Łąka umarłych - Marcin Pilis - ebook

Łąka umarłych ebook

Marcin Pilis

4,1

Opis

 

 

Rok 1996 – do zapadłej polskiej wsi Wielkie Lipy przybywa były niemiecki żołnierz, aby po latach zmierzyć się z własną wojenną przeszłością.

Rok 1970 – student z Krakowa Andrzej Hołotyński odkrywa mroczne dzieje wioski i ponurą tajemnicę skrywaną przez jej mieszkańców.

Rok 1942 – do Wielkich Lip wkracza niewielki oddział esesmanów; między Polakami i Żydami zrywa się ostatnia łącząca ich nić. Znakomita, wciągająca powieść o pragnieniu odkupienia win, o zdolności człowieka do największych podłości i wspaniałego poświęcenia w obliczu morderczego projektu zamazania prawdy o losach mieszkańców Wielkich Lip. Bohaterowie uwikłani w sieć ideowo motywowanych postaw szukają schronienia w elementarnych ludzkich uczuciach. Czy jedynym ratunkiem może być miłość?

Marcin Pilis tworzy wielowarstwową powieść, w której złożone relacje polsko-żydowskie i przerażające wydarzenia z okresu II wojny światowej wciągają bohaterów w nieodwracalną spiralę zła. Trzy plany czasowe przenikają w doskonale zaaranżowanej kompozycji, a naprzemiennie prowadzona fabuła odsłania sieć dramatycznych zależności łączących postaci na przestrzeni kilkudziesięciu lat.

Historia młodego Andrzeja Hołotyńskiego, jego ojca - naukowca Jerzego Hołotyńskiego, pielęgniarki Hanki Pakuły, zakonnika Jana Wrońskiego czy niemieckiego żołnierza Karla Straucha rozpisana jest szeroko: w tle pobrzmiewa brutalność czasu wojny, bezwzględność PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa i pozorny powrót do normalności w latach 90-tych

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (19 ocen)
7
7
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




www.wydawnictwosol.pl

Copyright © by Marcin Pilis 2010

Redakcja:

Mariola Będkowska

Korekta:

Grażyna Nawrocka

Projekt okładki:

Andrzej Brzezicki

 

 

Warszawa 2012

ISBN 978-83-62405-51-0

Wydawca:

Wydawnictwo SOLMonika Szwaja • Mariusz Krzyżanowski05-600 Grójec, Duży Dół [email protected]

ePub i Redakcja techniczna:

Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châ[email protected]

Rodzicom

Pierwsze wprowadzenie

Wielkie Lipy, 1996

Kie­dy Karl Strauch skoń­czył osiem­dzie­siąt lat, przy­wo­łał swe­go je­dy­ne­go sy­na i oznaj­mił, że wy­ru­sza do Pol­ski, aby tam umrzeć. He­inz Strauch po­ki­wał gło­wą, nie pa­trząc oj­cu w oczy, a je­go żo­na Mar­tha za drzwia­mi za­ci­snę­ła pię­ści.

Na­stęp­ne­go ran­ka Karl Strauch prze­trzą­sał strych w po­szu­ki­wa­niu sta­rych pu­deł. Je­go cięż­ki głos od­bi­jał się od ścian i spły­wał ru­ra­mi cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia aż na par­ter, gdzie do­mow­ni­cy wsłu­chi­wa­li się w sta­ro­mod­ne prze­kleń­stwa. Sta­rzec rzu­cał ni­mi w gnie­wie przez do­bre pół go­dzi­ny, aż na­gle umilkł. He­inz Strauch po­pa­trzył na żo­nę i ge­stem uci­szył obu chłop­ców. Wszy­scy spoj­rze­li na sie­bie, a po­tem ze­rwa­li się od sto­łu.

Na stry­chu pa­no­wał nie­opi­sa­ny roz­gar­diasz. Ciem­ne po­miesz­cze­nie skry­wa­ło wie­le za­po­mnia­nych gra­tów, któ­re te­raz po­roz­rzu­ca­ne do­oko­ła utwo­rzy­ły prze­strzeń peł­ną nie­bez­piecz­nych pu­ła­pek. Po­środ­ku ster­ty ru­pie­ci, sie­dząc na przed­wo­jen­nej ra­mie od ro­we­ru, Karl Strauch wpa­try­wał się w za­tę­chły woj­sko­wy mun­dur. Nie po­ru­szał się, tyl­ko pal­ce pra­wej rę­ki de­li­kat­nie gła­dzi­ły po­wierzch­nię ma­te­ria­łu. Wo­kół przy­gar­bio­nej po­sta­ci wi­ro­wa­ły dro­bin­ki ku­rzu, roz­świe­tlał je cie­pły pro­mień z nie­szczel­nej okien­ni­cy.

– Po co to wy­grze­bu­jesz? – spy­ta­ła Mar­tha. Chłop­cy krzyk­nę­li z wy­rzu­tem: ma­mo!, pró­bu­jąc uwol­nić ra­mio­na spod jej sil­ne­go uści­sku. Nie pu­ści­ła. – No mów! Po co to wy­cią­gasz?!

Karl Strauch mil­czał, a ona zro­zu­mia­ła, że nic te­go mil­cze­nia nie prze­rwie.

– Nie znio­sę te­go! Mam dość! Idzie­my. – Mar­tha pchnę­ła chłop­ców scho­da­mi w dół.

– Ale ma­mo!

– Już! Wra­ca­my!

Chłop­cy, ocią­ga­jąc się, ze­szli po­słusz­nie. Usta Kar­la Strau­cha drgnę­ły, kie­dy z do­łu do­le­ciał od­głos za­my­ka­nych drzwi. Po­pra­wił ra­mę słu­żą­cą mu za ta­bo­ret i chrząk­nął, a po­tem uniósł mun­dur na wy­so­kość oczu. Sza­ro­nie­bie­ska tka­ni­na, spru­ta pod le­wą pa­chą, no­si­ła śla­dy cza­su. Po­gię­ta w miej­scach zło­że­nia i wy­tar­ta, utra­ci­ła swój daw­ny ofi­cer­ski czar, pa­da­jąc ofia­rą ła­kom­stwa mo­li.

– Mo­głeś go cho­ciaż uprać – po­wie­dział He­inz Strauch. – Po­móc ci?

Oj­ciec po­krę­cił gło­wą. Strzep­nął mun­dur i jesz­cze wię­cej py­łu po­sy­pa­ło się do­oko­ła. Bez­u­ży­tecz­na ro­we­ro­wa ra­ma wy­da­ła z sie­bie me­ta­licz­ny zgrzyt. Karl sta­ran­nie zło­żył ubra­nie na ko­la­nach i za­czął ście­rać chu­s­tecz­ką gru­bą war­stwę ku­rzu. He­inz ob­ser­wo­wał je­go po­wol­ne, do­kład­ne ru­chy. Akt czysz­cze­nia wy­dał mu się star­czą non­sza­lan­cją, ale nie pro­te­sto­wał, wi­dząc, że spra­wia to oj­cu wy­raź­ną przy­jem­ność.

Karl Strauch wska­zał sy­no­wi ta­bo­ret przy drew­nia­nej pod­po­rze pod­trzy­mu­ją­cej kro­kiew. Po chwi­li prze­stał czy­ścić rę­kaw i pod­su­nął He­in­zo­wi przed nos frag­ment mun­du­ru. Nie­co pod pra­wą kie­szon­ką na pier­si wy­raź­nie od­zna­cza­ło się miej­sce ciem­niej­sze od resz­ty. Na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ło jak przy­bru­dzo­ne zie­mią lub po­la­ne czymś, co mo­gło być ka­wą al­bo ben­zy­ną. Pla­ma nie by­ła więk­sza niż dłoń dziec­ka. W jej środ­ku znaj­do­wa­ła się dziu­ra.

– Krew – po­wie­dział Karl Strauch.

He­inz się­gnął po mun­dur i przyj­rzał mu się uważ­nie. Kil­ka ra­zy prze­su­nął pal­ca­mi po obrze­żach otwo­ru wy­żło­bio­ne­go przez ku­lę sprzed dzie­sią­tek lat. Zmie­rzył oj­ca py­ta­ją­cym wzro­kiem.

– To dla­te­go za­bro­ni­łeś mi się­gać po ten mun­dur…

– A ty po­słusz­nie po nie­go nie się­ga­łeś.

– Nie, się­gną­łem po nie­go, bar­dzo daw­no te­mu, się­gną­łem. Ale na to nie zwró­ci­łem uwa­gi. Ta dziu­ra nie jest ta­ka du­ża. My­śla­łem, że to roz­dar­cie czy coś ta­kie­go.

Karl Strauch wes­tchnął. Ode­brał mun­dur z rąk sy­na i zno­wu za­czął go czy­ścić. Dło­nie mu drża­ły. Kurz wsiąkł głę­bo­ko i ze­spo­lił się ze struk­tu­rą ma­te­ria­łu, mi­mo to sta­ry we­te­ran zda­wał się te­go nie za­uwa­żać.

– Czy to two­ja krew? – spy­tał He­inz.

Oj­ciec prze­rwał pra­cę. Rę­ce na­dal nie­znacz­nie mu dy­go­ta­ły – al­bo z wy­sił­ku, al­bo z pod­nie­ce­nia, a naj­pew­niej z jed­ne­go i z dru­gie­go. „Czy to two­ja krew? ” – po­wtó­rzył w my­ślach py­ta­nie sy­na i spoj­rzał na drew­nia­ny strop. Nie­wy­god­na ra­ma ro­we­ru uwie­ra­ła go bo­le­śnie w udo. Czuł, że naj­wyż­szy czas wstać, ale przy­wo­ła­ne wła­śnie wspo­mnie­nie spra­wi­ło, że za­marł w nim każ­dy mię­sień, sie­dział więc bez ru­chu i mil­czał.

– Czy to waż­ne? Roz­la­na krew jest za­wsze ta­ka sa­ma – od­parł.

– Aha. No i po co do te­go wra­casz?

Karl Strauch dłu­go nic nie mó­wił. Twarz miał zu­peł­nie nie­ru­cho­mą, po­bla­dłą.

– Za­wieź mnie tam – po­wie­dział wresz­cie ci­cho.

He­inz nie do­sły­szał.

– Co mó­wisz?

– Mu­szę tam wró­cić. Za­bierz mnie tam.

Tam­te­go dnia dłu­go sie­dzie­li na stry­chu. Mar­tha mu­sia­ła kil­ka­krot­nie wy­sy­łać któ­re­goś chłop­ca, aby wresz­cie ze­szli na obiad. Kie­dy w koń­cu zja­wi­li się na do­le, kuch­nię prze­sy­cał za­pach roz­go­to­wa­ne­go bu­lio­nu.

Męż­czyź­ni za­sie­dli za sto­łem i zda­wa­li się nie do­strze­gać py­ta­ją­ce­go wzro­ku Mar­thy.

– Ja­dę z wa­mi – po­wie­dzia­ła po obie­dzie, wi­dząc, że przy­go­to­wu­ją się do po­dró­ży.

– Nie, po co ty po­je­dziesz, to da­le­ko, wschód, mo­że być nie­bez­piecz­nie. A ta­ta mu­si coś za­ła­twić – sta­rał się prze­ko­nać żo­nę He­inz.

– Za­ła­twić, tak? Dla­cze­go nie po­wiesz, o co cho­dzi?

– Mo­ja dro­ga, ja też nie wiem.

– Ja te­go tak nie zo­sta­wię, mam na­dzie­ję, że mnie ro­zu­miesz. On za­wsze coś ukry­wał, nie trak­to­wał mnie po­waż­nie. Ja te­go tak nie zo­sta­wię.

He­inz znał swo­ją żo­nę. Nie­je­den raz prze­ko­nał się, że na­le­ży jej sło­wa trak­to­wać po­waż­nie, zwłasz­cza kie­dy ist­nia­ła moż­li­wość się­gnię­cia w ciem­ną wo­jen­ną prze­szłość nie­miec­kich od­dzia­łów. Jesz­cze ja­ko stu­dent­ka Mar­tha asy­sto­wa­ła w ba­da­niach nad dzia­ła­nia­mi na wscho­dzie i by­ła w to moc­no za­an­ga­żo­wa­na. Póź­niej, kie­dy uro­dzi­ła dzie­ci i pod­ję­ła pra­cę w szko­le, pier­wot­ny za­pał wy­gasł, ale cie­ka­wość ni­g­dy jej do koń­ca nie opu­ści­ła. Tyl­ko oso­bi­sta proś­ba He­in­za po­wstrzy­my­wa­ła ją od za­da­wa­nia oj­cu trud­nych py­tań, a mi­mo to zda­rza­ły się sy­tu­acje, kie­dy nie by­ła w sta­nie się po­ha­mo­wać i pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę na nie­bez­piecz­ne to­ry.

Po­wie­dział o tym oj­cu, a na­wet za­su­ge­ro­wał, aby za­brać ją, i mo­że chłop­ców – mie­li­by cie­ka­wą wy­ciecz­kę. Karl Strauch uśmie­chał się do­bro­tli­wie, a na wa­ka­cje wnu­ków do­ra­dził Hisz­pa­nię, a nie Pol­skę. Po­dzię­ko­wał za wszyst­kie la­ta ży­cia pod jed­nym da­chem i za­le­cił, aby dba­li o chłop­ców.

Wsia­da­jąc na­stęp­ne­go dnia do sa­mo­cho­du sy­na, na­dal miał w noz­drzach ostry za­pach bu­lio­nu. Wie­dział, że swój dom wi­dzi ostat­ni raz.

Za Od­rą Karl Strauch na­tych­miast od­czuł róż­ni­cę. Po­wie­trze na­bra­ło in­ne­go sma­ku. Kil­ka ra­zy głę­bo­ko ode­tchnął, aby prze­ko­nać się, czy to złu­dze­nie, czy na­praw­dę na ję­zy­ku osa­dza się coś gry­zą­co-cierp­kie­go.

Prze­strzeń na­gle sta­ła się bar­dziej zwar­ta, zbi­ta. Im da­lej po­su­wa­li się na wschód, tym bar­dziej wra­że­nie osa­cze­nia, po­czu­cie ob­le­ga­ją­ce­go ze­wsząd ob­ce­go ci­śnie­nia nie po­zwa­la­ło Kar­lo­wi Strau­cho­wi na spo­koj­ną ob­ser­wa­cję zmie­nia­ją­ce­go się pej­za­żu.

He­inz pro­wa­dził szyb­ko, świet­nie da­jąc so­bie ra­dę na zdra­dli­wych jezd­niach. Wy­gła­szał od cza­su do cza­su uwa­gi o pol­skim dzia­do­stwie, któ­re do­pro­wa­dzi­ło sta­re nie­miec­kie te­ry­to­ria do upad­ku. Je­cha­li przez bez­kre­sne la­sy al­bo cią­gną­ce się nie­skoń­cze­nie po­la; mi­ja­li wio­ski i mia­stecz­ka, aż wresz­cie w oko­li­cy Lu­bliń­ca za­trzy­ma­li się na sta­cji ben­zy­no­wej. Karl Strauch po­czuł nie­zno­śny ucisk. Zro­bi­ło mu się go­rą­co, a ser­ce za­czę­ło bić prę­dzej. Nie­po­trzeb­nie wy­cho­dził z sa­mo­cho­du, ale cze­ka­nie na He­in­za prze­dłu­ża­ło się. Ból w pier­si ka­zał mu usiąść na kra­węż­ni­ku. Od­dy­chał płyt­ko, pot z czo­ła za­czął mu ka­pać w oczy.

Spo­koj­nie, po­wie­dział do sie­bie. Ro­zej­rzał się do­oko­ła. Te sa­me ko­lo­ry li­ści, ta­ka sa­ma przej­rzy­stość po­wie­trza. Przez te wszyst­kie la­ta świat po­zo­stał ta­ki, ja­ki był: iden­tycz­na na­ma­cal­ność przed­mio­tów, nie­zmien­na czu­łość do­ty­ku. Gdzieś tu­taj w 1939 wkra­cza­li. To mu­sia­ło być w tej oko­li­cy, mo­że na­wet zu­peł­nie nie­da­le­ko. Re­jon ope­ra­cyj­ny 10. Ar­mii, gdzieś tę­dy je­go 42. Pułk Pie­cho­ty prze­dzie­rał się przez te prze­klę­te wsie.

Że­by tyl­ko do­je­chać, że­by zdą­żyć.

Sa­mo­chód zno­wu mknął jak strza­ła. Te­raz je­cha­li na po­łu­dnie. Karl Strauch po­sta­no­wił się prze­spać. Za­mknął oczy i na­tych­miast uj­rzał zwa­ły py­łu i nie­wy­raź­nie ma­ja­czą­ce w od­da­li za­bu­do­wa­nia, ko­le­ga ce­lu­ją­cy w stro­nę od­le­głe­go drze­wa. Plu­ton zbi­ty w gro­mad­kę, do­wód­ca wrzesz­czą­cy w pa­ni­ce.

Otwo­rzył oczy i prze­su­nął dło­nią po czo­le. He­inz spoj­rzał na nie­go, spy­tał, czy wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Tak, mu­szę się tyl­ko przy­zwy­cza­ić – po­wie­dział.

– Przy­zwy­cza­ić? Do cze­go?

– Do stra­chu.

Przy­po­mniał so­bie lęk prze­szy­wa­ją­cy umysł ni­czym po­cisk. Dla­cze­go więc wra­cał? Ja­kie mia­ło zna­cze­nie tych kil­ka lat z ka­ra­bi­nem w rę­ku w ob­li­czu ca­łe­go póź­niej­sze­go ży­cia? Więc po co? Od­po­ku­to­wać za mor­dy, za tych pa­rę tru­pów wię­cej czy mniej? Sam na­wet nie pa­mię­tał ile, dzie­sięć, dwa­dzie­ścia, sto? W cza­sie wal­ki nie wie­dział, kie­dy tra­fiał, a kie­dy chy­biał. Dziś na­to­miast wspo­mnie­nia się mie­sza­ły. We wrze­śniu za­bi­ja­li­śmy par­ty­zan­tów, po­tem za­bi­ja­li­śmy ży­do­stwo, a po­tem za­bi­ja­li­śmy sie­bie na­wza­jem. Strze­la­ni­na na oślep pod ja­kąś brud­ną wsią i kar­na eg­ze­ku­cja w ra­mach przy­kła­du dla in­nych. Środ­ki by­ły dra­stycz­ne od po­cząt­ku, pew­nie, ale tyl­ko ta­kie się spraw­dza­ły. W 39, we wrze­śniu, za­bi­ja­li­śmy, bo oni mo­gli za­bić nas, za­bi­ja­li­śmy zwy­kłych lu­dzi, bo oni nie wy­glą­da­li na zwy­kłych lu­dzi. Kto to zro­zu­mie dzi­siaj? Kto poj­mie po­ło­że­nie za­gu­bio­nej kom­pa­nii, do któ­rej strze­la­ją ukry­wa­ją­cy się zdra­dziec­cy cy­wi­le? Za­miast otwar­tej wal­ki, pod­stę­py, czy­ha­nie w za­sadz­ce. Co mie­li­śmy ro­bić? Jak im to te­raz wy­tłu­ma­czyć, sko­ro nic in­ne­go nie ro­bią, tyl­ko prze­sia­du­ją w fo­te­lach i za­do­wo­le­ni z sie­bie ki­wa­ją gło­wa­mi al­bo obu­rza­ją się i dzi­wią: jak tak moż­na, ja­kie to wstręt­ne!?

W mia­rę jak po­su­wa­li się na po­łu­dnio­wy wschód, tam, gdzie w uro­kli­wej ko­tli­nie le­ża­ły Wiel­kie Li­py, Karl Strauch za­da­wał so­bie co­raz wię­cej py­tań. W do­mu wszyst­ko wy­da­wa­ło się od­le­głe, nie­re­al­ne, tu na­to­miast, z każ­dym ko­lej­nym ki­lo­me­trem, czas co­fał się i na­gle w uszach roz­brzmie­wa­ło bła­ga­nie klę­czą­ce­go Ży­da lub Po­la­ka, z któ­re­go ust cie­kła śli­na po­mie­sza­na z krwią. Chciał tyl­ko, za­nim umrze, zna­leźć od­po­wiedź na to, co gnę­bi­ło go przez te wszyst­kie la­ta. Nie cho­dzi­ło mu ani o ra­cję jed­nych czy dru­gich, ani o wy­ba­cze­nie, ani o zro­zu­mie­nie te­go, co na­praw­dę się sta­ło, i w czym wziął udział; nie in­te­re­so­wa­ły go rze­czy wiel­kie i hi­sto­rycz­ne syn­te­zy; nie szu­kał prze­ba­cze­nia ani spo­ko­ju du­cha by­łe­go na­zi­sty. Cho­dzi­ło tyl­ko o jed­ną ma­łą spra­wę, coś mi­kro­sko­pij­ne­go, ale nie­po­zwa­la­ją­ce­go wy­rzu­cić się z pa­mię­ci.

Przez dłu­gi czas od­py­chał od sie­bie te wspo­mnie­nia. Są­dził, że zo­sta­wił je da­le­ko w ty­le i prze­szłość po­chło­nę­ła za­tę­chłą wieś na za­wsze. Za­ło­żył ro­dzi­nę i sta­rał się funk­cjo­no­wać naj­le­piej jak umiał. Kie­dy uro­dził się He­inz, ży­cie na no­wo na­bra­ło sen­su. Za­szył się w Ham­bur­gu, w do­mu swo­ich ro­dzi­ców. Po­sta­no­wił go roz­bu­do­wać, co w koń­cu się uda­ło i po wie­lu la­tach He­inz za­miesz­kał w nim z Mar­thą za­raz po ślu­bie. Szko­da tyl­ko, że Karl Strauch wte­dy był już wdow­cem.

Prze­szłość ode­zwa­ła się po pra­wie trzy­dzie­stu la­tach. List z Pol­ski wpra­wił go w zdu­mie­nie. Nad­szedł z koń­cem 1975 ro­ku. Nadaw­cą był ja­kiś stu­dent fi­zy­ki, po­słu­gu­ją­cy się nie naj­lep­szą niem­czy­zną. Karl Strauch naj­pierw są­dził, że to ja­kiś wy­bryk, póź­niej przy­szło mu na myśl, że ma do czy­nie­nia z ak­cją wy­wia­dow­czą, i po­sta­no­wił nie czy­nić po­dej­rza­nych ru­chów. Bał się, że ma­ją go na ce­low­ni­ku. Czy­tał o nie­jed­nym pro­ce­sie za zbrod­nie wo­jen­ne. Jed­nak nic się nie dzia­ło. List le­żał w szu­fla­dzie, ale nie by­ło żad­nych na­stęp­nych kro­ków. Po­nad­to szcze­gó­ły, któ­re opi­sy­wał nadaw­ca, świad­czy­ły o grun­tow­nej zna­jo­mo­ści Wiel­kich Lip i te­go, co się w nich wy­da­rzy­ło w cza­sie woj­ny. Nie zro­bił nic po­za tym, że scho­wał pi­smo stu­den­ta i wię­cej do nie­go nie nie za­glą­dał.

Mu­sia­ło upły­nąć po­nad dwa­dzie­ścia lat, że­by Karl Strauch mógł wró­cić do prze­szło­ści. Ko­mu­nizm upadł, wszyst­ko sta­ło się ła­twiej­sze i je­chał te­raz ze swo­im sy­nem przez Pol­skę, a daw­ny list tkwił w we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki.

Ostat­nie kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów Karl Strauch za­pra­gnął po­ko­nać sa­mot­nie. He­inz dłu­go się opie­rał, w koń­cu zgo­dził się zo­stać w ja­kimś mie­ście i od­dać oj­cu sa­mo­chód.

– Zro­zum, ja mu­szę po­je­chać tam sam. Wró­cę wie­czo­rem i wszyst­ko ci opo­wiem, mo­że po­je­dzie­my tam we dwój­kę.

Wy­ru­szył na­stęp­ne­go dnia o świ­cie. Do Wiel­kich Lip pro­wa­dzi­ła bar­dzo sta­ra i od daw­na nie­na­pra­wia­na dro­ga. Pra­wie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów po­dziu­ra­wio­ne­go as­fal­tu, któ­ry koń­czył się na­gle w środ­ku la­su. Stał tam słup ozna­cza­ją­cy ostat­ni przy­sta­nek au­to­bu­so­wy z nie­czy­tel­nym roz­kła­dem jaz­dy. Karl Strauch skrzy­wił się na ten wi­dok, po raz ko­lej­ny do­zna­jąc uczu­cia du­my, ja­ką na­pa­wa­ła go oczy­wi­sta już te­raz wyż­szość nie­miec­kie­go po­rząd­ku. Od woj­ny jest, jak by­ło, po­my­ślał, oni nie po­tra­fią za­pa­no­wać nad na­tu­rą, nie po­tra­fią jej prze­kształ­cić al­bo choć utrzy­mać. Przez mo­ment po­czuł się jak mło­dy ofi­cer no­tu­ją­cy wra­że­nia z ob­ra­zów pło­ną­cych, nędz­nych pol­skich wsi, w któ­rych kry­li się ban­dy­ci ce­lu­ją­cy do je­go żoł­nie­rzy.

Na ko­niec, krót­ki na szczę­ście od­ci­nek, trze­ba by­ło po­ko­nać po wy­bo­istej, po­kry­tej szla­ką ścież­ce mię­dzy drze­wa­mi. Pię­ła się lek­ko pod gó­rę i po kil­ku­set me­trach osią­ga­ła szczyt dłu­gie­go gar­bu, za któ­rym, w do­le, spo­czy­wa­ły Wiel­kie Li­py.

Karl Strauch za­trzy­mał sa­mo­chód na wznie­sie­niu. Daw­no już nie pro­wa­dził i na­wet ta­ka nie­dłu­ga prze­jażdż­ka wy­wo­ła­ła ból ple­ców. Za bar­dzo był spię­ty za kie­row­ni­cą. Wy­łą­czył sil­nik i oparł gło­wę o za­głó­wek. Przed nim roz­cią­ga­ła się dłu­ga niec­ka, efekt nie­zwy­kłe­go po­fał­do­wa­nia tej oko­li­cy. Nie wi­dział jesz­cze sen­nej wio­ski na dnie ko­tli­ny, ale miał pew­ność, że tam jest, tak sa­mo za­gad­ko­wo za­grze­ba­na mię­dzy wznie­sie­nia­mi jak przed po­nad pięć­dzie­się­ciu la­ty, kie­dy cię­ża­rów­ki kom­man­da wspi­na­ły się mo­zol­nie tą sa­mą ścież­ką.

Do­tarł do nie­go chra­pli­wy dźwięk die­sli, ja­kieś po­ka­sły­wa­nia, a póź­niej mar­twa ci­sza i roz­ka­zy sfor­mo­wa­nia szy­ku. W rzed­ną­cych ciem­no­ściach roz­ja­rzy­ły się koń­ców­ki pa­pie­ro­sów, ktoś za­rzu­cił plan­de­kę z ty­łu pa­ki i do wnę­trza wpa­dły pro­mie­nie księ­ży­co­we­go świa­tła.

Wy­siadł z in­ny­mi i cie­szył się, że nie jest ob­cią­żo­ny ka­ra­bi­nem. Spod bu­tów uniósł się brud­ny pył. Wcią­gnął głę­bo­ko rześ­kie po­wie­trze i za­pa­lił. Mi­nął pierw­szą cię­ża­rów­kę, któ­ra za­trzy­ma­ła się na szczy­cie gar­bu, i spoj­rzał przed sie­bie. W do­le, uśpio­ne dy­mem z ko­mi­nów, stu­lo­ne w so­bie, wid­nia­ło mia­stecz­ko, wła­ści­wie wio­ska z nie­re­gu­lar­nym pla­nem do­mów, po­zba­wio­na więk­szych bu­dyn­ków miesz­kal­nych. Roz­cią­ga­ła się na za­dzi­wia­ją­co du­żej prze­strze­ni. W środ­ku da­ło się wy­pa­trzyć coś, co od bie­dy moż­na by­ło uznać za ubo­gi ry­nek, od któ­re­go od­cho­dzi­ły dwie dro­gi. Miej­sco­wość mia­ła po­dłuż­ny kształt, sta­ło w niej sto, mo­że dwie­ście do­mów. Po pra­wej stro­nie księ­życ oświe­tlał za­ska­ku­ją­co ob­szer­ny kom­pleks z ko­ścio­łem w środ­ku. Na prze­ciw­nym krań­cu, tam, gdzie koń­czy­ła się za­bu­do­wa, nie­co po­wy­żej resz­ty, sta­ła dziw­na, okrą­gła bu­dow­la, przy­kry­ta po­ły­sku­ją­cą ko­pu­łą.

Karl Strauch otwo­rzył oczy, po­trzą­snął gło­wą i wy­gra­mo­lił się z au­ta. Wspo­mnie­nie sa­me­go sie­bie, w czar­nych ofi­cer­kach i płasz­czu za­rzu­co­nym na ra­mio­na na mo­ment prze­sło­ni­ło mu re­al­ny świat. Jak­że po­dob­ne by­ło wszyst­ko, ta ścież­ka, to wznie­sie­nie, drze­wa i za­pach kwia­tów.

Sa­piąc, do­tarł do miej­sca, z któ­re­go pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej pa­trzył na Wiel­kie Li­py. Od ra­zu wie­dział, że wio­ska w nie­wiel­kim stop­niu ule­gła prze­obra­że­niom – nie by­ło śla­dów znacz­niej­szej roz­bu­do­wy.

Po­pa­trzył na pra­wo. Kom­pleks klasz­tor­ny stał tak jak daw­niej i chy­ba uda­ło mu się do­strzec kil­ka po­sta­ci, ale ob­ser­wa­to­rium na le­wym krań­cu wsi nie wy­glą­da­ło tak do­brze.

– Wi­taj­cie, umar­li i ży­wi. Wró­ci­łem – po­wie­dział gło­śno.

Za­mknął sa­mo­chód na klu­czyk i ru­szył ścież­ką pro­wa­dzą­cą pro­sto w dół do Wiel­kich Lip.

Rozdział 1

Zapach kwiatów w Wielkich Lipach, 1970, poniedziałek

1.

W sil­ni­ku coś za­chro­bo­ta­ło, zgrzyt­nę­ło i Sta­ni­sław Ja­go­da, kie­row­ca au­to­bu­su, za­cią­gnął ręcz­ny. Do­pa­lił reszt­kę spor­ta, a na­stęp­nie gło­śno chark­nął i splu­nął na śnieg, ocie­ra­jąc rę­ką wil­got­ny nos.

– Pa­nie, da­lej nie ja­dę – po­wie­dział.

Au­to­bus wi­bro­wał, po­stu­ki­wał i wy­da­wał z sie­bie po­dej­rza­ne ję­ki, jak­by miał za mo­ment roz­paść się na ka­wał­ki. An­drzej Ho­ło­tyń­ski, je­dy­ny pa­sa­żer kur­su do Wiel­kich Lip, prze­tarł za­pa­ro­wa­ne oku­la­ry. Pod­niósł gło­wę i po­pa­trzył na opa­tu­lo­ne­go w ro­bot­ni­czy dre­lich kie­row­cę.

– Jak to, pan nie je­dzie? – spy­tał.

– Pa­nie, te­raz to już se pan doj­dziesz. Nie­da­le­ko pan masz.

– Jak to doj­dę? Nie znam na­wet dro­gi! Prze­cież tu nie ma żad­ne­go przy­stan­ku.

Kie­row­ca przyj­rzał mu się uważ­niej, po czym się­gnął po na­stęp­ne­go spor­ta.

– Za­pal se pan. – Wy­cią­gnął w stro­nę Ho­ło­tyń­skie­go brud­ną pacz­kę z na­pi­sem „Sport. 20 pa­pie­ro­sów”. – Au­to­bus stoi. A jak au­to­bus stoi, to jest przy­sta­nek. A jak jest przy­sta­nek, to trza wy­sia­dać. No, pal pan.

An­drzej wziął pa­pie­ro­sa. Nie chcia­ło mu się grze­bać w ple­ca­ku, gdzie miał scho­wa­ną pacz­kę car­me­nów. Na­chy­lił się nad za­pał­ką i wcią­gnął w płu­ca daw­kę ostre­go dy­mu. Do ję­zy­ka przy­kle­ił mu się ty­toń, więc, po­dob­nie jak Ja­go­da, splu­nął na bok, przy­glą­da­jąc się ob­śli­nio­nej koń­ców­ce bi­buł­ki.

– Jak pan chcesz z fil­trem, to tu mam gdzieś. – Ja­go­da po­chy­lił się nad po­kry­wą sil­ni­ka obok sie­dze­nia, okry­tą krat­ko­wa­nym ko­cem. – Zo­sta­wił raz je­den ta­ki in­ży­nier czy cóś, ale ja to ta­kich nie lu­bię, o są, bier pan, ile tam te­go jest, na dro­gę bę­dzie.

An­drzej po­krę­cił gło­wą. Ła­skę mu wiel­ką ro­bił, że pa­pie­ro­sa dał. Śro­dek la­su, śro­dek nie wia­do­mo w ogó­le cze­go, nie­dłu­go bę­dzie ciem­no, śnie­gu po ko­la­na, a on mu mó­wi, że „se doj­dzie”.

– Nie ma co cze­kać, zbie­rej się pan. Jak pan raź­no pój­dziesz, to pół go­dzi­ny i za­ro sie Li­py po­ka­żom. Ja tu na­wra­cam, bo jak da­li po­ja­dę, to już nie na­wró­cę, patrz pan, jak po­sy­pa­ło, a po­tem to tak pod gó­rę bę­dzie, że nie wja­dę, to już se pan doj­dziesz ty­le. Do­pal se i zbie­rej.

Ja­go­da ca­ły czas sie­dział na swo­im miej­scu. Na czo­ło miał na­su­nię­tą czap­kę z ucha­mi. Je­go oczy uważ­nie lu­stro­wa­ły pa­sa­że­ra, któ­ry zno­wu wy­pluł ka­wa­łe­czek ty­to­niu i naj­wy­raź­niej nie wie­dział, co ro­bić – wsta­wać, sie­dzieć, pro­sić o pod­wie­zie­nie te dwa ki­lo­me­try czy nie pro­sić. Usta kie­row­cy skrzy­wi­ły się w le­d­wie wi­docz­nym uśmie­chu.

– Niech pan po­wie ile – po­wie­dział w koń­cu An­drzej. – Stó­wa bę­dzie do­brze?

– Dej pan spo­kój, nie o to cho­dzi. Ja ni­g­dy da­li nie ja­dę. Jak do­jeż­dżam, to za­wsze tu. I ko­niec. Da­li nie ja­dę.

– Ale ja nie znam dro­gi, prze­cież już za­czy­na się ściem­niać! Pan te­go nie ro­zu­mie?! – An­drzej wstał, rzu­ca­jąc spor­ta na pod­ło­gę au­to­bu­su. – Chce mnie pan tu zo­sta­wić? Prze­cież mó­wi­łem wy­raź­nie: do Wiel­kich Lip. Za­pła­ci­łem. Pan się zgo­dził. A gdzie te Li­py, gdzie?

– Uspo­kój się, chło­pacz­ku – chłod­no po­wie­dział Ja­go­da. – Jak ci nie pa­su­je, to wra­casz ze mną. A jak ci pa­su­je, idziesz sam da­lej. Jak pój­dziesz pro­sto i nie bę­dziesz bia­do­lił, to ino raz doj­dziesz. Ino raz. Ze dwa ki­lo­me­try bę­dzie la­sem, a po­tem to już Li­py zo­ba­czysz na do­le, to se zej­dziesz. Tu już tak jest. A jak kto z da­le­ka przy­je­dzie, to co, ja mam za­ro mu du­py nad­sta­wiać? Chcesz pan do Lip, to pan idź.

– No ale, pa­nie kie­row­co, ten je­den je­dy­ny raz, no… Nie mo­że pan zro­bić wy­jąt­ku?

– Nie, nie mo­gę. Ja w Li­pach nie by­łem od woj­ny i mnie tam nic nie cią­gnie. Nic. Tam to ma­ło kto jeź­dzi, ino za­kon­ni­ki, co do klasz­to­ru się zjeż­dża­ją, a to też od wiel­kie­go dzwo­nu, ale my tu, lu­dzie zwy­kłe, z po­wia­tu, to nie. A jesz­cze jeź­dził ta­ki ja­kiś uczo­ny czy cóś, cho­le­ra tam wi. Ga­da­li, że w nie­bo się pa­trzył cią­gle, że to ni­by w gwiaz­dach cóś tam wi­dział. Ale tak, my, tu lu­dzie, to do Lip nie jeź­dzi­my. Od woj­ny bę­dzie, jak nie jeź­dzi­my. Ale tam to ino za­kon­ni­ki, ino one. A pan to do klasz­to­ru pew­nie? Ło, to po­wim, że ostat­ni do klasz­to­ru to z pięć lat bę­dzie, jak przy­je­chał. Tam cię do­brze przyj­mą. A jak bę­dziesz pan chciał od­je­chać, to ja tu raz na ile jeż­dżę, w po­nie­dział­ki al­bo wtor­ki, ale to nie tak, że za­wsze, wiesz pan, a jak sto­ję, to z pięć mi­nut. A i tak nikt nie wsia­do.

An­drzej chciał strze­lić pal­ca­mi, ale przez gru­be rę­ka­wicz­ki nic z te­go nie wy­szło.

– Ten uczo­ny to mój oj­ciec! On tu pro­wa­dził ba­da­nia! – wy­krzyk­nął w na­dziei, że ta in­for­ma­cja po­mo­że prze­ko­nać kie­row­cę.

Ja­go­da jesz­cze uważ­niej przy­pa­trzył się swe­mu pa­sa­że­ro­wi i rzu­cił okiem na ba­ga­że. In­for­ma­cja, któ­rą przed chwi­lą usły­szał, by­ła wręcz sen­sa­cyj­na. W środ­ku zi­my, w ta­ką po­go­dę, je­dzie do Wiel­kich Lip, ni­by że tu­ry­stycz­nie, że ta­kie so­bie wol­ne zro­bił na stu­diach. A tu pro­szę, sy­na­lek te­go astro­no­ma, co w nie­bo pa­trzył. Pew­nie ta­ki sam wa­riat jak tam­ten.

– Je­steś sy­nem te­go astro­no­ma, aha. Tyl­ko że on tu już daw­no nie wra­cał, to cie­bie co tu przy­ga­nia? – Ja­go­da wy­po­wie­dział te sło­wa zu­peł­nie in­nym to­nem. Ry­sy chłop­skiej, kar­to­fla­nej twa­rzy na krót­ką chwi­lę wy­ostrzy­ły się, a wzrok, do tej po­ry męt­ny, zda­wa­ło­by się, za­pi­ja­czo­ny, wbił się w An­drze­ja ni­czym mor­der­czy ba­gnet.

W au­to­bu­sie za­pa­no­wa­ła ci­sza. Ho­ło­tyń­ski do­strzegł w oczach kie­row­cy za­in­te­re­so­wa­nie, coś nie­zdro­we­go spo­czy­wa­ło na dnie ciem­nych źre­nic, ja­kaś nie­spre­cy­zo­wa­na, ale na­zna­czo­na czymś nie­do­brym cie­ka­wość. I ten ton – na­gle zmie­nio­ny, nie pro­stac­ki, ale – An­drzej miał nie­mal pew­ność – na­le­żą­cy do czło­wie­ka po­słu­gu­ją­ce­go się na co dzień in­nym ję­zy­kiem niż kie­row­ca au­to­bu­su. Pa­trzył na Ja­go­dę zbyt dłu­go, za­cho­wu­jąc mil­cze­nie, ale tam­te­mu naj­wy­raź­niej wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Do­koń­czył pa­pie­ro­sa i wy­rzu­cił nie­do­pa­łek przez uchy­lo­ną szy­bę.

– Ja, tak czy tak, da­li nie ja­dę – rzekł wresz­cie. – Jak pan chcesz, to idź, tyl­ko szyb­ko, bo ja za­raz tu­tej na­wra­cam.

An­drzej wie­dział już, że nic nie wskó­ra. Pod­niósł ple­cak i stęk­nąw­szy pod je­go cię­ża­rem, za­rzu­cił go so­bie na ra­mio­na. Po­pra­wił kurt­kę i chwy­cił pod­ręcz­ny chle­bak. Zo­sta­ła w nim ostat­nia ka­nap­ka z se­rem i tro­chę wo­dy. Zo­sta­wi to so­bie na ko­la­cję, kie­dy już bę­dzie na miej­scu. Prze­cież za go­dzi­nę po­wi­nien tam do­trzeć. Że­by tyl­ko zdą­żyć przed zmro­kiem.

– Niech pan po­wie praw­dę, jak da­le­ko jesz­cze?

– Nie­ca­łe dwa ki­lo­me­try bę­dzie la­sem, mo­że z pół­to­ra, tro­chę pod gór­kę, pro­sto ca­lut­ki czas, aż na skraj, aż się drze­wa skoń­czą, a tam to już Li­py wi­dać, na do­le, tak ze trzy­sta jesz­cze me­trów bę­dzie. – W ję­zy­ku Ja­go­dy nie by­ło śla­du owe­go ta­jem­ni­cze­go to­nu, ja­ki na chwi­lę mu się wy­rwał. – A weź se pan te ra­dom­skie, to se pan po­pa­lisz, jak brak­nie. Bo, wiesz pan, bo jak szlu­gów brak­nie, to nie bę­dzie gdzie ku­pić. No, bier pan, bier pan. – Wy­cią­gnął przed sie­bie sta­rą pacz­kę pa­pie­ro­sów.

An­drzej przy­jął po­da­ru­nek i po­dzię­ko­wał. Do­piął koł­nierz kurt­ki i wy­szedł na ze­wnątrz w mróz. Za­trza­snął drzwi i za­raz usły­szał zgrzyt w skrzy­ni bie­gów. Ja­go­da nie cze­kał. Spu­ścił ręcz­ny i za­czął na­wra­cać. Oba­wiał się, że przy­bysz na­gle zmie­ni zda­nie, prze­ra­zi się mar­szu przez ciem­nie­ją­cy las i wró­ci do au­to­bu­su. A je­mu wy­cho­dzi­ło, że spra­wa mo­że być roz­wo­jo­wa; je­mu wy­cho­dzi­ło, że z tym mło­dzień­cem wią­że się ja­kaś ta­jem­ni­cza hi­sto­ria. Pa­mię­tał je­go oj­ca, dzi­wa­ka z bro­dą, któ­ry mie­sią­ca­mi sie­dział w Li­pach i od cza­su do cza­su przy­jeż­dżał do po­wia­tu, że­by ode­brać prze­sył­kę. Naj­czę­ściej by­ły to wiel­kie pu­dła, któ­re Ja­go­da al­bo je­go bra­ta­nek wo­zi­li aż pod Wiel­kie Li­py. Tam już fur­man­ki bra­ły to wszyst­ko i za­wo­zi­ły, gdzie trze­ba. Ma­ło­mów­ny to był typ, po­my­ślał Ja­go­da, wy­jeż­dża­jąc na moc­no za­śnie­żo­ną dro­gę. W lu­ster­ku mi­gnę­ła mu syl­wet­ka Ho­ło­tyń­skie­go.

Tak te­go zo­sta­wić nie moż­na, przy­szło na myśl Ja­go­dzie. To by­ła je­go wiel­ka szan­sa. Wy­cią­gnął spor­ta i roz­siadł się wy­god­niej, bo cze­ka­ła go trud­na dro­ga przez las.

2.

An­drzej Ho­ło­tyń­ski spo­glą­dał na od­da­la­ją­cy się au­to­bus i za­sta­na­wiał się nad swo­im po­ło­że­niem. Znaj­do­wał się w środ­ku la­su, nie ma­jąc żad­nych gwa­ran­cji, że ten pod­ra­bia­ny kie­row­ca po­wie­dział mu praw­dę, jak iść na Wiel­kie Li­py. Cią­żył mu wy­pcha­ny ple­cak, a nad­cho­dzą­ca noc nie wró­ży­ła bez­tro­skiej wy­ciecz­ki przy­ro­do­znaw­czej.

„Ogó­rek” scho­wał się wła­śnie za za­krę­tem. Po­śród drzew nik­nę­ły ostat­nie prze­bły­ski dłu­gich świa­teł i po­wo­li cichł char­kot sil­ni­ka pra­cu­ją­ce­go na wy­so­kich ob­ro­tach. An­drzej zro­zu­miał, że zo­stał sam na sam z po­głę­bia­ją­cym się mro­kiem wśród drzew.

Nie­po­trzeb­nie zwle­kał, sta­ra­jąc się prze­ko­nać kie­row­cę. Stra­cił tyl­ko pa­rę cen­nych mi­nut.

Au­to­bu­su nie by­ło już sły­chać. An­drzej, zgar­bio­ny pod cię­ża­rem ple­ca­ka, przez chwi­lę pró­bo­wał jesz­cze wy­ło­wić ostat­nie od­gło­sy sil­ni­ka.

Nic tyl­ko ci­che trza­ski za­śnie­żo­nych ga­łę­zi.

– I na co mi to? Co mnie pod­ku­si­ło? Ech – szep­nął i pod­rzu­cił ple­cak, tak że­by ste­laż w mia­rę wy­god­nie osa­dził się na bar­kach. Za­chrzę­ści­ło mu za ple­ca­mi i coś w środ­ku bo­le­śnie wbi­ło mu się w ple­cy.

Ło­skot po­pra­wia­ne­go ple­ca­ka wy­dał mu się dzie­się­cio­krot­nie gło­śniej­szy niż zwy­kle; był wprost prze­ra­ża­ją­co ostry, ro­ze­rwał głu­szę jak gra­nat bu­rzą­cy ścia­ny do­mostw; ni­czym nie­za­kłó­co­ny wy­brzmiał w ca­łej swej de­cy­be­lo­wej ska­li, wni­ka­jąc w mrocz­nie­ją­ce za­ka­mar­ki ci­szy roz­snu­tej nad śnie­giem.

An­drzej wsłu­chał się w spo­kój la­su. Stał nie­ru­cho­mo, jak gdy­by sam za­marzł na po­do­bień­stwo ro­ślin uwię­zio­nych w mro­zie. Po chwi­li do­sły­szał de­li­kat­ne trza­ski, ci­che stu­ki ga­łę­zi obi­ja­ją­cych się o sie­bie pod do­tknię­ciem sła­biut­kie­go wia­tru. Ob­cią­żo­ne gru­bą war­stwą śnie­gu drze­wa gar­bi­ły się jak star­cy zmę­cze­ni ży­ciem. Ich ko­ro­ny przy­wo­dzi­ły na myśl zim­ne koń­czy­ny mar­twych pta­ków. Nie­któ­re nie wy­trzy­ma­ły cię­ża­ru i urwa­ne zwi­sa­ły jak na wpół od­rą­ba­ne ki­ku­ty.

Ca­łe oto­cze­nie spra­wia­ło wra­że­nie na­ma­lo­wa­ne­go, nie­praw­dzi­we­go, jak­by ktoś po­usta­wiał w miej­sce rze­czy­wi­stych drzew i krza­ków sztucz­ne de­ko­ra­cje.

– Ba­zy­li­szek by le­piej te­go nie schło­dził – mruk­nął i zro­bił pa­rę kro­ków, skrzy­piąc bu­ta­mi na zmro­żo­nym śnie­gu.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła w głąb la­su, ty­le że za­miast sze­ro­kiej na kil­ka me­trów jezd­ni przed An­drze­jem wy­ła­nia­ła się wą­ska, wy­dep­ta­na w śnie­gu ścież­ka. Mi­mo to po­czuł się nie­co pew­niej. Jed­nak lu­dzie tę­dy cho­dzą, a sko­ro tak, to trze­ba po­trak­to­wać tę dro­gę jak naj­zwy­klej­szą uli­cę w Kra­ko­wie. Szko­da tyl­ko, że nie ma chod­ni­ka i ani jed­nej lam­py. Ale co wła­ści­wie so­bie wy­obra­żał?

Obej­rzaw­szy się ostat­ni raz, z ci­chą na­dzie­ją, że uj­rzy po­wra­ca­ją­ce­go w przy­pły­wie do­bro­ci i współ­czu­cia Ja­go­dę, zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szył przed sie­bie. Bu­ty za­pa­da­ły się po kost­ki tak, że każ­dy krok wy­ma­gał więk­sze­go niż zwy­kle wy­sił­ku. Po pa­ru mi­nu­tach przy­zwy­cza­ił się do skrzy­pie­nia śnie­gu, a po­cząt­ko­wy lęk przed nie­zna­nym znik­nął.

Ocię­ża­le po­su­wa­jąc się do przo­du, za­pa­lił po­da­ro­wa­ne­go ra­dom­skie­go. Od ra­zu zro­bi­ło mu się raź­niej. Dwa ki­lo­me­try, wła­ści­wie pół­to­ra, jak po­wie­dział Ja­go­da, i zo­ba­czy Wiel­kie Li­py. Mo­że na­wet wcze­śniej uda mu się do­strzec ja­kieś świa­tła lub usły­szeć od­gło­sy wio­ski, mo­że ktoś na­dej­dzie z prze­ciw­ka. O, to by by­ło naj­lep­sze. Gdy­by tyl­ko się przed­sta­wił, za­raz by go sko­ja­rzy­li, wska­za­li dro­gę i pew­nie po­nie­śli ple­cak. Usły­szał­by, że nie ma się cze­go lę­kać, a ten las co ro­ku ta­ki ob­lo­dzo­ny.

Przy­po­mniał so­bie, jak oj­ciec opo­wia­dał mu o pięk­nie te­go la­su i łąk, po­kry­tych lo­dem, uto­pio­nych w prze­zro­czy­stej zmar­z­li­nie ni­czym rój owa­dów w bursz­ty­no­wej pu­łap­ce. Tu­taj wy­stę­po­wa­ło to co pa­rę lat, tak jak te­raz, dla­te­go wła­śnie do Wiel­kich Lip po­cią­gnię­to gru­bą i wy­trzy­ma­łą li­nię śred­nie­go na­pię­cia. Oj­ciec za każ­dym ra­zem za­pew­niał, że to on na­mó­wił miej­sco­we­go soł­ty­sa i prze­ora klasz­to­ru, któ­ry od­gry­wał tu du­żą ro­lę, aby wy­stą­pi­li z wnio­skiem o po­pra­wę ja­ko­ści in­fra­struk­tu­ry ener­ge­tycz­nej i w ten spo­sób po­mo­gli lu­dziom. Praw­da jed­nak by­ła ta­ka, że oj­cu za­le­ża­ło po pro­stu na ba­da­niach, któ­re przy bra­ku prą­du mu­siał­by prze­rwać na dłuż­szy czas. A prze­cież zi­mo­we nie­bo tu, w Wiel­kich Li­pach, nie mia­ło so­bie rów­nych. Przy­naj­mniej tak twier­dził je­go oj­ciec, spę­dza­ją­cy tu od lat mie­sią­ce zi­mo­we, a cza­sa­mi i let­nie, co osta­tecz­nie do­pro­wa­dzi­ło do roz­pa­du ich ro­dzi­ny. An­drzej li­czył na to, że po roz­wo­dzie oj­ciec za­bie­rze go ze so­bą, jed­nak tak się nie sta­ło. Wręcz od­wrot­nie, ilość kon­tak­tów z sy­nem ogra­ni­czył do mi­ni­mum. Ja­kiś te­le­fon, naj­czę­ściej z uczel­ni: co tam, jak tam, jak ma­ma, jak ci idzie w szko­le, ja je­stem w le­sie z mo­imi ba­da­nia­mi, no trzy­maj się, a ma­my nie po­zdra­wiaj, no mu­si­my się wresz­cie spo­tkać. I to by­ło wszyst­ko. Oj­ciec twier­dził, że był tuż-tuż wiel­kie­go od­kry­cia, ja­kiejś nie­zwy­kłej teo­rii, tłu­ma­czą­cej ruch ra­mion Ga­lak­ty­ki czy coś po­dob­ne­go, An­drzej do­kład­nie się nie orien­to­wał i cza­sa­mi na­wet ża­ło­wał, że nie po­szedł na astro­no­mię.

Ra­dom­ski skoń­czył się i An­drzej wy­pstryk­nął nie­do­pa­łek w stro­nę drzew. Cho­ler­stwo nie by­ło zbyt do­bre, pacz­ka chy­ba dłu­go le­ża­ła na tej ma­sce sil­ni­ka. Po­ra za­pa­lić po­rząd­ne­go pa­pie­ro­sa. Że­by do­stać się do no­wej pacz­ki car­me­nów, mu­siał­by zdjąć ple­cak. No wła­śnie! Prze­cież ma w środ­ku la­tar­kę, ależ z nie­go głu­piec, że o tym wcze­śniej nie po­my­ślał.

Za­uwa­żył w od­le­gło­ści kil­ku me­trów po­wa­lo­ny pień. Tak, oj­ciec opo­wia­dał, że ro­sną tu pięk­ne, gru­be drze­wa li­ścia­ste wy­mie­sza­ne z mło­dy­mi so­sna­mi, ale sta­re, któ­re nie wy­trzy­mu­ją cię­ża­ru śnie­gu lub po­ry­wi­ste­go wia­tru i prze­wra­ca­ją się ni­czym dom­ki z kart. Ścież­kę prze­ci­nał wła­śnie pień mar­twe­go drze­wa. Je­go ko­niec mu­siał na­dejść nie­zbyt daw­no, bo ka­wał­ki lo­do­wych od­pry­sków le­ża­ły w po­bli­żu nie­przy­sy­pa­ne śnie­giem. Do­brze się skła­da, oprze o nie­go ple­cak i wyj­mie, co trze­ba. Za­trzy­mał się i się­gnął do klam­ry, aby od­piąć pas.

Wte­dy to usły­szał.

Nie mo­gło mu się wy­da­wać. I to na pew­no nie by­ło echo. Od­wró­cił gło­wę w le­wo. Nie miał wąt­pli­wo­ści: z głę­bi la­su do­bie­ga­ło skrzy­pie­nie. Iden­tycz­ne, ja­kie wy­da­wał śnieg pod je­go bu­ta­mi, tyl­ko tro­chę cich­sze.

Za­mil­kło po se­kun­dzie, mo­że dwóch.

I zno­wu ci­sza, nie­ru­cho­ma ścia­na ci­szy po obu stro­nach ścież­ki.

An­drzej stał, wpa­tru­jąc się w ciem­ność po swo­jej le­wej stro­nie, i prze­su­wał wzrok od drze­wa do drze­wa. Pal­ce za­ci­skał na klam­rze pa­sa bio­dro­we­go, ale nie miał od­wa­gi na­ci­snąć zam­ka. Po­my­ślał o fin­ce, któ­ra, oczy­wi­ście, znaj­do­wa­ła się w tyl­nej kie­sze­ni ple­ca­ka. Pró­bo­wał prze­świe­tlić ciem­no­ści, wpa­tru­jąc się tak moc­no, że przed ocza­mi za­czę­ły mu krą­żyć ja­kieś kół­ka. Gdzieś wy­so­ko le­d­wie sły­szal­nie kle­ko­ta­ły zmro­żo­ne ga­łę­zie.

Co jest, do cho­le­ry?!

Mo­że jed­nak mu się zda­wa­ło? Po mi­nu­cie upo­rczy­we­go lu­stro­wa­nia la­su nie miał już pew­no­ści, czy rze­czy­wi­ście sły­szał to skrzy­pie­nie, czy mo­że to był po­głos je­go wła­snych kro­ków. Prze­ła­mał się w koń­cu i prze­kro­czył le­żą­cy przed nim pień. Po­now­nie sta­nął i znie­ru­cho­miał. Tym ra­zem nie usły­szał ni­cze­go. Więc to nie mógł być po­głos. Oku­la­ry za­szły mu mgłą.

Zwie­rzę? Czło­wiek? Co to by­ło?

An­drzej nie cze­kał dłu­żej: szyb­kim ru­chem od­piął pa­ski i zdjął ple­cak. Wy­jął fin­kę i wsu­nął ją do kie­sze­ni kurt­ki. Je­śli coś krą­ży wo­kół nie­go, je­śli go ob­ser­wu­je, a niech by na­wet sar­na, nie po­wi­nien opóź­niać mar­szu. Prze­stał my­śleć o car­me­nach. Mu­si te­raz szyb­ko po­ko­nać ostat­ni od­ci­nek dro­gi. To jest naj­waż­niej­sze. Wy­sta­wa­nie, choć da­wa­ło po­czu­cie wy­ima­gi­no­wa­ne­go bez­pie­czeń­stwa, uznał za naj­zu­peł­niej bez­sen­sow­ne. Wy­cią­gnął la­tar­kę i za­ło­żył ple­cak. Krót­ki snop świa­tła spły­nął na drze­wa, lecz za­miast uspo­ko­ić, tyl­ko przy­spie­szył bi­cie ser­ca. Ciem­ność na­stę­po­wa­ła z każ­dej stro­ny, pod­cho­dzi­ła zza każ­de­go pnia i na­tych­miast po­chła­nia­ła ru­cho­me cie­nie, by roz­lać się da­lej, po­za gra­ni­cą świa­tła, w mroź­ny bez­kres. Ma­leń­ka stre­fa ja­sno­ści ka­za­ła my­śleć o nie­po­zna­nej ta­jem­ni­cy skry­tej w czer­ni la­su.

Zga­sił la­tar­kę. Już świa­tło księ­ży­ca by­ło lep­sze. Przy­naj­mniej nie wy­twa­rza­ło te­go po­twor­ne­go wra­że­nia ru­chu rze­czy z na­tu­ry nie­ru­cho­mych. Jesz­cze raz prze­tarł oku­la­ry, ode­tchnął i tak szyb­ko, jak tyl­ko po­tra­fił, skie­ro­wał się w stro­nę wio­ski.

To na pew­no ja­kaś sar­na al­bo pies z wio­ski, my­ślał, do­da­jąc so­bie otu­chy. Cho­le­ra ja­sna, ile jesz­cze, z pół ki­lo­me­tra, to już nie po­win­no być da­le­ko. Bo­że, cze­mu w mo­im ży­ciu nie mo­że być nor­mal­nie? Za­wsze jest nie­nor­mal­nie. No tak, bo ja je­stem ta­ki szla­chet­ny, że jak ostat­nia wo­la zmar­łe­go, to trze­ba ko­niecz­nie speł­nić.

Przy­po­mniał so­bie od­wie­dzi­ny u oj­ca w szpi­ta­lu. Te­le­gram przy­szedł we wrze­śniu. Mat­ka też chcia­ła je­chać, ale wo­la oj­ca by­ła jed­no­znacz­na: miał przy­je­chać tyl­ko An­drzej. A po­tem, w paź­dzier­ni­ku, ten wiel­ki woj­sko­wy szpi­tal. Oj­ciec bla­dy jak śmierć, któ­ra już do nie­go szła, pró­bu­ją­cy się uśmie­chać, ja­kaś tę­ga­wa pie­lę­gniar­ka nie­od­stę­pu­ją­ca ich ani na mo­ment, z no­tat­ni­kiem w rę­ku nie wia­do­mo po co.

– Ma­my ma­ło cza­su. – Oj­ciec mó­wi z wy­sił­kiem, bar­dzo ci­cho, ma trud­no­ści w od­dy­cha­niu.

– Ta­to, do­pie­ro przy­je­cha­łem, przyj­dę jesz­cze ju­tro, po­ju­trze.

– Nie, nie przyj­dziesz. Wol­no ci tyl­ko dziś, tyl­ko te­raz. Oni mnie prze­wo­żą wie­czo­rem. To na­sze ostat­nie spo­tka­nie. Wy­bacz, że mia­łem tak ma­ło cza­su dla cie­bie i ma­my.

– Ona…

– Nie mów nic, tyl­ko słu­chaj. Za­wsze chcia­łeś tam je­chać, więc te­raz jedź. To jest mo­ja ostat­nia wo­la i pro­szę cię, abyś ją speł­nił. Jedź, wiesz gdzie… i zrób po­rzą­dek. – Oj­ciec ści­ska na­gle rę­kę An­drze­ja i pa­trzy na nie­go. – Po­rzą­dek, pa­mię­taj. Zrób tam po­rzą­dek. Obie­cu­jesz, że tam po­je­dziesz?

– Tak.

– Do­brze. To dla mnie waż­ne, nie chcę po so­bie zo­sta­wić ba­ła­ga­nu… zwłasz­cza po tych wszyst­kich stra­co­nych la­tach. Upo­rząd­kuj to… przy­rze­kasz?

Za­pa­da­jąc się w co­raz głęb­szym śnie­gu, An­drzej od­two­rzył w pa­mię­ci ostat­nią roz­mo­wę z oj­cem. Nie wy­da­ła mu się za bar­dzo sen­sow­na, ale mat­ka upie­ra­ła się, że po­wi­nien po­je­chać.

– Ja­ki był, ta­ki był, ale to jest je­go ostat­nia wo­la. Po­jedź tam, mo­że rze­czy­wi­ście trze­ba za­opie­ko­wać się ty­mi je­go in­stru­men­ta­mi, nie wiem, co on tam wła­ści­wie trzy­mał – mó­wi­ła mat­ka. Po­je­chał więc. Wiel­kie Li­py, ma­rze­nie z dzie­ciń­stwa, by­ły tuż przed nim.

Szedł zbyt szyb­ko. Ple­cak wa­żył po­nad dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, a śnieg jesz­cze utrud­niał wę­drów­kę. Ścież­ka za­czę­ła pro­wa­dzić pod gó­rę, jej na­chy­le­nie ro­sło po­wo­li, ale dla zmę­czo­ne­go pie­chu­ra by­ło to wy­star­cza­ją­cym po­wo­dem, aby zwol­nić. Na­gle uzmy­sło­wił so­bie, że nie­mal bie­gnie, a ple­cak, w po­śpie­chu źle do­pię­ty, pod­ska­ku­je mu na wszyst­kie stro­ny, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ny bul­got.

Mu­szę się za­trzy­mać, po­my­ślał, i nie wie­dzieć cze­mu wy­jął z kie­sze­ni nóż.

Tym ra­zem usły­szał skrzy­pie­nie z pra­wej stro­ny. Gdy tyl­ko sta­nął, dźwięk do­biegł go znacz­nie bli­żej. Po chwi­li ucichł. Te­raz nie miał wąt­pli­wo­ści: ktoś lub coś za nim szło. Na­gle zdał so­bie spra­wę, że to nie mo­gło być żad­ne zwie­rzę. Zwie­rzę­ta po­ru­sza­ją się znacz­nie ci­szej.

– O żeż kur­wa – szep­nął, pró­bu­jąc prze­nik­nąć wzro­kiem ciem­no­ści.

Stać tak? Krzyk­nąć? Iść da­lej?

Spoj­rzał na cze­ka­ją­cą go jesz­cze dro­gę do Wiel­kich Lip, któ­ra ma­ja­czy­ła w sła­bym księ­ży­co­wym świe­tle, a po­tem obej­rzał się za sie­bie. Ile jesz­cze, do cho­le­ry, zo­sta­ło? Od­wró­cił wzrok tam, skąd usły­szał skrzy­pie­nie śnie­gu. Pal­ca­mi do­tknął la­tar­ki, któ­rą trzy­mał w kie­sze­ni, ale w oba­wie przed tym, co mo­że uka­zać się mię­dzy drze­wa­mi, nie za­pa­lił jej.

Cho­ciaż in­stynkt do­ra­dzał mu na­tych­mia­sto­wą uciecz­kę, stał i prze­cze­sy­wał wzro­kiem gę­ste ciem­no­ści. Po­pra­wił oku­la­ry, ści­ska­jąc moc­no nóż w kie­sze­ni. Sko­ro to czło­wiek, dla­cze­go się nie po­ka­że, cze­mu pró­bu­je go prze­stra­szyć? Ta­ka za­ba­wa?

An­drzej po­sta­no­wił zi­gno­ro­wać ozna­ki czy­jejś obec­no­ści. Nie za­mie­rzał wo­łać – ha­lo, kto tu? – w pu­sty las. Coś po­dob­ne­go wy­da­wa­ło się po­ra­ża­ją­co głu­pie. Nie za­mie­rzał przy­zna­wać się przed dow­cip­ni­siem, że dał się na­stra­szyć. O, pew­nie dzie­cia­ki z wio­ski ro­bią so­bie żar­ty. Za­uwa­ży­ły go, jak przy­je­chał, i po­my­śla­ły, że to do­sko­na­ła oka­zja, aby się z ko­goś po­śmiać. Tak, to praw­do­po­dob­ne. Już wy­star­cza­ją­co się zbłaź­nił. Na pew­no chi­chra­li się ci­cho, że­by nie usły­szał. Nie­dłu­go ca­łe Wiel­kie Li­py bę­dą wie­dzieć o tym, że się bał.

Ko­niec, cho­le­ra, nie po­zwo­li pę­dra­kom ro­bić z sie­bie tchó­rza.

Pod­rzu­cił ple­cak i nie oglą­da­jąc się wię­cej, za­czął iść. Po­wi­nien już zbli­żać się do te­go gar­bu, o któ­rym mó­wił kie­row­ca. Gdy­by by­ło ja­sno, mógł­by przy­naj­mniej oce­nić, czy las się prze­rze­dza. Ale te­raz nie wi­dział nic; las wzno­sił się nad nim jak czar­na ścia­na na tle gra­na­to­wo­czar­ne­go nie­ba. Ta ścia­na cią­gnę­ła się wzdłuż ścież­ki, ale nie by­ło wi­dać, gdzie się koń­czy.

To mu­siał być je­den dzie­ciak, po­my­ślał An­drzej, uważ­niej sta­wia­jąc kro­ki, gdyż za­uwa­żył, że na ścież­ce by­ło wię­cej za­mar­z­nię­tych od­ci­sków bu­tów, i stą­pa­jąc po nich, trud­niej utrzy­my­wa­ło się rów­no­wa­gę. Je­den dzie­ciak, bo gdy­by ich by­ło wię­cej, to skrzy­pie­nie bym chy­ba sły­szał gło­śniej­sze, i tak by się na­gle nie koń­czy­ło, nie umie­li­by się tak prze­cież zgrać. Ale co ro­bił­by je­den, sa­mot­ny dzie­ciak w ciem­nym le­sie? Ro­zu­miem, w gru­pie, ale sam? To mo­że jed­nak nie dzie­ciak? A je­śli nie dzie­ciak, to do­ro­sły. Tyl­ko dla­cze­go, sko­ro do­ro­sły, za­cho­wu­je się w ten spo­sób? Nie­nor­mal­ny, wa­riat?

Na­gle wy­da­ło mu się, że gdzieś da­le­ko przed nim coś mi­gnę­ło, coś ja­śniej­sze­go, ma­ły, żół­ta­wy punk­cik. Świa­tło! To mo­gło być tyl­ko świa­tło! Mo­że ktoś szedł al­bo to już okna do­mów wi­dać. Ale nie, prze­cież wio­ska le­ży ni­żej. Nie by­ło in­nej moż­li­wo­ści – to mu­siał być ja­kiś miesz­ka­niec.

Za­trzy­mał się i uważ­niej przyj­rzał się ciem­no­ści przed so­bą, bo świa­teł­ko – jak się po­ja­wi­ło, tak nie­mal od ra­zu zni­kło.

Chrzęst śnie­gu!

Pod­nie­co­ny świa­teł­kiem, An­drzej na mo­ment za­po­mniał o po­dej­rza­nym skrzy­pie­niu. Ale na­dal je sły­szał. Po­wol­ny, mia­ro­wy chrzęst, ja­ki mo­że wy­da­wać je­dy­nie pa­ra zi­mo­wych bu­tów. Zno­wu do­cho­dził z pra­wej stro­ny. An­drzej zwró­cił gło­wę w tam­tym kie­run­ku. Nie mógł oce­nić, czy skrzy­pie­nie zbli­ża­ło się, czy od­da­la­ło. Miał wra­że­nie, że dźwię­ki są co­raz wy­raź­niej­sze, ale to mo­gło być złu­dze­nie. Ktoś na­praw­dę jest bar­dzo dow­cip­ny.

Nie­ocze­ki­wa­nie za­pa­dła ci­sza. Tyl­ko kle­kot ga­łę­zi w wierz­choł­kach drzew prze­bi­jał się przez zwa­ły mro­ku. Pa­ra osia­dła mu na oku­la­rach, mo­men­tal­nie za­ma­rza­jąc na szkle. Nie zdej­mu­jąc ich, prze­tarł szkła rę­ka­wicz­ką. Nie­wie­le to da­ło, bo i tak pra­wie nic nie wi­dział. Spoj­rzał na ścież­kę przed so­bą. Do Wiel­kich Lip mo­gło być mo­że pół ki­lo­me­tra. Cho­le­ra, gdy­by nie ten śnieg, był­by już na miej­scu.

Coś strze­li­ło mię­dzy drze­wa­mi! An­drzej czuł, jak ser­ce roz­pę­dza się ni­czym osza­la­łe. Trzask po­niósł się po ca­łym le­sie. Chy­ba zła­ma­na ga­łąź. Kil­ka cięż­kich kro­ków gdzieś bli­sko! I zno­wu ci­sza.

Te­raz to już nie wy­glą­da­ło na za­ba­wę dzie­cia­ka. Ra­czej po­nu­rą za­ba­wę sza­leń­ca. W ciem­no­ściach la­su lu­dziom mo­gą przyjść do gło­wy naj­bar­dziej wa­riac­kie po­my­sły. Wy­cią­gnął ob­na­żo­ną fin­kę i trzy­ma­jąc ją na wy­so­ko­ści bio­dra, za­czął iść naj­szyb­ciej, jak tyl­ko mógł. Sta­rał się re­gu­lar­nie spo­glą­dać to w le­wo, to w pra­wo. W da­li przed nim bły­snę­ło coś na po­do­bień­stwo la­tar­ki. Ru­cho­me świa­teł­ko prze­su­wa­ło się przez kil­ka se­kund, aż zga­sło. Cze­mu zga­sło?!

Ko­lej­ny trzask za­brzmiał tak, jak­by wiel­kie ciel­sko prze­dzie­ra­ło się przez gę­stwi­nę, ła­miąc i nisz­cząc wszyst­ko na swo­jej dro­dze. Chwi­la prze­rwy tym ra­zem by­ła krót­ka. Za­raz po tym An­drzej usły­szał zbli­ża­ją­ce się z le­wej stro­ny kro­ki.

Nie miał za­mia­ru cze­kać, aż ta­jem­ni­czy osob­nik zbli­ży się na wy­cią­gnię­cie rę­ki. Prze­je­chał rę­ka­wicz­ką po szkłach i rzu­cił się w kie­run­ku wio­ski. Je­go wła­sne kro­ki zmie­sza­ły się z ob­cy­mi.

Rze­czy w ple­ca­ku chrzę­ści­ły, z bo­ku pod­ska­ki­wał chle­bak. An­drzej biegł, nie zwa­ża­jąc na to, czy ro­bi z sie­bie bła­zna. Coś w środ­ku szep­nę­ło mu: ucie­kaj!, i nie miał za­mia­ru ani cza­su po­le­mi­zo­wać z we­wnętrz­nym gło­sem.

Wy­da­ło mu się, że czar­na ścia­na la­su ury­wa się w od­da­li, że tam na krań­cu stro­mi­zny, na koń­cu ścież­ki wy­ła­nia się coś ja­śniej­sze­go, jak­by sze­ro­ka prze­strzeń po­zba­wio­na drzew.

Za nią mu­si znaj­do­wać się wio­ska! Za­raz bę­dą Wiel­kie Li­py!

Świa­do­mość bli­sko­ści ce­lu po­bu­dzi­ła go do więk­sze­go wy­sił­ku. Chciał przy­spie­szyć, ale ból w no­gach oka­zał się zbyt wiel­ki. Cią­gle sły­szał że ktoś szedł za nim.

Zno­wu świa­teł­ko, tym ra­zem chy­ba nie­co bli­żej, na szczy­cie gar­bu!

– Hej! – An­drzej krzyk­nął w na­dziei, że po­wstrzy­ma to je­go prze­śla­dow­cę.

Świa­teł­ko, do tej po­ry ru­cho­me, za­trzy­ma­ło się. Pło­nę­ło jesz­cze przez kil­ka se­kund, a na­stęp­nie zga­sło.

An­drzej za­klął. Sły­szał kro­ki zu­peł­nie bli­sko. Wy­da­ło mu się, że ką­tem oka do­strze­ga ja­kiś ruch wśród drzew. Prze­biegł pod gó­rę pew­nie z dwie­ście me­trów i na­gle po­czuł, że bra­ku­je mu tchu. Po pro­stu nie mógł się ru­szyć, a ko­la­na ugię­ły się pod nim.

Po­chy­lo­ny od­wró­cił gło­wę tam, skąd zbli­ża­ły się kro­ki. Nie wi­dział wy­raź­nie, bo oku­la­ry pra­wie cał­kiem za­szły mgłą. Z ciem­no­ści wy­róż­nił po­ru­sza­ją­cy się kształt. Wy­cią­gnął przed sie­bie nóż.

Doj­rzał w gó­rze wiel­ki cień. Jesz­cze nie wie­dział, że zo­sta­ło mu kil­ka chwil świa­do­mo­ści.

3.

W lep­szych cza­sach, wie­ki te­mu, do Wiel­kich Lip zjeż­dża­no z ca­łej oko­li­cy na targ rol­ny. Wte­dy sta­ło tu po­nad sto do­mów. Wio­ska ro­sła i ko­lej­ni soł­ty­si z na­dzie­ją my­śle­li o nada­niu jej praw gmin­nych, a tu­tej­si Ży­dzi wy­bu­do­wa­li nie­du­żą boż­ni­cę.

Cho­ciaż Wiel­kie Li­py nie po­sia­da­ły sta­tu­su gmi­ny i na pierw­szy rzut oka by­ły ni­czym wię­cej niż prze­cięt­ną wio­ską, po­ło­żo­ną na ubo­czu głów­nych trak­tów, na ich te­mat krą­ży­ły po oko­li­cy dziw­ne opo­wie­ści. Wszyst­ko za spra­wą nie­wiel­kie­go kom­plek­su klasz­tor­ne­go, zbu­do­wa­ne­go przed kil­ku wie­ka­mi. Klasz­tor stał na wschod­nim krań­cu wsi przez kil­ka­set lat, a bra­cia za­kon­ni aż do cza­su ka­sa­ty za­ko­nu w Pol­sce, w 1843 ro­ku utrzy­my­wa­li go w ja­kim ta­kim sta­nie. Lu­dzie z po­bli­skich wsi, przy­jeż­dża­jąc na targ w każ­dy po­nie­dzia­łek, pa­trzy­li na klasz­tor, ale nikt do nie­go nie szedł. Krą­ży­ła plot­ka, że mni­si w zmo­wie z Ży­da­mi li­po­wy­mi są, że wspól­nie to na­wet msze czar­ne od­pra­wia­ją. Miej­sco­wi wie­dzie­li, że to wy­ssa­ne z pal­ca głu­po­ty, i klasz­tor trak­to­wa­li na­le­ży­cie, ko­rzy­sta­jąc w pew­nej mie­rze z czar­ne­go roz­gło­su w naj­bliż­szych stro­nach.

Po po­wsta­niu stycz­nio­wym na­dzie­je na roz­wój pry­sły. Za po­moc po­wstań­com Wiel­kie Li­py zo­sta­ły uka­ra­ne. Wła­dza car­ska za­bro­ni­ła zjaz­dów tar­go­wych i ode­bra­ła chło­pom zie­mię. Miesz­kań­com oko­licz­nych wio­sek nie wol­no by­ło na­wet zbli­żać się do Lip. Sro­ga po­msta do­się­gła tak­że za­kon­ni­ków, któ­rzy przy­ję­li po­wstań­ców pod swój dach, le­czy­li ran­nych, a na ko­niec po­mo­gli zor­ga­ni­zo­wać sa­mo­bój­czą obro­nę w sa­mym klasz­to­rze. By­li to wy­klę­ci mni­si, któ­rzy po­sta­no­wi­li zo­stać i kul­ty­wo­wać za­kon­ne tra­dy­cje. Wal­ka nie mo­gła trwać dłu­go. Nie mi­nę­ła go­dzi­na, a ro­syj­scy żoł­da­cy opa­no­wa­li ca­ły klasz­tor. Prze­or stra­cił ży­cie na szu­bie­ni­cy, wraz z nim trzech bra­ci, a resz­ta, ośmiu bra­cisz­ków, zo­sta­ła wy­wie­zio­na na wschód. Po­wstań­ców wy­bi­li co do jed­ne­go. Kom­pleks ko­ściel­ny, po­ha­ra­ta­ny po­ci­ska­mi, pod­upadł, bo nie miał się nim kto za­jąć. Do­pie­ro po kil­ku la­tach Żyd Moj­sze Ste­in­hauz wszedł na te­ren klasz­to­ru i w po­ro­zu­mie­niu z soł­ty­sem obie­cał na­pra­wić, co się da. To był zna­ny w ca­łym po­wie­cie czło­wiek od każ­dej ro­bo­ty. Nie tyl­ko w Wiel­kich Li­pach go za­trud­nia­no; znaj­do­wał za­ję­cie w ca­łej oko­li­cy i zna­ny był z rze­tel­nej pra­cy.

Mu­sia­ło upły­nąć wie­le lat, za­nim Wiel­kie Li­py za­czę­ły pod­no­sić się z upad­ku. Sy­no­wie za­bi­tych oj­ców do­ro­śli, cór­ki po­wy­cho­dzi­ły za mąż. Od­ra­dza­ła się zgnę­bio­na wspól­no­ta. Pod ko­niec XIX wie­ku do wio­ski przy­je­cha­li ta­jem­ni­czy męż­czyź­ni w płasz­czach. Nie od ra­zu roz­po­zna­no w nich wy­wie­zio­nych przed la­ty za­kon­ni­ków. Przez kil­ka dni miesz­ka­li u ży­dow­skie­go karcz­ma­rza, a na ko­niec uda­li się do soł­ty­sa. Na ze­bra­niu wiej­skiej wspól­no­ty usta­lo­no, że klasz­tor zo­sta­nie od­da­ny w rę­ce daw­nych mni­chów, pod wa­run­kiem że zaj­mą się na­pra­wą te­go, co uda­ło się oca­lić. Wra­ca­ją­cy z Sy­be­rii, po wie­lu cier­pie­niach, od­da­ni spra­wie swe­go za­ko­nu, któ­re­go w Pol­sce już nie by­ło, pra­gnę­li tu, w Wiel­kich Li­pach, do­koń­czyć ży­wo­ta, a jesz­cze przy­po­do­bać się Pa­nu, krze­wiąc w bied­nej wio­sce chrze­ści­jań­ską wia­rę.

4.

– Wnie­ście go. – Wy­so­ka po­stać w kap­tu­rze sze­rzej roz­war­ła cięż­kie wro­ta.

Kil­ku męż­czyzn prze­ci­snę­ło się przez otwór. Ktoś po­świe­cił la­tar­ką. Trzy­ma­li cia­ło mło­de­go czło­wie­ka w oku­la­rach.

– Mar­twy? – spy­tał za­kap­tu­rzo­ny.

– Nie, od­dy­cha.

– Trze­ba po­wia­do­mić oj­ca Ja­na.

Prze­nie­śli męż­czy­znę nad pro­giem i ru­szy­li za pro­wa­dzą­cym ich czło­wie­kiem w kap­tu­rze. Dzie­dzi­niec klasz­tor­ny to­nął w ciem­no­ści, ale idą­cy do­brze zna­li dro­gę.

– Za­nie­ście go do re­fek­ta­rza i tam cze­kaj­cie. Trze­ba go ogrzać. – Za­kon­nik zo­sta­wił grup­kę męż­czyzn, a sam udał się w stro­nę czę­ści miesz­kal­nej.

Prze­mie­rzył dzie­dzi­niec i po chwi­li znik­nął w drzwiach pro­wa­dzą­cych do klau­zu­ro­wych po­miesz­czeń klasz­to­ru. Był to brat Ju­lian, no­wi­cjusz, koń­czą­cy wła­śnie okres prób­ny i ma­ją­cy wiel­ką na­dzie­ję na pierw­sze cza­so­we ślu­by. Zer­k­nął na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła ósma. Do­pie­ro skoń­czy­ła się kom­ple­ta, bra­cia po­roz­cho­dzi­li się do swo­ich wol­nych za­jęć. O tej po­rze oj­ciec Jan po­wi­nien sie­dzieć w swo­im po­ko­ju. Na pew­no coś czy­ta al­bo spi­su­je te swo­je pa­mięt­ni­ki. Za oknem się świe­ci­ło, więc tak czy owak, za­sta­nie go u sie­bie. Trze­ba go szyb­ko za­wia­do­mić, ten chło­pak mo­że stać nad gro­bem, bar­dzo zmarzł. My­śląc go­rącz­ko­wo, brat Ju­lian prze­szedł ko­ry­tarz, skie­ro­wał się do czę­ści wie­żo­wej i naj­szyb­ciej jak mógł, za­cząć piąć się po wą­skich, skrę­ca­ją­cych w pra­wo scho­dach. Za­nim wdra­pał się na trze­cią, naj­wyż­szą kon­dy­gna­cję, po­czuł wąt­pli­wo­ści, czy po­stę­pu­je roz­sąd­nie: być mo­że po­wi­nien naj­pierw za­wia­do­mić oj­ca Sta­ni­sła­wa al­bo Cze­sła­wa. Co bę­dzie, je­śli prze­or oka­że nie­za­do­wo­le­nie? A je­że­li ze­chce opóź­nić je­go pierw­sze ślu­by! Jak­że on, bied­ny Ju­lian, zniósł­by ta­kie upo­ko­rze­nie?! Cóż, sko­ro mo­że nie­co po­chop­nie po­biegł do oj­ca Ja­na, te­raz nie po­wi­nien się wy­co­fy­wać. A niech tam, oko­licz­no­ści by­ły wszak dość nie­zwy­kłe i kto wie, czy nie od­bi­ją się na ure­gu­lo­wa­nym ży­ciu w klasz­to­rze, a mo­że i w ca­łej wsi. Nie, oj­ciec Jan po­wi­nien się o tym do­wie­dzieć pierw­szy.

Brat Ju­lian za­stu­kał w drzwi. Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza. Nie miał od­wa­gi po­no­wić pu­ka­nia, in­tu­icja pod­po­wia­da­ła mu, że na­le­ży cze­kać. Nie my­lił się i cier­pli­wość, ja­kiej od daw­na uczył się mię­dzy brać­mi, zo­sta­ła wy­na­gro­dzo­na. Po chwi­li, któ­ra wy­da­ła mu się nie­skoń­cze­nie dłu­ga, drzwi lek­ko się uchy­li­ły i uka­za­ła się w nich gło­wa prze­ora.

– A, bra­ci­szek Ju­lian, co za nie­spo­dzian­ka. – Sta­ry za­kon­nik nie spra­wiał wra­że­nia za­do­wo­lo­ne­go. Zza oku­la­rów pa­trzy­ły na Ju­lia­na nie­chęt­ne oczy.

– Oj­cze Ja­nie, niech mi oj­ciec wy­ba­czy to naj­ście o tej po­rze, ale za­szło coś nie­zwy­kłe­go. Chło­pi przy­nie­śli ja­kie­goś zmar­z­nię­te­go mło­dzień­ca. Nie wie­dzie­li, co z nim ro­bić, i go tu przy­nie­śli.

– Mło­dzień­ca?

– Tak, ja… nie wie­dzia­łem, co zro­bić, czy do oj­ca pójść, czy mo­że do oj­ca Sta­ni­sła­wa, ale przy­szło mi na myśl, że o tak waż­nej rze­czy na­le­ży w pierw­szej ko­lej­no­ści oj­ca za­wia­do­mić. Tu są je­go do­ku­men­ty – wy­du­sił z sie­bie Ju­lian.

Twarz prze­ora zmarsz­czy­ła się, za­kon­nik uniósł rę­kę i Ju­lian na­tych­miast prze­stał mó­wić. Po­chy­lił gło­wę i cze­kał. Sły­szał, jak oj­ciec Jan wzdy­cha i coś mó­wi do sie­bie.

– Daj mi to – rzekł wresz­cie i się­gnął po pa­pie­ry. Je­den rzut oka na na­zwi­sko w do­wo­dzie oso­bi­stym spra­wił, że oj­ciec Jan drgnął. Spoj­rzał ba­daw­czo na bra­ta Ju­lia­na i rzekł: – Czy brat wie, kto to jest?

– Nie, nie spraw­dzi­łem ni­cze­go, od ra­zu po­bie­głem tu­taj i przy­nio­słem to.

– Czy coś mu się sta­ło?

– Nie wiem, bar­dzo wy­mar­z­nię­ty, nie­przy­tom­ny. Wy­glą­da tak, jak­by go ktoś po­bił, bo twarz ma za­krwa­wio­ną. Ka­za­łem go w re­fek­ta­rzu po­ło­żyć.

– Nie! Niech go prze­nio­są do wol­nej ce­li po oj­cu Kle­men­sie. Prze­kształ­ci­my ją na cza­so­wą in­fir­me­rię. Niech brat na­tych­miast po­wia­do­mi oj­ców Sta­ni­sła­wa i Cze­sła­wa i kil­ku bra­ci we­dle uzna­nia. A chło­pów na­kar­mić i niech już do do­mu idą. Aha, i niech Han­ka przyj­dzie. Tyl­ko szyb­ko. Ja za chwi­lę zej­dę.

Ju­lian po­kło­nił się ni­sko i za­czął scho­dzić po krę­tych scho­dach.

Oj­ciec Jan pa­trzył za nim przez chwi­lę, a póź­niej zer­k­nął na zdję­cie An­drze­ja Ho­ło­tyń­skie­go w do­wo­dzie i za­mknął drzwi.

– Ta­ki po­dob­ny – szep­nął, stą­pa­jąc w stro­nę za­wie­szo­nej nad sto­łem lam­py naf­to­wej. Sta­nął przed nią i de­li­kat­nie pchnął. Wnę­trze po­ko­ju za­tań­czy­ło w grze świa­teł i cie­ni. Oj­ciec Jan usiadł w bu­ja­nym fo­te­lu, pod­parł rę­ką bro­dę i za­czął ko­ły­sać się mia­ro­wo. Pod­ło­ga wy­da­ła z sie­bie ci­chy zgrzyt, gdyż w miej­scu, gdzie de­ski od daw­na przyj­mo­wa­ły cię­żar płóz i sa­me­go za­kon­ni­ka, po­wsta­ło wy­gię­cie, któ­re z każ­dym ro­kiem sta­wa­ło się co­raz głęb­sze. Prze­or nie miał jed­nak za­mia­ru wy­mie­nić de­ski lub prze­sta­wić fo­te­la w in­ną część po­ko­ju, si­ła przy­zwy­cza­je­nia za­wsze oka­zy­wa­ła się więk­sza. A po­za tym lu­bił ten dźwięk, dzię­ki nie­mu ła­twiej po­grą­żał się w roz­my­śla­niach i wspo­mnie­niach.

Sie­dział te­raz i bu­jał się swo­bod­nie. Sła­ba lam­pa już prze­sta­ła się ki­wać, więc po­kój oj­ca Ja­na przy­brał swój zwy­kły wy­gląd. Od daw­na peł­nił ro­lę ga­bi­ne­tu i sy­pial­ni. Sta­ry prze­or tyl­ko tu czuł się do­brze, za­rów­no w go­dzi­nach od­osob­nie­nia i kon­tem­pla­cji, jak i obo­wiąz­ków prze­ło­żo­ne­go. By­ło to jed­no z nie­licz­nych po­miesz­czeń klasz­tor­nych, któ­re nie zo­sta­ły wy­po­sa­żo­ne w ener­gię elek­trycz­ną. Oj­ciec Jan nie dał się prze­ko­nać i za­bro­nił mon­ta­żu ja­kich­kol­wiek no­wo­cze­snych urzą­dzeń, gdyż, jak ar­gu­men­to­wał, za­mie­rzał wieść ży­wot skrom­ny, bu­dzić się i za­sy­piać po bo­że­mu, a no­wo­cze­sność i po­boż­ność to by­ły dla nie­go po­ję­cia prze­ciw­staw­ne, nie do po­go­dze­nia tak w za­kre­sie teo­re­tycz­nym, jak i prak­tycz­nym. Je­go ga­bi­net miał być sy­no­ni­mem vi­ta con­tem­pla­ti­va z do­miesz­ką teo­lo­gicz­nej pa­sji. Śro­dek po­ko­ju zaj­mo­wał nie­du­ży stół, jed­ną ze ścian wy­peł­nia­ła pod­ręcz­na bi­blio­tecz­ka, po prze­ciw­nej stro­nie znaj­do­wa­ło się łóż­ko, a na wprost drzwi, tuż pod za­kra­to­wa­nym oknem, wspa­nia­le pre­zen­to­wa­ło się wiel­kie dę­bo­we biur­ko. Stał na nim lich­tarz, w któ­rym pło­nę­ły trzy świe­ce, oświe­tla­jąc tro­chę le­piej ster­ty ksią­żek, sta­rych ma­nu­skryp­tów, luź­nych pa­pie­rów, kil­ka ka­ła­ma­rzy i piór, krzyż i za­wie­szo­ny na nim ró­ża­niec. W ro­gu ścia­ny okien­nej trza­skał pło­mień w pie­cu ka­flo­wym. Ca­łe po­miesz­cze­nie, choć du­że, spra­wia­ło wra­że­nie cia­sne­go. Ścia­ny, nie­bie­lo­ne wap­nem od po­nad dwu­dzie­stu lat, zsza­rza­ły i z wol­na wcho­dzi­ły w od­cień mlecz­no­ka­wo­wy, przez co ga­bi­net wy­da­wał się przy­tul­ny i brud­ny za­ra­zem.

Oj­ciec Jan – jak zwykł czy­nić, gdy za­sia­dał w bu­ja­ku – wo­dził wzro­kiem po brze­gach ksiąg gro­ma­dzo­nych przez la­ta i po­stu­ki­wał o po­ręcz do­wo­dem oso­bi­stym, na­le­żą­cym do czło­wie­ka, któ­re­go na­zwi­sko wy­ry­ło na je­go twa­rzy pierw­sze ry­sy nie­po­ko­ju. Wi­docz­ne w mdła­wym świe­tle lam­py naf­to­wej oczy za­kon­ni­ka prze­su­wa­ły się w pra­wo i w le­wo bez naj­mniej­sze­go mru­gnię­cia, a za­ci­śnię­te usta świad­czy­ły o głę­bo­kim na­my­śle.

Czyż­by hi­sto­ria mia­ła się po­wtó­rzyć? – za­du­mał się, za­trzy­mu­jąc wzrok na dzie­łach Dio­ni­ze­go Are­opa­gi­ty. Mło­dzie­niec przy­by­wa tak jak tam­ten przy­był przed la­ty, przed ty­lo­ma la­ty. I po co? Prze­cież nie po to, że­by wstą­pić do brac­twa. Ile to już, chy­ba dru­gi rok bę­dzie, jak Je­rzy od­szedł, tak, dru­gi. A więc to je­go syn, bar­dzo po­dob­ny, mło­dy. Nie przy­był tu przy­pad­ko­wo. Al­bo chce po­znać miej­sca, gdzie oj­ciec ba­dał gwiaz­dy, obej­rzeć, co do nie­go na­le­ży, al­bo…

Skrzy­pie­nie pod­ło­gi usta­ło. Bu­ja­ny fo­tel znie­ru­cho­miał. Czo­ło oj­ca Ja­na po­kry­wa­ły głę­bo­ko wy­żło­bio­ne zmarszcz­ki, któ­re w tym mo­men­cie uwy­dat­ni­ły się jesz­cze bar­dziej. Rę­ka bęb­nią­ca do­wo­dem oso­bi­stym Ho­ło­tyń­skie­go za­wi­sła nad po­rę­czą, a z ust prze­ora wy­do­by­ło się ci­che prze­kleń­stwo. Zro­bił w my­ślach szyb­ki ra­chu­nek: do koń­ca mie­sią­ca po­zo­sta­ło kil­ka dni. Nie­do­brze. Je­śli on tu jesz­cze bę­dzie, mo­że stać się świad­kiem, a te­go z ca­łą pew­no­ścią nie chciał­by ani on sam, ani nikt w wio­sce. Je­dy­ne wyj­ście to jak naj­szyb­ciej, nie bu­dząc po­dej­rzeń, skło­nić go do wy­jaz­du. Niech so­bie tam po­oglą­da, co chce, niech na­wet po­zbie­ra, co tam jesz­cze zo­sta­ło w tym ob­ser­wa­to­rium, ale niech od­je­dzie.

Roz­le­gło się pu­ka­nie. Prze­or wes­tchnął i pod­szedł do drzwi. Brat Ju­lian dra­pał się po ton­su­rze z wy­raź­nym za­kło­po­ta­niem.

– Oj­cze Ja­nie, prze­pra­szam, że zno­wu oj­cu prze­szka­dzam, ale jest te­le­fon do oj­ca. Pro­szą o na­tych­mia­sto­wą roz­mo­wę.

– Co z chło­pa­kiem?

– Oprzy­tom­niał. Mó­wi, że nie pa­mię­ta, co się wy­da­rzy­ło. Szedł do Lip i ktoś go na­padł po­dob­no, ale nie po­tra­fi opi­sać na­past­ni­ka. Jest bar­dzo sła­by, mu­siał le­żeć kil­ka go­dzin.

Oczy prze­ora znie­ru­cho­mia­ły wpa­trzo­ne w bla­dą twarz bra­ta Ju­lia­na. Mło­dy za­kon­nik po raz pierw­szy do­strzegł w czer­stwym ob­li­czu oj­ca Ja­na nie­zna­ny mu wcze­śniej chłód. Nie mógł się po­ru­szyć pod cięż­kim, szkli­stym spoj­rze­niem prze­ora, któ­ry z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi zda­wał się za­pa­dać w ja­kąś od­le­głą myśl nie z te­go świa­ta.

– Oj­cze – wy­szep­tał Ju­lian – te­le­fon, ktoś tam cze­ka.

Prze­or syk­nął przez zę­by.

– Mó­wisz, bra­cie Ju­lia­nie, że ktoś go na­padł. To nie­do­brze. – Za­kon­nik pod­niósł rę­kę do oczu. – To bar­dzo nie­do­brze.

– Czy mo­gę być oj­cu w czymś po­moc­ny? – Ju­lian nie wie­dział, co czy­nić. Wy­raź­ne ozna­ki sła­bo­ści twar­de­go, zdol­ne­go do wy­rze­czeń za­kon­ni­ka wzbu­dzi­ły w no­wi­cju­szu ty­le zdzi­wie­nia, ile nie­mal sy­now­skie­go współ­czu­cia.

– Nie. Idź te­raz tam na dół, ja nie­ba­wem tam się zja­wię. Czy in­ni oj­co­wie już tam są?

– Tak, wszy­scy są bar­dzo po­ru­sze­ni. Zwłasz­cza oj­ciec Sta­ni­sław. Pró­bu­je z tym mło­dzień­cem roz­ma­wiać, ale z nim jesz­cze nie wszyst­ko do­brze.

– Do­brze, te­raz już idź.

Prze­or za­cze­kał, aż Ju­lian za­mknie za so­bą drzwi na do­le, a na­stęp­nie scho­wał do­wód oso­bi­sty do kie­sze­ni ha­bi­tu i sam nie­śpiesz­nym kro­kiem za­czął scho­dzić po scho­dach. Te­le­fon go za­nie­po­ko­ił. Był nie­mal pe­wien, kto to i w ja­kiej spra­wie. Już mu­sie­li wie­dzieć. Tym go­rzej dla chło­pa­ka, po­my­ślał, ale jesz­cze go­rzej dla nas.

Na ze­wnątrz by­ło już bar­dzo zim­no, więc na­rzu­cił na gło­wę kap­tur. Od ra­zu da­ło się wy­czuć, że w klasz­to­rze za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie, ja­kie­go daw­no tu nie wi­dzia­no. Od stro­ny re­fek­ta­rza gra­mo­li­ła się grup­ka gło­śno roz­ma­wia­ją­cych męż­czyzn. Miej­sco­wi chło­pi by­li wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­ni. Oj­ciec Jan nie miał wąt­pli­wo­ści, że brat Ju­lian na­po­ił ich pi­wem al­bo wi­nem. Tyl­ko cze­kać, aż zle­zą się jesz­cze więk­szą ku­pą, za­czną się py­ta­nia, do­my­sły, jesz­cze chło­pa­ka bę­dą chcie­li wy­gnać od ra­zu.

Je­den z męż­czyzn za­uwa­żył za­kon­ni­ka prze­my­ka­ją­ce­go pod ścia­ną przy­klasz­tor­nej ka­pli­cy. Sta­nął i ru­szył w je­go stro­nę, ma­cha­jąc rę­ką.

– Uoj­cze dro­gi – krzyk­nął już z da­le­ka – kto to jest? Bo to po­dob­no, tak ga­da­ją, że syn te­go...

– Wra­caj do do­mu, Skwa­ra! Zro­bi­łeś, co mia­łeś do zro­bie­nia, resz­ta już w mo­ich rę­kach. – Prze­or jak zwy­kle mó­wił do­bit­nie i gło­śno, ale tym ra­zem nadał wy­po­wie­dzi ton pod­szy­ty gnie­wem. Nie za­trzy­my­wał się. – Dzię­ku­ję, że­ście chło­pa­ka przy­nie­śli, ale te­raz po­zwól­cie, że my się nim zaj­mie­my.

Skwa­ra po­słusz­nie się za­trzy­mał i ścią­gnął czap­kę. Ten do­wód sza­cun­ku nie prze­ko­nał oj­ca Ja­na do szcze­rych in­ten­cji chło­pa. Od lat zda­wał so­bie spra­wę, że gdy­by tyl­ko mu po­zwo­li­li, Skwa­ra za­to­pił­by w je­go ser­cu nóż i śmiał­by się, pa­trząc na je­go ago­nię.

– Uoj­cze, kto te­go chło­pa­ka tu na­słał? My tu spo­koj­nie ży­je­my, nic nie ro­bi­my, ino to, co uoj­ciec ka­żą. Nam nie trza tu go­ści.

– Idź­cie, wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Oj­ciec Jan zo­sta­wił męż­czyzn na dzie­dziń­cu i wszedł do sie­ni, przez któ­rą prze­cho­dzi­ło się do kan­ce­la­rii klasz­tor­nej. Szy­mon Skwa­ra, ostat­ni garn­carz w Wiel­kich Li­pach, od­pro­wa­dził prze­ora wzro­kiem, póź­niej wło­żył czap­kę i wró­cił do swo­ich to­wa­rzy­szy.

– Chodź­ta, bra­cisz­ki pi­wa da­ły, to pój­dzie­my se do mo­ji sto­do­ły, bo ta­kie rze­czy to trza ob­ga­dać – po­wie­dział. Po­zo­sta­li nie da­li się dłu­żej na­ma­wiać. Po chwi­li grup­ka męż­czyzn znik­nę­ła za ogro­dze­niem klasz­to­ru. Przez ja­kiś czas roz­le­ga­ło się jesz­cze skrzy­pie­nie ich bu­tów, a po­tem nad ca­łą wsią za­le­gła ci­sza.

Nie­od­ło­żo­na słu­chaw­ka na­dal cze­ka­ła na oj­ca Ja­na. W po­miesz­cze­niu sie­dział brat Eu­sta­chy, mru­kli­wy, oty­ły mnich, peł­nią­cy obo­wiąz­ki klasz­tor­ne­go eko­no­ma. Uj­rzaw­szy wcho­dzą­ce­go prze­ora, wstał, zło­żył ukłon i bez sło­wa opu­ścił kan­ce­la­rię. Oj­ciec Jan po­cze­kał, aż je­go kro­ki za­milk­ną na ko­ry­ta­rzu, i zbli­żył się do biur­ka. Trud­na do zro­zu­mie­nia trwo­ga po­wstrzy­my­wa­ła go jesz­cze przed pod­nie­sie­niem słu­chaw­ki.

We wsi pod­łą­czo­ne zo­sta­ły tyl­ko dwa te­le­fo­ny, je­den u soł­ty­sa – już dziś nie­czyn­ny – i dru­gi wła­śnie tu – w kan­ce­la­rii klasz­to­ru. By­ła to cał­ko­wi­cie wy­star­cza­ją­ca licz­ba apa­ra­tów, bo­wiem nie­zbyt czę­sto ktoś wy­dzwa­niał do Wiel­kich Lip. Bo i po co miał­by wy­dzwa­niać? Tu­taj nie do­cho­dzi­ło do cie­ka­wych wy­da­rzeń, tu­taj lu­dzie ro­dzi­li się i umie­ra­li w swo­ich izbach. Nie by­ło ni­ko­go, kto mógł­by cze­goś od nich chcieć. Wiel­kie Li­py i wiel­ki świat to by­ły okre­śle­nia nie­ma­ją­ce ani głę­bo­kich, ani sta­łych po­wią­zań, a po­zo­sta­wio­na sa­mej so­bie wio­ska przy­po­mi­na­ła po­rzu­co­ny na pół si­ny płód, du­szo­ny sa­mo­za­pę­tla­ją­cą się pę­po­wi­ną. Dla­te­go dźwięk te­le­fo­nu był za­wsze zło­wiesz­czym zna­kiem, któ­ry za­po­wia­dał nie­szczę­ście, był gor­szy niż bi­cie dzwo­nów i świetl­ne zja­wi­ska na nie­bie, gor­szy od czar­nych ko­tów i ni­sko la­ta­ją­cych pta­ków – te­le­fon ni­g­dy nie za­wiódł. Wieść od ra­zu nio­sła się po wszyst­kich do­mach, a lu­dzie scho­dzi­li się na plac, wie­rząc, że dzię­ki te­mu bę­dzie im ła­twiej przy­jąć to, co zo­sta­ło im prze­zna­czo­ne. Ostat­ni raz prze­ra­ża­ją­cy sy­gnał ode­zwał się u soł­ty­sa. To by­ło przed na­dej­ściem któ­rejś zi­my. Nie mi­nę­ła go­dzi­na, a pod je­go do­mem ze­bra­ło się pra­wie pół wsi. Wia­do­mość ze świa­ta. Ja­ka? O co cho­dzi? Kto te­le­fo­nu­je? Lu­dzie sta­li w desz­czu, cze­ka­jąc, aż soł­tys Ro­mu­ald Pod­bier­ski wyj­dzie i ogło­si wszyst­kim, za ja­kie zło tym ra­zem przyj­dzie im po­ku­to­wać. Soł­tys jed­nak dłu­go nie wy­cho­dził. Kie­dy w koń­cu uka­zał się na we­ran­dzie swo­je­go z lek­ka pod­nisz­czo­ne­go do­mu, wy­raz je­go twa­rzy nie wró­żył do­brych wie­ści.

– Na zi­mę za­po­wie­dzie­li mniej­szą do­sta­wę – rzekł Pod­bier­ski. – Na wio­snę po­pra­wią.

Nie­wiel­ki tłu­mek wy­dał z sie­bie smut­ny jęk.

– Trze­ba te­raz ze­brać, co ma­my, i po­słać fur­man­kę al­bo dwie po za­pa­sy, bo jak śnie­gi przyj­dą, to się nie prze­je­dzie – za­rzą­dził soł­tys.

Oj­ciec Jan przy­po­mniał so­bie o tym ostat­nim te­le­fo­nie i na­wet przez mo­ment my­ślał, że to mo­że jed­nak coś zwią­za­ne­go z do­sta­wa­mi, ale gdy tyl­ko pod­niósł słu­chaw­kę, zo­rien­to­wał się, jak bar­dzo na­iw­na by­ła to myśl.

– Wi­tam prze­ora – ode­zwał się nie­sły­sza­ny od daw­na głos. – Coś się prze­or nie spie­szył. A kto to tam do was przy­je­chał?

– Przy­je­chał…?

– Co to za czło­wiek jest? My już wie­my, niech prze­or nie uda­je, że nie wie, o co cho­dzi. My wie­my. Nas in­te­re­su­je, kto to jest dla was i kto go tu ścią­gnął.

Oj­ciec Jan szyb­ko opa­no­wał pierw­sze zdzi­wie­nie bez­po­śred­nio­ścią py­tań, o ja­kiej zdą­żył już za­po­mnieć. Jed­nak by­li szyb­cy. Nie­do­brze, te­raz mo­gą chcieć wzmoc­nić kon­tro­lę.

– Że wy wie­cie, to ja wiem. Py­ta­nie tyl­ko, co to was in­te­re­su­je. Co to was in­te­re­su­je, że aż mu­si­cie dzwo­nić?

– To jest mło­dy Ho­ło­tyń­ski? Bo jak tak, to ro­zu­mie prze­or, że trze­ba ostroż­nie po­stę­po­wać. Nie wol­no po­peł­nić błę­du.

Oj­ciec Jan nie od­po­wie­dział od ra­zu, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów, ale nie po­tra­fił ich zna­leźć. Po­szu­kał krze­sła. I na­gle, w jed­nej chwi­li, po­czuł, że ma te­go wszyst­kie­go do­syć. Nie, nie bę­dzie już brnął w to po raz dru­gi, nie bę­dzie wcho­dził w ukła­dy. Czy nie le­piej wszyst­ko to rzu­cić? Skoń­czyć na­resz­cie z pu­stą ideą? Uwol­nić tych lu­dzi i po­zwo­lić im żyć? Tyl­ko jak? Jak?

Zmarszcz­ki na czo­le prze­ora jesz­cze ni­g­dy nie by­ły tak wy­ra­zi­ste. Rzu­cił ostro do słu­chaw­ki:

– Ro­zu­miem! A te­raz koń­czę! I na­stęp­nym ra­zem dzwoń­cie, jak ma­cie coś waż­ne­go do prze­ka­za­nia. Szczęść Bo­że.

– Za­raz! – Głos w słu­chaw­ce nie po­zwo­lił mu za­koń­czyć tej roz­mo­wy. – Co się tak prze­or spie­szy? Coś się prze­or wcze­śniej nie spie­szył. My tu nie chce­my szpe­ra­czy. A róż­ne się rze­czy mo­gą wy­da­rzyć. Ale my nie chce­my, ro­zu­mie­cie? Nie chce­my.

– Szczęść wam Bo­że!

Oj­ciec Jan tym ra­zem nie dał się po­wstrzy­mać i odło­żył słu­chaw­kę, ze świ­stem wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze z płuc. Je­go do­my­sły po­twier­dzi­ły się w ca­ło­ści. Gdy tyl­ko usły­szał, że jest do nie­go te­le­fon, pierw­sza myśl po­wie­dzia­ła mu, że mu­sie­li dzwo­nić z gmi­ny. I prze­czu­wał, w ja­kiej spra­wie. A sko­ro tak, to te­raz wszyst­ko w rę­kach Bo­ga. Prze­że­gnał się i sklął sa­me­go sie­bie za nie­ocze­ki­wa­ną sła­bość i po­dej­rza­ne my­śli, ja­kie przed mo­men­tem go na­wie­dzi­ły.

Na­zwi­sko Je­rze­go Ho­ło­tyń­skie­go by­ło tu zna­ne. Ca­ła wieś wie­dzia­ła o nie­co zwa­rio­wa­nym na­ukow­cu, któ­ry za­miast na uni­wer­sy­te­cie, prze­sia­dy­wał mie­sią­ca­mi w ma­leń­kiej wio­sce, za­gu­bio­nej w sta­rych ostę­pach le­śnych, do któ­rej na do­da­tek trud­no by­ło do­je­chać. I cho­ciaż miej­sco­wi tro­chę się z nie­go na­śmie­wa­li, to sa­ma obec­ność ba­da­cza, ta­jem­ni­czy sprzęt astro­no­micz­ny, ja­ki tu zwo­ził i po­słu­gi­wał się na co dzień, au­ra na­uko­we­go au­to­ry­te­tu, któ­ry pra­gnie ob­ja­śnić za­wi­ło­ści świa­ta, spra­wia­ły, że czu­li się po­nie­kąd od­po­wie­dzial­ni za wa­run­ki, stwa­rza­ne przez nich sa­mych, a tak­że lo­kal­ną wła­dzę. Nikt więc mu nie prze­szka­dzał. Co naj­wy­żej, tra­fia­ły się nie­spo­dzie­wa­ne wi­zy­ty z gmin­ne­go urzę­du, że ni­by chcą się prze­ko­nać, czy pa­nu dok­to­ro­wi nic nie prze­szka­dza w pra­cy, i czy czu­je się bez­piecz­nie mię­dzy ludź­mi, i czy mu cze­goś nie brak. Nie­kie­dy ba­by z Lip przy­cho­dzi­ły do ob­ser­wa­to­rium z proś­bą, że­by im po­wró­żył, wy­ja­wił, co tam w tych gwiaz­dach wy­czy­tał, ile im jesz­cze na tym bo­żym świe­cie dni zo­sta­ło. I Ho­ło­tyń­ski wró­żył, ca­łej wio­sce wró­żył.

Oj­ciec Jan naj­le­piej jed­nak za­pa­mię­tał te od­wie­dzi­ny lu­do­wych wy­słan­ni­ków. Za każ­dym ra­zem koń­czy­ły się u nie­go w ga­bi­ne­cie, i pół li­tra nie­chyb­nie mu­sia­ło sta­nąć na sto­le. Ina­czej go­ście po­czu­li­by się nie­od­po­wied­nio po­trak­to­wa­ni, mo­gli­by wte­dy przed­się­wziąć nie­po­trzeb­ne kro­ki prze­ciw­ko klasz­to­ro­wi i ca­łej wio­sce. Kie­dy przed dwo­ma la­ty Ho­ło­tyń­ski zmarł, wi­zy­ty sta­ły się znacz­nie rzad­sze. I choć smut­kiem na­peł­nia­ła go śmierć astro­no­ma, prze­or miał przy­naj­mniej tę sa­tys­fak­cję, że ko­mu­ni­ści ra­czy­li się od­cze­pić. Kon­tro­l­ne te­le­fo­ny zda­rza­ły się raz na kil­ka mie­się­cy, i to by­ło wszyst­ko.

Od­kła­da­jąc słu­chaw­kę, oj­ciec Jan zdał so­bie spra­wę, że spo­kój ostat­nich dwóch lat zo­stał wła­śnie zbu­rzo­ny. Sko­ro już wie­dzie­li, to zna­czy, że naj­praw­do­po­dob­niej za­czną żą­dać szcze­gó­ło­wych in­for­ma­cji o tym, co tu się dzie­je i jak prze­bie­ga mi­sja, aby w ra­zie po­trze­by za­re­ago­wać we wła­ści­wy im spo­sób. Sta­ry mnich miał złe prze­czu­cia. Mo­gą wszyst­ko ze­psuć. Je­śli po­czu­ją się za­gro­że­ni, nie cof­ną się przed ni­czym. Jesz­cze na­wet trzy­dzie­ści lat od woj­ny nie mi­nę­ło, a oni my­ślą, że to się tak ła­two da po­za­ła­twiać. I oczy­wi­ście, kie­dy coś idzie nie tak, wi­ną obar­cza­ją wła­śnie je­go, wła­śnie on, Jan, mu­si od­po­wia­dać za coś, na co na­wet nie ma wpły­wu. Ech, ko­mu­ni­stom ni­g­dy nic nie da­ło się wy­tłu­ma­czyć, to już ta­cy lu­dzie, tak uro­bie­ni. Pla­sty­ka zwy­cię­skie­go so­cja­li­stycz­ne­go obo­zu od za­ra­nia by­ła wszak jak gra­ni­to­wa rzeź­ba, i ci lu­dzie, jak te rzeź­by wła­śnie, ty­le że za­miast z gra­ni­tu, z ja­kiejś by­le jak utwar­dza­nej gli­ny, nie­ru­cha­we, pu­ste dur­nie, z któ­rych cham­stwo i tak wy­cho­dzi, choć­by po­wkła­da­li naj­lep­sze gar­ni­tu­ry. I te­raz mam się z ni­mi zno­wu uże­rać?! Z tą ich za­sra­ną ko­mu­ni­stycz­ną chy­tro­ścią, tym po­dej­rze­niem wli­czo­nym w co­dzien­ną prak­ty­kę!?

Oj­ciec Jan wy­cho­dził z kan­ce­la­rii po­si­nia­ły ze zło­ści. Nie cier­piał tych wy­mu­szo­nych kon­tak­tów. Przed­sta­wi­cie­le PRL-owskiej no­men­kla­tu­ry wy­wo­ły­wa­li w nim dreszcz obrzy­dze­nia. W naj­więk­sze po­draż­nie­nie wpra­wia­ło go pro­stac­two, z ja­kim pró­bo­wa­li go po­dejść, wy­cią­gnąć, ile się da, pry­mi­tyw­nie na­stra­szyć, a na­wet jesz­cze bar­dziej pod­że­gać prze­ciw tym bied­nym lu­dziom, bied­nym li­po­wym lu­dziom, co ska­za­li sa­mi sie­bie na po­tę­pie­nie. A wła­śnie w nich te­go nie za­uwa­żał: w miej­sco­wych ko­bie­tach w sze­ro­kich spód­ni­cach i męż­czy­znach z fil­co­wy­mi gu­mia­ka­mi na no­gach, za­ro­bio­nych w po­lu al­bo w le­sie, wrzu­ca­ją­cych gnój na fur­man­kę. Oni wszy­scy urze­ka­li go swo­ją pro­sto­tą by­cia, po­tra­fi­li być zdu­mie­wa­ją­co szcze­rzy i do­bro­tli­wi jak dzie­ci, a je­śli na­gle wy­cho­dzi­ło z nich zło, by­ło czy­ste i prze­ra­ża­ją­ce, bru­tal­ne i cham­skie jak oni sa­mi, ale ni­g­dy nie uda­wa­ło cze­goś in­ne­go, da­wa­ło się je roz­po­znać w na po­zór głup­ko­wa­tym wy­ra­zie twa­rzy i stłam­sić w za­rod­ku, za­nim mia­ło moż­li­wość po­ka­za­nia swej na­tu­ry. Ko­mu­ni­ści na­to­miast, na prze­kór sa­mym so­bie, pró­bo­wa­li prze­isto­czyć się w ko­goś, kim ni­g­dy nie by­li i ni­g­dy nie bę­dą. Chcie­li być mą­drzy, a sta­wa­li się tyl­ko chy­try­mi pro­sta­ka­mi w kra­wa­tach, chcie­li po­ra­żać złem w opra­wie do­bra. Dla­te­go ura­to­wa­nie ich by­ło rze­czą nie­moż­li­wą. Je­dy­ne wyj­ście dla oj­ca Ja­na opie­ra­ło się na bier­nym i cier­pli­wym zno­sze­niu nie­po­żą­da­nych go­ści. I tak trwa­ło to przez la­ta. Po krót­kiej prze­rwie po śmier­ci Ho­ło­tyń­skie­go mia­ło zno­wu na­dejść.

– Czyż mo­że na świe­cie być coś obrzy­dliw­sze­go niż chlew w sa­lo­nie? – za­py­tał pew­ne­go dnia za­stę­pu­ją­ce­go go w obo­wiąz­kach oj­ca Sta­ni­sła­wa.

Ten mil­czał, mil­czał, a w koń­cu od­rzekł, se­ple­niąc:

– Tyl­ko my i na­sza mi­sja.

Dla­te­go kie­ru­jąc się do re­fek­ta­rza, skąd sły­szał już gwar pod­nie­sio­nych gło­sów, oj­ciec Jan wi­dział w wy­obraź­ni czar­ną war­sza­wę lub woł­gę na dzie­dziń­cu klasz­to­ru i wy­sia­da­ją­cych z niej miej­sco­wych dy­gni­ta­rzy par­tyj­nych al­bo – co już by­ło nie­mal nie do znie­sie­nia – owych wy­na­ję­tych zbi­rów na mo­to­rach, mło­ko­sów z wą­si­ka­mi, zdol­nych do naj­po­dlej­szych czy­nów.

– A niech was ja­sna cho­le­ra, wy oby­wa­te­le… – po­wie­dział do sie­bie i na­ci­snął klam­kę. W re­fek­ta­rzu grup­ka mni­chów ota­cza­ła le­żą­ce­go na czte­rech złą­czo­nych krze­słach Ho­ło­tyń­skie­go. Na wi­dok oj­ca Ja­na za­kon­ni­cy roz­stą­pi­li się. Gwar umilkł.

– Pro­szę, aby zo­sta­li tyl­ko oj­co­wie Sta­ni­sław i Cze­sław – rzekł prze­or.

– Oj­cze Ja­nie, przy­szła Han­ka, jak oj­ciec pro­sił. Po­zwo­li­łem so­bie umie­ścić ją u sie­bie – po­wie­dział brat Ju­lian.

– Aha, tak. Niech cze­ka. Bę­dę jej po­trze­bo­wał, gdy tyl­ko po­roz­ma­wia­my z na­szym go­ściem. – Oj­ciec Jan ob­jął uważ­nym spoj­rze­niem mło­dzień­ca, któ­ry wła­śnie pró­bo­wał pod­nieść się na łok­ciu.

Mni­si za­czę­li opusz­czać po­miesz­cze­nie. An­drzej Ho­ło­tyń­ski za­czerp­nął po­wie­trza, aby wy­du­sić sło­wa po­wi­ta­nia.

5.

W oświe­tlo­nym ja­sno po­ko­ju dwóch męż­czyzn w ciem­nych ma­ry­nar­kach sie­dzia­ło za drew­nia­nym sto­łem. Obaj spo­glą­da­li na star­sze­go czło­wie­ka za biur­kiem, któ­ry wła­śnie odło­żył słu­chaw­kę te­le­fo­nu. Na je­go twa­rzy ma­lo­wa­ło się za­fra­so­wa­nie, ale nie śmie­li py­tać o co­kol­wiek. Naj­młod­szy, mo­że trzy­dzie­sto­let­ni, się­gnął po bu­tel­kę wód­ki i nie do koń­ca pew­nym ru­chem po­roz­le­wał do kie­lisz­ków. Pod­niósł je­den i po­sta­wił na biur­ku, tuż przy dło­ni swe­go prze­ło­żo­ne­go. Star­szy męż­czy­zna, se­kre­tarz par­tii w gmi­nie, Wła­dy­sław Gu­muł­ka, przez mo­ment wpa­try­wał się w kie­li­szek, a po­tem wy­chy­lił za­war­tość jed­nym szyb­kim ru­chem i po­sta­wił na biur­ku.

– Lej – po­wie­dział, wy­krzy­wia­jąc usta.

Młod­szy na­tych­miast po­now­nie na­peł­nił kie­li­szek. Cze­kał przez chwi­lę, a po­tem usiadł na swo­im miej­scu.

– I co ga­da nasz ko­cha­niut­ki prze­or? – spy­tał trze­ci z nich, Ka­zi­mierz Szprot, szpa­ko­wa­ty, oko­ło czter­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna z su­mia­stym wą­sem, któ­ry za­krę­cał się na koń­cach.

Se­kre­tarz chrząk­nął i od­chy­lił się na opar­cie. Od­pa­lił pa­pie­ro­sa i mil­czał, de­lek­tu­jąc się sma­kiem. Przez dłuż­szy czas nic nie wska­zy­wa­ło na to, że w ogó­le ma za­miar coś po­wie­dzieć. Wresz­cie, w po­ło­wie pa­pie­ro­sa, sap­nął i na­chy­lił się w stro­nę po­zo­sta­łych.

– To­wa­rzy­sze, zdro­wie! – rzekł gło­śno. Ca­ła trój­ka opróż­ni­ła kie­lisz­ki. Tru­nek mu­siał być moc­ny, bo twa­rze wszyst­kich wy­krzy­wił gry­mas jak w ze­tknię­ciu z naj­bar­dziej gorz­ką po­tra­wą na świe­cie, mi­mo to wy­glą­da­li na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych. – Mło­dy, lej. Lej, nie bój się! A prze­or, no co, pier­do­li, a co ma ga­dać.

– Jak to ten Ho­ło­tyń­ski, to mo­że coś wie. Mnich przy­znał się, że to on? – Szprot wo­dził pal­cem wo­kół kie­lisz­ka.

– Przy­znać się przy­znał, ale skąd się ten Ho­ło­tyń­ski tu wziął, to już nie po­wie­dział, ta­ki ciul. Chy­try my­śli, że jest. Ta… tak se tam sie­dzi i my­śli. No, już daw­no­śmy się z nim nie wi­dzie­li, daw­no. Tro­chę nam spra­wa ucie­kła. To trze­ba bę­dzie po­pra­wić, wiesz, Ka­ziu, trze­ba bę­dzie tam za­je­chać, po­pa­trzeć, z Ho­ło­tyń­skim to tak od ra­zu nie, że­by nie po­dej­rzał, że my tam coś te­go, po­wo­lut­ku trze­ba, na spo­koj­nie. Po­lej no, Mło­dy, bo tak sto­isz jak to cie­le.

– Aha, już, już le­ję, to­wa­rzy­szu se­kre­ta­rzu. – Mło­dzie­niec z wpra­wą po­roz­le­wał wód­kę.

– Al­bo nie – cią­gnął se­kre­tarz – jesz­cze po­my­śli­my, co z tym zro­bić. Le­piej po ci­chu. Ani mi nie za­le­ży, że­by po­szło w gó­rę, że coś się tam pier­do­li, no i prze­cie chy­ba ni­ko­mu tu. Ci na gó­rze to już, ja tak se my­ślę, to już po­za­po­mi­na­li.

– Za­wsze tam ko­goś ma­ją, co pa­mię­ta. I ja to się bo­ję, że, Wła­dek, ty o tym po­myśl, że tu ko­go na­ślą, a prze­cie nikt te­go nie chce. Zdro­wie. – Ka­zi­mierz Szprot pod­niósł kie­li­szek. – Wła­dek, ja też my­ślę, że to nie mu­si za wy­so­ko iść. Po co? Sa­mi to za­ła­twi­my, ja się ju­tro roz­mó­wię z Fran­czew­skim, on tam ma pa­ru do­brych lu­dzi.

– Ja ich tam przy­go­tu­ję, po­wiem, co trza, to ni­ko­go nie przy­ślą. Gó­ra gó­rą, ale co my gor­si? My z ta­kich sa­mych, co oni. No, tyl­ko jak ten Ja­go­da mógł ga­dać ta­kie rze­czy w knaj­pie? Tak pier­do­lić?! Mło­dy! Ty się nie bój nic, tyl­ko lej.

– Na Ja­go­dę to ja bym uwa­żał, Wła­dek. Nie że­bym mu co chciał… nie. Tyl­ko, ty prze­cie ro­zu­miesz, on z Lip prze­cie jest. No i jesz­cze ta spra­wa… wiesz…

Gu­muł­ka uśmiech­nął się sze­ro­ko i wska­zał Mło­de­mu bu­tel­kę wód­ki. Mło­dzie­niec wy­ka­zy­wał co­raz wy­raź­niej­sze symp­to­my al­ko­ho­lo­we­go upo­je­nia. Drżą­cą rę­ką po­na­le­wał, aż w bu­tel­ce zo­sta­ła reszt­ka.

– Idź do Ma­ryś­ki, da ci jesz­cze. No, idź­że, idź. – Gu­muł­ka wstał i po­pchnął go lek­ko w kie­run­ku drzwi. – Ka­ziu, ja to wszyst­ko pa­mię­tam, prze­cie wiesz… – po­wie­dział, kie­dy Mło­dy opu­ścił po­kój.

– Wła­dek, ja wiem. Mnie nie tłu­macz.

– Ja ci nie tłu­ma­czę, ja ci przy­po­mi­nam. Te­raz to jak ktoś z Lip, to za­raz po­dej­rza­ny. Ja tam Ja­go­dę pa­mię­tam z tam­te­go cza­su. Młod­szy był, ale go pa­mię­tam. I on też pa­mię­ta mnie. On do­brze wie, do­brze wie.

Wła­dy­sław Gu­muł­ka i Ka­zi­mierz Szprot spoj­rze­li na sie­bie i na­gle prze­sta­li roz­ma­wiać. Po­tem je­den po­pa­trzył w okno, dru­gi skie­ro­wał wzrok na por­tret Ka­ro­la Mark­sa. Ale nie mó­wi­li już nic. Sie­dzie­li ci­cho, a ich my­śli, pod wpły­wem nie­ocze­ki­wa­ne­go im­pul­su, po­szy­bo­wa­ły da­le­ko wstecz, do cza­sów, kie­dy ca­ła ta oko­li­ca i Wiel­kie Li­py by­ły jesz­cze czy­ste. Do tych dzie­wi­czych cza­sów pierw­szej mło­do­ści i pierw­szych do­ro­słych kro­ków, kie­dy słoń­ce by­ło ja­śniej­sze, a księ­życ pe­łen ro­man­tycz­nych obiet­nic.

Gdy do po­ko­ju wkro­czył Mło­dy, nio­sąc dwie flasz­ki czy­stej wód­ki, nie zwró­ci­li na nie­go uwa­gi.

6.