej liczne koleżanki mające dzieci w podobnym wieku.

Adoptując bliźnięta, Mama nie miała pojęcia, jak zdoła utrzymać nas wszystkich. Wiedziała, że pragnie rodziny, i dlatego postarała się najpierw o to, abyśmy prawnie stali się jej dziećmi, a następnie zajęła się robieniem tego, co konieczne, aby zaspokoić podstawowe potrzeby swej nowej rodziny.

Ludzie mają skłonność do wycofywania się z tego, co zamierzali zrobić. Porzucają pielęgnowane przez siebie marzenia, ponieważ nie są w stanie wyobrazić sobie prostego sposobu na ich urzeczywistnienie. Mama żyła zawsze według zasady: „Idąc przez życie, należy kierować się wiarą, a nie wzrokiem”. Wierzyła w to, że jeśli człowiek zdobędzie się na odwagę podążenia za swoim marzeniem, życie samo podsunie mu właściwe odpowiedzi.

 

Typ, który działa bez względu na wszystko

Mama nie posiadała konkretnego planu działania. Intuicja podpowiadała jej, że musi się udać. Była gotowa podjąć ryzyko, aby móc się dalej rozwijać. Mama jest typem człowieka, który działa bez względu na wszystko. Pod naszą bożonarodzeniową choinką nigdy nie było zbyt wielu prezentów. Nie przypominam sobie jednak, żeby kiedykolwiek brakowało nam jedzenia. Zawsze nosiliśmy czyste, wyprasowane ubrania, które dostawaliśmy od licznych rodzin, u których Mama pracowała jako gosposia.

Zapewniała nam byt i chroniła nas niczym lwica. Pamiętam, że zacząłem uczęszczać na lekcje pływania. Po pierwszych zajęciach wróciłem do domu z potworną wysypką na całym ciele. Lekarz obejrzał mnie i stwierdził, że to objaw uczulenia na chlor.

Mama bardzo chciała, żebym pływał. Poradziła mi więc bierne uczestnictwo w zajęciach, bez wchodzenia do wody. Prowadzący zajęcia nie chciał kontynuować kursu bez mojego uczestnictwa. Uznał mnie za uparciucha, tchórza i zmusił do zanurzenia się w basenie. Posłuchałem go i po raz kolejny moje ciało pokryła wysypka. Mama wpadła w furię.

— Powiedz temu człowiekowi, że jeśli jeszcze raz zmusi cię do pływania, przyjdę tam i własnoręcznie wepchnę go do wody!

Od tamtej pory nikt nie zmuszał mnie do pływania.

Instynkt opiekuńczy Mamy często dawał o sobie znać i nie ograniczał się bynajmniej do fizycznej ochrony. Mama czuła się w obowiązku stać na straży naszych kształtujących się charakterów.

Pomimo skromnego pochodzenia wiedziała dobrze, na czym polega kultura osobista. Konsekwentnie starała się wpoić nam zasady dobrego wychowania, choć nie zawsze jej to wychodziło.

Pewnego dnia jako świeżo upieczony uczeń pierwszej klasy wróciłem ze szkoły i oznajmiłem Mamie, że nauczycielka zwróciła mi uwagę. Stwierdziła, że nie ma potrzeby, abym do wszystkich zwracał się „proszę pana/pani”. Uznała za niewłaściwe używanie tych dwóch słów w kontaktach ze wszystkimi, nawet z dziećmi z klasy. Uwagę nauczycielki zinterpretowałem jako absolutny zakaz mówienia w ten sposób do kogokolwiek, co stało w ostrym konflikcie z kodem dobrego wychowania, który wpajano mi w domu. Mama uważała, że obowiązkiem każdego młodego człowieka jest traktowanie dorosłych z należytym szacunkiem.

Wróciłem do domu. Opowiedziałem o tym, co zaszło, a następnie powtórzyłem Mamie to, co przekazała mi nauczycielka. Mama robiła akurat wielkie pranie. Była rozdrażniona i mokra od stóp do głów. Usłyszawszy, co się stało, cisnęła mokrą koszulą o podłogę, rzucając przy tym wiązankę przekleństw, których nigdy nie brakowało w jej arsenale.

— Idź i powiedz tej cholernej nauczycielce, że w szkole, owszem, rządzi ona, ale w moim domu, póki co, rządzę ja.

Niczym posłuszny szeregowy wykonałem dany mi rozkaz. Powtórzyłem wypowiedź Mamy słowo w słowo. Nauczycielka zareagowała w sposób adekwatny.

Czując dumę z powodu właściwie wypełnionego obowiązku, pospieszyłem do Mamy, aby przekazać jej słowa nauczycielki. Słowo w słowo.

— Pani powiedziała, żebyś się nie martwiła. Będzie nadal rządzić w swej cholernej szkole, a ty możesz nadal rządzić sobie w swoim cholernym domu — rzekłem.

— Sądziłam, że jesteś na tyle mądry, żeby powstrzymać się od używania niecenzuralnych słów w rozmowie z nauczycielem — skwitowała Mama.

 

Silny głos

Pamiętam, że kiedy byliśmy kilkuletnimi dziećmi, Mama przez jakiś czas nie mogła w ogóle ruszyć się z domu. Na nogi spadł jej wielki garnek z gorącą potrawą. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Z pomocą przyszli nam zarówno przyjaciele Mamy, jak i całkiem obce osoby. Pomimo swego stanu Mama robiła, co mogła, nadal otaczała opieką każde z nas.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia wizytę złożył nam pastor z pobliskiego kościoła. Przyniósł ze sobą zapasy żywności. Nazywał się Ed Graham. Ten wysoki, dostojny mężczyzna o głębokim głosie stanął przed naszymi drzwiami i powiedział:

— Podobno mieszka tu rodzina, która potrzebuje jedzenia.

— Tak, proszę pana — przytaknąłem.

Wszedł do środka z wielkim koszem wypchanym po brzegi żywnością. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Był postacią dobrze mi znaną. Często odwiedzałem jego kościół. Przyciągała mnie tam siła jego niezwykłego głosu, który wypełniał mury kościelne i dawał się słyszeć nawet na ulicy. Był wyśmienitym mówcą. Lgnąłem do niego jak pszczoła do miodu.

Moim jedynym pragnieniem w owym czasie było to, aby stać się kimś takim jak wielebny Graham. Nie było to możliwe. Wszyscy wokoło uważali, że stanowię całkowite przeciwieństwo kandydata na przyszłego pastora.

Byłem małym łobuziakiem.

— Leslie miał wprawdzie dobre serce, ale zdarzyło mu się popełnić parę diabelskich czynów. Wychowywanie go było dla mnie istnym piekłem. Mówiłam mu, że ma zrobić to i to, ale on nigdy mnie nie słuchał, dlatego musiałam często stosować wobec niego kary cielesne — wspomina Mama.

Początkowo problemy, jakie sprawiałem, były typowe dla chłopca w moim wieku. Kiedy zobaczyłem film pt. Tarzan, postanowiłem zrobić to, co tytułowy bohater. Mama była pewna, że chodzi o wspinanie się na drzewa lub o zwisanie na linie z dużej wysokości. Po jakimś czasie — podążywszy za strumieniem wody wylewającym się z wanny — znalazła mnie bynajmniej nie w łazience. Postanowiłem, że nauczę się pływać jak Tarzan. Zalałem jej całą podłogę. Stanąwszy nade mną, zobaczyła mnie wijącego się, niczym ryba schwytana w sieci, w kałuży wody na wykładzinie z linoleum.

Będąc uczniem, często lądowałem na dywaniku pani dyrektor z powodu niesubordynacji. Byłem uzależniony od ciągłego śmiechu. Nie mogłem się obyć bez zwracania na siebie uwagi kolegów i koleżanek. Byłem gotowy zrobić wszystko, aby znaleźć się w centrum zainteresowania. Lubiłem wagarować. Chadzałem do małego bajorka w szczelinie skał, żeby móc sobie popływać, co było rzeczą oficjalnie zabronioną.

Oprócz licznych problemów wychowawczych, jakie sprawiałem, byłem słabym uczniem. Miałem cięty język. Kompletnie nie szło mi uczenie się z książek, nie mogłem też skupić się na czytaniu. Ze względu na swą nadpobudliwość oraz kiepskie wyniki w nauce w piątej klasie szkoły podstawowej uznano mnie za „upośledzonego umysłowo, który może podlegać dalszemu kształceniu”.

Etykietka ta stała się dla mnie prawdziwa udręką. Stanowiła dla mnie rodzaj kryjówki. Nie oczekiwano ode mnie, że uzyskam wyniki równie dobre jak moi rówieśnicy. Nie miałem powodu się starać. Moja niższa świadomość zaakceptowała etykietkę niepełnosprawności umysłowej. Uwierzyłem w to, że jestem upośledzony i zbierałem dwóje, które stanowiły żywy dowód na to, że mam rację. Dwa razy nie zdałem. Wszyscy powtarzali, że jestem opóźniony, więc starałem się zachowywać jak opóźniony.

Przez resztę klas szkoły podstawowej miotałem się. Zawsze groziło mi wylanie. W szkole średniej dostałem się pod przemożny wpływ niejakiego LeRoya Washingtona.

 

Nauczyciel życia

Pan Washington był wybitną postacią nie tylko w szkole, do której uczęszczałem, lecz w całym ówczesnym stanie Floryda. Posiadał mocno umięśnione ciało tancerza oraz szczupłą, plastyczną twarz. Poruszał się z wielką gracją i godnością, niczym król wśród poddanych. Jego mowa była iście królewska, a każda wymawiana sylaba stanowiła maleńkie dzieło sztuki oratorskiej.

Pan Washington był szkolnym logopedą. Prowadził jednocześnie kółko teatralne. Szczycił się niezwykłą umiejętnością wyławiania talentów oraz kształtowania w swych podopiecznych niezwykłej siły charakteru. Był animatorem stanowych konkursów krasomówczo-teatralnych. Udzielał się również w licznych teatrach skupionych w naszej dzielnicy. Bywał zarówno aktorem, jak i reżyserem. Podobno prowadził kiedyś popularny program telewizyjny, nadawany przez lokalne stacje telewizyjne miasta Miami.

Lgnąłem do niego z tego samego powodu, z którego lgnąłem do wspomnianego wcześniej pastora. W głębi serca zawsze uważałem się za zdolnego mówcę, chociaż nie miałem wówczas bladego pojęcia o tym, czym oni się zajmują. Sądzę, że po części ukształtowały mnie godziny spędzone na wsłuchiwaniu się w barwne opowieści Mamy. Zawsze ciekawie opowiadała, a umiejętność tę przekazała mi w sposób naturalny.

Odkąd po raz pierwszy ujrzałem i usłyszałem pana Washingtona, zapragnąłem znaleźć się w wąskim gronie jego prymusów. Byli najlepszymi z najlepszych. Chociaż nie przypominałem żadnego z nich, moja młodzieńcza fascynacja osobą pana Washingtona obudziła pewien aspekt mojej osobowości, który nie mógł się ujawnić z powodu przypiętej mi wcześniej etykietki opóźnionego rozwojowo. Czułem, że gdzieś w moim umyśle i duszy kiełkuje nowy cel.

Zacząłem skrycie naśladować pana Washingtona. Był mi początkowo niechętny, zapewne z powodu mojej kiepskiej reputacji. Ucząc pięć klas i będąc zawsze zaangażowanym w jakiś pozaszkolny projekt sceniczny, miewał niewiele czasu dla swych najzdolniejszych podopiecznych.

Nie miałem szans, aby stać się jego uczniem. Był nim jeden z moich kolegów, MacArthur Stevens. Zacząłem spędzać coraz więcej czasu w jego towarzystwie, szczególnie wtedy, kiedy wiedziałem, że przygotowuje coś pod kierownictwem pana Washingtona.

Dzięki drobnym kłamstewkom oraz taktyce psychologicznej manipulacji udało mi się zwrócić na siebie uwagę mojego ukochanego nauczyciela. Pozwolił mi wystąpić w jednym z reżyserowanych przez siebie przedstawień. W dniu premiery dałem całkowitą plamę, jednak wkrótce po tym zostałem przyjęty do grona jego wybrańców (zapewne bardziej w roli błazna niż księcia). Zmieniło to całkowicie kierunek mojego życia i wskazało liczne możliwości, o których nie śmiałem nawet marzyć. Opowiem o tym w dalszej części książki.

 

Dar szacunku do samego siebie

Pan Washington pomógł mi zrozumieć bardzo istotną prawdę. Uczyniłem z niej punkt kulminacyjny książki, którą trzymasz w rękach. Człowiek musi zdać sobie sprawę z tego, że tkwi w nim niepowtarzalny potencjał, organiczne dobro, które winien uzewnętrzniać względem własnej rodziny, własnego zawodu oraz względem całego świata. Każdy z nas nosi w sobie to szczególne coś, czym może podzielić się z innymi.

Mocno wierzę w to, że konieczne jest, abyśmy odkrywali w sobie i pielęgnowali ów wewnętrzny dar organicznego dobra. Stanowi to klucz do wielkich osiągnięć. Odkrywając swe przyrodzone dobro, możemy zmienić ten świat na lepsze. Rodzimy się z odpowiedzialnością oraz obowiązkiem odciśnięcia na nim trwałego, pozytywnego piętna.

Najtrudniejszą rzeczą w życiu dorosłego człowieka jest opanowanie umiejętności zachowania równowagi pomiędzy zabawą a pracą, pomiędzy potrzebą wolności a odpowiedzialnością. Jest to wyzwanie, które życie stawia przed każdym z nas. Mądrość nakazuje nam, aby zarówno wymagania, jak i okazje życiowe traktować z taką samą powagą.

Stawiając na osiągnięcie maksimum swych możliwości, decydujemy się wziąć pełną odpowiedzialność za swoje życie. Dokonujemy wolnego wyboru i przyjmujemy konsekwencje własnych czynów. Dbamy o osobisty sukces w wymiarze psychicznym, fizycznym, duchowym oraz materialnym. Nie oznacza to pełnej kontroli nad tym, co się wydarzy, lecz wiarę w to, że jesteśmy w stanie kontrolować to, kim się stajemy.

Dzięki Mamie oraz panu Washingtonowi miałem okazję dorastać w podświadomym przekonaniu, że pewnego dnia stanę się kimś. Wiedziałem, że w związku z tym nie może być w moim życiu miejsca na narkotyki, alkohol lub przestępcze zachowanie. Wielu młodych, wśród których dorastałem, nie widziało przed sobą żadnego celu. Nie istniała dla nich żadna siła przekonań, dająca moc odparcia pokusy, jaką stanowią narkotyki, alkohol lub przestępczość.

Słysząc historię mojego życia, wielu zdumiewa fakt, że nie byłem nigdy uzależniony od narkotyków ani od alkoholu. Dorastałem przecież wśród narkomanów i alkoholików i nieraz widziałem, jak dawali sobie w żyłę. A jednak nigdy nie stałem się jednym nich. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek proponował mi zażycie narkotyku.

Rówieśnicy z sąsiedztwa pracowali za marne grosze lub tułali się gdzieś po ulicach. Ja zawsze miałem w wyobraźni wizję lepszego życia. Marzenia stanowiły siłę pchającą mnie w kierunku wybitnych osiągnięć. Tak jak Mama ze swym silnym pragnieniem posiadania rodziny — tak i ja miałem świadomość, która była dla mnie aktywną siłą.

 

Marzenia o karierze radiowca

Kiedy pan Washington uznał mnie za pełnowartościowego człowieka, poczułem się na tyle wolny, że zacząłem od nowa oddawać się marzeniom. Wysłał mnie na misję, której celem było odnalezienie własnego przeznaczenia. Podobnie jak większość rówieśników, należałem do tzw. Klubu Poduszkowych Nocnych Słuchaczy Radiowych. Nastawialiśmy swoje ulubione programy późną nocą, kiedy wszyscy spali. Słuchaliśmy wtedy rhythm and blue­sa oraz rock and rolla. W przeciwieństwie do reszty moich kolegów ciekawiła mnie nie tylko prezentowana muzyka. Równie ważny był dla mnie głos oraz styl wypowiedzi ówczesnych didżejów.

Przysłuchując się z uwagą znanym osobowościom radiowym tamtych czasów, postanowiłem zostać didżejem lub — mówiąc językiem młodzieżowym — „gościem od radiowej muzy”.

Wątpię, czy zawód prezentera radiowego był tym, który szanowny pan Washington miał na myśli, kiedy uczył nas, że „otwierając usta, pokazujemy światu, kim jesteśmy”, że słowo mówione posiada moc oraz jak niezwykle ważną rzeczą jest rozwijanie słownictwa, którym posługujemy się na co dzień. Nauki pana Washingtona zawsze starałem się naginać do własnych potrzeb.

Pragnienie pozbycia się niewygodnej etykietki „upośledzonego umysłowo” czy „klasowego debila” obudziło we mnie chęć stałego obcowania ze słownikiem. Wprost z zajęć z panem Washingtonem biegłem na spotkanie z panem Websterem. Próbowałem wbić sobie do głowy jak największą liczbę górnolotnych, słownikowych pojęć.

Każdego dnia wertowałem słownik, a to, co udało mi się zapamiętać, testowałem na kolegach i koleżankach z klasy. Po dziś dzień wszyscy wspominają mnie jako gościa, który używał przesadnie kwiecistego języka, choć — prawdę mówiąc — ani oni, ani ja sam nie byliśmy w stanie dostrzec, jak fatalnie mi to wówczas wychodziło. Byłem niczym wiejski chłopak próbujący szpanować marną francuszczyzną. Stosowałem niepoprawną wymowę słów i używałem ich w złym kontekście. Wstawiałem górnolotnie brzmiące pojęcia w miejsce zwyczajnych słów, co brzmiało raczej groteskowo. Nazywałem samego siebie Panem Słówko. Byłem w stanie non stop „nadawać” w tle, niczym moi radiowi bohaterowie. „Witajcie, nazywają mnie Panem Słówko. Z lingwistycznego oraz oratorskiego punktu widzenia dobitnie posiadam nieograniczoną, niezwyciężoną wiedzę etymologiczną. Wierzę jednak w prostotę życia, tak więc, bez zbędnego ambarasu, pragnę być jak Kolumb i odkryć ciebie”.

Rówieśnicy, przysłuchując się moim rapperskim popisom, zawsze mówili do mnie: „Super, bracie. Przybij piątkę!”. Dziewczyny piszczały z zachwytu: „Zajefajnie, kotku”. Czułem się doceniony!

Pomimo lingwistycznych fascynacji, jakie zacząłem przeżywać w ostatniej klasie szkoły średniej, nie zdecydowałem się pójść na studia. Poświęciłem się wysiłkom zmierzającym ku osiągnięciu upragnionego celu — kariery radiowego didżeja. W ciągu dnia zarabiałem na życie jako śmieciarz w okolicy Miami Beach. Wciąż czerpałem wiedzę od pana Washingtona, u którego pobierałem lekcje mowy.

Moja wytrwałość została w końcu nagrodzona. Zatrudniono mnie jako chłopca na posyłki w stacji radiowej miasta Miami. Mój umysł chłonął wszelkie cenne informacje, a ja uważnie przypatrywałem się pracy studyjnych inżynierów dźwięku i didżejów. Robiłem to do momentu, w którym nadarzyła się okazja prawdziwej pracy na antenie, początkowo w charakterze zastępcy, a następnie jako pełnoetatowego dyskdżokeja z prawdziwego zdarzenia.

Byłem zdeterminowany, aby zaistnieć w tym biznesie. Zacząłem od znalezienia sobie mentorów, którzy dali mi techniczne przygotowanie potrzebne do tego, aby wcielić w życie moje marzenia. Następnie dyskretnie wsunąłem but w drzwi i sprytnie zająłem upragnione miejsce przy radiowym mikrofonie. Rozpoczynając swoją przygodę z radiem, nie miałem pojęcia, jak tego wszystkiego dokonam. Wiedziałem, że życie podsunie mi wspaniałe okazje, które będę w stanie wykorzystać dzięki odpowiedniej pozycji zawodowej oraz solidnemu, technicznemu przygotowaniu.

Nauczyciele, wykładowcy oraz liderzy biznesu są zdania, że ostatnie lata1 są bardzo trudnym okresem, jeśli chodzi o możliwość znalezienia stałego zatrudnienia. W wyniku restrukturyzacji oraz kurczenia się licznych firm i przedsiębiorstw doszło do likwidacji ogromnej liczby etatów. Obecny rynek jest w sytuacji, w jakiej nie był od dziesięcioleci. Nawet giganci rynkowi (typu koncern IBM) ogłosili, że noszą się z zamiarem zmniejszenia liczby zatrudnionych oraz zaostrzenia wymagań względem obecnych pracowników. Wierzę, że możliwości wciąż istnieć będą dla tych, którzy zechcą uchylić drzwi i cierpliwie czekać, aż nadarzy się okazja, aby wejść do środka.

 

Od radiowego prezentera do motywacyjnego mówcy

Doskonale rozumiem oraz głęboko współczuję osobom, które utraciły pracę z dnia na dzień. Z pracy w rozgłośni wyrzucono mnie w momencie, w którym moja kariera zaczęła nabierać ogromnego rozpędu. Byłem o krok od tego, aby stać się radiowym celebrytą.

Przeprowadziłem się wcześniej do Columbus w stanie Ohio. Prowadziłem tam jeden z popularniejszych programów radiowych. Kosztowałem słodkich owoców swojej pracy w charakterze medialnej osobowości. Mike Williams, mój wieloletni trener osobisty, zasugerował, że być może mógłbym pomyśleć o innych sposobach spożytkowania swego talentu. Mike był redaktorem działu wiadomości. Miał względem mojej osoby pewną wizję, która przerastała moje wyobrażenie na własny temat. Wierzył, że mój głos mógłby zacząć kojarzyć się nie tylko z dobrą rozrywką — miał szansę stać się symbolem dobra w życiu innych.

Za jego namową zacząłem poświęcać coraz więcej uwagi komentowaniu bieżących wydarzeń i zjawisk społecznych. Stałem się aktywnym działaczem we własnej społeczności. Zacząłem zachęcać słuchaczy do tego, aby robili coś wartościowego ze swoim życiem, aby starali się rozwiązywać problemy swej społeczności poprzez zaangażowanie w aktywność polityczną.

I wtedy właśnie znalazłem się na ulicy. Właściciele stacji radiowej uznali mnie za postać zbyt kontrowersyjną. Podziękowali mi za współpracę. Nadszedł dla mnie ciężki czas próby. Wychowanie Mamie Brown dało o sobie znać.

Za każdym razem, kiedy napotykała nową trudność lub spotykało ją kolejne rozczarowanie, potrafiła zaprzeć się i ruszać z całych sił naprzód. Przypomniałem to sobie i zainspirowany tym faktem zacząłem przekształcać negatywne doświadczenia w pozytywną energię. Zrobiłem dokładnie to samo, co zrobiłaby Mamie Brown, będąc na moim miejscu.

Bycie postacią kontrowersyjną miało z pewnością swoje minusy, lecz przyniosło mi także powszechną rozpoznawalność — marzenie każdego polityka. Kiedy kolejny z moich przyjaciół, Horace Perkins, zwrócił uwagę, że kariera polityka to logiczny krok naprzód dla osoby aktywnie działającej na tym polu, postanowiłem, że pomyślę o tym. Byłem pełen sceptycyzmu. Miałem spore wątpliwości, czy się do tego w ogóle nadaję, lecz doszedłem do wniosku, że stanę na wysokości zadania.

Na tamtym etapie swego życia byłem solidnie uzbrojony w pewność siebie. Lubiłem nowe wyzwania. Wierzę, że człowiek jest zdolny do robienia wielu rzeczy, o których nie śmiał nawet marzyć, jeśli otworzy się na nowe wyzwania. Zacząłem gromadzić wiedzę na temat ówczesnej areny politycznej. Obserwowałem obrady polityków. Przygotowywałem się do nadchodzącej kampanii równie skrupulatnie jak do kariery radiowca. Skupiłem swoją energię dzięki sile woli oraz świadomości. Słuchałem, uczyłem się i powtarzałem sobie: „Wiem, że mogę to zrobić”.

Wygrałem walkę o stanowisko w Dwudziestym Dziewiątym Okręgu. W trakcie pierwszej kadencji spod mojej ręki wyszło więcej projektów, niż miało to miejsce w przypadku jakiegokolwiek innego młodego polityka w historii stanu Ohio. Podczas trzeciej kadencji byłem prezesem zarządu do spraw zasobów ludzkich.

 

Choroba Mamy

Przez trzy kolejne kadencje piastowałem urząd reprezentanta stanu Ohio. Zaczęła chodzić mi nawet po głowie pewna przyjemna myśl. Otóż zamierzałem ubiegać się o urząd senatora. Niespodziewanie jednak nastał kryzys w moim życiu. Mama miała poważne zatrucie pokarmowe, od którego mało nie umarła. Po raz pierwszy w życiu trafiła do szpitala. Potrzebowała stałej opieki. Poczułem, że najlepiej będzie, jeśli zajmę się nią osobiście.

Do pojęcia tej decyzji w duże mierze zmusiło mnie życie. Po prostu musiałem zaopiekować się Mamą i pomóc jej z tego wyjść. Niezbyt dobrze znosiła klimat, jaki panował w stanie Ohio. Wobec tego zmuszony byłem zrezygnować z obejmowanego przez siebie stanowiska i przenieść się do rodzinnego Liberty City. Martwiłem się, z czego utrzymam siebie i swoją rodzinę. Wiedziałem jednak, że wszystko, cokolwiek udało mi się do tej pory osiągnąć, zawdzięczam jej, nikomu innemu.

Należy zawsze kierować swój wzrok na to, co się w życiu najbardziej ceni. Byłem na stanowisku przywódczym i posiadałem pewną władzę. Jeśli rezygnacja z tego typu przywilejów przychodzi nam ciężko, oznacza to, że zbyt mocno identyfikujemy się z pełnioną rolą.

Tytuły przed nazwiskiem nie miały dla mnie nigdy znaczenia. Miałem współpracownika, który zawsze nalegał, aby zwracano się do niego „panie senatorze”, zupełnie jakby było to jego drugie imię. Nie snobowałem się z powodu bycia członkiem stanowej legislatury. O wiele ważniejsze było dla mnie bycie synem pani Mamie Brown.

Po dziś dzień ludzi zdumiewa moja ówczesna rezygnacja ze stanowiska, o które tak ciężko walczyłem. Nie pojmuję, jak można tego nie rozumieć. Owszem, lubiłem swoją pracę, lecz ważniejsze było dla mnie to, że kocham swoją matkę.

Po powrocie do Liberty City zacząłem angażować się w sprawy lokalnej społeczności. Miasto zaoferowało mi kontrakt, w ramach którego mogłem organizować szkolenia zawodowe dla młodych mieszkańców dzielnicy. Po raz kolejny stałem się postacią kontrowersyjną. Otwarcie sprzeciwiałem się niesprawiedliwości i krzewiłem świadomość polityczną w Miami. Pojawiałem się jako gość specjalny lokalnej stacji radiowej. Zachęcałem słuchaczy do głosowania i korzystania z danych im przywilejów obywatelskich, w wyniku czego na wybory poszło cztery tysiące nowych osób, zaś ogólna frekwencja była największą, jaką odnotowano w historii Miami. Lokalne gazety pisały o tym jako „największej pokojowej demonstracji od czasów pamiętnych lat sześćdziesiątych”.

Zauważyłem, że ilekroć publicznie wypowiadam się na temat tego, co uważam za niesprawiedliwe, ludzie uważnie mnie słuchają. Nie wszystkim się to podobało. Szczerość moich wypowiedzi doprowadziła do tego, że trafiłem pod oko rzeczniczki stanu Floryda, Janet Reno.

Zaistnienie w roli rzecznika czarnej społeczności Liberty City uczyniło ze mnie cel ataku lokalnych władz. Wszczęto dochodzenie. Na pierwszy ogień poszedł miastowy projekt szkoleń zawodowych, którym zarządzałem. Gazety wypisywały przeróżne historie na ten temat. Dochodzenie w tej sprawie było zwykłą farsą, lecz w miarę upływu czasu okazało się, że stanęło na przeszkodzie mojej nowej działalności. Byłem w zawieszeniu.

Nikogo nie interesowało to, że regularnie okupuję biuro rzecznika stanowego. Przez cały rok, dzień w dzień, chodziłem tam z przewieszoną przez szyję tabliczką następującej treści: „Przedstawcie mi konkretne zarzuty lub zostawcie mnie w spokoju! Jeśli uważacie, że popełniłem przestępstwo, wytoczcie mi sprawę. W przeciwnym wypadku odczepcie się ode mnie”.

Jako rodowity mieszkaniec Alei nie mogłem pozostawać bierny w obliczu ataku na moją osobę. Wiedziałem dobrze, że owo dochodzenie było zwykłym podkładaniem świni. Nie uczyniłem nic złego poza śmiałym wygłaszaniem własnych poglądów politycznych tam, gdzie niewielu odważyłoby się zrobić to samo. Irytowało mnie, kiedy sąsiedzi ostrzegali mnie:

— Rzecznik stanu będzie wściekła na ciebie!

— Na mnie? To raczej ja jestem wściekły na nią! — odpowiadałem.

Byłem tak bardzo oburzony, że każdego ranka, widząc, jak wychodzi z windy, witałem ją szerokim uśmiechem oraz ciepłymi słowami:

— Dzień dobry, Janet!

Janet i jej pracownicy zapewne uważali mnie za szaleńca. Mieli świadomość tego, co się dzieje. Szaleństwem było piekło, przez które musiałem przejść z ich powodu. Nie byłem odosobniony w swej opinii. Na koniec nawet ci, którzy nie zgadzali się ze mną i nie współczuli mi, zaczęli wyrażać swój sprzeciw względem niesprawiedliwej nagonki na mnie.

Poparcie społeczne, jakie otrzymałem, zmusiło Janet Reno do umorzenia postępowania wyjaśniającego. Jedynym zastrzeżeniem, jakie mieli w stosunku do prowadzonego przeze mnie programu szkoleniowego, był fakt „niestarannie prowadzonej księgowości”. Po roku, który spędziłem pod chmurą licznych zarzutów, zostałem oczyszczony z podejrzeń. Pod koniec na światło dzienne wyszła rzecz niebywała. Ujawniono mianowicie, że wydałem około trzynastu tysięcy dolarów własnych środków na wsparcie programu szkoleń zawodowych dla afroamerykańskiej młodzieży.

Moje dobre imię zostało wprawdzie narażone na szwank i cała ta sprawa bardzo mnie znużyła, lecz jak mówi stare powiedzenie: „Ciężki czas mija, lecz twardzi ludzie żyją dalej”.

 

Kariera motywacyjnego mówcy

Byłem wytrwały. Po oczyszczeniu mnie z zarzutów miasto wyasygnowało kwotę w wysokości stu tysięcy dolarów na kontynuację programu zawodowych szkoleń w dzielnicy Liberty City. Ja jednak wybrałem własną ścieżkę życiową. Od dawna interesował mnie wpływ, jaki mówcy motywacyjni wywierają na życie innych, umiejętność wskazywania ludziom życiowych celów i dążeń. Postanowiłem spełnić swe nowe marzenie i pójść w tym kierunku.

Zrobiłem to, co w przypadku kariery radiowca i polityka: zanurzyłem się w świat, który tak bardzo mnie fascynował. Nie było to proste i wymagało wielu wyrzeczeń.