Labirynty - Michał Cetnarowski - ebook + książka

Labirynty ebook

Michał Cetnarowski

3,0

Opis

"Kiedy ktoś chciał nie tylko wystraszyć dzieci, ale naprawdę dać im o czym myśleć w długie wieczory zimy, opowiadał dalej o labiryntach wykutych pod światem. Jak mówiono, jeśli bardzo się czegoś chce, ale naprawdę bardzo, nie tak jak mleka słodzonego miodem i kruchego ciasta z orzechami, bardziej nawet niż wody w letni skwar na polu i mocniej niż koca, zimą na przełęczy - wtedy, w Labiryntach, można to ponoć otrzymać. Trzeba jednak pragnąć tak, jakby bez tego czegoś, czego pragniemy, nie można było żyć. I więcej nawet - naprawdę trzeba nie móc żyć bez tego. I trzeba szukać."

Jedenaście tekstów, jedenaście żyć, jedenaście tajemnic. Alternatywna historia III wojny światowej, która jednak wybuchła, kiedy świat dzielił jeszcze Mur Berliński. Wspinaczka na Szczyt Świata, na którym możesz spotkać Boga. Dzień w świecie zniszczonym przez obcych. Wędrówka w zmieniających się podziemiach Wieży Strażniczej.

Labirynt.

Wchodzisz i znajdujesz nić prowadzącą do złotowłosej pani i rozświetlonego wyjścia. Albo wybierasz kierunek przeciwny - i jak po sznurku wędrujesz ścieżką, na której końcu czeka bestia o bawolich rogach i ciemność.

Labirynt jak życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Cetnarowski

Labirynty

Warszawa 2013
Michał Cetnarowski Labirynty ISBN: 978-83-61187-86-8 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2009-2013 by Michał Cetnarowski Copyright © 2009-2013 by Powergraph Copyright © 2009-2013 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik REDAKCJA: Sławomir Spasiewicz KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Rodzi­com Kry­sty­nie i Andrze­jowi,

Sio­strze Mar­cie,

i Doro­cie

„I była także pusta izba, któ­rej prze­zna­cze­nia nie znał nikt – a może nie miała go w ogóle, może była tylko nauką tajem­nicy i tego, jak ni­gdy nie prze­nik­niemy wszyst­kiego bez reszty?”

Anto­ine de Saint-Exupéry, Twier­dza

Droga na zachód

Dzień pierw­szy

Idziemy na zachód.

Gąsie­nice z meta­lo­wym chrzę­stem drą asfalt, potem nagle zgrzyta i maszyny zatrzy­mują się. Czołgi i bewupy stoją w dłu­giej linii, cze­ka­jąc, aż wykoń­czony zosta­nie most pon­to­nowy i można będzie prze­kro­czyć Nysę. Motory gasną albo poka­słują basem na jało­wym biegu. Cza­sem pobo­czem prze­je­dzie UAZ z infor­ma­cjami od sze­fów bata­lio­nów do punk­tów kon­tro­l­nych. Za szy­bami odbi­ja­ją­cymi brudne niebo mignie cza­sem mun­dur czer­wo­no­ar­mi­sty. Jest zimno.

Spo­glą­damy na sie­bie nie­pew­nie, wysta­wia­jąc głowy przez włazy, słu­chawki w heł­mo­fo­nach mil­czą jak zaklęte. Obo­wią­zuje cisza radiowa. My też nic nie mówimy, tylko cza­sem uśmie­chamy się ner­wowo. Dowódca czołgu patrzy przez lor­netkę, pró­bu­jąc zoba­czyć, skąd ten nie­prze­wi­dziany postój. Wąż T-55 z innych plu­to­nów naszej kom­pa­nii cią­gnie się po zakolu zry­tej stalą drogi. Pan­ce­rze są tylko tro­chę ciem­niej­sze od burego nieba. Jest zimno, ale pot spływa po ple­cach.

Dowódca plu­tonu odej­muje oku­lar lor­netki od oczu. Jesz­cze raz prze­biega wzro­kiem po skrzyn­kach na błot­niku, gdzie znaj­dują się dodat­kowe taśmy do cięż­kiego DSzK, któ­rego lufa wystaje ponad wie­życzkę wozu. Zasta­na­wia się, czy zaopa­trzono nas we wszystko, od poci­sków do uzu­peł­nie­nia sta­nów po dodat­kowe gra­naty dymne. Bije dło­nią o metal wie­życzki, daje znak kie­rowcy. Szar­pie i po chwili po metalu prze­cho­dzi dreszcz uru­cho­mio­nego sil­nika. Inne maszyny też odpa­lają motory. Powie­trze pach­nie paloną ropą. Widzimy jesz­cze dyżur­nego z orga­ni­za­cji ruchu, jak cho­rą­giew­kami daje znaki do roz­po­czę­cia prze­prawy.

Cze­kamy, aż maszyny przed nami usta­wią się w linii. Kiedy ruszają, ostrza gąsie­nic wyrzu­cają w górę kawałki asfaltu. Kolumna, powoli, zbliża się do rzeki. Patrzymy na sznur wozów pan­cer­nych prze­jeż­dża­ją­cych po moście i giną­cych w ciem­no­ściach dru­giego brzegu. Jest zimno. Za nami czarne łby czoł­gów też roz­pły­wają się w burej ciem­nicy. Mija połu­dnie. Spo­glą­damy na sie­bie znowu.

Dojeż­dżamy do węzła. Dowódca zeska­kuje z maszyny i idzie do roz­sta­wio­nego na polu namiotu dro­go­wców. Wysta­wiamy głowy. Żoł­nierz przed płachtą salu­tuje, a wtedy twarz dowódcy, co widzimy nawet stąd, odbija się w prze­szklo­nych wizje­rach maski prze­ciw­ga­zo­wej. Po chwili ofi­cer wycho­dzi. Biała koperta z roz­ka­zami nik­nie w kie­szeni na piersi jego kom­bi­ne­zonu, w rękach pozo­staje plik nowych map. Kiedy wska­kuje do wozu, na błot­ni­kach zostają gumia­ste ślady cięż­kiej gliny. Kiedy wska­kuje do wozu, ter­kot sil­ni­ków zagłu­sza nara­sta­jące echo nad­la­tu­ją­cych samo­lo­tów. Zadzie­ramy głowy. Ledwo widoczna eska­dra naszych mknie nad hory­zon­tem, na nie­bie o bar­wie zim­nej kawy z mle­kiem zostają czarne, kłę­bia­ste smugi. Pada roz­kaz wyda­nia IPR-ów z tablet­kami i strzy­kaw­kami z dolar­ga­nem, pakie­tów prze­ciw­che­micz­nych, oso­bi­stych opa­trun­ków i iden­ty­fi­ka­to­rów. Robi się zamie­sza­nie. Potem ruszamy.

Prze­jeż­dżamy rzekę. Błot­ni­sta woda roz­bija się o kra­wę­dzie pon­to­nów. Plu­tony, które już prze­pra­wiły się na drugi brzeg, usta­wiają się w szyku mar­szo­wym kom­pa­nii. Zanim zamkniemy włazy, widzimy jesz­cze czarne słupy, poprze­krzy­wiane na pod­mo­kłym nad­brzeżu. Zosta­wiamy je za sobą. Barwy nie widać, ale beton, widzimy to wszy­scy, prze­ci­nają wyma­lo­wane dwu­ko­lo­rowe pasy. Zamy­kamy włazy.

Sil­niki huczą i nie można mówić bez laryn­go­fo­nów, więc tylko spo­glą­damy na sie­bie. Ruszamy w rów­no­mier­nym tem­pie, z zacho­wa­niem szyku.

Wjeż­dżamy do pie­kła.

Dzień drugi

Idziemy na zachód.

Widzimy, co przed nami zro­biło lot­nic­two. Po obu stro­nach oczysz­czo­nego kory­ta­rza, daleko, tam, gdzie na hory­zon­cie zazwy­czaj widać szpa­lery drzew, uno­szą się dymy roz­wie­wane przez wiatr. Droga nie została nawet tak bar­dzo znisz­czona, utrzy­mu­jemy równe tempo.

Jest ciemno, mimo popo­łu­dnia. Bure chmury, tak jak wczo­raj, wiszą nisko nad zie­mią, szo­rują brzu­chami po pory­tych polach. Jedziemy z otwar­tymi wła­zami. Wcze­śniej, jesz­cze nocą, DPS-y zaczęły pisz­czeć wyso­kim tonem i mru­gać lamp­kami, musie­li­śmy więc uszczel­nić wozy i włą­czyć fil­tro­wa­nie. Czuj­niki wresz­cie wyłą­czyły się i alarm odwo­łano. Póź­niej urzą­dze­nie odzy­wało się jesz­cze kilka razy, ale zaraz ury­wało swój elek­tro­niczny świer­got. Kapi­tan bata­lionu kazał prze­sta­wić czu­łość sygna­li­za­tora na więk­szą podziałkę.

Wokół pusto, tylko huk sil­ni­ków prze­rywa ciszę. Rano jesz­cze jedna eska­dra prze­cięła niebo, ale pra­wie jej nie widzie­li­śmy, tak była wysoko. Cza­sem bokiem prze­mknie jakiś UAZ z dowódz­twa, ska­cząc na kole­inach i wyżło­bie­niach ziemi na pobo­czu. Wcze­śniej bewupy z pie­chotą odda­liły się na połu­dnie. Dowódca cicho klął, widząc ich manewr. Zosta­li­śmy sami.

Dojeż­dżamy do węzła komu­ni­ka­cyj­nego. Tu szosa koń­czy się i trzeba wje­chać w pola. Zwal­niamy. Dowódca bata­lionu zarzą­dza pięt­na­sto­mi­nu­towy postój. Nie odcho­dzimy daleko od maszyn, sikamy, patrząc w niebo. Po wyj­ściu z kok­pitu jest zimno. Wzdry­gamy się i spo­glą­damy nie­pew­nie na sie­bie. Palimy papie­rosy. Ktoś kaszle, ktoś, patrząc na dowódcę wysta­ją­cego z wie­życzki i oglą­da­ją­cego po raz kolejny mapy, pyta cicho, czy sły­sze­li­śmy o tym, kogo spo­tkali chłopcy z Cze­cho­sło­wa­cji, od połu­dnia flan­ku­jący nas swo­imi bata­lio­nami zme­cha­ni­zo­wa­nymi? Machamy ręką i uśmie­chamy się ner­wowo. Niebo nad nami jest ciemne i coraz bar­dziej zasnuwa się brud­nym dymem. Ciszę prze­szywa huk wrzu­ca­nych na bieg sil­ni­ków.

Zmie­niamy szyk. Zamiast jechać kolumną, na polach roz­cią­gamy tyra­lierę. Grudy błota wyla­tują w powie­trze, kiedy czołgi kory­gują kurs i sto­pują na chwilę jedną z gąsie­nic. Trzę­sie. Lampki DPS-ów mil­czą jak zaklęte, ale i tak co chwilę pokle­pu­jemy kie­rowcę po ramie­niu, żeby na nie zer­k­nął, a potem, bez słowa kiwa­jąc gło­wami, prze­ka­zu­jemy wia­do­mość dalej. Daleko po lewej widać sznur cię­ża­ró­wek mkną­cych naj­pierw w tym co my kie­runku, a potem odbi­ja­ją­cych w mgłę, tak jak wije się szosa. Nie licząc nawie­wa­nych dymów, przez cały dzień nie widać innego źró­dła ruchu.

Do wie­czora jest jesz­cze daleko, kiedy dojeż­dżamy do Mag­de­burga. Mia­sto zostaje po pra­wej, na pół­nocy, ale nawet stąd widać ognie. Rubi­nowa poświata pod­świe­tla skłę­bione niebo, dymy bijące w chmury są tłu­ste i czarne. Kiedy wyłą­czamy sil­niki, robiąc prze­rwę na tan­ko­wa­nie, z oddali sły­chać pogłos ury­wa­nej kano­nady, a cza­sem basowe mruk­nię­cie poje­dyn­czej eks­plo­zji. Ruszamy dalej, przed nocą musimy jesz­cze dotrzeć do wyty­czo­nego punktu. Ofi­cer pro­wa­dzący prze­rwał ciszę radiową i nadał kod potwier­dza­jący wytyczne mar­szruty.

Jest późny wie­czór, kiedy widzimy ich po raz pierw­szy. Trzy wozy bojowe idą szyb­kim kur­sem na pół­nocny zachód, wyko­rzy­stu­jąc nitkę nie­znisz­czo­nej drogi. Dowódca bły­ska­wicz­nie wydaje roz­kazy. Inne załogi też już ich dostrze­gły. Zni­kamy we wnę­trzu wozu. Zatrzy­mu­jemy się, żeby uła­twić celo­wa­nie. Maszyną koły­sze, sztywno i krótko. Dowódca obser­wuje przez lor­netkę ledwo widoczne cie­nie. „Prze­ciw­pan­cerny”, komen­de­ruje. Sły­szymy stłu­miony huk wystrzału innego wozu. Nie sły­chać, żeby ktoś odpo­wia­dał ogniem. Dowódca nie zwraca na to uwagi. Usta­wia dal­mierz. Pal.

Wnę­trzem potęż­nie szar­pie i od huku przez chwilę bole­śnie pisz­czy nam w uszach. Momen­tal­nie w całym wnę­trzu śmier­dzi palo­nym pro­chem. Pusta łuska wysuwa się z ładow­nicy. Chcemy popa­trzeć, czy dostał. Sły­chać jesz­cze jeden wystrzał. Kwiaty ognia wybu­chają wolno na linii hory­zontu. Wozów pan­cer­nych już nie widać, nie dostrze­gamy jed­nak też żad­nego wraku. Cie­kawe, czy zawia­do­mią swo­ich o naszym poło­że­niu. Cie­kawe, czy mają jesz­cze kogo zawia­da­miać. Podej­mu­jemy prze­rwaną jazdę. Motory znowu war­czą, jak czarne psy przy wjeź­dzie do pie­kła.

Kiedy prze­jeż­dżamy obok wyrwa­nych w polu i asfal­cie lejów, wiatr nad zie­mią roz­wiewa kolejne duchy z sino­si­wych dymów.

Dzień trzeci

Idziemy na zachód.

DPS w naszym wozie zapa­lał się coraz czę­ściej, więc dowódca wresz­cie kazał go wyłą­czyć. „Zepsuty”. Poki­wa­li­śmy gło­wami, nie­pew­nie popa­tru­jąc na sie­bie. Po dłu­giej jeź­dzie w burej sza­rówce, która teraz utrzy­muje się przez cały dzień, kazał nam wziąć po tabletce z IPR-ów. Otwo­rzy­li­śmy włazy. Kiedy cze­ka­li­śmy, by wyrów­nać szyk, długo przez lor­netkę obser­wo­wał hory­zont.

Tam, gdzie można, jedziemy dro­gami. Cza­sem asfalt jest zerwany i poryty na dłu­go­ści wielu kilo­me­trów, a wtedy zjeż­dżamy w pola i jeśli można, roz­cią­gamy szyk. Prze­jeż­dża­jąc przez wybu­rzoną, zgru­cho­taną wybu­chami bomb wieś, mijamy mały zagaj­nik, w któ­rym kikuty drzew są poła­mane i wypa­lone do czar­nej sadzy, jakby w polu ktoś zatknął grube i krót­kie pale.

Coraz czę­ściej dostrze­gamy ognie na linii hory­zontu. Cza­sem zmie­niamy kurs i omi­jamy je sze­ro­kim łukiem, a wtedy widać tylko wiel­kie tuby dymu, jak nie­ru­chome filary, bijące w brudne niebo. Cza­sem nie zmie­niamy mar­szruty. Łuny cho­ro­bli­wie poma­rań­czo­wym świa­tłem pod­pa­lają wtedy hory­zont, nie­bez­piecz­nie bli­sko, a potem zni­kają za nami, do wtóru jazgotu sil­ni­ków.

Jest zimno. Kiedy kolumna zatrzy­muje się na postój, pra­wie nie roz­pi­namy czar­nych kom­bi­ne­zo­nów. Włosy pod heł­mo­fo­nami lepią się do skóry, ale kiedy wycho­dzimy, mając chwilę prze­rwy, chłód momen­tal­nie wkrada się pod zamki. Pod­czas jed­nego z posto­jów, który zro­bi­li­śmy na opu­sto­sza­łym poste­runku, nie­licz­nych, bo roz­kaz utrzy­ma­nia tempa jest wyraźny, sły­szymy, jak nagle coś łupie głu­cho, raz i drugi, ale nic nie widać. Cho­dząc pomię­dzy maszy­nami, pod pode­szwami butów czu­jemy ucisk roz­rzu­co­nych w nie­ła­dzie kara­bi­no­wych łusek. A potem, kiedy już doja­damy kon­serwy i wsia­damy do maszyn, dopiero wtedy, po pra­wej nagle wykwi­tają dwa pió­ro­pu­sze dymu. Jeden z nich roz­bły­ska zaraz w ciszy jasnymi iskier­kami i pro­sty słup plą­cze się w roz­ło­ży­stą koronę siwych kłę­bów dymu i ognia. Dopiero wtedy sły­chać odle­głe eks­plo­zje.

Ruszamy, roz­trą­ca­jąc zasta­wia­jące drogę wypa­lone wraki woj­sko­wych samo­cho­dów. Ciemne okna budyn­ków straż­ni­czych mają wybite szyby i są okop­cone. A kiedy wyjeż­dżamy już za chro­niące nas dotąd zabu­do­wa­nia, widzimy ich.

Zwal­niamy. I tak nie można poru­szać się szyb­ciej, cała kom­pa­nia, według roz­ka­zów, ma na tym odcinku nie zjeż­dżać z szosy. Jeden z naszych, saper, z docze­pio­nym tra­łem, jedzie wolno na prze­dzie i oczysz­cza drogę. Co jakiś czas sły­chać tąp­nię­cie roz­jeż­dża­nej miny. Zatrzy­mu­jemy się i cze­kamy.

Stoją w polu, na ziemi niczy­jej. Za ple­cami, już tylko dymiąc, dopala się pusta sko­rupa czołgu. Widzie­li­śmy ją już wcze­śniej. Jeden z naszych.

Stoją we trójkę. Dowódca naj­pierw długo patrzy przez lor­netkę, a potem, łamiąc ciszę radiową, przez chwilę mówi coś do laryn­go­fonu prze­łą­czo­nego na kanał zewnętrzny. Spo­glą­damy na sie­bie. Bez lor­netki nie widać wyraź­nie kształ­tów na tle dymu. Ci przed nami też wysu­wają się z maszyny, a po chwili ich DSzK obraca się płyn­nie na wie­życzce i zaczyna strze­lać. Mimo heł­mo­fo­nów, wyraź­nie sły­chać meta­liczny jazgot.

Zie­mia pod ich sto­pami gotuje się, ale stoją dalej. Kiedy ogień cich­nie, dowódca jest blady. Trzy posta­cie odwra­cają się i odcho­dzą, zni­ka­jąc za wra­kiem.

To cho­roba, tak się dzieje, kiedy spadną bomby, szep­cze dowódca, jakby mówił do sie­bie. Cho­roba… Myślimy o ich nie­wy­raź­nym kształ­cie. Spo­glą­da­jąc na sie­bie, kiwamy nie­pew­nie gło­wami.

Od przodu sły­chać coraz rzad­sze pie­kło wybu­chów. Trał czy­ści drogę. Kolumna rusza dalej.

Dzień czwarty

Idziemy na zachód.

Sły­sząc huk sil­ni­ków, myślimy o pogło­skach, o któ­rych mówi się na posto­jach. Wjeż­dżamy w głąb pie­kła.

Robi się coraz zim­niej, już pra­wie nie wycho­dzimy z wozów. Coraz czę­ściej mijamy na swo­jej dro­dze ruiny budyn­ków. Naj­pierw wypa­lone wsie, droż­nice kole­jowe na prze­jaz­dach z potrza­ska­nymi szla­ba­nami, z odkształ­co­nymi szy­nami, po któ­rych nie prze­je­dzie już żaden pociąg. Prze­pom­pow­nie z roz­łu­pa­nymi beto­no­wymi cze­re­pami dachów, gdzie mętna woda roz­lewa się po gru­zach. Stare opu­sto­szałe pałace, w któ­rych podmuch odle­głego wybu­chu wybił wszyst­kie szyby na jed­nej ze ścian, nieme okna w oca­la­łym budynku stajni odbi­jają niskie niebo i czarną zie­mię. Daleko, nie­re­gu­lar­nie, grzmią wybu­chy. Omi­ja­jąc węzły dróg zazna­czone na mapach, z daleka widzimy krwi­ste łuny poża­rów. Potem po raz pierw­szy wjeż­dżamy do mia­sta.

Dowódca każe jechać na przy­rządy, w peł­nym zamknię­ciu, bojąc się snaj­pe­rów. Ale na spo­tka­nie nie wycho­dzi nam nikt. Otwie­ramy włazy. Jedziemy. Patrzymy.

Pogięte żela­zne przy­pory, nad­to­pione, wiją się na bruku w kale­kich kształ­tach. Brudny śnieg gruzu zaściela ulice, jakby ktoś narzu­cił go w jed­nym kie­runku sze­roką szu­flą. Jadąc, pró­bu­jemy omi­jać wyrwy po wybu­chach. Jadąc, sły­szymy jęk meta­lo­wych szkie­le­tów budyn­ków, miaż­dżo­nych pod gąsie­ni­cami. Wokół pusto.

Ognie już wyga­sły i teraz w sine niebo biją z okien tylko poczer­niałe dymy. Sil­niki pra­cują mia­rowo, kiedy prze­jeż­dżamy, widząc poje­dyn­cze ściany, będące kie­dyś domami, pod któ­rymi leżą okop­cone drza­zgi szaf i nagie ste­laże mał­żeń­skich łóżek. Cza­sem hałdy pokry­tych kre­do­wym pyłem cegieł leżą przed nami, a wtedy z chru­po­tem łama­nych kamien­nych kości wjeż­dżamy na bary­kadę, żeby potem nagle sto­czyć się z niej z gwał­tow­nym prze­chy­łem.

Para leci z ust. Powie­trze sma­kuje wap­nem. Cała kolumna wydłuża się, roz­jeż­dża, oskrzy­dla­jąc się nawza­jem w bojo­wym szyku, pró­bu­jąc prze­dzie­rać się bocz­nymi ulicz­kami. Utrzy­mu­jący się przy ziemi dym, jak strą­cone chmury, prze­sła­nia czarne sko­rupy pan­ce­rzy. „Czy­sto”, „Nikogo” – skrze­czy plu­to­nowy w słu­chaw­kach dowódcy i wtedy przez laryn­go­fony otrzy­mu­jemy roz­kaz postoju. „Roz­po­zna­nie terenu”. Wycho­dzimy roz­pro­sto­wać nogi, mimo wszystko spo­glą­da­jąc nie­pew­nie na oczo­doły okien w czasz­kach budyn­ków bez dachów i spę­kane ściany, w któ­rych zieją czarne wyrwy. Nie gasimy sil­ni­ków, motory cicho mru­czą, teraz, po wyj­ściu, tak odle­głe, jakby w ogóle ich nie było. Odcho­dzimy w ruiny. I wtedy zapada cisza.

Dym, pył tłumi dźwięki, niebo wygląda tak, jakby zaczy­nało się zaraz za nade­rwa­nymi dachami miesz­kal­nych blo­ków, białe obłoki odde­chów zni­kają w zacie­ra­ją­cej kon­tury sza­rówce. Jest zimno. Jest cicho. Naprawdę cicho. Pod nogami chrzęsz­czą cera­miczne łupki pokru­szo­nej zastawy obia­do­wej.

Przez ostat­nie dni zawsze towa­rzy­szyły nam czer­wone powi­doki eks­plo­zji i odle­głe echa wystrza­łów, nawet jeśli gasły motory maszyn, pobo­czem prze­ci­skał się zawsze jakiś gazik dowódz­twa bata­lionu albo cysterny z ropą. Ale teraz nic. Beton i pokrę­cone węże stali, roz­rzu­cone, potłu­czone naczy­nia i usy­pi­ska cegieł. Duży, ciężki tele­wi­zor z wyła­żą­cym z ciem­nego wnę­trza-brzu­cha pękiem bia­łych od pyłu kabli-jelit, z wysa­dzo­nym tele­sko­pem. Bez­ruch. Tylko zimny dym wije się nie­spiesz­nie przy ziemi. Nic. Cisza jest abso­lutna.

Spo­glą­damy na sie­bie i wra­camy do wozów. Pod powie­kami wykwi­tają białe kropki świa­tła, ból jak od nakłuć roz­ża­rzo­nych igieł. Dowódca każe nam połknąć kolejną tabletkę z IPR-ów. Pył z powie­trza osiada głę­boko w płu­cach. Bolą nas głowy.

Ruszamy. Hur­got sil­ni­ków pod­nosi się, wibruje wyż­szym dźwię­kiem. Powstrzy­mu­jemy mdło­ści. Nie sły­chać nic oprócz maszyn. Jak w pie­kle. Pustka wokół jest zupełna. I to jest jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jące.

Kiedy wyjeż­dżamy za ostat­nie budynki, roz­cią­gamy tyra­lierę i zwięk­szamy pręd­kość. Za nami, okryte dymem, pozo­stają wymarłe ruiny.

Dzień piąty

Idziemy na zachód.

Coraz czę­ściej prze­ci­namy takie pery­fe­ria miast. Ni­gdy nie pod­jeż­dżamy bli­żej, jest roz­kaz. Trzy­mamy się z dala od cen­trów.

Z jed­nego z nad­kru­szo­nych domostw otwo­rzono do nas ogień. Jecha­li­śmy w otwar­ciu. Kule z maszy­no­wej broni zakwi­liły na gru­bym poszy­ciu maszyn jak nie­groźne żądła, a potem, zanim zdą­ży­li­śmy zare­ago­wać, unio­sły się wyżej. Mamy ran­nych, ale nie prze­ry­wamy mar­szu. Wie­życzki dwóch wozów miękko usta­wiły się w pozy­cji, pły­nąc na żyro­sko­pach. Kiedy huk­nęły strzały, pra­wie rów­no­cze­śnie, rwane odrzu­tem maszyny na chwilę aż sta­nęły w miej­scu. O włazy zagrze­cho­tał grad kamien­nych odłam­ków. Beton bloku roz­prysł się do wtóru potęż­nych eks­plo­zji, po uliczce pomio­tło dywa­nem gruzu. Nie zoba­czy­li­śmy tego, kto otwo­rzył ogień.

Dopiero w następ­nym mie­ście, beto­no­wej pustyni, widzimy żywe stwo­rze­nie. Pies jest czarny i ledwo stoi. Kiedy maszyny przed nami nikną mię­dzy hał­dami, zatrzy­mu­jemy wóz. Kapi­tan długo myśli, a wresz­cie wyska­kuje po błot­niku i staje na ziemi.

Łeb zwie­rzę­cia pra­wie nie ma skóry. Pies stoi, trzę­sąc się na wychu­dzo­nych łapach. Ropa wypeł­nia puste oczo­doły i żółte bąble roz­le­wają się po obdar­tym ze skóry pysku. Chyba nie sły­szy, ina­czej by uciekł. A może nie. Wiemy, na co czeka. Popa­rze­nia widać też na boku, tam, gdzie skórę napi­nają cien­kie brzy­twy żeber. Czarna sierść jest zle­piona bru­dem i wyłazi plac­kami.

Dowódca długo myśli i spo­gląda na nas. Sil­nik cho­dzi mia­rowo. Za nami nikt nie jedzie. Patrzymy na dowódcę i spo­glądamy na sie­bie. Bolą nas głowy i pod powie­kami zapa­lają się ognie, jakby ktoś gasił na źre­nicy kolejny nie­do­pa­łek. Dowódca wyciąga RAK-a i prze­sta­wia go na ogień poje­dyn­czy.

Długo mie­rzy.

Patrzymy na dowódcę. Odwraca wzrok. Strzela.

Gło­śnik łącz­no­ści zewnętrz­nej w jego heł­mo­fo­nie musi odzy­wać się teraz zgieł­kiem zapy­tań, ale nie widzimy, żeby coś odpo­wia­dał. Nasze laryn­go­fony też mil­czą. Wtedy je dostrze­gamy.

Za krót­kim mur­kiem, zła­ma­nym w poło­wie, pół­leży dziecko. Myślimy o tym, czy ślepy pies pró­bo­wał je bro­nić. Wokół nie ma nikogo. Dziecko usi­łuje usiąść, a my zasta­na­wiamy się, czy mogło usły­szeć strzał. Ze spa­lo­nej twa­rzy odcho­dzą płaty skóry, naga czaszka pozba­wiona jest wło­sów i widać na niej bąble popa­rzeń.

Dziecko nie ma siły, żeby się pod­nieść. Pół­sie­dząc, wyciąga przed sie­bie dłoń, jak ociem­niały szu­ka­jący opar­cia. Jedno z ramio­nek zwisa krzywo i nie­na­tu­ral­nie odkształca się przy sła­bych ruchach.

Dowódca też je dostrzega. Pod­cho­dzi.

Patrzymy na dowódcę. Widzimy jego twarz.

Długo trwa cisza. A potem strzał.

Odjeż­dżamy, star­tu­jąc nieco zbyt gwał­tow­nie, żeby dogo­nić kolumnę i wyrów­nać szyk. Kok­pi­tem koły­sze. Bolą nas głowy i chce nam się rzy­gać. Powieki obrzmie­wają coraz bar­dziej i palą jak pie­kło.

Echo wystrzału obija się o puste wąwozy poprze­krzy­wia­nych ścian.

Dzień szó­sty

Idziemy na zachód.

Jest późno. Zapada zmrok. Wozy zatan­ko­wane, mamy prze­rwę. Już od dawna nie widzie­li­śmy samo­lo­tów na nie­bie. Kok­pity są nie­wy­godne i szybko ucieka z nich cie­pło. Pró­bu­jemy zasnąć. Pró­bu­jemy myśleć.

O łunach i ruinach, pozo­sta­wia­nych za sobą. O pustym nie­bie, nie­bie mil­czą­cym, i coraz tward­szej od zimna ziemi. Chmury są nisko, a kiedy wycho­dzimy się wysi­kać, nie­chęt­nie roz­pi­na­jąc kom­bi­ne­zony, a póź­niej czu­jąc, jak wycieka z nas cie­pło, czarne niebo pod­świe­tlają czer­wone jęzory odle­głych ogni, które przez całą noc nie gasną, a następ­nego wie­czoru roz­pa­lają się znowu, w innym miej­scu.

Nie wiemy, co się dzieje i jakie są roz­kazy, ale wiemy, co się stało. Trze­cia wojna, wojna ostat­nia. Wschód naprze­ciw Zachodu. A więc towa­rzysz Breż­niew wresz­cie naci­snął czer­wony guzik. Arma­ge­don. Koniec świata.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki