Lapidaria myśli - Maja Wójtowicz-Kaim - ebook

Lapidaria myśli ebook

Maja Wójtowicz-Kaim

4,0

Opis

Maja Wójtowicz-Kaim, ur. 1978 r. w Oświęcimiu, mieszka w Krakowie.
Kokieteryjna życiem, liryką, wymownym imieniem treści.
Utwory zamieszczone w tym zbiorze są swoistym mixtum compositum poezji, melanżem tajemniczości i niepokoju.
Uczucie to towarzyszy czytelnikowi od początku, aż po swoistą głębię autobiograficznej tkliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 59

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maja ‌Wójtowicz-Kaim
Lapidaria myśli
© ‌Copyright ‌by Maja Wójtowicz-Kaim ‌2009
ISBN ‌978-83-7564-156-1
Wydawnictwo My ‌Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem ‌autorskim.Zabrania się ‌jej kopiowania, publicznego udostępniania ‌w ‌Internecie ‌oraz odsprzedaży ‌bez ‌zgody Wydawcy.

Rodzicom ‌– ‌z ‌szacunkiem i miłościąoraz Jankowi ‌– za wspólną ‌podróżprzez życie

I bądź mój ‌tak bardzo jakbyś ‌nie miałwłasnego ciała…

(H. ‌Poświatowska)

Do ciebie ‌poprzez zakamarki dnia,

do ‌ciebie przez

okruchy ‌nocy – tak blisko

że ‌trącam dzień obłokiem

Kiedyś –

uczynił, ‌że skrzydła jej ‌wyrosły…Teraz ‌–

oczy ‌zapłakane łzami

takie ‌smutne

szare

bez ‌życia

Usta

wykrzywione ‌z bólu –

szminka ‌rozmazana

Palce

poranione ‌pasem

krew zaschnięta

lekko ‌odbiła się na koszuli

Dłonie

roztrzęsione ‌strachem

dygoczą

nie ‌mogąc ‌utrzymać szklanki ‌Siedzi ‌cicho schowana ‌w kącie

skulona ‌–

kobieta bez płci

z ‌twarzą ‌anioła –

prezentuje

samotność do wzięcia

w ‌pustce jej ‌codzienności Nie ‌szlocha

Nie oddycha

Nie istnieje ‌Nadchodzi kat – mąż

znowu ‌zapomniała

umyć kubka

po ‌herbacie…

Całe ‌morze

samotności

i ‌tylko

anioł

w nim jeden

o oczach ‌pięknych

jak ‌blask księżyca

na rozgwieżdżonym niebie

Rozebrałam ‌różę

do naga

z ‌płatków odarłam ‌słowa

Drżały jej liście –

nie ‌płakała

Eszeweria blada

Tylko ręce

tyko ‌sny

tylko ‌mowa

i te dni Nie ‌umiem

nie ‌wiem

jak żyć

Szeptem

ponieważ jestem jeszcze ‌młoda, dla ‌mnie jesteśty. i ‌dla mnie twój ‌jasny uśmiech brzozy, krawatw ‌te ładne ‌groszki, misternie ‌wykonane ‌obłokiśnieżnych spojrzeń. to wszystko ‌dla mniedziś.

ponieważ jesteś ‌jeszcze ‌młody, dla ‌ciebie jestemja. i jedwab ‌mojej sukni, ‌wieczorem cichymjest.

a potem wszystko ‌to, co było między nami, conam się zdawać tylko mogło, przepoczwarzyłosię w nieboskłon przeźroczysty, oddechy czyste,płytkie, tak doskonałe.

a potem wszystko to, co pozostałe, włożymy wpudełko kartonowe. na strychu schowanegłęboko, poczeka na nowe dzieje.

ponieważ jestem już wiekowa, nie dla mniejesteś ty. i nie dla mnie wargi, co łagodnieją najedną choć chwilę w półuśmiechu. subtelnieją,wypełniają sobą przestrzeń. choć będę mogłazatańczyć, jestem tchórzem – wymknę się rękąna werandę.

Między narodzinami a śmiercią

między bólem istnienia

a bólem umierania –

jest krzyk

zwany życiem

i krótkie obrazy istnienia

przepływają przed oczami

duszy mojej

i proste słowa

i czynności banalne

i wschody słońc

i zachody księżyców

i radość i śmiech

i smutek i łzy

i wszystko to

co konstatuje zniecierpliwienie

i abominuje niechęć –

uprzedmiotowienie ludzi

manipulowanie ciałami

wulgaryzowanie gestów

ruchów

mimiki

Ach, bogowie wspaniali!

Czy wy to widzicie

surogat polskości

w zalążku kiełkuje

za chwilę jedną przeciągnę

granicę tego krzyku

nieskończonością wyobraźni

niedorzecznością sytuacji

zwyczajnych tak

A w oczach Waszych

rozpromienionych

i w twarzach

rumieńcem oblanych

naprzeciw obrazów

tak krótkich

tak zwyczajnych

oddech

spojrzenie

gest –

jest esencja treści

sens trwania

dobro i prawda zarazem

a na końcu samym –

samotność Pariasa

sól ziemi

zrozpaczone ruchy

stoi tak

wąska sylwetka

czarny kolor garnituru

szare odcienie pomarszczonych szat

wolno opływają zapachy

bibliograficznych szczegółów

które tak hojnie karmią

znajome wnętrze

codziennego gwaru ulic

szumu kawiarni i klubów

ciszy galerii

spokoju świątyń Nadsłuchuję ciszy –

spokojna jest

chwytam łapczywie

umykające dnie i chwile

garściami pełnymi zagarniam –

ból istnienia

ból umierania

rozproszony na liściu eskapizm

biorę Nie ma pewności niczego

istnienie jest tylko egzystencją

a bogiczność bogów –

fantazmatem dzieciństwa Alegoria moralno-dydaktyczna

coraz bardziej pulsuje

jak ziemia

Za tysiącem twoich rzęs

czas granic nie ma

czoło marszczy dumnie

kłos istnienia

włosy wiatr rozwiewa

suche usta bladych rąk

nie szepczą nic –

poszarpane lecą

grochem łzy Za tysiącem twoich rzęs

rdzawe liście spadają

na mą dłoń Za oczami zaszłymi mgłą

dywan uczuć ściele się

rozkłada –

pięknieje we mnie toń

a dalej tam –

wachlarz ogrodem

odsłania nam swą woń

kwiat ku twym oczom

śmieje się Za firaną twoich rzęs…

twoich rąk…Pod wieczornym parasolem

chmurnym czołem widnokręgu

czerwone języki

tańczyć skocznie chcą –

nie mówią nic Za kaskadą wonnego bzu

za girlandami słodkich malin

w miękkości dłoni twych

zatopić się chcę

prócz szumiącego trzepotu rzęs –

omamić cień Za kasztanem blasku źrenic

niebo z widokiem na niebo

kryje się A my –

usiądziemy pod drzewem

usiądziemy pod drzewem –

znikną ciała dwa…

Żebraczka

Siedząca

na kościelnych schodach

błagająca o jałmużnę

Rumunka żebraczka

tuli

do brudnego łona

niewinne

śpiące

dziecko

Z purpurowych oczu ulicznych bram

wydostały się liche Kasandry

idące ku sobie drogą

przecinającą się z ich twarzami Pobiegły w dół

po schodach

prawie tam

gdzie brak czasu

tak dolega

tak boli Pustą chwilą tęsknoty

łkają

choć już załamane bielą

wciąż lśnią

łuną legendy

jak blaskiem ognia –

biją

światło w oczy –

bolesne doświadczenie

rozcina im

płynąca fala

i milczą –

milczy już cały świat

to wszystko –

dłonie Kasandr

objąć mogę

łez posmakować

jak powieki trzepotem rzęs

jak listki

osłonić mogę

obejrzeć i ogarnąć

przed złą opatrznością

oczy dłońmi

osłonić Życie tętni swoim pulsem

popołudnie pogodne

zagląda do brzegów szklanki ocalonych

z ich ust

kosmicznych szaleństw

ostatniej nadziei

purpurowych oczu

ulicznych bram

gdzie drzemie

ostatni zmysł

jak kwitnący jaśmin

który swym pięknem

się podzieli

z rozbitkami fars

ich głupota

ogłusza gwarem

niepogodzonych Drogi przecinające się

z twarzami zmęczonymi

są łodzią dla szalonych

dla zmęczonych dusz Czy to ocalenie Uciec

by czas –

choć wiem

to brzmi naiwnie

choć zgiełk bezsilnie –

wkrada się w miękkie zakamarki

uciec – choćby na kraj dnia

choćby w pustynię emocji I brzeg ocalenia –

tam minuty

zmieniają się

w godziny

a one w dnie

i noce

w kryształy wieczności Powiew szaleństwa zamieszkał

w kręgach ścian –

bólu istnienia

wystarczy dla mas podzielić się

z dłońmi dwiema

palcami dziesięcioma

pieszczotą nienadaremną

trudno podeprzeć kwiat

od jasności

ciemność oddzielić wszystko musi boleć

bo pięknem jest

Pomiędzy kartki

zeszytu

schowałam

zasuszone pocałunki

wczorajszej jesieni

jak liście

w kajet włożyłam ulotne jak czas

spływają z ust –

bezpowrotnie

Tak – przypominam sobie –

kobieta we mnie mieszka

jakaś druga Weronika

widzę jej twarz

nos i dłonie

i całą resztę – też obraz ten

jak szrapnel

utkwił we mnie

w fałdy mojej jaźni

w zakamarki mentalności

wtopił się

jak pajęczyna

więzi mnie podstępny wizerunek

karcący tak

trzymam się kurczowo

tej iluminacji –

bez końca

a obłędny wyścig trwa

w betonowych kręgach rzeczywistości

w pogodę

i w deszcz

w ziemię

i w niebo

w czas

w… wielkie nic na spokojnych łańcuchach id

prowadzę więc

uparcie tak

nieposkromioną ciągle jeszcze

kobiecość

w tym moim

podwójnym życiu

jak w kadrach Kieślowskiego…

Moje usta

twoje usta

wargi –

dwie połowy

połówki kształtne

tych samych

jakże nie takich samych ust

w najróżniejszym grymasie

wydęte

wykrzywione

połączone

w doraźny obłok zadumy

splecione Poczęcie

monochromatycznego bezdroża

dwóch części warg

wyniknęło ze splecenia

piękna i umierania

bo życie

to anioł a śmierć –

to diabeł

z jedności nakreślone

z jedności uplecione

z antonimów

tak oczywistych

stworzone To co powyższe

trzyma je

w okolicy życia

a poza tym –

jedna

wielka nieskończoność

nienaznaczona

nienazwana…