Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maja Wójtowicz-Kaim, ur. 1978 r. w Oświęcimiu, mieszka w Krakowie.
Kokieteryjna życiem, liryką, wymownym imieniem treści.
Utwory zamieszczone w tym zbiorze są swoistym mixtum compositum poezji, melanżem tajemniczości i niepokoju.
Uczucie to towarzyszy czytelnikowi od początku, aż po swoistą głębię autobiograficznej tkliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 59
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rodzicom – z szacunkiem i miłościąoraz Jankowi – za wspólną podróżprzez życie
I bądź mój tak bardzo jakbyś nie miałwłasnego ciała…
(H. Poświatowska)
Do ciebie poprzez zakamarki dnia,
do ciebie przez
okruchy nocy – tak blisko
że trącam dzień obłokiem
Kiedyś –
uczynił, że skrzydła jej wyrosły…Teraz –
oczy zapłakane łzami
takie smutne
szare
bez życia
Usta
wykrzywione z bólu –
szminka rozmazana
Palce
poranione pasem
krew zaschnięta
lekko odbiła się na koszuli
Dłonie
roztrzęsione strachem
dygoczą
nie mogąc utrzymać szklanki Siedzi cicho schowana w kącie
skulona –
kobieta bez płci
z twarzą anioła –
prezentuje
samotność do wzięcia
w pustce jej codzienności Nie szlocha
Nie oddycha
Nie istnieje Nadchodzi kat – mąż
znowu zapomniała
umyć kubka
po herbacie…
Całe morze
samotności
i tylko
anioł
w nim jeden
o oczach pięknych
jak blask księżyca
na rozgwieżdżonym niebie
Rozebrałam różę
do naga
z płatków odarłam słowa
Drżały jej liście –
nie płakała
Eszeweria blada
Tylko ręce
tyko sny
tylko mowa
i te dni Nie umiem
nie wiem
jak żyć
ponieważ jestem jeszcze młoda, dla mnie jesteśty. i dla mnie twój jasny uśmiech brzozy, krawatw te ładne groszki, misternie wykonane obłokiśnieżnych spojrzeń. to wszystko dla mniedziś.
ponieważ jesteś jeszcze młody, dla ciebie jestemja. i jedwab mojej sukni, wieczorem cichymjest.
a potem wszystko to, co było między nami, conam się zdawać tylko mogło, przepoczwarzyłosię w nieboskłon przeźroczysty, oddechy czyste,płytkie, tak doskonałe.
a potem wszystko to, co pozostałe, włożymy wpudełko kartonowe. na strychu schowanegłęboko, poczeka na nowe dzieje.
ponieważ jestem już wiekowa, nie dla mniejesteś ty. i nie dla mnie wargi, co łagodnieją najedną choć chwilę w półuśmiechu. subtelnieją,wypełniają sobą przestrzeń. choć będę mogłazatańczyć, jestem tchórzem – wymknę się rękąna werandę.
Między narodzinami a śmiercią
między bólem istnienia
a bólem umierania –
jest krzyk
zwany życiem
i krótkie obrazy istnienia
przepływają przed oczami
duszy mojej
i proste słowa
i czynności banalne
i wschody słońc
i zachody księżyców
i radość i śmiech
i smutek i łzy
i wszystko to
co konstatuje zniecierpliwienie
i abominuje niechęć –
uprzedmiotowienie ludzi
manipulowanie ciałami
wulgaryzowanie gestów
ruchów
mimiki
Ach, bogowie wspaniali!
Czy wy to widzicie
surogat polskości
w zalążku kiełkuje
za chwilę jedną przeciągnę
granicę tego krzyku
nieskończonością wyobraźni
niedorzecznością sytuacji
zwyczajnych tak
A w oczach Waszych
rozpromienionych
i w twarzach
rumieńcem oblanych
naprzeciw obrazów
tak krótkich
tak zwyczajnych
oddech
spojrzenie
gest –
jest esencja treści
sens trwania
dobro i prawda zarazem
a na końcu samym –
samotność Pariasa
sól ziemi
zrozpaczone ruchy
stoi tak
wąska sylwetka
czarny kolor garnituru
szare odcienie pomarszczonych szat
wolno opływają zapachy
bibliograficznych szczegółów
które tak hojnie karmią
znajome wnętrze
codziennego gwaru ulic
szumu kawiarni i klubów
ciszy galerii
spokoju świątyń Nadsłuchuję ciszy –
spokojna jest
chwytam łapczywie
umykające dnie i chwile
garściami pełnymi zagarniam –
ból istnienia
ból umierania
rozproszony na liściu eskapizm
biorę Nie ma pewności niczego
istnienie jest tylko egzystencją
a bogiczność bogów –
fantazmatem dzieciństwa Alegoria moralno-dydaktyczna
coraz bardziej pulsuje
jak ziemia
Za tysiącem twoich rzęs
czas granic nie ma
czoło marszczy dumnie
kłos istnienia
włosy wiatr rozwiewa
suche usta bladych rąk
nie szepczą nic –
poszarpane lecą
grochem łzy Za tysiącem twoich rzęs
rdzawe liście spadają
na mą dłoń Za oczami zaszłymi mgłą
dywan uczuć ściele się
rozkłada –
pięknieje we mnie toń
a dalej tam –
wachlarz ogrodem
odsłania nam swą woń
kwiat ku twym oczom
śmieje się Za firaną twoich rzęs…
twoich rąk…Pod wieczornym parasolem
chmurnym czołem widnokręgu
czerwone języki
tańczyć skocznie chcą –
nie mówią nic Za kaskadą wonnego bzu
za girlandami słodkich malin
w miękkości dłoni twych
zatopić się chcę
prócz szumiącego trzepotu rzęs –
omamić cień Za kasztanem blasku źrenic
niebo z widokiem na niebo
kryje się A my –
usiądziemy pod drzewem
usiądziemy pod drzewem –
znikną ciała dwa…
Siedząca
na kościelnych schodach
błagająca o jałmużnę
Rumunka żebraczka
tuli
do brudnego łona
niewinne
śpiące
dziecko
Z purpurowych oczu ulicznych bram
wydostały się liche Kasandry
idące ku sobie drogą
przecinającą się z ich twarzami Pobiegły w dół
po schodach
prawie tam
gdzie brak czasu
tak dolega
tak boli Pustą chwilą tęsknoty
łkają
choć już załamane bielą
wciąż lśnią
łuną legendy
jak blaskiem ognia –
biją
światło w oczy –
bolesne doświadczenie
rozcina im
płynąca fala
i milczą –
milczy już cały świat
to wszystko –
dłonie Kasandr
objąć mogę
łez posmakować
jak powieki trzepotem rzęs
jak listki
osłonić mogę
obejrzeć i ogarnąć
przed złą opatrznością
oczy dłońmi
osłonić Życie tętni swoim pulsem
popołudnie pogodne
zagląda do brzegów szklanki ocalonych
z ich ust
kosmicznych szaleństw
ostatniej nadziei
purpurowych oczu
ulicznych bram
gdzie drzemie
ostatni zmysł
jak kwitnący jaśmin
który swym pięknem
się podzieli
z rozbitkami fars
ich głupota
ogłusza gwarem
niepogodzonych Drogi przecinające się
z twarzami zmęczonymi
są łodzią dla szalonych
dla zmęczonych dusz Czy to ocalenie Uciec
by czas –
choć wiem
to brzmi naiwnie
choć zgiełk bezsilnie –
wkrada się w miękkie zakamarki
uciec – choćby na kraj dnia
choćby w pustynię emocji I brzeg ocalenia –
tam minuty
zmieniają się
w godziny
a one w dnie
i noce
w kryształy wieczności Powiew szaleństwa zamieszkał
w kręgach ścian –
bólu istnienia
wystarczy dla mas podzielić się
z dłońmi dwiema
palcami dziesięcioma
pieszczotą nienadaremną
trudno podeprzeć kwiat
od jasności
ciemność oddzielić wszystko musi boleć
bo pięknem jest
Pomiędzy kartki
zeszytu
schowałam
zasuszone pocałunki
wczorajszej jesieni
jak liście
w kajet włożyłam ulotne jak czas
spływają z ust –
bezpowrotnie
Tak – przypominam sobie –
kobieta we mnie mieszka
jakaś druga Weronika
widzę jej twarz
nos i dłonie
i całą resztę – też obraz ten
jak szrapnel
utkwił we mnie
w fałdy mojej jaźni
w zakamarki mentalności
wtopił się
jak pajęczyna
więzi mnie podstępny wizerunek
karcący tak
trzymam się kurczowo
tej iluminacji –
bez końca
a obłędny wyścig trwa
w betonowych kręgach rzeczywistości
w pogodę
i w deszcz
w ziemię
i w niebo
w czas
w… wielkie nic na spokojnych łańcuchach id
prowadzę więc
uparcie tak
nieposkromioną ciągle jeszcze
kobiecość
w tym moim
podwójnym życiu
jak w kadrach Kieślowskiego…
Moje usta
twoje usta
wargi –
dwie połowy
połówki kształtne
tych samych
jakże nie takich samych ust
w najróżniejszym grymasie
wydęte
wykrzywione
połączone
w doraźny obłok zadumy
splecione Poczęcie
monochromatycznego bezdroża
dwóch części warg
wyniknęło ze splecenia
piękna i umierania
bo życie
to anioł a śmierć –
to diabeł
z jedności nakreślone
z jedności uplecione
z antonimów
tak oczywistych
stworzone To co powyższe
trzyma je
w okolicy życia
a poza tym –
jedna
wielka nieskończoność
nienaznaczona
nienazwana…