Lepszy dzień nie przyszedł już - Aleksandra Ziółkowska-Boehm - ebook

Lepszy dzień nie przyszedł już ebook

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

3,8

Opis

Na książkę składają się trzy opowieści o losach rodzin zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie. Niektóre wątki, znane miłośnikom twórczości Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, powracają tu uzupełnione i rozwinięte po latach, na przykład historia Hubalczyka Romana Rodziewicza czy dzieje rodu Jaxa Bąkowskich i ich krewnych Wartanowiczów – polskich Ormian, przed laty właścicieli rozległych winnic na Podolu.
Wśród drugoplanowych bohaterów tych opowieści nie brak osób znanych i zasłużonych dla polskiej kultury i historii, takich jak: Melchior Wańkowicz, Maria Rodziewiczówna, generał Władysław Anders, major Henryk Dobrzański „Hubal”, marszałek Józef Piłsudski, generał Stefan Rowecki „Grot”. Tłem wydarzeń są zaś miejsca tragicznie wpisane w historię Polski i Polaków: Syberia, Kazachstan, Katyń, Auschwitz, Monte Cassino, ale również wojenne i powojenne skupiska polskości w Iranie, Afryce Południowej, Meksyku, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, jak i przedwojenne w Mandżurii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (19 ocen)
5
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: ‌Ja­nusz Ba­rec­ki

Re­dak­cja: Agniesz­ka ‌Dzie­wul­ska ‌

Ko­rek­ta: Do­bro­sła­wa ‌Pań­kow­ska

Opra­co­wa­nie in­dek­su: ‌Alek­san­dra Ziół­kow­ska-Bo­ehm

Fo­to­gra­fie z ar­chi­wów ‌pry­wat­nych: ‌Anny Bą­kow­skiej, ‌Ro­ma­na Ro­dzie­wi­cza, ‌Anny Ster­ko­wicz, Jo­an­ny Sy­no­wiec, ‌Ka­ta­rzy­ny ‌Tur­ner, To­ma­sza War­ta­no­wi­cza, ‌ks. Jana ‌Woj­czyń­skie­go, ‌Alek­san­dry­Ziół­kow­skiej-Bo­ehm. Zdję­cie ‌do­ku­men­tu obo­zo­we­go Au­schwitz ‌– dzię­ki uprzej­mo­ści ‌Na­ro­do­we­go Ar­chi­wum Cy­fro­we­go.

Au­tor­ka ‌dzię­ku­je dr. Cze­sła­wo­wi An­drze­jo­wi ‌Ża­ko­wi z Cen­tral­ne­go ‌Ar­chi­wum Woj­sko­we­go im. ‌mjr. Bo­le­sła­wa Wa­li­gó­ry w War­sza­wie ‌za prze­sła­nie ‌ma­te­ria­łów na ‌te­mat bra­ci War­ta­no­wi­czów.

Co­py­ri­ght ‌© by Alek­san­dra ‌Ziół­kow­ska-Bo­ehm, 2012

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two ‌Iskry, War­sza­wa ‌2012

ISBN ‌978-83-244-0243-4

Wy­daw­nic­two ‌Iskry

ul. ‌Smol­na ‌11, 00-375 War­sza­wa

Tel./faks ‌(22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. ‌z o.o.

Lepszy dzieńnie przyszedł ‌już1

Jo­an­na Sy­no­wiec jest ko­bie­tą ‌od­por­ną i dziel­ną, cięż­ko do­świad­czo­ną ‌przez los i hi­sto­rię. ‌Jest ‌tak­że oso­bą ‌po­zy­tyw­ną i wraż­li­wą, nie ma ‌w niej go­ry­czy czy ‌jadu. Jest żal, ‌ale jest ‌tak­że ‌do­strze­ga­nie do­bra.

Z na­szych roz­mów ‌wie­lo­go­dzin­nych za­czę­ła się ‌wy­ła­niać opo­wieść, ‌któ­rą po­da­ję w for­mie mo­no­lo­gu ‌mo­jej bo­ha­ter­ki. Sta­ra­łam się ‌po­ka­zać jej spo­sób pa­trze­nia ‌na dzie­je i przy­pad­ki, ‌na ‌lu­dzi jej ‌bli­skich, ‌któ­rzy tkwią głę­bo­ko ‌w jej świa­do­mo­ści i ser­cu, ‌i tych, któ­rym pa­mię­ta do­bro, cho­ciaż za­po­mnia­ła już ich imion.

– Syn, gdy dzwo­ni, to mówi do mnie po pol­sku. Z żoną i dzieć­mi roz­ma­wia po an­giel­sku i z ro­dzeń­stwem też, ale z ro­dzi­ca­mi za­wsze tyl­ko po pol­sku. Jest pi­lo­tem, miesz­ka w Lo­uisvil­le w Ken­tuc­ky, dzwo­ni do mnie do Chi­ca­go o ósmej rano w każ­dą nie­dzie­lę.

Zna moje opo­wie­ści z dzie­ciń­stwa, ale nie roz­ma­wia­my na ich te­mat od lat. Kie­dyś opo­wie­dzia­łam mu o Sze­mio­tów­ce koło Ko­bry­nia na Bia­ło­ru­si, o mo­ich Ro­dzi­cach, jego Dziad­kach, któ­rych nig­dy nie po­znał.

Moja Mama – Wła­dy­sła­wa z ro­dzi­ny Ka­miń­skich z Po­znań­skie­go – w po­ło­wie lat 20. dwu­dzie­ste­go wie­ku wy­szła za mąż za ofi­ce­ra Jó­ze­fa Mi­cha­la­ka ro­dem spod Łę­czy­cy. Byli woj­sko­wi do­sta­wa­li zie­mię, tak zwa­ne osa­dy. Osie­dla­no ich w róż­nych miej­scach, Jó­zef do­stał Sze­mio­tów­kę na Po­le­siu. Na­oko­ło były wio­ski bia­ło­ru­skie. Nie­da­le­ko były dwa pol­skie dwo­ry, je­den z nich na­le­żał do ro­dzi­ny Sze­mio­tów. Mąż pani Sze­miot zo­stał za­mor­do­wa­ny, gdy je­chał do Ko­bry­nia, tyl­ko tyle pa­mię­tam. Miesz­ka­ła sama, zmar­ła już po na­szej wy­wóz­ce do Ro­sji.

Pa­mię­tam, że Ro­dzi­ce mó­wi­li wie­le o dzia­ła­niach Ma­rii Ro­dzie­wi­czów­ny, pi­sar­ki, cie­szą­cej się uzna­niem i po­dzi­wem. Miesz­ka­ła we dwo­rze w Hru­szo­wej, któ­ry był ośrod­kiem kul­tu­ry pol­skiej, a tak­że udzie­lał po­mo­cy oko­licz­nej lud­no­ści bia­ło­ru­skiej. Pi­sar­ka wspie­ra­ła wie­le pięk­nych ak­cji, w An­to­po­lu, na przy­kład, zbu­do­wa­ła Dom Pol­ski, od­bu­do­wa­ła che­der, za­kła­da­ła kół­ka rol­ni­cze. Włą­czy­ła się w roz­bu­do­wę Gim­na­zjum Pań­stwo­we­go w Ko­bry­niu, któ­re przy­ję­ło jej imię. W 1938 roku sta­ra­niem Ma­rii Ro­dzie­wi­czów­ny w An­to­po­lu po­wsta­ła pa­ra­fia ka­to­lic­ka i zbu­do­wa­no ufun­do­wa­ny przez nią ko­ściół pod we­zwa­niem Świę­te­go An­drze­ja Bo­bo­li, któ­ry też otrzy­mał re­li­kwie pa­tro­na. By­łam na wy­świę­ce­niu ko­ścio­ła, wszy­scy osad­ni­cy po­je­cha­li wte­dy do An­to­po­la. Mó­wio­no mi nie­daw­no, że bu­dy­nek ko­ścio­ła stoi do dziś, że mie­ści się w nim straż po­żar­na.

Jó­zef Mi­cha­lak, mąż mo­jej Mamy, zmarł nie­ba­wem po ope­ra­cji śle­pej kisz­ki. Mama roz­pa­cza­ła, była w cią­ży. Dziec­ko uro­dzi­ło się nie­ży­we, po­cho­wa­no je w gro­bie ojca na cmen­ta­rzu w Ko­bry­niu. Wte­dy przy­je­cha­li do Mamy Woj­ciech i Agniesz­ka Mi­cha­la­ko­wie, ro­dzi­ce zmar­łe­go, ze swo­im dru­gim sy­nem, by jej po­ma­gać. Zo­sta­li z Mamą i nie­ba­wem brat zmar­łe­go męża się z nią oże­nił. I to był mój Ta­tuś, An­to­ni.

Uro­dzi­łam się 19 stycz­nia 1929 roku, nada­no mi imię pa­tron­ki fran­cu­skiej de Chan­tal, współ­za­ło­ży­ciel­ki zgro­ma­dze­nia sióstr wi­zy­tek, Jo­an­na. Dwa lata póź­niej uro­dził się mój brat Jó­zio, a sie­dem lat póź­niej naj­młod­szy z nas – He­nio.

Dzia­dek zmarł, gdy mia­łam dwa lat­ka. Bab­cię Agniesz­kę za­pa­mię­ta­łam jako drob­ną, szczu­płą, spo­koj­ną i do­brą oso­bę. Była po­moc­na w domu, zaj­mo­wa­ła się nami, Ro­dzi­ce byli za­ję­ci głów­nie na osa­dzie.

Wo­kół na­sze­go go­spo­dar­stwa roz­cią­ga­ły się bory, lasy i łąki… Jak­że tam było pięk­nie…

Prze­wa­ża­ły so­sny, szło się la­sem jak po dy­wa­nie. Lasy ob­fi­to­wa­ły w grzy­by, bo­rów­ki i ja­go­dy, peł­ne były zwie­rzy­ny i ptac­twa roz­ma­ite­go. Bo­cia­ny cho­dzi­ły po łą­kach, co roku wra­ca­ły do swo­ich gniazd. Było dużo wron, ucie­ka­ły, gdy je go­ni­łam. Pa­mię­tam też ku­ro­pa­twy, a w po­bli­skich la­sach dzi­ki. Pies wil­czur pil­no­wał na­sze­go do­mo­stwa, kot przy­cho­dził do domu zimą, la­tem gdzieś prze­pa­dał, spę­dzał dnie całe poza do­mem. Były kury, nie­raz po­ry­wa­ły je ja­strzę­bie.

Ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li duże go­spo­dar­stwo, naj­mo­wa­li róż­nych lu­dzi do po­mo­cy na przy­kład przy żni­wach, do pa­sie­nia krów. Mie­li­śmy ra­so­we­go bycz­ka i kro­wy nam przy­pro­wa­dza­no do nie­go. W staj­ni były ko­nie, da­lej owce, a w dru­giej czę­ści kro­wy i świ­nie. Mia­łam swo­ją owiecz­kę Ba­się, po­tem cie­lacz­ka. Ba­sia wie­dzia­ła, kie­dy się zbli­ża­łam, przy­cho­dzi­ła, ba­wi­ła się z nami, przy­tu­la­ła.

Oj­ciec miał wszel­kie ma­szy­ny – no­wo­cze­sne jak na owe cza­sy – po­trzeb­ne, na przy­kład, do zbie­ra­nia zbo­ża. Mie­li­śmy pięk­ne ko­nie, były to uko­cha­ne zwie­rzę­ta Ta­tu­sia. Jed­ne­go z nich, ara­ba, do­stał w pre­zen­cie. Ta­tuś chciał mnie uczyć jeź­dzić kon­no, ja się ba­łam, ale mój bra­ci­szek Jó­zio prze­pa­dał za koń­mi.

Ta­tuś miał swój udział w wy­ra­bia­niu se­rów tak zwa­nych ho­len­der­skich; pa­mię­tam, że ser mu­siał le­żeć sześć mie­się­cy w piw­ni­cy, po­tem go za­bie­ra­no.

Ży­li­śmy tym, co mie­li­śmy na go­spo­dar­stwie; było to do­stat­nie, do­bre ży­cie. Dom był nie­daw­no po­bu­do­wa­ny – w 1936 roku. Miał trzy ogrom­ne po­ko­je, piec ka­flo­wy. W środ­ku no­wo­cze­sna kuch­nia, sza­fy i szaf­ki.

W nie­dzie­lę całą ro­dzi­ną szli­śmy do od­da­lo­ne­go o oko­ło pięt­na­ście mi­nut dro­gi ko­ścio­ła pod we­zwa­niem Świę­te­go Ka­zi­mie­rza, pa­tro­na pol­sko-li­tew­skie­go. Był tuż przy dwo­rze Sze­mio­tów. Ksiądz każ­dej nie­dzie­li przy­jeż­dżał z mia­stecz­ka Ho­ro­dec od­pra­wiać msze. Ko­ściół był oto­czo­ny kasz­ta­na­mi, ogro­dzo­ny, z bra­mą wjaz­do­wą.

Gdy Bab­cia cho­ro­wa­ła, to się je­cha­ło wo­zem w dwa ko­nie. Na świę­ta i la­tem na duże uro­czy­sto­ści ko­ściel­ne jeź­dzi­li­śmy do Ho­rod­ca. Wo­zem cza­sa­mi je­cha­li­śmy do Ko­bry­nia, skąd szła dro­ga do Ba­ra­no­wicz.

Szko­ła była nie­da­le­ko. Było w niej wie­le dzie­ci pol­skich, bo na osa­dzie, jak pa­mię­tam, było oko­ło dzie­się­ciu ro­dzin, i każ­da mia­ła dwo­je, tro­je dzie­ci. W szko­le były też dzie­ci bia­ło­ru­skie i ży­dow­skie.

Bar­dzo lu­bi­łam swo­je na­uczy­ciel­ki i sama też chcia­łam być na­uczy­ciel­ką, my­śla­łam o tym dłu­go i tak so­bie po­sta­no­wi­łam.

Tym­cza­sem tu, w Sta­nach, dwa­dzie­ścia lat pra­co­wa­łam jako me­na­dżer w fir­mie, któ­ra pro­du­ko­wa­ła po­mni­ki i na­grob­ki.

W szko­le były dwie za­kon­ni­ce – jed­na uczy­ła re­li­gii, dru­ga pro­wa­dzi­ła przed­szko­le. Cho­dzi­ły w sza­rych ha­bi­tach, mia­ły swój za­kon w Ho­rod­cu. Bar­dzo lu­bi­łam szcze­gól­nie sio­strę Kla­rę. Uczy­ła mnie re­li­gii, pro­wa­dzi­ła bi­blio­te­kę, zaj­mo­wa­ła się na­szym zdro­wiem, mia­ła swo­ją ap­tecz­kę. Dzia­ła­ła w so­da­li­cji dla dzie­ci. Dru­ga uczy­ła w przed­szko­lu, czy­li uczy­ła naj­pierw mnie, a po­tem mo­ich bra­cisz­ków, Jó­zia i He­nia. Obie za­kon­ni­ce bar­dzo lu­bi­li­śmy.

ZMIA­NY NA­STĘ­PO­WA­ŁY SZYB­KO

Mia­łam dzie­sięć lat, gdy 17 wrze­śnia 1939 roku So­wie­ci za­ję­li wschod­nie te­re­ny Pol­ski. Wi­dzie­li­śmy ja­dą­ce czoł­gi, dużo czoł­gów, je­cha­ły i je­cha­ły. Nie za­trzy­my­wa­ły się. Bar­dzo przy­kro było pa­trzeć na je­den za dru­gim po­su­wa­ją­ce się czoł­gi. Re­jo­ny Ho­rod­ca i An­to­po­la oraz oko­licz­nych ma­łych mia­ste­czek wio­dły po­cząt­ko­wo ży­cie jak daw­niej, ale zmia­ny na­stę­po­wa­ły szyb­ko.

Ro­sja­nie cho­dzi­li od domu do domu, za­bie­ra­li ro­we­ry, ko­nie, spi­sy­wa­li i re­je­stro­wa­li lud­ność. Sie­dzie­li dłu­gie go­dzi­ny, za­da­wa­li róż­ne py­ta­nia, wszyst­ko, co mie­li­śmy w domu, spi­sy­wa­li.

W szko­le już mu­sie­li­śmy się uczyć po ro­syj­sku. Ro­sja­nie usu­nę­li za­kon­ni­ce, ode­sła­li je do klasz­to­ru. Tak ich nam bra­ko­wa­ło, że po­pła­ki­wa­li­śmy za nimi. Ale do szko­ły cho­dzi­li­śmy tyl­ko oko­ło pię­ciu mie­się­cy.

10 lu­te­go 1940 roku, we wcze­sny śnież­ny ra­nek, jesz­cze było ciem­no, przy­szedł żoł­nierz ro­syj­ski i ka­zał się spa­ko­wać, by po­je­chać na sta­cję do Ho­rod­ca.

Było to dla nas za­sko­cze­nie, bo cho­ciaż za­bie­ra­li inne ro­dzi­ny, ale nikt jesz­cze o tym nie wie­dział. My by­li­śmy w pierw­szym trans­por­cie. Do­pie­ro na sta­cji do­wie­dzie­li­śmy się wię­cej, zo­ba­czy­li­śmy, kogo jesz­cze za­bra­li.

Ten żoł­nierz cze­kał, na­wet po­ma­gał nam się pa­ko­wać. Ro­dzi­ce za­bie­ra­li ubra­nia, je­dze­nie, mąkę, garn­ki, do­mo­wy sprzęt, wia­dro. Mama za­bra­ła, co mo­gła, mie­li­śmy dwa ku­fry na ubra­nia, ale dużo do nich nie we­szło, wie­le rze­czy wkła­da­ło się do wor­ków i to­boł­ków.

Zo­sta­wia­li­śmy wszyst­ko – dom, zwie­rzę­ta, sprzęt, zie­mię. Pa­mię­tam, jak ry­cza­ły kro­wy, trze­ba je było doić. I pies zo­stał.

Po­je­cha­li­śmy wszy­scy – osiem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia Bab­cia, Ro­dzi­ce i nas tro­je dzie­ci: ja mia­łam dzie­sięć lat, Jó­zio osiem, He­nio czte­ry.

Ten Ro­sja­nin sa­nia­mi – na­sze były ko­nie i sa­nie – za­wiózł nas na sta­cję do Ho­rod­ca. Wsa­dzo­no nas do wa­go­nu by­dlę­ce­go, rze­czy za­nie­sio­no do in­ne­go. Mie­li­śmy ze sobą tyl­ko to, co na so­bie, czy­li cie­płe ubra­nie, i co mo­gli­śmy udźwi­gnąć, kil­ka to­boł­ków.

W wa­go­nie pa­no­wa­ła nie­mal ciem­ność – za­su­nię­to de­ska­mi drzwi, małe okna były po­za­su­wa­ne i też za­bi­te de­ska­mi. Przy ścia­nach przy­go­to­wa­no po­dwój­ne pry­cze z de­sek – wyż­sze i niż­sze, wy­ło­żo­ne sło­mą. W pod­ło­dze była dziu­ra, któ­ra słu­ży­ła jako ubi­ka­cja. Za­sło­ni­li­śmy to miej­sce tro­chę ko­ca­mi, aby była ja­kaś pry­wat­ność.

Wszy­scy by­li­śmy zmar­z­nię­ci, w szo­ku, nic się nie mó­wi­ło. Sły­sze­li­śmy o tym, że Ro­sja­nie wy­wo­zi­li na Sy­bir, ale wte­dy nie wie­dzie­li­śmy, co się dzia­ło i gdzie po­je­dzie­my. Na­stęp­ne­go dnia po­ciąg ru­szył, wie­dzie­li­śmy, że je­dzie­my do Ro­sji.

W na­szym wa­go­nie każ­de miej­sce było za­ję­te, każ­da ro­dzi­na mia­ła dzie­ci. Były z nami ro­dzi­ny z osa­dy Sze­mio­tów­ka, ale i inni. Z Sze­mio­tów­ki obok nas były ro­dzi­ny Wil­czew­skich, Obu­cho­wi­czów, Det­ków, Ho­len­drów, No­wac­kich.

Po­wiem krót­ko o lo­sach tych ro­dzin; to, co wiem.

Wil­czew­scy – oj­ciec zo­stał za­mor­do­wa­ny przez Bia­ło­ru­si­nów na po­cząt­ku woj­ny, mat­ka i dzie­ci prze­ży­li, po woj­nie osie­dli­li się w Ka­na­dzie.

Obu­cho­wi­czo­wie – oj­ciec zmarł w Ar­chan­giel­sku; nie wiem, co się sta­ło z mat­ką i dziec­kiem.

Det­ko­wie – oby­dwo­je zmar­li w Ro­sji, cór­ka prze­ży­ła, nie wiem, gdzie osia­dła. Ho­len­dro­wie – oj­ciec zgi­nął w Ka­ty­niu, z nami za­bra­no mat­kę z dzieć­mi. Dzie­ci od­da­ne były do sie­ro­ciń­ca pol­skie­go, mat­ka wró­ci­ła do Pol­ski po kil­ku la­tach. Młod­sze dzie­ci osia­dły w No­wej Ze­lan­dii, nie wiem, gdzie resz­ta ro­dzi­ny.

No­wac­cy – ona zmar­ła w Uz­be­ki­sta­nie, nie wiem, co się sta­ło z nim, tro­je dzie­ci oca­la­ło. Nie wiem, gdzie są.

Lu­dzie mo­dli­li się, pa­no­wał spo­kój, a ra­czej spo­koj­na gro­za, nikt nic nie wie­dział. Po­dróż trwa­ła oko­ło mie­sią­ca. Na po­sto­jach otwie­ra­no drzwi i da­wa­no nam zupę. Wo­kół straż trzy­ma­li żoł­nie­rze so­wiec­cy. Do­je­cha­li­śmy tak do te­re­nu ar­chan­giel­skie­go, do sta­cji Jem­ca. Była to mała osa­da, tam nas wy­sa­dzi­li. Roz­glą­da­li­śmy się, do­oko­ła był las. Mie­li­śmy „szczę­ście”, że po­ciąg do­cho­dził do na­sze­go obo­zu. Przy­je­cha­li Ro­sja­nie z sa­nia­mi i koń­mi i za­wieź­li nas na miej­sce, oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut dro­gi od sta­cji. Był to pierw­szy obóz, Ostrow­ski le­so­punkt. Ad­res pocz­to­wy pa­mię­tam do dziś: Ar­chan­giel­ska­ja ob­łast, Ple­siec­ki re­jon, sta­cja Jem­ca, Ostrow­ski le­so­punkt.

OBO­ZY

Były trzy obo­zy koło sie­bie: Ostrow­ski le­so­punkt, 10. le­so­punkt i Nuch­ta-Ozie­ro. My naj­pierw – od lu­te­go do czerw­ca 1940 roku – by­li­śmy w ostrow­skim, póź­niej trans­por­tem wraz z in­ny­mi Po­la­ka­mi prze­nie­sio­no nas do 10. le­so­punk­tu. Po amne­stii w 1941 roku po­je­cha­li­śmy w ko­lej­ną dro­gę – do Uz­be­ki­sta­nu. Opo­wiem o tym.

Było nam wszyst­kim bez­u­stan­nie bar­dzo zim­no. Zaj­mo­wa­li­śmy jed­no z po­miesz­czeń w ba­ra­ku, miesz­ka­li­śmy w nim wszy­scy ra­zem, sze­ścio­ro. Na środ­ku stał mały pie­cyk, na któ­rym go­to­wa­li­śmy po­sił­ki, pod­grze­wa­li­śmy wodę. La­tem przy­no­si­li­śmy ją ze stud­ni, zimą stud­nia za­ma­rza­ła, przy­no­si­li­śmy śnieg i się go to­pi­ło.

By­li­śmy wciąż głod­ni. Nie było żad­ne­go do­dat­ko­we­go je­dze­nia, tyl­ko czar­ny chleb, krom­ka na oso­bę. Raz je­den je­dy­ny przy­wieź­li ryby, szprot­ki w soli. Ro­dzi­ce sta­ra­li się dać wię­cej dzie­ciom, a so­bie mniej, było jed­nak co­raz go­rzej z je­dze­niem. Lu­dzie z bra­ku wi­ta­min do­sta­wa­li ku­rzej śle­po­ty, nic nie wi­dzie­li przy sła­bym oświe­tle­niu. Wszy­scy do­ro­śli pra­co­wa­li sześć dni w ty­go­dniu, dłu­gie go­dzi­ny, od siód­mej do siód­mej, nie mie­li sił. Do­sta­li­śmy raz pacz­kę od pań­stwa Pa­na­se­wi­czów, są­sia­dów z Sze­mio­tów­ki. Przy­sła­li sa­dło. Tłuszcz był ko­niecz­ny, by żyć w tym mro­zie, ale nie było zwie­rząt, nie było mię­sa.

W dru­gim obo­zie, pa­mię­tam, że ko­men­dant miał psa, czar­ne­go wil­czu­ra – Ta­tuś go za­bił i przy­niósł. Skó­rę zdjął, za­ko­pał w śnie­gu. Na de­sce po­kro­ił mię­so na ka­wał­ki, trzy­ma­li­śmy je pod pod­ło­gą.

Na mo­cza­rach były żu­ra­wi­ny, kie­dy śnieg top­niał, to szli­śmy je zbie­rać. La­tem w zie­mi ro­sły ziem­nia­ki, dzie­li­li­śmy się nimi, zwy­kle przy­pa­dał je­den ziem­niak na oso­bę dzien­nie. Ale tyl­ko w jed­nym se­zo­nie mie­li­śmy te ziem­nia­ki. La­tem też w le­sie by­wa­ły grzy­by, praw­dziw­ki i inne. Trze­ba je było zbie­rać, sprze­da­wać, ale za­cho­wy­wa­li­śmy też część dla sie­bie.

Dzie­ci po­sła­no do szko­ły, bu­dy­nek mie­ścił się na te­re­nie obo­zu. Był je­den na­uczy­ciel dla wszyst­kich, uczy­li­śmy się ro­syj­skie­go.

W le­cie dzie­ci mu­sia­ły pra­co­wać, zbie­rać ga­łę­zie. Nikt nie „mar­no­wał cza­su” Cho­dzi­li­śmy gru­pa­mi, star­sze, młod­sze dzie­ci. Ja nig­dy nie za­błą­dzi­łam w le­sie, ale Ta­tuś z Jó­ziem kie­dyś za­błą­dzi­li, rano ich Ro­sja­nie zna­leź­li. Zbie­ra­li­śmy grzy­by, ale i le­śne ja­go­dy, bo­rów­ki. Pła­ci­li nam za to, dzię­ki cze­mu mo­gli­śmy prze­żyć, bo na­sze por­cje je­dze­nia – czar­ne krom­ki chle­ba i mi­ska wod­ni­stej zupy – trze­ba było ku­pić, za­pła­cić za nie. Każ­dy w wie­ku po­wy­żej szes­na­stu lat mu­siał pra­co­wać. Czę­sto zda­rza­ło się, że jed­na do­ro­sła oso­ba pra­co­wa­ła, ale to nie wy­star­cza­ło, bo mia­ła na utrzy­ma­niu kil­ko­ro dzie­ci i nie była w sta­nie wy­ku­pić na­wet tych nie­wiel­kich przy­dzia­łów żyw­no­ścio­wych.

Las był ci­chy, nie taki, jaki pa­mię­ta­łam z oko­lic Sze­mio­tów­ki, któ­ry roz­brzmie­wał śpie­wa­mi pta­ków i od­gło­sa­mi róż­nych stwo­rzeń. Pach­ną­cy i za­pra­sza­ją­cy.

W le­sie na Sy­be­rii nie było sły­chać ani wi­dać pta­ków, żad­nych zwie­rząt. Ci­sza ab­so­lut­na. I ja­kaś ob­cość i wro­gość.

Wo­kół były ba­gna i lasy. Lu­dzie pra­co­wa­li przy wy­rą­by­wa­niu drzew. Były róż­ne wy­pad­ki i nie­któ­rzy gi­nę­li. Drze­wo upa­dło na bra­ta mo­jej ko­le­żan­ki, zgi­nął na miej­scu.

Wie­dzie­li­śmy, że za­bie­ra­no gdzieś lu­dzi i wię­cej ich się nie wi­dzia­ło. Ten, kto mó­wił coś prze­ciw­ko Ro­sji czy na­rze­kał – zni­kał, wię­cej nikt go nie zo­ba­czył. Usły­sza­łam, jak Ro­sjan­ki roz­ma­wia­ły ze sobą, że za­bra­li wszyst­kich star­szych lu­dzi i że ich za­mor­do­wa­no. Na­wet w ro­dzi­nie ze sobą się nie roz­ma­wia­ło, ro­dzi­ce mó­wi­li ci­chut­ko, nie sły­sza­ło się nic.

– Jak coś usły­szysz, ci­cho bądź, nie mów ni­ko­mu. Nig­dy nie daj po­znać, że coś sły­sza­łaś, że coś wiesz – mó­wił mi Ta­tuś.

Je­że­li lu­dzie roz­ma­wia­li, to za­wsze bar­dzo ostroż­nie. Mie­li­śmy są­sia­dów, wszy­scy Po­la­cy. Je­den na­zy­wał się Te­resz­ko, był roz­mow­ny, coś mó­wił prze­ciw­ko Ro­sji. Przy­szli, za­bra­li go i nikt go wię­cej nie zo­ba­czył. (Póź­niej, w In­diach, wi­dzia­łam jego żonę i dziec­ko, któ­re uro­dzi­ła w obo­zie).

Zima była ostra, mi­nus 30-40 stop­ni Cel­sju­sza. Mimo tych mro­zów wszę­dzie były plu­skwy. Go­to­wa­li­śmy śnieg i ta­kim wrząt­kiem po­le­wa­li­śmy te plu­skwy. Peł­no ro­bac­twa, ka­ra­lu­chy; zima, a ja­koś mróz ich nie za­bi­jał.

Tylu lu­dzi cho­ro­wa­ło, szpi­ta­li nie było. Nie było le­karstw, choć był le­karz, któ­ry peł­nił też funk­cję den­ty­sty, zęby wy­ry­wał. Ja i Bab­cia cho­ro­wa­ły­śmy. Pa­mię­tam, przy­szedł le­karz, Ro­sja­nin, i po­wie­dział:

– Ona sta­ru­cha, niech umie­ra, ale tej mło­dej trze­ba po­móc, bo do pra­cy po­trzeb­na.

I Bab­cię zo­sta­wio­no. Umar­ła trzy ty­go­dnie po przy­jeź­dzie, do­kład­nie 23 mar­ca 1940 roku. Była pierw­szą oso­bą, któ­ra zmar­ła w obo­zie.

Ja by­łam cho­ra, wciąż pła­ka­łam, aż inni z ba­ra­ku przy­cho­dzi­li i sie­dzie­li ze mną. Bab­cię po­cho­wa­no w trum­nie na cmen­ta­rzu, któ­ry był za­raz za obo­zem, oto­czo­ny ba­gna­mi. Krzyż z drew­na zro­bił Ta­tuś.

Pa­mię­tam, gdy w koń­cu maja po­szłam z ko­le­żan­ką na ten cmen­tarz, za­czy­nał top­nieć śnieg. Zo­ba­czy­ły­śmy trum­ny, wy­pły­wa­ły na wierzch i tkwi­ły w tym ba­gnie. Strasz­ny wi­dok. Ba­łam się. Mam ten ob­raz wciąż przed oczy­ma.

W maju 1940 roku przy­wie­zio­no trans­port pol­skich Ży­dów z Kre­sów. Pew­ną gru­pę Po­la­ków prze­nie­śli do obo­zu 10. Ży­dów roz­dzie­li­li – część dali do jed­ne­go, dru­gą część do dru­gie­go. Nas prze­nie­śli do 10. le­so­punk­tu, któ­ry nie był da­le­ko od po­przed­nie­go obo­zu.

Ma­mu­sia pra­co­wa­ła wte­dy na ko­lei, wy­pa­try­wa­ła na wie­ży, czy nie ma po­ża­rów. Gdy się wi­dzia­ło po­żar, wszy­scy mu­sie­li pójść i go tłu­mić. Mama była albo na wie­ży, albo na ko­lei. Zimą pra­co­wa­ła w łaź­ni. Była jed­na łaź­nia dla ca­łe­go obo­zu.

Póź­niej po­szła do pra­cy przy wy­rę­bie lasu, jak Ta­tuś, któ­ry tam od po­cząt­ku pra­co­wał. Ści­na­no drze­wa i po­tem ła­do­wa­no je na po­cią­gi. Wciąż przy­jeż­dża­ły nowe po­cią­gi i ła­do­wa­no je drew­nem.

DRO­GA DO UZ­BE­KI­STA­NU

Mó­wio­no, że była amne­stia, ale nie wie­dzie­li­śmy, ja­kie to bę­dzie mia­ło dla nas skut­ki. W li­sto­pa­dzie 1941 roku za­bra­li nas wszyst­kich do koł­cho­zów w Uz­be­ki­sta­nie. W cza­sie trans­por­tu zda­rzy­ły się dwie tra­ge­die.

Ta­tuś chciał coś ku­pić do je­dze­nia, wy­siadł na jed­nym z przy­stan­ków. Po­ciąg ru­szył, on zo­stał. Zda­rza­ło się to, bo nikt nie wie­dział, jak dłu­go po­ciąg bę­dzie stał na sta­cjach. Ko­lej­nym po­cią­giem, któ­ry je­chał w tym sa­mym kie­run­ku, in­ny­mi to­ra­mi, do­je­chał i cze­kał na nasz po­ciąg w Wo­łog­dzie. Nie wia­do­mo, co się sta­ło. Z na­sze­go wa­go­nu wy­sie­dli męż­czyź­ni w po­szu­ki­wa­niu żyw­no­ści i zo­ba­czy­li na to­rach le­żą­ce­go męż­czy­nę. Gdy po­de­szli bli­żej, oka­za­ło się, że to był Ta­tuś. Żył, ale był mało przy­tom­ny, miał od­mro­żo­ne ręce i nogi. Na­cie­ra­no mu je śnie­giem. Był z nami w wa­go­nie; pa­mię­tam, że gni­ją­ce od prze­mar­z­nię­cia cia­ło cuch­nę­ło.

Był 17 grud­nia 1941 roku. Po­ciąg sta­nął na sta­cji Cze­la­bińsk i te­raz Mama wy­szła z po­cią­gu. Po­szła za­miast Ta­tu­sia, któ­ry zwy­kle wy­cho­dził w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia. Wzię­ła ze sobą płaszcz z Pol­ski z fu­trza­nym koł­nie­rzem, chcia­ła go za­mie­nić na wo­rek ziem­nia­ków. Mia­ła na szyi wo­re­czek ze wszyst­ki­mi pie­niędz­mi. Po­że­gna­ła się z nami, przy­tu­li­ła nas po ko­lei – mnie, Jó­zia i He­nia, jak za­wsze, gdy od­cho­dzi­ła.

Po­ciąg ru­szył, Mama nie wró­ci­ła. Ta­tuś cho­ry le­żał na pry­czy i się mar­twił. Dłu­go my­ślał, że Mama jest gdzieś w po­cią­gu, w in­nym wa­go­nie, że zdą­ży­ła. Mó­wił: – Może Ma­mu­sia się znaj­dzie, może do­go­ni po­ciąg… Bo inni za­gi­nie­ni, tak jak on, do­jeż­dża­li ko­lej­nym po­cią­giem.

Nie po­wtó­rzy­łam ni­ko­mu, że wcze­śniej coś sły­sza­łam. Dziec­ko sły­szy wie­le. Dzie­ci sły­szą, co mó­wią do­ro­śli. Sły­sza­łam wte­dy w po­cią­gu, nie mó­wio­no o tym gło­śno, tyl­ko spe­cjal­nie pół­gło­sem, ale ja usły­sza­łam. Że zna­le­zio­no cia­ło Mamy na to­rach ko­le­jo­wych pod po­cią­giem. Coś się sta­ło i Mama zgi­nę­ła. Nie mó­wi­li nam, nie mó­wi­li Ojcu, i ja też nie po­wta­rza­łam, co sły­sza­łam. Ro­sja­nie za­pew­ne wrzu­ci­li jej cia­ło gdzieś do rowu. Mama mia­ła 38 lat.

Ta­tuś nie wie­dział, że zgi­nę­ła pod ko­ła­mi po­cią­gu. Ta­tuś sie­dział i cze­kał na Mamę, i bar­dzo cier­piał.

Mama nie wra­ca­ła. To była tra­ge­dia, a tyl­ko ja wie­dzia­łam, co się sta­ło. Ani jed­nej łzy nie uro­ni­łam. Nie mo­głam pła­kać.

Śmierć Mamy to była naj­więk­sza na­sza tra­ge­dia. Ona się nami wszyst­ki­mi opie­ko­wa­ła i była taka za­po­bie­gli­wa, czu­li­śmy się lżej, mie­li­śmy Mamę… Czu­łam taki ból we­wnętrz­ny, bo prze­cież wie­dzia­łam, że Ma­mu­sia nie żyje. Wszy­scy tkwi­li­śmy w ja­kiejś za­pa­ści psy­chicz­nej.

W tym wa­go­nie przy­łą­czył się do nas zna­jo­my z Ar­chan­giel­ska. Je­cha­li­śmy ty­dzień i on zmarł. Za­bra­li jego cia­ło. Co­dzien­nie cho­dzi­li po wa­go­nach Ro­sja­nie i zbie­ra­li cia­ła.

Po­tem, w In­diach, w obo­zie spo­tka­łam jego żonę i cór­kę Kry­sty­nę. Nie wie­dzia­ły, co się z nim sta­ło. Pa­mię­ta­łam jego na­zwi­sko, te­raz już nie pa­mię­tam. W cza­sie roz­mo­wy po­wie­dzia­łam im, że je­chał z nami w wa­go­nie. Były wzru­szo­ne, wdzięcz­ne, że się do­wie­dzia­ły. Kry­sty­na była pie­lę­gniar­ką, ban­da­żo­wa­ła mi nogę, bo mia­łam wrzód. Za­bra­ła mnie do skle­pi­ku i ku­pi­ła de­li­cji.

FER­GA­NA, UZ­BE­KI­STAN

Do­je­cha­li­śmy do sta­cji Fer­ga­na, nie­du­że­go mia­stecz­ka na wscho­dzie Uz­be­ki­sta­nu. Ty­dzień miesz­ka­li­śmy w ba­ra­ku, któ­ry był jak sza­łas, była jed­na pry­cza i wszyst­kich nas tam umiesz­czo­no. Do­pie­ro po 1 stycz­nia po­roz­dzie­la­li lu­dzi po róż­nych koł­cho­zach.

Nas przy­dzie­lo­no do koł­cho­zu Dzier­żyń­ski. Ta­tuś był sam z nami, troj­giem dzie­ci. Miesz­ka­li­śmy w ma­leń­kiej le­pian­ce z jed­nym ma­łym oknem, spa­ło się na jed­nym łóż­ku. Wciąż cho­dzi­li­śmy głod­ni. He­nio mó­wił: – Ja chcę jeść, pro­sił o wię­cej…

Kie­dyś Ta­tuś przy­niósł gło­wę ko­nia, go­to­wa­li­śmy ją i mie­li­śmy ja­kiś czas co jeść.

Pa­mię­ta­łam dni, że kie­dyś – w Pol­sce – Ta­tuś czy­tał nam książ­ki wie­czo­ra­mi… A te­raz pra­co­wał dłu­gie go­dzi­ny, do wie­czo­ra. Za­bie­rał nas, dzie­ci, do pra­cy „przy wa­cie”. Mu­sie­li­śmy wy­do­by­wać watę z ło­dyg, ko­lej­no na­sion­ka trze­ba było wy­bie­rać, oczysz­czać i pa­ko­wać. Ta­tuś pra­co­wał mie­siąc, dłu­żej nie mógł, był co­raz bar­dziej cho­ry, le­żał na pry­czy.

Ży­li­śmy tym, co się zna­la­zło na polu, pod­gni­ła mar­chew, ja­kiś kar­to­fel, ziel­sko, go­to­wa­ło się zupę. Pa­mię­tam, był je­den Po­lak w Fer­ga­nie, ja mu da­łam ubra­nie, a on w za­mian dał nam ja­rzy­ny, bru­kiew, mąkę, nie­wy­łu­ska­ny ryż. Star­czy­ło to jed­nak na nie­dłu­go. By­li­śmy wciąż głod­ni.

Ta­tu­sia otwar­te rany od od­mro­żeń wy­go­iły się, naj­pierw nogi, po­tem ręce. Wszyst­ko się wy­go­iło, ale czuł się co­raz go­rzej. Całe dnie cier­piał, cza­sa­mi był mało przy­tom­ny. O Ma­mie nikt nic nie mó­wił, on nic nie mó­wił, jak­by nig­dy nie do­wie­dział się, co się z nią sta­ło.

Zro­bił za­suw­kę na drzwi na­szej le­pian­ki, mó­wił, aby­śmy się za­my­ka­li.

Mniej wię­cej dwa mie­sią­ce po odej­ściu Mamy zmarł Ta­tuś. Od­szedł od nas jako trze­ci – po Bab­ci i Ma­mie.

Rano był przy­tom­ny, mó­wił, jak go ubrać, gdy umrze. My sie­dzie­li­śmy obok nie­go i pła­ka­li­śmy. Zmarł wie­czo­rem, oko­ło siód­mej. Był 21, 22 lub 23 lu­te­go 1942 roku.

Gdy Ta­tuś zmarł, było dość ciem­no, ale wi­dzia­łam, że nie żyje. Le­ża­łam koło nie­ży­ją­ce­go Ta­tu­sia całą noc, Jó­zio i He­nio le­że­li w no­gach. Rano po­szłam do za­rząd­cy koł­cho­zu i po­wie­dzia­łam, że mój Ta­tuś nie żyje. He­nio, gdy po­szłam, przy­krył Ta­tu­sia ko­cem, mó­wił, „żeby mu nie było zim­no”

Obo­je z Jó­ziem go umy­li­śmy i ubra­li­śmy. Pod­nie­śli­śmy go, by wło­żyć bia­łą ko­szu­lę, kra­wat i spodnie. Owi­nę­li­śmy go w pięk­ną ak­sa­mit­ną kapę na łóż­ko, któ­ra przy­je­cha­ła z nami z Pol­ski. Tak otu­lo­ny zo­stał wło­żo­ny w drew­nia­ną skrzy­nię ze sta­rych de­sek.

W po­łu­dnie przy­szli Uz­be­cy i je­den Po­lak i za­nie­śli tę skrzy­nię z Ta­tu­siem na cmen­tarz. To nie był cmen­tarz, to było pole. Po­cho­wa­no go pod drze­wem, pod mor­wą. Płyt­ki był grób, tro­chę zie­mi po­sy­pa­no na wierz­chu. Mie­li­śmy krzy­żyk srebr­ny z Pol­ski, nie­du­ży, wsa­dzi­li­śmy go w zie­mię.

Do­pó­ki są ro­dzi­ce, dziec­ko czu­je się bez­piecz­ne. Ro­dzi­ce się nim zaj­mu­ją i ono o tym wie. Zo­sta­li­śmy sami. Ja naj­star­sza, dwu­na­sto­let­nia, i moi bra­cisz­ko­wie, dzie­się­cio­let­ni Jó­zio i pię­cio­let­ni He­nio.

…Nie, pani Alek­san­dro, nikt nam nie po­mógł, nikt się nami nie za­opie­ko­wał.

Naj­gor­sza tra­ge­dia się sta­ła, gdy Ma­mu­sia zgi­nę­ła, bo te dwa mie­sią­ce, kie­dy żył Ta­tuś po jej śmier­ci, już były szcze­gól­nie cięż­kie. Wte­dy, ani po­tem, nie pła­ka­łam. Jak spa­łam, to pła­ka­łam. Moi bra­cisz­ko­wie po­le­ga­li na mnie, by­łam dla nich jak mama. He­nio do mnie lgnął i się wciąż tu­lił. Mi­ja­ły ty­go­dnie. Cho­dzi­li­śmy i szu­ka­li­śmy cze­goś do zje­dze­nia. Była le­bio­da, na polu coś się zna­la­zło, nie było ta­kich mro­zów jak w Ar­chan­giel­sku. Cho­dzi­li­śmy z wia­drem do rze­ki i przy­no­si­li­śmy wodę do pi­cia.

Po mie­sią­cu mło­da Ro­sjan­ka zo­sta­ła wy­zna­czo­na, by być z nami do opie­ki. Była tak samo głod­na i bez­rad­na jak my, ale mia­ła do­bre chę­ci. Ra­zem cho­dzi­li­śmy po wodę. W kwiet­niu żoł­nierz ro­syj­ski przy­je­chał z ko­niem, ka­zał nam iść z nim. Za­bra­łam kil­ka su­kie­nek i tro­chę ubrań Jó­zia i He­nia, wzię­łam je w to­bo­łek i za­rzu­ci­łam na ple­cy. Ro­sja­nin je­chał wol­no na ko­niu z ma­łym He­niem, a ja z Jó­ziem szli­śmy obok. Była piasz­czy­sta dro­ga, bo­la­ły mnie nogi, Jó­zio pła­kał.

Po wie­lu go­dzi­nach, wie­czo­rem, do­szli­śmy do Fer­ga­ny i ten żoł­nierz od­dał nas do sie­ro­ciń­ca. Pa­mię­tam, dłu­go mia­łam krwa­wią­ce sto­py.

Sie­ro­ci­niec był na obrze­żu Fer­ga­ny, bu­dy­nek miał dwa pię­tra. Były tam sie­ro­ty ro­syj­skie, uz­bec­kie i pol­skie. Pol­skich dzie­ci ra­zem z nami było sied­mio­ro. Za­raz na po­cząt­ku wszyst­kim nam ogo­li­li gło­wy.

Naj­waż­niej­sze, że mie­li­śmy re­gu­lar­ne je­dze­nie. Nie było dużo, ale nie cho­dzi­li­śmy wciąż głod­ni, jak wcze­śniej. Na śnia­da­nie do­sta­wa­li­śmy ka­wa­łek chle­ba i wrzą­tek, na obiad zupę z kar­to­flem, za­pra­wio­ną mąką, tro­chę oli­wy. Wie­czo­rem była woda i kro­mecz­ka chle­ba.

Kie­dy były wa­ka­cje w szko­le, wzię­to nas do koł­cho­zu, do pra­cy. Za­wieź­li nas do sadu owo­co­we­go i tam miesz­ka­li­śmy, spa­li­śmy na łóż­kach me­ta­lo­wych oto­czo­nych siat­ka­mi. Stam­tąd za­bie­ra­li nas do pra­cy w koł­cho­zie. Na przy­kład pra­co­wa­li­śmy przy ple­wie­niu mor­wy. Wy­bie­ra­li­śmy ko­ko­ny z ga­łę­zi mor­wy, ta­kie ko­lo­ro­we je­dwab­ni­ki. Ro­bacz­ki wy­sy­cha­ły, nit­ki zo­sta­wa­ły – czer­wo­ne i żół­te, zie­lon­ka­we. Był to je­dwab. Ple­wi­li­śmy też małe drzew­ka mo­rew, bo za­ra­sta­ły ziel­skiem.

Któ­re­goś dnia przy­szła do mnie kie­row­nicz­ka sie­ro­ciń­ca, Ro­sjan­ka, i po­wie­dzia­ła, że chce za­adop­to­wać He­nia.

– Ta­kie do­bre dziec­ko, mą­dry chłop­czyk – mó­wi­ła. – Taki po­słusz­ny.

– Nie – po­wie­dzia­łam. – Nie.

Ona chcia­ła mo­je­go He­nia… Po­wie­dzia­łam, że nie, że ja je­stem dla nie­go. By­łam zroz­pa­czo­na. Ja­koś mnie po­słu­cha­ła.

Ta Ro­sjan­ka, gdy wi­dzia­ła, że się mo­dli­my, to mó­wi­ła lek­ce­wa­żą­co:

– Boga nie ma…

– Ja je­stem in­a­czej wy­cho­wa­na – od­po­wia­da­łam. Nie była to jed­nak zła ko­bie­ta.

He­nio był ślicz­nym chłop­cem, miał blond wło­sy. Skar­żył się, że go bo­lał brzu­szek. Miał, jak my wszy­scy, nie­ustan­ną dy­zen­te­rię. Przy­cho­dził do mnie i mó­wił, że jest głod­ny. Kra­dłam dla nie­go mo­re­le, gdy by­łam w sa­dzie. Uwa­ża­łam, bo Uz­becz­ki by nas po­bi­ły, gdy­by wie­dzia­ły.

Dużo dzie­ci mó­wi­ło po uz­bec­ku, na­uczy­łam się róż­nych słów. Pa­mię­tam nie­któ­re do dziś: po uz­bec­ku urug – mo­re­la, arik – rów z wodą, za­rba – wóz na dwóch ko­łach z ko­niem.

By­li­śmy co­raz słab­si.

My­ślę, że umar­li­by­śmy wszy­scy, gdy­by nie spo­tka­nie.

SPO­TKA­NIE

Któ­re­goś dnia spo­tka­li­śmy mło­dą Po­lkę, mia­ła szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat. Pa­mię­ta­łam ją z wi­dze­nia z obo­zu w Ar­chan­giel­sku. Te­raz pra­co­wa­ła przy ka­wo­nach. Wra­ca­li­śmy z dzieć­mi po pra­cy w koł­cho­zie do sadu, roz­ma­wia­li­śmy po pol­sku. Po­de­szła, po­wie­dzia­ła, że chce nam po­móc. Po­wie­dzia­ła, że nie­da­le­ko, koło Fer­ga­ny, jest woj­sko pol­skie. Że są tam pol­scy żoł­nie­rze i że opie­ku­ją się dzieć­mi, któ­re do nich tra­fia­ją. Od razu jej za­wie­rzy­łam. Wie­dzia­łam, że to bar­dzo waż­na wia­do­mość. Wię­cej, uwa­ża­łam, że „mia­łam szczę­ście”, że to Ro­dzi­ce czu­wa­li nad nami. Ta mło­da Po­lka, pani Alek­san­dro, ura­to­wa­ła nas, a ja nie pa­mię­tam na­wet jej imie­nia…

Umó­wi­li­śmy się, gdzie się spo­tka­my na­stęp­ne­go dnia. Jó­zio­wi po­wie­dzia­łam, żeby wziął He­nia i przy­szedł do mnie do sadu. Nie wie­dzie­li o ni­czym. Mo­gli­śmy wy­cho­dzić, nikt nas nie pil­no­wał, tyl­ko oko­ło go­dzi­ny siód­mej wie­czo­rem wszy­scy mu­sie­li­śmy być już na miej­scu. Po­wie­dzia­łam o wszyst­kim dwóm pol­skim ko­le­żan­kom – były to sio­stry Ade­la i Ja­dwi­ga Asi­kow­skie, zna­łam je z Ar­chan­giel­ska. Za­wie­rzy­ły mi i mie­li­śmy pójść ra­zem.

Wie­czo­rem po ko­la­cji, była wciąż wcze­sna go­dzi­na, tak, jak się umó­wi­li­śmy, ze­bra­li­śmy się wszy­scy w kon­kret­nym miej­scu w koł­cho­zie, by spo­tkać tę mło­dą Po­lkę. Mia­łam na so­bie dwie su­kien­ki, na­ło­żo­ne jed­na na dru­gą, Jó­zio i He­nio przy­szli w tym, co mie­li. Nie zgu­bi­li­śmy się i spo­tka­li­śmy się wszy­scy, nas tro­je i te dwie ko­le­żan­ki z obo­zu. Na­sza mło­da Po­lka cze­ka­ła i po­szła z nami.

Szli­śmy wol­no, ostroż­nie, kry­li­śmy się po krza­kach. Oczy­wi­ście ni­ko­mu nic nie po­wie­dzie­li­śmy, ale wie­dzie­li­śmy, że będą nas szu­kać. Po­tem się do­wie­dzie­li­śmy, że po­li­cja wy­pa­try­wa­ła pię­cior­ga dzie­ci, że za­gi­nę­ły trzy dziew­czyn­ki i dwóch chłop­ców. He­nio cza­sa­mi pła­kał, ale też tu­lił się do mnie z uf­no­ścią. Cza­sa­mi nio­sła go na ple­cach na­sza prze­wod­nicz­ka – nasz Anioł. Po dro­dze ro­sło wy­so­kie ziel­sko, krza­ki, gdy sły­sze­li­śmy ha­łas po­jaz­du, to się cho­wa­li­śmy. Spę­dzi­li­śmy w tych krza­kach noc. Wcze­snym świ­tem zno­wu za­czę­li­śmy na­szą wę­drów­kę.

By­li­śmy co­raz bli­żej pol­skiej pla­ców­ki, za­trzy­ma­li­śmy się na ryn­ku uz­bec­kim. Wte­dy sprze­da­łam swo­ją wierzch­nią su­kien­kę, jed­na z dziew­cząt zro­bi­ła po­dob­nie i wszy­scy mie­li­śmy tro­chę je­dze­nia.

Oko­ło po­łu­dnia zo­ba­czy­li­śmy pol­ską pla­ców­kę. To był bu­dy­nek, po­wie­wa­ła pol­ska fla­ga, wi­dać było kil­ku żoł­nie­rzy. Dużo lu­dzi wko­ło, wciąż przy­cho­dzi­li nowi, od­sy­ła­no ich w dal­sze miej­sca. Taką mia­łam ulgę, że do­szli­śmy, że je­ste­śmy wśród Po­la­ków.

WĘ­DRÓW­KA

Za­ję­to się nami, za­an­ga­żo­wa­ło się kil­ka ko­biet i żoł­nie­rze. Wszy­scy nas przy­ję­li ser­decz­nie. Był ryż do je­dze­nia. Szcze­gól­nie He­nio źle wy­glą­dał, miał cały czas dy­zen­te­rię. Od razu za­bra­li go, le­karz po­wie­dział, że „ma ja­kiś kło­pot z ser­cem”.

Mie­li­śmy we tro­je po­je­chać da­lej, aby opu­ścić Uz­be­ki­stan, zie­mię ro­syj­ską. Od­jeż­dża­ły po­cią­gi, je­den po dro­dze się roz­bił i wie­lu Po­la­ków zgi­nę­ło. Mie­li­śmy nim je­chać, ale nie było dla nas miej­sca w tym po­cią­gu, nie prze­ży­li­by­śmy. Pod­sta­wio­no cię­ża­rów­kę. Je­cha­li­śmy dłu­go, było nas ośmio­ro, ze mną byli He­nio i Jó­zio i jesz­cze ro­dzeń­stwo o na­zwi­sku Igra­szek – dwóch bra­ci i ich sio­stra, i dwie dziew­czyn­ki – Ja­dzia i Ade­la Asi­kow­skie, z któ­ry­mi ucie­kłam z sie­ro­ciń­ca.

Do­je­cha­li­śmy do Kara Su. Dali mi ja­kąś su­kien­kę dla do­ro­słej ko­bie­ty, była do zie­mi, sznur­kiem za­wią­za­li, bo nic in­ne­go nie było.

W Kara Su roz­dzie­li­li mnie z bra­cisz­ka­mi, chłop­cy i dziew­czyn­ki byli osob­no. Zo­ba­czy­łam ich do­pie­ro w Pah­le­vi. Po śmier­ci Ro­dzi­ców naj­go­rzej było wte­dy, gdy by­li­śmy osob­no. Nie wie­dzie­li­śmy o so­bie nic.

W Kara Su po trzech, czte­rech dniach za­ła­do­wa­li mnie z in­ny­mi dzieć­mi na po­ciąg. Było go­rą­co, dali nam po bu­tel­ce wody. Tak do­je­cha­li­śmy do obo­zu przej­ścio­we­go w Kra­sno­wod­sku. Tu mie­ści­ła się pol­ska baza ewa­ku­acyj­na i stąd, z so­wiec­kie­go Kra­sno­wod­ska, od­pły­wa­ły stat­ki do por­tu Pah­le­vi w Per­sji. To była bra­ma do wol­no­ści.

W Kra­sno­wod­sku po­mógł mi je­den Po­lak. Gdy­by nie po­mógł, zo­sta­ła­bym tam i umar­ła. Bo nie wszyst­kich kwa­li­fi­ko­wa­no do wy­jaz­du i pa­no­wa­ła wiel­ka roz­pacz. Ja by­łam tak cho­ra, że mnie nie za­kwa­li­fi­ko­wa­no. By­łam tak sła­ba, że trze­ba mnie było nieść na sta­cję. Ten Po­lak – nie pa­mię­tam na­wet jego imie­nia – niósł mnie na ple­cach i tak za­niósł do wa­go­nu. Jemu za­wdzię­czam, że wy­je­cha­łam, bo in­a­czej może bym nig­dy nie wy­je­cha­ła i zo­sta­ła tam, cho­ru­jąc.

Nie pa­mię­tam, jak wy­sie­dli­śmy z po­cią­gu i jak do­sta­li­śmy się na pla­żę, pa­mię­tam, że cze­ka­li­śmy na sta­tek. By­łam sła­ba, mia­łam go­rącz­kę, było strasz­nie go­rą­co. Póź­no po po­łu­dniu wsa­dzi­li nas na duże ło­dzie. Do je­dze­nia dali nam kon­ser­wy z pusz­ki.

W PAH­LE­VI(te­raz: Ban­dar-e An­za­li, Iran)

Z Kra­sno­wod­ska po­pły­nę­li­śmy do por­tu nad Mo­rzem Ka­spij­skim, do Pah­le­vi. Nie była to dłu­ga po­dróż.

Na ląd scho­dzi­li­śmy my wszy­scy, ob­szar­pa­ni nę­dza­rze. Nad brze­giem mo­rza wy­ro­sło całe mia­stecz­ko na­mio­tów i sza­ła­sów, gdzie zna­leź­li­śmy tym­cza­so­we schro­nie­nie.

W Pah­le­vi by­łam może czte­ry, pięć dni, może ty­dzień. Pa­mię­tam ogrom­ne na­mio­ty. Spa­li­śmy na pia­sku, bez po­du­szek. Rano do­sta­wa­li­śmy ka­wa­łe­czek chle­ba, taki na je­den kęs, i zą­bek czosn­ku, bo nie było le­karstw. Wciąż le­ża­łam, by­łam taka sła­ba.

W Pah­le­vi wi­dzia­łam He­nia. Jak on mnie zna­lazł? Może ktoś mu po­wie­dział? Od­szu­kał mnie. Sam przy­szedł w nocy do na­mio­tu, po­ło­żył się koło mnie. Le­że­li­śmy obok sie­bie, przy­tu­lił się, pła­kał i nie chciał odejść. Nie wie­dzia­łam, że wi­dzę go po raz ostat­ni w ży­ciu.

Ostat­ni raz.

TE­HE­RAN

Z Pah­le­vi au­to­bu­sa­mi prze­wie­zio­no mnie z in­ny­mi uchodź­ca­mi do Te­he­ra­nu. Pa­mię­tam do­brze dro­gę. Je­cha­li­śmy nad prze­pa­ścią, kie­row­ca – Pers – je­chał tak szyb­ko krę­ty­mi gór­ski­mi dro­ga­mi El­bru­su, że żoł­nie­rze krzy­cze­li na nie­go. Po­noć je­den au­to­bus spadł w prze­paść.

Umiesz­czo­no do­ro­słych w na­mio­tach, a nas, dzie­ci, w bu­dyn­ku. Spa­li­śmy na pod­ło­dze, ale mie­li­śmy ko­cyk. Ja by­łam w pierw­szym obo­zie, Jó­zio w dru­gim, He­nio był w szpi­ta­lu.

Dzie­ciom ob­cię­to wło­sy, dali nam czy­ste ubra­nie. Za­bra­li na­sze sta­re i wrzu­ci­li do pie­ca. Wszy przy­wie­zio­ne z Ro­sji były wszę­dzie. W wa­go­nach, na­praw­dę wszę­dzie.

Ogól­nie było do­brze. Do­sta­li­śmy me­naż­ki, jak woj­sko, cho­dzi­li­śmy po je­dze­nie. Więk­szość dzie­ci cho­ro­wa­ła, trze­ba było stop­nio­wo przy­zwy­cza­jać się do nor­mal­ne­go je­dze­nia.

Była szko­ła, mie­li­śmy pol­skie kla­sy i uczo­no tych, co mo­gli się uczyć.

W Te­he­ra­nie by­li­śmy już poza so­wiec­ką zie­mią, ale lu­dzie byli wy­cień­cze­ni, cho­rzy i wie­lu umar­ło. Te­raz wiem, że w Per­sji – Pah­le­vi i Te­he­ra­nie – zmar­ło oko­ło 4500 uchodź­ców.

W Te­he­ra­nie by­łam kil­ka mie­się­cy, wy­da­wa­ło mi się, że bar­dzo dłu­go. Całe ro­dzi­ny i tak­że sa­mot­ne dzie­ci wy­sy­ła­no do Afry­ki. Po­cząt­ko­wo mia­łam być w jed­nym z trans­por­tów, ale le­karz mnie od­su­nął.

Już by­łam w po­cią­gu, gdy do wa­go­nu przy­szedł an­giel­ski le­karz, spraw­dzał nas – i mnie cof­nął. Mó­wił, że nie prze­ży­ję. Wie­le dzie­ci od­rzu­co­no. Pła­ka­łam, chcia­łam być z całą gru­pą. Zno­wu by­łam w sie­ro­ciń­cu. Le­ża­łam, nie mo­głam jeść. Do­sta­łam ma­la­rii, dali mi chi­ni­nę. Po­tem do­sta­łam żół­tacz­ki. Więk­szość dzie­ci cho­ro­wa­ła na ty­fus, do­ro­śli też się za­ra­ża­li.

By­łam wciąż za sła­ba na dro­gę. Mi­ja­ły ty­go­dnie i po­wo­li za­czę­łam do­cho­dzić do zdro­wia. Po­je­cha­li­śmy do Is­fa­ha­nu, dzień czy dwa póź­niej się roz­cho­ro­wa­łam, wzię­li mnie do szpi­ta­la. Dwa mie­sią­ce by­łam w szpi­ta­lu, mia­łam wrzód w gar­dle. W Is­fa­ha­nie by­li­śmy chy­ba trzy, czte­ry mie­sią­ce, cho­dzi­łam do pol­skiej szko­ły.

Ko­lej­ne miej­sce – to Ahvaz, gdzie wi­dzie­li­śmy się z Jó­ziem, ale tyl­ko chwi­lecz­kę, nie roz­ma­wia­li­śmy.

W lu­tym 1943 roku po­że­gna­li­śmy Per­sję, a Jó­zia spo­tka­łam w dro­dze z Ahva­zu do In­dii. Wte­dy po­wie­dział mi, co się sta­ło. Że He­nio nie żyje. Miał ze sobą me­try­kę zgo­nu na­sze­go młod­sze­go bra­cisz­ka.

He­nio zmarł 1 paź­dzier­ni­ka 1942 roku. Zmarł nad ra­nem, pła­kał całą noc: – Chcę Asię…

Uro­dzo­ny w 1936 roku – miał sześć lat. Był jak moje wła­sne dziec­ko, do­bry i ko­cha­ny. Tak ża­łu­ję, że nas roz­dzie­li­li, opie­ko­wa­ła­bym się moim He­niem. By­ła­bym z nim.

Ani jed­nej łzy nie uro­ni­łam. Nie mo­głam pła­kać, nie umia­łam. Da­lej nie mogę.

Po­cho­wa­no go na pol­skim cmen­ta­rzu Du­lab w Te­he­ra­nie. He­nio jest po­cho­wa­ny wspól­nie z in­nym chłop­czy­kiem w sek­cji cmen­ta­rza Dziat­ki Pol­skie.

Świa­dec­two zgo­nu He­nia

Kie­dyś wcze­śniej od­wie­dzi­łam z ko­le­żan­ka­mi ten cmen­tarz, był nie­da­le­ko obo­zu. Z przo­du znaj­do­wał się pięk­ny cmen­tarz or­miań­ski. Wo­kół były pia­ski. Nie wie­dzia­łam, że bę­dzie tam po­cho­wa­ny mój bra­ci­szek.

Cmen­tarz obec­nie jest po­noć w środ­ku roz­ro­słe­go mia­sta. Pro­wa­dzi do nie­go bra­ma z na­pi­sem „Pol­ski Cmen­tarz Wo­jen­ny”. Po­mię­dzy drze­wa­mi znaj­du­je się po­mnik uwień­czo­ny krzy­żem i or­łem w ko­ro­nie. Jest na nim na­pis „Pa­mię­ci wy­gnań­ców pol­skich, któ­rzy w dro­dze do Oj­czy­zny w Bogu spo­czę­li na wie­ki. 1942–1944”. Po dru­giej stro­nie jest ten sam na­pis po fran­cu­sku i w ję­zy­ku far­si. Wi­dać dłu­gie rzę­dy jed­na­ko­wych mo­gił, każ­da ma krzyż, imię, na­zwi­sko, datę uro­dzin i śmier­ci.

Gdy się spo­tka­li­śmy z Jó­ziem w Ahva­zie, to od­tąd by­li­śmy ra­zem. Był tam obóz, gdzie sta­ra­no się łą­czyć ro­dzi­ny. Po­szłam z moim bra­cisz­kiem do biu­ra i wpi­sa­li nas ra­zem, aby­śmy byli w jed­nej gru­pie, mimo że chłop­cy byli osob­no. Po­je­cha­li­śmy do Ka­ra­czi (wte­dy In­die, te­raz Pa­ki­stan). W In­diach by­li­śmy oko­ło sze­ściu mie­się­cy. Pa­mię­tam pu­sty­nię, dłu­gie na­mio­ty i na­sze me­ta­lo­we łóż­ka. W na­mio­cie był tak­że ko­ściół. Póź­niej po­je­cha­li­śmy naj­pierw po­cią­giem, po­tem stat­kiem od­pły­nę­li­śmy do Bom­ba­ju.

W lip­cu 1943 roku du­żym stat­kiem „Her­mi­ta­ge” wy­wie­zio­no nas do Mek­sy­ku.

SAN­TA ROSA

W środ­ko­wym Mek­sy­ku, w sta­nie Gu­ana­ju­ato w po­bli­żu mia­sta Leon po­wsta­ło duże pol­skie osie­dle dla uchodź­ców – San­ta Rosa. Za­rzą­dza­ne było przez pol­ską ad­mi­ni­stra­cję, pod­le­ga­ją­cą rzą­do­wi pol­skie­mu w Lon­dy­nie, utrzy­my­wa­ne zaś z fun­du­szy ame­ry­kań­skich – Kon­gre­su Po­lo­nii oraz ka­to­lic­kich or­ga­ni­za­cji do­bro­czyn­nych. Na pod­sta­wie umo­wy pod­pi­sa­nej 31 grud­nia 1942 roku przez ge­ne­ra­ła Wła­dy­sła­wa Si­kor­skie­go rząd mek­sy­kań­ski udzie­lił schro­nie­nia na okres woj­ny pol­skim uchodź­com. W dwóch trans­por­tach przy­wie­zio­ne zo­sta­ły 1464 oso­by, w tym 264 sie­ro­ty w wie­ku od pię­ciu do sie­dem­na­stu lat. Na po­trze­by przy­by­łych wy­re­mon­to­wa­no i roz­bu­do­wa­no sta­rą ha­cjen­dę na du­żej po­sia­dło­ści. W od­re­mon­to­wa­nym mły­nie umiesz­czo­no sze­ścio­kla­so­wą szko­łę pol­ską, któ­rą pro­wa­dził Zyg­munt Ej­chorszt. Szko­łą śred­nią kie­ro­wał ksiądz Jó­zef Ja­rzę­bow­ski. Uwa­żam, pani Alek­san­dro, że po­wi­nien zo­stać świę­tym, bo był to nad­zwy­czaj­nej do­bro­ci, cał­ko­wi­cie od­da­ny spra­wom dzie­ci pol­skich ksiądz. Rok póź­niej sześć sióstr fe­li­cja­nek przy­by­ło z Chi­ca­go, pra­co­wa­ły jako na­uczy­ciel­ki. W San­ta Rosa było har­cer­stwo, urzą­dza­no przed­sta­wie­nia te­atral­ne, kon­cer­ty, a tak­że wy­ciecz­ki, dzię­ki któ­rym zo­ba­czy­li­śmy nie­ma­łe po­ła­cie tego fa­scy­nu­ją­ce­go kra­ju, ja­kim był Mek­syk.

W San­ta Rosa z Jó­ziem spę­dzi­li­śmy oko­ło trzech lat. Było to w mia­rę nor­mal­ne ży­cie. Tam za­przy­jaź­ni­łam się ze Sta­sią Sy­no­wiec i jej młod­szą sio­strą Irką, mo­imi przy­szły­mi szwa­gier­ka­mi.

W sie­ro­ciń­cu w San­ta Rosa mię­dzy sobą mó­wi­li­śmy o bie­żą­cych spra­wach, nie roz­ma­wia­li­śmy o tym, co się sta­ło każ­de­mu z nas. Zgod­nie z umo­wą, po za­koń­cze­niu woj­ny, ko­lo­nia w San­ta Rosa mia­ła być za­mknię­ta do koń­ca grud­nia 1946 roku. Wte­dy za­jął się nami Kon­gres Po­lo­nii Ame­ry­kań­skiej.

USA

Głów­ne sta­ra­nia w na­szej spra­wie prze­pro­wa­dzał ów­cze­sny pre­zes Ka­rol Roz­ma­rek. Ame­ry­kań­ski De­par­ta­ment Sta­nu wy­ra­ził zgo­dę na emi­gra­cję dzie­ci z sie­ro­ciń­ca w maju 1946 roku do De­tro­it, Buf­fa­lo, Mil­wau­kee. Ja z Jó­ziem i sio­stry Sy­no­wiec tra­fi­li­śmy do naj­więk­szej gru­py, któ­ra po­je­cha­ła do Chi­ca­go. Tu nas umiesz­czo­no w sie­ro­ciń­cu św. Ja­dwi­gi. Po prze­szło sze­ściu la­tach tu­łacz­ki, ży­cia w ba­ra­kach, le­pian­kach, przy­je­cha­li­śmy do Ame­ry­ki i mie­li­śmy po­wo­li za­cząć sa­mo­dziel­ne ży­cie.

Dłu­go nie mó­wi­li­śmy o mi­nio­nych la­tach. Do­pie­ro gdy by­li­śmy star­si. Po la­tach spo­tka­łam ko­le­żan­kę, sio­strę fe­li­cjan­kę. Po­wie­dzia­ła – w Te­he­ra­nie brat i mama zmar­li.

Ja wte­dy po­wie­dzia­łam, że mój bra­ci­szek też zmarł w Te­he­ra­nie…

Pyta Pani o Pol­skę…

W Pol­sce było nam do­brze, to pierw­sze dzie­sięć lat mo­je­go ży­cia. Waż­ne lata, do któ­rych się mogę od­wo­łać.

Raz tyl­ko by­łam w Pol­sce po woj­nie. Od­wie­dzi­łam syna Je­rze­go [Geo­r­ge Sy­no­wiec], któ­ry jako pi­lot – ofi­cer woj­ska ame­ry­kań­skie­go – sta­cjo­no­wał w Stut­t­gar­cie, i wte­dy po­je­cha­li­śmy obo­je do Pol­ski. Po­je­cha­łam w miej­sca ro­dzin­ne, zo­ba­czy­łam sio­strę Mamy, inne cio­cie, wuj­ków, ku­zyn­kę.

– Cio­ciu, pa­trzę na cie­bie, bo tak by moja Mama wy­glą­da­ła, gdy­by żyła… – po­wie­dzia­łam jej.

Wy­szłam za mąż szczę­śli­wie. W 1951 roku do Chi­ca­go przy­je­chał brat Sta­si i Ire­ny, Sta­ni­sław Sy­no­wiec, osiem mie­się­cy póź­niej wzię­li­śmy ślub. Po­cho­dził z Woł­ko­wy­ska. Prze­szedł z sio­stra­mi tę samą dro­gę do Ar­chan­giel­ska, co ja. Stra­ci­li młod­sze­go bra­cisz­ka Ju­recz­ka, za­gu­bi­ła się mama, jak na­sza. Ma­jąc szes­na­ście lat, po­szedł do woj­ska pol­skie­go, był w 2. Kor­pu­sie ge­ne­ra­ła An­der­sa, wal­czył pod Mon­te Cas­si­no, gdzie zo­stał ran­ny. Swo­je­go ojca spo­tkał w Egip­cie po po­nad­trzy­let­niej roz­łą­ce.W Chi­ca­go, już po ślu­bie, skoń­czył stu­dia in­ży­nie­ryj­ne w IIT (Il­li­no­is In­sti­tu­te of Tech­no­lo­gy). Na­sze mał­żeń­stwo było bar­dzo uda­ne. Mąż zmarł w grud­niu 1991 roku, miał 67 lat.

Tro­je na­szych dzie­ci – Geo­r­ge/Ju­rek, Kon­rad i Dia­na – wie­dzą, co ich ro­dzi­ce prze­ży­li, wnucz­ki też wie­dzą. Gdy były małe i szły spać, pro­si­ły: – Opo­wiedz to, co się to­bie przy­tra­fia­ło…

Mó­wi­łam: – Wy nie chce­cie jeść, a ja w wa­szym wie­ku…

W na­szej ro­dzi­nie nie wy­rzu­ca się je­dze­nia, nie mar­nu­je.

Mam do­bre dzie­ci i wnu­czę­ta, wszyst­kie po­koń­czy­ły stu­dia, mają do­bre za­wo­dy. Mam w su­mie sied­mio­ro wnu­cząt: Chri­sti­ne, Ca­the­ri­ne, Da­niel, Ja­son, Ju­stin, Chri­sto­pher i Mi­chel­le. Każ­de­mu z wnu­ków, gdy koń­czy­li szko­łę śred­nią, da­łam wspo­mnie­nio­wą książ­kę Sta­si [Stel­la H. Sy­no­wiec-To­bis], The Ful­fil­l­ment of Vi­sio­na­ry Re­turn. Nie da­łam im wcze­śniej, boby nie zro­zu­mie­li.

Pol­ski cmen­tarz wo­jen­ny Du­lab w Te­he­ra­nie

Wraz z sio­stra­mi męża na­le­ży­my do Związ­ku Sy­bi­ra­ków w Chi­ca­go, or­ga­ni­za­cja li­czy po­nad 200 ro­dzin. Osob­no mamy Sto­wa­rzy­sze­nie Uchodź­ców z ko­lo­nii w San­ta Rosa, spo­ty­ka­my się raz w roku.

Co­raz nas mniej.

My­ślę o na­szych roz­mo­wach, pani Alek­san­dro… Że Pan Bóg mnie za­cho­wał… Wra­ca­ją do mnie róż­ne ob­ra­zy z tam­te­go okre­su… Naj­bar­dziej tę­sk­nię do He­nia. Kie­dy dzie­ci i po­tem wnu­czę­ta mia­ły sześć lat, za­wsze my­śla­łam o tym, że He­nio wte­dy zmarł. Że nie do­cze­kał swo­ich siód­mych uro­dzin i ja­kie miał cięż­kie trzy lata swo­je­go wcze­sne­go dzie­ciń­stwa… My­ślę o tym, że mnie po­trze­bo­wał i że nie by­łam z nim w cza­sie ostat­nich mie­się­cy jego ży­cia. Ból jest taki, że mało mi ser­ce nie pęk­nie.

Daw­no z ni­kim o tym wszyst­kim nie roz­ma­wia­łam tak, jak te­raz z Pa­nią… Pyta Pani o mo­je­go dru­gie­go bra­cisz­ka…

Z Jó­ziem była też tra­ge­dia. Ją­kał się, ła­two de­ner­wo­wał. Do­stał ta­kiej de­pre­sji, że wzię­li go do szpi­ta­la. Le­czo­no go wstrzą­sa­mi elek­trycz­ny­mi, uszko­dzi­li mu mózg, pra­wa stro­na zo­sta­ła spa­ra­li­żo­wa­na. Dwa lata nic nie mó­wił. Był już od­tąd wciąż w szpi­ta­lach. Te­raz jest w domu sta­łej opie­ki. Spra­wia wra­że­nie, że się wciąż boi. Gdy go od­wie­dzam, nie mówi po pol­sku, w ogó­le nie mówi, jak­by za­po­mniał. Ale opie­kun­ka mi po­wta­rza, że Jó­zio w nocy mówi po pol­sku i że pła­cze. Gdy je­stem, mil­czy, nie re­agu­je na­wet na zdję­cie na­szej Mamy.

Mam ze sobą zdję­cie, je­dy­ne, któ­re oca­la­ło. Ro­bio­ne było przed woj­ną, bę­dąc w Ko­bry­niu, wstą­pi­li­śmy do fo­to­gra­fa, tak Ta­tuś chciał. Pa­mię­tam, że Mama nie chcia­ła, by ro­bić zdję­cia, chcia­ła odło­żyć fo­to­gra­fo­wa­nie na lep­szy dzień… Lep­szy dzień nie przy­szedł już2…

Tuż przed woj­ną – Ko­bryń. An­to­ni i Wła­dy­sła­wa Mi­cha­la­ko­wie z dzieć­mi – Jo­asią, He­niem i Jó­ziem

Eugeniusz Wartanowicz,Ormianin z Dźwiniacza

Ewa Bą­kow­ska, bo­ha­ter­ka książ­ki Dwór w Kra­śni­cy i hu­ba­lo­wy De­mon, któ­re­goś dnia po­wie­dzia­ła mi, że od­wie­dzi ją w Gdań­sku ku­zyn­ka z Jo­han­nes­bur­ga, Anna zwa­na Anul­ką. Że pierw­szy raz po woj­nie od­wie­dzi Pol­skę, pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czy War­sza­wę, Kra­ków i Gdańsk. Dzie­ci jej za­fun­do­wa­ły tę po­dróż do Pol­ski na osiem­dzie­sią­te uro­dzi­ny. Bę­dzie jej to­wa­rzy­szył syn Adam.

– Jak to, pierw­szy raz zo­ba­czy War­sza­wę?… – spy­ta­łam, nie ro­zu­mie­jąc.

– Dla niej, któ­ra przed 1939 ro­kiem miesz­ka­ła na Kre­sach Po­łu­dnio­wo-Wschod­nich, Pol­ska – to mię­dzy in­ny­mi Sta­ni­sła­wów, Lwów, Za­lesz­czy­ki – po­wie­dzia­ła Ewa.

– No tak, a dla mnie, uro­dzo­nej po woj­nie, Pol­ska to War­sza­wa, Kra­ków, Gdańsk – od­po­wie­dzia­łam.

– Anul­ka jest dziec­kiem sy­be­ryj­skim, po woj­nie z ro­dzi­ca­mi za­miesz­ka­ła w Afry­ce – do­da­ła Ewa. – Chcia­ła­bym ci opo­wie­dzieć o ro­dzi­nie Mamy, Anny z War­ta­no­wi­czów Bą­kow­skiej, o lo­sach za­miesz­ka­łych na Po­do­lu jej bra­ci i ro­dzi­ców, mo­ich dziad­ków. Je­stem w jed­nej czwar­tej Or­mian­ką, mój dzia­dek po ką­dzie­li, Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz, był Or­mia­ni­nem, któ­re­go ro­dzi­na wraz z in­ny­mi ucie­kła do Pol­ski w XII i XIII wie­ku w oba­wie przed rze­zia­mi tu­rec­ki­mi. Duża część ów­cze­snej emi­gra­cji or­miań­skiej osie­dli­ła się na Po­do­lu, a że byli to lu­dzie bo­ga­ci, więc prze­waż­nie ku­po­wa­li po­sia­dło­ści ziem­skie. Nowa oj­czy­zna przy­ję­ła ich bar­dzo ser­decz­nie, a oni re­wan­żo­wa­li się, pła­cąc duże da­ni­ny na woj­sko i sami wal­cząc w jego sze­re­gach. Z bie­giem cza­su sta­li się z wy­bo­ru wiel­ki­mi pol­ski­mi pa­trio­ta­mi, nie za­tra­ca­jąc jed­nak swo­ich ko­rze­ni i tra­dy­cji. Więk­szość przy­ję­ła też pol­ską for­mę na­zwisk, do­da­jąc do swo­ich koń­ców­kę -icz, i tak moi przod­ko­wie, no­szą­cy na­zwi­sko War­ta­nian, zmie­ni­li je na War­ta­no­wicz.

Ewa przy­wo­ła­ła moje daw­ne za­in­te­re­so­wa­nie Or­mia­na­mi. Był okres, gdy za­czy­ty­wa­łam się w książ­kach ame­ry­kań­skie­go pi­sa­rza po­cho­dze­nia or­miań­skie­go Wil­lia­ma Sa­roy­ana. Bli­ski mi był jego opty­mizm i ide­alizm. Za­pa­mię­ta­łam tak­że, że na ży­cze­nie pi­sa­rza po śmier­ci jego pro­chy zo­sta­ły roz­sy­pa­ne w Ka­li­for­nii, gdzie się uro­dził i gdzie zmarł, i w kra­ju jego po­cho­dze­nia, w Ar­me­nii. Or­mia­nie są sta­ro­żyt­nym chrze­ści­jań­skim na­ro­dem, Ar­me­nia była pierw­szym kra­jem na świe­cie, któ­ry w 301 roku przy­jął chrze­ści­jań­stwo jako ofi­cjal­ną re­li­gię. Mówi się, że Arka No­ego osia­dła na sto­ku po­tęż­nej góry Ara­rat i tam­że wy­ro­sło pań­stwo Or­mian. Le­gen­dar­nym za­ło­ży­cie­lem ich na­ro­du był wnuk No­ego, Hajk, i od jego imie­nia swój kraj na­zwa­li Ha­ja­sta­nem. Ich dia­spo­ry znaj­du­ją się w wie­lu miej­scach w świe­cie; są to lu­dzie świa­do­mi wła­sne­go ro­do­wo­du, am­bit­ni i uta­len­to­wa­ni ję­zy­ko­wo.

Hi­sto­ria Or­mian jest nie­zwy­kle tra­gicz­na. W wy­ni­ku tu­rec­kich prze­śla­do­wań już w XII wie­ku ro­dzi­ny or­miań­skie wę­dro­wa­ły na za­chód Eu­ro­py i osie­dla­ły się mię­dzy in­ny­mi na pol­skiej zie­mi, głów­nie na jej te­re­nach po­łu­dnio­wo-wschod­nich. Przy­by­wa­ją­cy Or­mia­nie skła­da­li przy­się­gę na wier­ność kró­lo­wi pol­skie­mu i - jak słusz­nie pod­kre­śla Ewa – asy­mi­lo­wa­li się z nową oj­czy­zną i byli jej od­da­ny­mi oby­wa­te­la­mi. Zaj­mo­wa­li się han­dlem i rol­nic­twem. Król Ka­zi­mierz Wiel­ki, w du­żym stop­niu opie­ra­jąc się na Or­mia­nach, uczy­nił ze Lwo­wa waż­ny ośro­dek han­dlu z Da­le­kim Wscho­dem. Or­mia­nie im­por­to­wa­li z pań­stwa per­skie­go i osmań­skie­go ko­rze­nie, zio­ła, broń i róż­ne wy­ro­by tek­styl­ne. Nie­któ­re to­wa­ry or­miań­skie, np. pasy kon­tu­szo­we, mia­ły taki po­pyt, że w XVIII wie­ku za­kła­da­no warsz­ta­ty je pro­du­ku­ją­ce.

Or­mia­nie nie tyl­ko do­star­cza­li na pol­ski ry­nek prze­róż­ne do­bra ma­te­rial­ne, ale tak­że sta­wa­li zbroj­nie w obro­nie no­wej oj­czy­zny. Wy­sta­wi­li dwie cho­rą­gwie w bi­twie pod Grun­wal­dem w 1410 roku, wal­czy­li w bi­twie pod War­ną, pod Cho­ci­miem, wy­sta­wi­li pię­cio­ty­sięcz­ny od­dział w od­sie­czy wie­deń­skiej kró­la Jana III So­bie­skie­go w 1683 roku.

Pol­scy Or­mia­nie moc­no wro­śli w kul­tu­rę na­sze­go kra­ju. Po­cho­dze­nia or­miań­skie­go (zwy­kle po pięk­nej uro­dy mat­kach) są zna­ni i uzna­ni lu­dzie, jak: wy­na­laz­ca lam­py naf­to­wej Igna­cy Lu­ka­sie­wicz, po­eta Szy­mon Szy­mo­no­wic, przed­sta­wi­ciel Ko­mi­sji Edu­ka­cji Na­ro­do­wej ksiądz Grze­gorz Pi­ra­mo­wicz, ar­ty­sta ma­larz Teo­dor Axen­to­wicz, kom­po­zy­to­rzy Jó­zef Ni­ko­ro­wicz, Sta­ni­sław Mo­niusz­ko i Krzysz­tof Pen­de­rec­ki, wiel­cy po­eci Ju­liusz Sło­wac­ki, Jan Le­choń i Zbi­gniew Her­bert, pi­sarz i sce­na­rzy­sta fil­mo­wy Je­rzy Ja­nic­ki. Au­to­rem słów jed­nej z mo­ich ulu­bio­nych pie­śni re­li­gij­nych, śpie­wa­nej w cza­sie ma­jo­wych na­bo­żeństw Chwal­cie łąki uma­jo­ne, jest Or­mia­nin Ka­rol An­to­nie­wicz.

Pra­pra­dziad Ewy Bą­kow­skiej, Jó­zef War­ta­no­wicz, oże­nił się z Anną Ma­ra­ma­rosz, obo­je Or­mia­nie, mie­li dwóch sy­nów Jó­ze­fa i To­ma­sza.

Star­szy, Jó­zef, oże­nił się z Ju­lią Szy­mo­no­wicz i za­ku­pił ma­ją­tek w Za­zu­liń­cach w po­wie­cie za­lesz­czyc­kim wo­je­wódz­twa tar­no­pol­skie­go, i bar­dzo o nie­go dbał. Za­ku­pio­ne zie­mie były bo­ga­te w gle­bę zna­ną jako uro­dzaj­ny czar­no­ziem. W 1881 roku Jó­zef War­ta­no­wicz, przy po­mo­cy spe­cjal­nie spro­wa­dzo­ne­go z Włoch ogrod­ni­ka, po stro­nie ga­li­cyj­skiej, na po­łu­dnio­wych sto­kach skła­nia­ją­cych się do Dnie­stru za­ło­żył win­ni­ce. Li­czy­ły dzie­sięć hek­ta­rów i aż do pierw­szej woj­ny świa­to­wej były naj­więk­szy­mi win­ni­ca­mi na ca­łym Po­do­lu.

Jó­zef i Ju­lia mie­li tro­je dzie­ci: Eu­ge­niu­sza, Ste­fa­nię i Fran­cisz­kę.

Młod­szy syn Jó­ze­fa se­nio­ra, To­masz, nie oże­nił się, za­ku­pił ma­ją­tek Dźwi­niacz, któ­ry po la­tach za­pi­sał bra­tan­ko­wi, Eu­ge­niu­szo­wi, przy­szłe­mu dziad­ko­wi Ewy i Anul­ki. Za­zu­liń­ce zaś w po­sa­gu do­sta­ła Fran­cisz­ka, młod­sza cór­ka, któ­ra wy­szła za mąż za An­to­nie­go Win­nic­kie­go. Ste­fa­nia z mę­żem An­drze­jem Ko­siń­skim osia­dła we dwo­rze Ro­ma­nów­ka.

Dzia­dek Ewy, uro­dzo­ny w 1870 roku Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz, oże­nił się z Teo­fi­lą An­to­ni­ną Do­schot, któ­rej fran­cu­scy przod­ko­wie po re­wo­lu­cji emi­gro­wa­li do Au­strii, osie­dli­li się w Ga­li­cji1.

Teo­fi­la An­to­ni­na i Eu­ge­niusz War­ta­no­wi­czo­wie

Teo­fi­la An­to­ni­na z Do­scho­tów War­ta­no­wi­czo­wa, żona Eu­ge­niu­sza

Teo­fi­la An­to­ni­na zwa­na To­sią, jak za­pa­mię­ta­ła jej wnucz­ka Anul­ka z Jo­han­nes­bur­ga, cho­dzi­ła z du­żym pę­kiem dzwo­nią­cych klu­czy. Mimo że po­sia­da­ła służ­bę, sama do­pil­no­wy­wa­ła wszyst­kie­go. Koło niej krę­ci­ło się zwy­kle czte­ry lub pięć jam­ni­ków. Była mi­ło­śnicz­ką pił­ki noż­nej i przez ra­dio słu­cha­ła spra­woz­dań me­czów spor­to­wych. Była wiel­ką en­tu­zjast­ką zna­ne­go pił­ka­rza, gra­ją­ce­go we lwow­skiej dru­ży­nie „Po­goń”, Wa­cła­wa Ku­cha­ra.

Anul­ka pa­mię­ta, że w Dźwi­nia­czu był pta­śnik i że z oj­cem od­wie­dza­ła „pa­pu­się” jak na­zy­wa­ła pa­pu­gę. Ewa zaś przy­po­mi­na so­bie, że bab­cia An­to­ni­na sta­ła przed klat­ką i gwiz­da­ła na pta­ka, któ­ry wy­raź­nie był szczę­śli­wy z po­świę­ca­nej mu uwa­gi.

Mał­żeń­stwo było bar­dzo uda­ne, oka­zy­wa­ło so­bie wie­le czu­ło­ści. Jak wspo­mi­na Anul­ka, dzia­dek Eu­ge­niusz za­wsze po ko­la­cji ca­ło­wał An­to­ni­nę w po­li­czek.

– Moi dziad­ko­wie War­ta­no­wi­czo­wie – kon­ty­nu­uje Ewa – po­sia­da­li ma­ją­tek ziem­ski w Dźwi­nia­czu na Po­do­lu, do­sko­na­le go­spo­da­ro­wa­ny, z du­ży­mi sa­da­mi. Prze­ta­cza­ją­ca się woj­na znisz­czy­ła rol­nic­two na tych te­re­nach i nim po­wsta­ły wła­ści­we wła­dze ad­mi­ni­stra­cyj­ne, skie­ro­wa­no okre­so­wo mego dziad­ka, jako wzo­ro­we­go rol­ni­ka, do Za­lesz­czyk, aby za­jął się od­bu­do­wą rol­nic­twa w tym re­jo­nie. Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz dłu­gie lata peł­nił spo­łecz­nie funk­cję mar­szał­ka po­wia­tu za­lesz­czyc­kie­go, był ce­nio­ny i po­wa­ża­ny.

Eu­ge­niusz War­ta­no­wicz

Eu­ge­niusz i An­to­ni­na mie­li pię­cio­ro dzie­ci: Jó­ze­fa, Ma­ria­na, Annę, To­ma­sza i Mie­czy­sła­wa2. Wo­kół nich i ich ro­dzin snu­ję swo­ją opo­wieść.

Anna ukoń­czy­ła eli­tar­ne gim­na­zjum pro­wa­dzo­ne przez za­kon­ni­ce Sa­cré-Co­eur we Lwo­wie, po­tem szko­łę ogrod­ni­czą, tak­że we Lwo­wie. Bra­cia Jó­zef, Ma­rian, To­masz i Mie­czy­sław uczęsz­cza­li do szko­ły je­zu­itów w Chy­ro­wie koło Prze­my­śla, za­słu­żo­nej pla­ców­ki na­uko­wej o sta­tu­sie gim­na­zjum, za­ło­żo­nej w 1883 roku. Chy­row­ski Za­kład Na­uko­wo Wy­cho­waw­czy ucho­dził wte­dy za naj­le­piej wy­po­sa­żo­ne gim­na­zjum w Pol­sce.

W 1918 roku To­masz, sie­dem­na­sto­let­ni wów­czas uczeń tej­że szko­ły, po­niósł tra­gicz­ną śmierć. Wra­cał ro­we­rem do domu wraz z ko­le­gą, gdy zo­sta­li na­pad­nię­ci i za­mor­do­wa­ni przez Ukra­iń­ców. W domu dłu­gie lata pa­no­wa­ła ża­ło­ba; jak pa­mię­ta­ła Anna, oj­ciec opła­ki­wał syna do koń­ca swo­je­go ży­cia.