Labirynt Lukrecji - Agnieszka Chylińska - ebook + książka

Labirynt Lukrecji ebook

Agnieszka Chylińska

4,2

Opis

"Po wielkich sukcesach książek Agnieszki Chylińskiej „Zezia i Giler” oraz „Zezia, Giler i Oczak”, czas na nową opowieść…
""Labirynt Lukrecji"", czyli tajemniczy labirynt i dziewczynka, która postanowiła przestać mówić.
Pięknie ilustrowana baśniowa opowieść o Lukrecji i jej rodzicach mieszkających w starej kamienicy. O jesiennej szarudze i wiosennym ociepleniu, o wyczekiwanych z niecierpliwością zagadkowych kopertach i tęsknocie za szczęściem."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 76

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (56 ocen)
30
14
7
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © for the text by Agnieszka Chylińska

Copyright for this edition © Wydawnictwo Pascal

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione.

Tytuł: Labirynt Lukrecji

Autor: Agnieszka Chylińska

Ilustracje: Suren Vardanian

Redakcja: Agnieszka Hetnał

Redakcja językowa: Ewa Lewandowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Opracowanie okładki: leniva°/lenivastudio.com

Redaktor prowadząca: Zuzanna Klim

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

Bielsko-Biała 2014

ISBN 978-83-7642-438-5

eBook maîtrisé par

Oto Lukrecja

Lu­kre­cja miesz­ka­ła w sta­rym domu na koń­cu uli­cy. La­tem, kie­dy drze­wa były zie­lo­ne, a nie­bo ja­sno­nie­bie­skie, dom pre­zen­to­wał się pięk­nie, ale w je­sien­ne po­nu­re wie­czo­ry, gdy Lu­kre­cja wra­ca­ła szyb­ko ze szko­ły, bo bała się, że w zło­wro­gim pół­mro­ku może ją do­go­nić ja­kiś ktoś, nie wia­do­mo kto, ten sam dom wy­glą­dał już zu­peł­nie ina­czej.

Mimo wie­życz­ki z ko­gu­tem i ja­snych ścian dom Lu­kre­cji nie przy­po­mi­nał miej­sca, w któ­rym mo­gła­by miesz­kać dzie­się­cio­let­nia dziew­czyn­ka o brą­zo­wych oczach i brą­zo­wych wło­sach. Pa­ła­cyk, bo tak wszy­scy mó­wi­li o jej domu, był wy­peł­nio­ny ludź­mi od góry do dołu, ale gdy Lu­kre­cja dłu­żej się nad tym za­sta­no­wi­ła, ża­den z miesz­kań­ców nie był szcze­gól­nie szczę­śli­wy. Dziew­czyn­ka oprócz sie­bie mia­ła jesz­cze Ro­dzi­ców.

Łu­cja i Ja­nu­ary So­pel­scy byli ro­dzi­ca­mi, któ­rzy pra­wie w ogó­le się nie uśmie­cha­li. Pan Ja­nu­ary ca­ły­mi dnia­mi prze­sia­dy­wał w swo­im ga­bi­ne­cie. Pro­wa­dzą­ce do nie­go pięk­ne drzwi z ko­lo­ro­wym wi­tra­żem w kształ­cie mo­ty­la były za­wsze za­mknię­te. Mi­go­ta­nie świa­tła w szkla­nych skrzy­dłach po­zwa­la­ło Lu­kre­cji zo­rien­to­wać się, że Tata był w po­ko­ju. Oczy­wi­ście o tym, że Pan Ja­nu­ary prze­by­wał w swo­im ga­bi­ne­cie, świad­czy­ła też drew­nia­na pod­ło­ga, któ­ra moc­no skrzy­pia­ła, gdy po niej cho­dził.

Pan Ja­nu­ary był wiecz­nie za­ję­ty i mil­czą­cy – pi­szą­cy na ma­szy­nie albo za­czy­ta­ny w sta­rych książ­kach w twar­dych brą­zo­wych opra­wach i bez ob­raz­ków. Stu­ka­nie kla­wi­szy było czę­sto je­dy­nym dźwię­kiem wy­do­by­wa­ją­cym się z miesz­ka­nia Pań­stwa So­pel­skich.

Pani Łu­cja spę­dza­ła dłu­gie go­dzi­ny na pra­so­wa­niu, go­to­wa­niu, sprzą­ta­niu i ro­bie­niu kom­po­zy­cji z su­chych kwia­tów. Lu­kre­cja uwiel­bia­ła po­ma­gać swo­jej Ma­mie w tych ukła­dan­kach. Roz­kła­da­ła na ciem­nym so­lid­nym sto­le sta­ry ob­rus, taki któ­ry moż­na było za­bru­dzić, a Pani Łu­cja przy­no­si­ła su­szo­ne kwia­ty, kło­sy zbóż, źdźbła róż­nych traw, pla­ste­li­nę, no­życz­ki i spe­cjal­ne fo­rem­ki w róż­nych kształ­tach z go­to­wy­mi do za­wie­sze­nia ha­czy­ka­mi.

Lu­kre­cja bar­dzo lu­bi­ła gło­śno wy­li­czać wszyst­kie na­zwy su­szo­nych kwia­tów i ziół, bo były na­praw­dę za­baw­ne. Przy­po­mi­na­ją­ca w do­ty­ku pa­pier ko­lo­ro­wa ko­can­ka. Je­żów­ka ze swo­im wy­pu­kłym kol­cza­stym środ­kiem. Lu­kre­cja żar­to­wa­ła, że to wiel­ka psz­czo­ła za­nu­rzy­ła się w pięk­nym kwiat­ku i nie mo­gąc z nie­go wyjść, utknę­ła już tak na za­wsze. De­li­kat­na ta­wuł­ka wy­glą­da­ją­ca jak po­ma­lo­wa­na farb­ka­mi, do­stoj­ny dzie­więć­sił, któ­ry za­wsze zaj­mo­wał cen­tral­ne miej­sce w ukła­dan­ce z kwia­tów. Ma­gicz­na gip­sów­ka z drob­niut­ki­mi kwiat­ka­mi albo naj­trud­niej do­stęp­na ak­sa­mit­na pał­ka wod­na, po któ­rą Mama Lu­kre­cji jeź­dzi­ła bar­dzo da­le­ko i któ­rą sama zry­wa­ła, uwa­ża­jąc, by nie wpaść do je­zio­ra. Ulu­bio­ny­mi ro­śli­na­mi Lu­kre­cji był dmu­szek ja­jo­wa­ty, de­li­kat­ny i miły w do­ty­ku, ko­lo­ro­we su­cho­łu­ski i coś, bez cze­go nie by­ło­by w ogó­le mowy o uda­nej kom­po­zy­cji z su­chych kwia­tów, czy­li mie­chun­ka roz­dę­ta. Lu­kre­cja uwiel­bia­ła trzy­mać ją w dło­niach i po­dzi­wiać ład­ny bla­do­ce­gla­ny ko­lor oraz kształt przy­po­mi­na­ją­cy kan­cia­stą pa­pry­kę.

Pod­czas gdy Pani Łu­cja przy­go­to­wy­wa­ła pla­ste­li­nę do wy­ło­że­nia fo­re­mek, Lu­kre­cja dużo mó­wi­ła, żywo ge­sty­ku­lu­jąc, czy­li po­ka­zu­jąc rę­ka­mi to, o czym opo­wia­da­ła. Po­tem Pani Łu­cja wbi­ja­ła twar­de wy­su­szo­ne ło­dy­gi w pla­ste­li­nę lub za­cze­pia­ła cie­niut­kim dru­ci­kiem de­li­kat­niej­sze kwia­ty i zio­ła. Z każ­dą chwi­lą ob­raz z su­szo­nych kwia­tów za­czy­nał na­bie­rać co­raz bar­dziej cu­dow­nych kształ­tów i barw. Go­to­we kom­po­zy­cje były za­wsze pięk­ne i Pani Łu­cja wie­sza­ła je w róż­nych miej­scach w miesz­ka­niu, a to nad drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, a to w przed­po­ko­ju nad ślicz­nym lu­strem w zło­co­nej ra­mie.

Gdy póź­nym wie­czo­rem Mama Lu­kre­cji koń­czy­ła ukła­da­nie kwia­tów, po­zwa­la­ła cór­ce za­brać ze sto­łu te ro­śli­ny, któ­re zo­sta­ły, by dziew­czyn­ka mo­gła zro­bić na po­dwór­ku naj­pięk­niej­szy se­kret. Se­kret to było spe­cjal­nie wy­bra­ne przez Lu­kre­cję miej­sce w zie­mi, w któ­rym wy­ko­py­wa­ła ma­leń­ki do­łek i ukła­da­ła z głó­wek naj­mniej­szych kwiat­ków wła­sny ma­lut­ki ob­ra­zek, do­da­jąc jesz­cze do tego ko­ra­li­ki, strzęp­ki srebr­nych ni­tek lub inne wy­ję­te z szu­fla­dy dro­bia­zgi, któ­re w zie­mi sta­wa­ły się nie­zwy­kłe i pięk­ne. Gdy Lu­kre­cja koń­czy­ła swój ob­ra­zek, przy­ci­ska­ła ca­łość ka­wał­kiem nie­du­że­go szkieł­ka, któ­rych wszę­dzie było peł­no, i za­sy­py­wa­ła wszyst­ko zie­mią. Po­tem wo­ła­ła Hor­ten­sję, swo­ją ko­le­żan­kę z wy­obraź­ni, i pro­si­ła ją, by zna­la­zła jej se­kret, czy­li świe­żo stwo­rzo­ny ob­raz w zie­mi. I tak Hor­ten­sja po kil­ku mi­nu­tach zu­peł­nie za­sko­czo­na od­gar­nia­ła de­li­kat­nie zie­mię i z wiel­ką eks­cy­ta­cją od­kry­wa­ła SE­KRET!

Z Tatą, Pa­nem Ja­nu­arym, Lu­kre­cja spę­dza­ła zde­cy­do­wa­nie mniej cza­su niż z Mamą. Je­śli jed­nak aku­rat Pan Ja­nu­ary miał wol­ną chwi­lę, a były to jed­ne z naj­szczę­śliw­szych mo­men­tów w ży­ciu Lu­kre­cji, wy­glą­da­ło to tak:

Stu­kot kla­wi­szy usta­wał, drzwi z ko­lo­ro­wym wi­tra­żo­wym mo­ty­lem otwie­ra­ły się, a Pan Ja­nu­ary wy­chy­lał się zza nich i wo­łał do­no­śnym gło­sem:

– Lu­kre­cjo, po­zwól na chwil­kę!

Dziew­czyn­ka rzu­ca­ła wte­dy wszyst­ko i bie­gła do po­ko­ju Taty. To było dla niej za­wsze ogrom­ne prze­ży­cie. Peł­no tu było ksią­żek, pa­mią­tek z licz­nych po­dró­ży Pana Ja­nu­are­go, zdjęć w ram­kach o róż­nych kształ­tach i roz­mia­rach. Fo­tel Taty za­pa­dał się mięk­ko pod cię­ża­rem Lu­kre­cji. Mo­gła na nim usiąść i po­dzi­wiać w mil­cze­niu wszyst­kie ta­jem­ni­cze przed­mio­ty, któ­re dziw­nie pach­nia­ły i czę­sto były bar­dzo sta­re. Pan Ja­nu­ary pusz­czał wte­dy mu­zy­kę ze sta­re­go i za­ku­rzo­ne­go gra­mo­fo­nu, a Lu­kre­cja nie­zmien­nie pro­si­ła Tatę, by jesz­cze raz opo­wie­dział jej, dla­cze­go Ro­dzi­ce na­zwa­li ją Lu­kre­cją. Pan Ja­nu­ary wy­cią­gał wte­dy ogrom­ną i gru­bą księ­gę opra­wio­ną w ja­sno­brą­zo­wą skó­rę i otwie­rał ją na za­zna­czo­nej ko­lo­ro­wą pocz­tów­ką stro­nie, gdzie wid­niał po­nu­ry por­tret ja­kiejś pani z daw­nych, daw­nych cza­sów. Pan Ja­nu­ary tłu­ma­czył, że Lu­kre­cja przy­szła na świat osiem­na­ste­go kwiet­nia. Ta­jem­ni­cza pani w dziw­nym pa­ję­czym we­lo­nie na gło­wie też uro­dzi­ła się po­dob­no osiem­na­ste­go kwiet­nia. Tata Lu­kre­cji wy­ja­śniał cór­ce, że jej imię wzię­ło się wła­śnie od tej pięk­nej pani z gru­bej książ­ki. Po­nie­waż była to okrut­na i zła oso­ba, Tata po­sta­no­wił, że jego cór­ka od­cza­ru­je złą sła­wę tak pięk­ne­go imie­nia i na­resz­cie bę­dzie moż­na po­wie­dzieć, że dziew­czyn­ki, któ­re mają na imię Lu­kre­cja, to z pew­no­ścią do­bre i przy­ja­zne oso­by. Lu­kre­cja mia­ła za­wsze dresz­cze, pa­trząc to na Lu­kre­cję z ob­raz­ka, to na Pana Ja­nu­are­go, któ­ry z pa­sją opo­wia­dał o ry­cer­zach i cza­sach, w któ­rych przy­szło żyć tam­tej Lu­kre­cji.

Gło­śne stu­ka­nie ta­le­rza­mi i sztuć­ca­mi do­bie­ga­ją­ce z kuch­ni ozna­cza­ło, że Pani Łu­cja skoń­czy­ła przy­go­to­wy­wać po­si­łek, więc Lu­kre­cja i Pan Ja­nu­ary koń­czy­li roz­mo­wę i szli zjeść wspól­ny obiad. Lu­kre­cja bar­dzo lu­bi­ła zja­dać to, co przy­go­to­wa­ła Mama. Ulu­bio­nym da­niem dziew­czyn­ki był gu­lasz z ku­rzych serc po­da­wa­ny z lek­ko roz­go­to­wa­ny­mi ziem­nia­ka­mi i cie­pły­mi bu­racz­ka­mi. Do tego w bia­łym kub­ku w żół­te grosz­ki cze­kał kom­pot z wi­śni, któ­ry Lu­kre­cja wy­pi­ja­ła do­pie­ro po skoń­cze­niu obia­du, bo tak lu­bi­ła.

Życie Lukrecji

Każ­de­go ran­ka Lu­kre­cja wsta­wa­ła do szko­ły z du­żym tru­dem. Uwiel­bia­ła śnić i kie­dy se­le­dy­no­wy bu­dzik za­czy­nał pod­ska­ki­wać, wy­da­jąc przy tym nie­przy­jem­ny me­ta­licz­ny dźwięk, dziew­czyn­ka była prze­ko­na­na, że jest to naj­gor­szy mo­ment w cią­gu dnia, nie li­cząc po­po­łu­dnio­wych po­wro­tów póź­ną je­sie­nią ze szko­ły do domu.

Po nocy w miesz­ka­niu było za­wsze zim­no. Co rano Mama roz­pa­la­ła ogień w pie­cu znaj­du­ją­cym się w kuch­ni, ale cie­pło roz­cho­dzi­ło się nie­śmia­ło po sta­rych że­liw­nych ka­lo­ry­fe­rach do­pie­ro wte­dy, gdy Lu­kre­cja wy­cho­dzi­ła już z domu. Po prze­bu­dze­niu dziew­czyn­ka sia­da­ła na łóż­ku i w po­śpie­chu szu­ka­ła cie­pły­mi sto­pa­mi swo­ich kap­ci, by nie uro­nić nic z tej cie­pło­to­wa­to­ści. Mia­ła wra­że­nie, że sto­py same jej w tym po­ma­ga­ły, gdy tyl­ko za­czy­na­ły do­ty­kać zim­nej drew­nia­nej pod­ło­gi. Kie­dy od­na­la­zła już kap­cie, szła do ła­zien­ki. O tej po­rze dnia była to naj­zim­niej­sza część miesz­ka­nia i Lu­kre­cja wzdry­ga­ła się na myśl o wej­ściu tam. Se­des był zim­ny, a woda z kra­nu na­grze­wa­ła się do­pie­ro po uru­cho­mie­niu pie­cy­ka.

Trze­ba było za­pa­lić za­pał­ką ga­zo­wy pie­cyk i prze­su­nąć po­krę­tło z czar­ną gał­ką w stro­nę ry­sun­ku z pło­mie­niem. Za­wsze ro­bił to Pan Ja­nu­ary. Pu­deł­ko za­pa­łek le­ża­ło na rur­ce pod pie­cy­kiem.

Kie­dy Tata Lu­kre­cji ga­sił za­pał­kę po za­pa­le­niu pło­mie­nia w pie­cy­ku, jej za­pach do­cie­rał po chwi­li do nosa Lu­kre­cji, a wte­dy dziew­czyn­ka za­my­ka­ła oczy do­słow­nie na chwi­lę, by wy­obra­zić so­bie, że jest pierw­szy li­sto­pa­da i że znaj­du­je się wła­śnie z Ro­dzi­ca­mi na gro­bach Dziad­ków i Pra­dziad­ków. Kie­dy Lu­kre­cja rze­czy­wi­ście sta­ła pierw­sze­go li­sto­pa­da na cmen­ta­rzu wraz z Ro­dzi­ca­mi i Pan Ja­nu­ary ga­sił za­pał­kę po za­pa­le­niu zni­czy, wte­dy za­my­ka­ła oczy – też na mo­ment – by wy­obra­zić so­bie, że jest w ła­zien­ce przy pie­cy­ku i cze­ka na cie­płą wodę. Lu­kre­cja na­zy­wa­ła to Po­dró­żą w Za­pa­chu. Dziew­czyn­ka mia­ła bar­dzo wraż­li­wy nos – róż­ne miej­sca ko­ja­rzy­ły jej się z róż­ny­mi za­pa­cha­mi i na od­wrót.

Wra­ca­jąc do po­ran­ne­go wsta­wa­nia, kie­dy woda z kra­nu ro­bi­ła się przy­jem­nie cie­pła, Lu­kre­cja lu­bi­ła po­ło­żyć oby­dwie ręce w umy­wal­ce i po­zwo­lić, by cie­pły stru­mień ogrze­wał je przez ja­kiś czas. To był je­den z ulu­bio­nych mo­men­tów w ca­łym dniu Lu­kre­cji.

Nie­ste­ty, nie mo­gło to trwać zbyt dłu­go, bo w ła­zien­ce tak­że stał ze­ga­rek, któ­ry ty­kał na­glą­co i wska­zy­wał oskar­ży­ciel­sko roz­cią­gnię­ty­mi wska­zów­ka­mi, że jest już póź­no.

Lu­kre­cja myła się i wra­ca­ła do swo­je­go po­ko­ju, gdzie cze­kał na nią przy­go­to­wa­ny przez Pa­nią Łu­cję strój do szko­ły. Dziew­czyn­ka ubie­ra­ła się, bra­ła tor­ni­ster i szła z nim do kuch­ni. Tam cze­ka­ła, aż Mama przy­rzą­dzi jej śnia­da­nie. Pani Łu­cja roz­ci­na­ła wiel­ki­mi no­ży­ca­mi pa­pie­ro­wą to­reb­kę w błę­kit­ną krat­kę, na któ­rej wid­niał na­pis KLE­IK RY­ŻO­WY, i wy­sy­py­wa­ła bia­łą, syp­ką, po­dob­ną do śnie­gu za­war­tość na ta­flę pod­grza­ne­go mle­ka, wla­ne­go chwi­lę wcze­śniej do ta­le­rza ze zło­tą ob­wód­ką.

Pani Łu­cja za­czy­na­ła wte­dy szyb­ko mie­szać łyż­ką śnież­ne płat­ki i po chwi­li mia­ła już go­to­wy kle­ik ry­żo­wy. Ale to nie był ko­niec.

Wyj­mo­wa­ła jesz­cze z szaf­ki kon­fi­tu­ry, na­kła­da­ła jed­ną łyż­kę na śro­dek ta­le­rza i sta­wia­ła go przed Lu­kre­cją. Wte­dy dziew­czyn­ka za­czy­na­ła mie­szać swój kle­ik, któ­ry zmie­niał ko­lor z bia­łe­go na brą­zo­wy. Moż­na już było go zjeść. Po śnia­da­niu Lu­kre­cja myła zęby, za­kła­da­ła kurt­kę i wy­cho­dzi­ła z domu, że­gna­jąc się gło­śno z Ro­dzi­ca­mi. Mia­ła przed sobą bar­dzo dłu­gą po­dróż do szko­ły, cze­go nie lu­bi­ła. Naj­pierw cze­ka­ła na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym na­prze­ciw­ko domu. Po­tem au­to­bu­sem pod­jeż­dża­ła pod za­nie­dba­ny i po­nu­ry dwo­rzec, by wsiąść do po­cią­gu i je­chać nim oko­ło trzy­dzie­stu mi­nut, za­wsze sto­jąc przy drzwiach. Na­stęp­nie mu­sia­ła przejść brud­nym i ciem­nym tu­ne­lem na przy­sta­nek tram­wa­jo­wy i do­je­chać tram­wa­jem pod samą szko­łę.

Szko­ła mie­ści­ła się w bar­dzo sta­rym, strze­li­stym ce­gla­nym bu­dyn­ku. Lu­kre­cja za­wsze głę­bo­ko wzdy­cha­ła, wcho­dząc do środ­ka.

Cięż­kie drzwi skrzy­pia­ły za każ­dym ra­zem tak samo nie­przy­jem­nie, a gdy za­my­ka­ły się za Lu­kre­cją, dziew­czyn­ka była już bar­dzo smut­na i ze zwie­szo­ną gło­wą szła naj­pierw do szat­ni przy­po­mi­na­ją­cej klat­kę dla dzi­kich zwie­rząt, a po­tem bar­dzo po­wo­li, stro­my­mi scho­da­mi na samą górę. Lu­kre­cja czu­ła się w kla­sie bar­dzo obco.

Lu­kre­cja mia­ła oczy­wi­ście ko­le­żan­ki i ko­le­gów. Bar­dzo lu­bi­ła Ewe­li­nę Ni­ską i Sta­sia Kło­sow­skie­go. Ewe­li­na in­te­re­so­wa­ła się hi­sto­rią i była dum­na z tego, że jej naj­lep­sza ko­le­żan­ka ma ta­kie pięk­ne hi­sto­rycz­ne imię. Staś lu­bił pił­kę noż­ną i ro­śli­ny ogro­do­we, bo jego tata miał sklep z ce­bul­ka­mi i na­sio­na­mi kwia­tów. Lu­kre­cja lu­bi­ła prze­rwy mię­dzy za­ję­cia­mi, ale same lek­cje nie bar­dzo.

Gdy Lu­kre­cja wy­cho­dzi­ła ze szko­ły, mia­ła do wy­bo­ru albo wsiąść do tram­wa­ju i wy­siąść przy dwor­cu, by wró­cić do domu, albo po­je­chać tym sa­mym tram­wa­jem tro­chę da­lej i od­wie­dzić Bab­cię, któ­ra miesz­ka­ła w blo­ku i mia­ła ka­nar­ka o imie­niu Pio­truś, zno­szą­ce­go nie­bie­skie ja­jecz­ka. Bab­cia dużo z Lu­kre­cją roz­ma­wia­ła, bar­dzo do­brze go­to­wa­ła, więc dziew­czyn­ka z chę­cią wy­bie­ra­ła dłuż­szą jaz­dę tram­wa­jem i od­wie­dzi­ny u Bab­ci Róży, bo tak na­zy­wa­ła się Bab­cia Lu­kre­cji.

Gdy jed­nak z ja­kichś wzglę­dów dziew­czyn­ka mu­sia­ła szyb­ciej wra­cać do domu, wsia­da­ła po lek­cjach do tram­wa­ju, po­tem do po­cią­gu, po­tem do au­to­bu­su i w koń­cu wy­sia­da­ła przed Pa­ła­cy­kiem.

La­tem wo­la­ła przejść się z dwor­ca do sa­me­go domu, je­sie­nią jed­nak cze­ka­ła na au­to­bus, choć oczy­wi­ście pie­sza wę­drów­ka w ciem­ne i dżdży­ste li­sto­pa­do­we po­po­łu­dnie by­wa­ła zde­cy­do­wa­nie bar­dziej eks­cy­tu­ją­ca. Od dwor­ca szło się cały czas w dół alej­ką. Ro­sły przy niej wy­so­kie sta­re drze­wa, któ­re rzu­ca­ły zło­wro­gi cień na­wet w sło­necz­ne i upal­ne dni. Naj­trud­niej­szy i naj­strasz­niej­szy był od­ci­nek przy sa­mym domu. Lu­kre­cja za­wsze drża­ła, gdy scho­dzi­ła stro­mą i ciem­ną, nie­oświe­tlo­ną uli­cą, wi­dząc jed­no­cze­śnie po swo­jej pra­wej stro­nie za­pa­lo­ne świa­tła w kuch­ni i wy­raź­ny ciem­ny kon­tur Pa­ła­cy­ku z po­sęp­nym bla­sza­nym ko­gu­tem na da­chu.

Kie­dy do­cie­ra­ła do domu, Pani Łu­cja cze­ka­ła już na nią z obia­dem, a Pan Ja­nu­ary zja­wiał się chwi­lę póź­niej, by za­mknąć się w ga­bi­ne­cie i stu­kać do póź­na na sta­rej ma­szy­nie do pi­sa­nia. Po obie­dzie, w za­leż­no­ści od go­dzi­ny i pory roku, Lu­kre­cja szła do swo­je­go po­ko­ju, by ba­wić się lal­ka­mi, albo spę­dza­ła czas na po­dwór­ku. Oprócz Lu­kre­cji i jej Ro­dzi­ców w domu miesz­ka­ły tyl­ko sa­mot­ne Pa­nie Są­siad­ki. W bar­dzo za­nie­dba­nym miesz­ka­niu na par­te­rze Lu­kre­cja była za­le­d­wie raz i póź­niej czę­sto śni­ły się jej zie­lon­ka­we ścia­ny i strasz­ny ob­raz przed­sta­wia­ją­cy ja­kie­goś sro­gie­go pana, któ­ry miał bar­dzo su­ro­wy wy­raz twa­rzy i trzy­mał w rę­kach klep­sy­drę, czy­li sta­ro­daw­ny przy­rząd do od­mie­rza­nia cza­su. Pani Są­siad­ka z par­te­ru snu­ła się go­dzi­na­mi po po­bli­skim par­ku. Nie roz­ma­wia­ła z ni­kim z są­sia­dów. Była już tro­chę star­sza i mia­ła śmiesz­ne imię: Dą­brów­ka. Kie­dy ktoś, kto znał Pa­nią Dą­brów­kę, mi­jał ją na uli­cy lub w par­ku, wi­tał ją nie­zmien­nie sło­wa­mi:

– Dzień do­bry, Pani Dą­brów­ko! Jak tam zdro­wie?

Pani Dą­brów­ka od­po­wia­da­ła, że kiep­sko, a po­tem da­lej szła przed sie­bie, za­wsze bar­dzo wol­no i za­wsze z za­ło­żo­ny­mi z tyłu rę­ka­mi. Ktoś mó­wił, że Pani Dą­brów­ka ma dzie­ci, ale chy­ba miesz­ka­ją bar­dzo da­le­ko i nie mogą do niej do­trzeć. Lu­kre­cja po­my­śla­ła kie­dyś, że Pani Dą­brów­ka wy­cho­dzi co­dzien­nie na spo­tka­nie dzie­ciom, żeby wi­dzia­ły, gdzie ona miesz­ka, i na pew­no do niej tra­fi­ły

.

Na pierw­szym pię­trze mie­ści­ły się trzy ma­lut­kie miesz­kan­ka. Jed­no na­le­ża­ło do bar­dzo si­wej i po­marsz­czo­nej Pani Zyty Buksz­pan-Pa­proc­kiej. Była to nie­mi­ła i ni­g­dy nie­uśmie­cha­ją­ca się pani pro­fe­sor od cze­goś kie­dyś bar­dzo waż­ne­go. Pani Zyta uży­wa­ła sło­wa „kie­dyś” naj­czę­ściej ze wszyst­kich zna­nych Lu­kre­cji osób. Kie­dyś były inne li­ście, kie­dyś były inne dzie­ci, kie­dyś sza­no­wa­ło się star­szych, kie­dyś było wspa­nia­łe po­wie­trze, kie­dyś były inne mar­chew­ki, kie­dyś byli inni lu­dzie tak w ogó­le. Pani Zyta nie po­zwa­la­ła ba­wić się na po­dwór­ku, tak jak chcia­ła Lu­kre­cja, czy­li ra­do­śnie i gło­śno. Na­tych­miast po­ja­wia­ła się w sze­ro­kim oknie i w mil­cze­niu pa­trzy­ła zim­nym wzro­kiem na ba­wią­cą się dziew­czyn­kę, a gdy ta, za­ję­ta za­ba­wą, nie za­uwa­ża­ła jej, Pani Zyta do­stoj­nie, ale gło­śno ce­dzi­ła przez zęby:

– Proszszszsz­szę przrzrz­rzesssss­stać!

Lu­kre­cja nie­raz skar­ży­ła się Ma­mie, że Pani Zyta nie­spra­wie­dli­wie prze­ry­wa jej za­ba­wę na po­dwór­ku – spo­koj­ną i prze­cież zde­cy­do­wa­nie sa­mot­ną, nie li­cząc oży­wio­nych roz­mów z ko­le­żan­ką z wy­obraź­ni, Hor­ten­sją. Pani Łu­cja cho­dzi­ła więc po kil­ka razy do Pani Zyty i tłu­ma­czy­ła jej, że cór­ka musi tro­chę się prze­wie­trzyć, tym bar­dziej że ma ast­mę, ale wte­dy Pani Zyta ła­pa­ła się za ser­ce i za­czy­na­ła szu­kać krze­sła, chwie­jąc się na no­gach. Gdy Pani Łu­cji uda­wa­ło się usa­do­wić star­szą są­siad­kę na krze­śle i po­dać jej szklan­kę wody, Pani Zyta za­czy­na­ła zno­wu mó­wić o tym, że kie­dyś były inne dziew­czyn­ki, inna ast­ma i inne po­dwór­ka. Nie­wie­le moż­na było w tej spra­wie zro­bić. Obok Pani Zyty miesz­ka­ła ślicz­na, ale wiecz­nie bla­da i za­pła­ka­na Pani Li­lia­na Sło­wik, zna­na wszyst­kim są­sia­dom jako Pani Lil­ka. Mia­ła trzy­dzie­ści kil­ka lat i szu­ka­ła męża. Od­kąd Lu­kre­cja pa­mię­ta, Pani Lil­ka co chwi­la wy­cho­dzi­ła za mąż i co chwi­la się roz­wo­dzi­ła. Lu­kre­cji było przy­kro, bo kie­dy Pani Lil­ka była za­ko­cha­na i szczę­śli­wa, na­tych­miast sta­wa­ła się ru­mia­na i uśmiech­nię­ta, gdy zaś ko­lej­ny wy­bra­nek jej ser­ca od­cho­dził, za­wsze w desz­czu i za­wsze w li­sto­pa­dzie, Pani Lil­ka bla­dła i za­czy­na­ła pła­kać. Pła­ka­ła całą zimę i w ogó­le nie wy­cho­dzi­ła z domu. Do­pie­ro pod ko­niec mar­ca otrze­py­wa­ła się z po­przed­niej mi­ło­ści jak pies po wyj­ściu z mu­li­ste­go sta­wu i za­czy­na­ła wy­cho­dzić na spa­ce­ry i do mia­sta. Z każ­dym dniem ro­bi­ła się co­raz bar­dziej ja­sna i ko­lo­ro­wa, a gdy koń­czył się maj, wra­ca­ła do domu z no­wym na­rze­czo­nym. Na­rze­cze­ni Pani Lil­ki byli dziw­nie do sie­bie po­dob­ni. Lu­bi­li ha­ła­so­wać, krzy­czeć i ro­bić awan­tu­ry na cały dom. Nikt jed­nak nie ośmie­lał się dzwo­nić na po­li­cję, bo wszy­scy wie­dzie­li, że każ­de lato się kie­dyś skoń­czy i ko­lej­ny na­rze­czo­ny Pani Lil­ki odej­dzie któ­re­goś li­sto­pa­do­we­go ran­ka, by zno­wu na­stał spo­kój i ci­sza. Co dziw­ne, na­wet Pani Zyta nie ro­bi­ła z tego po­wo­du wy­rzu­tów Pani Lil­ce. Lu­kre­cja usły­sza­ła kie­dyś, jak Pani Zyta mó­wi­ła Ta­cie, że dla niej Pani Lil­ka to ko­bie­ta re­ne­san­su i że kie­dyś sama tak­że nie mo­gła opę­dzić się od na­rze­czo­nych.

W ostat­nim ma­lut­kim miesz­kan­ku żyła Pani Lu­dwi­ka Gzyms. Rzad­ko, bo rzad­ko, ale od­wie­dza­ła ją cór­ka, któ­ra wy­szła za mąż za śnia­de­go pana z za­gra­ni­cy i mia­ła z nim tro­je ma­łych dzie­ci. Kie­dy cór­ka Pani Lu­dwi­ki przy­jeż­dża­ła, strasz­nie się z nią kłó­ci­ła. Z jed­nej stro­ny Pani Lu­dwi­ka, któ­ra była już na eme­ry­tu­rze, bar­dzo lu­bi­ła, gdy cór­ka ją od­wie­dza­ła, z dru­giej była po­tem nie­zwy­kle zmę­czo­na i smut­na. Wnucz­ki za­wsze coś nisz­czy­ły, ha­ła­so­wa­ły i nie słu­cha­ły Pani Lu­dwi­ki, a cór­ka cią­gle po­wta­rza­ła, że jej mama coś robi nie tak. Przy­kro było tego słu­chać są­sia­dom, któ­rzy wi­dzie­li, jak bar­dzo Pani Lu­dwi­ka cze­ka na swo­ją cór­kę, jak się przy­go­to­wu­je do każ­dej wi­zy­ty. Pan Ja­nu­ary, po­pro­szo­ny przez Pa­nią Lu­dwi­kę jako je­dy­ny męż­czy­zna w Pa­ła­cy­ku, trze­pał wszyst­kie dy­wa­ny, Pani Łu­cja po­ma­ga­ła w zro­bie­niu za­ku­pów i wy­czysz­cze­niu wy­jąt­ko­wo sta­rej i brzyd­kiej ła­zien­ki z nie­zwy­kłą wan­ną.

Wan­na mia­ła dziw­ne nogi, jak­by smo­cze łapy trzy­ma­ją­ce że­la­zną kul­kę. Wy­glą­da­ło to groź­nie i wca­le nie za­chę­ca­ło, przy­naj­mniej Lu­kre­cji, do ką­pie­li.

Kie­dy przy­cho­dzi­ła już pora snu, Lu­kre­cja szła po­że­gnać się z Ro­dzi­ca­mi, a po­tem z ogrom­ną ra­do­ścią i ulgą kła­dła się spać. Wie­czo­ry oka­zy­wa­ły się znacz­nie przy­jem­niej­sze od chłod­nych po­ran­ków. Ka­lo­ry­fe­ry za­wsze były już moc­no go­rą­ce i w domu było na­praw­dę cie­pło. Dziew­czyn­ka wcho­dzi­ła do ła­zien­ki, na­pusz­cza­ła wodę do du­żej wan­ny, któ­ra za­wsze mia­ła zim­ne boki. Za po­mo­cą na­kręt­ki wle­wa­ła tro­chę zio­ło­we­go szam­po­nu do wło­sów, bar­wią­ce­go wodę na ko­ją­cy zie­lon­ka­wy ko­lor, i po­zwa­la­ła, by moc­ny stru­mień z kra­nu za­mie­nił go w przy­jem­nie pach­ną­cą pia­nę. Lu­kre­cja lu­bi­ła za­nu­rzać się w tej pia­nie i wy­obra­żać so­bie, że jest na bie­gu­nie po­łu­dnio­wym i wszę­dzie wi­dzi lo­dow­ce i śnieg.

Po ką­pie­li za­kła­da­ła ko­szu­lę noc­ną i szła do swo­je­go po­ko­ju. Przy­go­to­wa­nia do snu były dla Lu­kre­cji naj­waż­niej­szym i naj­przy­jem­niej­szym za­ję­ciem, na któ­re cze­ka­ła cały dzień. Lu­kre­cja bo­wiem uwiel­bia­ła śnić i po­dró­żo­wać we śnie. Ukła­da­ła się do snu, zwi­ja­jąc się w kłę­bek i tu­ląc w po­dusz­kę. Nie umia­ła spać na brzu­chu ani na wznak. Prze­czy­ta­ła gdzieś, że le­żąc w taki spo­sób pod­czas snu, czło­wiek mi­mo­wol­nie otwie­ra usta, a wte­dy może do nich wejść pa­jąk. W sta­rym Pa­ła­cy­ku nie bra­ko­wa­ło tych stwo­rzeń. Za­wsze gdy za­czy­na­ła się je­sień, a po­go­da ro­bi­ła się wietrz­na i nie­przy­jem­na, pa­ją­ki po­sta­na­wia­ły zna­leźć so­bie w miesz­ka­niu pań­stwa so­pel­skich cie­pły ką­cik, aby prze­cze­kać zimę. Lu­kre­cja nie lu­bi­ła pa­ją­ków. Dla­te­go spa­ła na boku, pil­nu­jąc, by bu­zia była za­wsze skie­ro­wa­na w stro­nę po­dusz­ki. Naj­waż­niej­sze jed­nak dla dziew­czyn­ki było to, że mia­ła przed sobą całą noc i mo­gła śnić do woli, a to było jej ulu­bio­ne za­ję­cie.

Sny i chorowanie Lukrecji

O tym nie wie­dział nikt oprócz Ewe­li­ny Ni­skiej, któ­ra – wta­jem­ni­czo­na w naj­więk­szy se­kret Lu­kre­cji – bar­dzo jej za­zdro­ści­ła tej nie­sa­mo­wi­tej zdol­no­ści. We śnie Lu­kre­cja mia­ła inne ży­cie i wspa­nia­łe przy­go­dy, dla­te­go z ta­kim tru­dem przy­cho­dzi­ło jej po­ran­ne wsta­wa­nie. We śnie wszyst­ko było przy­jem­ne i przy­ja­zne, choć cza­sem zda­rza­ły się Lu­kre­cji złe sny. Wte­dy gwał­tow­nie bu­dzi­ła się w swo­im łóż­ku i bie­gła do sy­pial­ni Ro­dzi­ców. Pani Łu­cja nie lu­bi­ła tych noc­nych wę­dró­wek prze­stra­szo­nej cór­ki. Uwa­ża­ła, że to przez Pana Ja­nu­are­go, któ­ry po­zwa­lał cór­ce prze­glą­dać wszyst­kie sta­re książ­ki sto­ją­ce na re­ga­le w dłu­gim i ciem­nym ko­ry­ta­rzu.

Lu­kre­cja uwiel­bia­ła al­bu­my z re­pro­duk­cja­mi ob­ra­zów, książ­ki o sta­rych ża­glow­cach, bez­lud­nych wy­spach i daw­nych bi­twach.

Rzecz w tym, że w cią­gu dnia wszyst­ko wy­da­wa­ło się nie­groź­ne. Do­pie­ro gdy nad­cho­dzi­ła noc i Lu­kre­cja za­my­ka­ła się w swo­im po­ko­ju, opo­wie­ści i ob­ra­zy, któ­re wi­dzia­ła, za­czy­na­ły oży­wać w jej wy­obraź­ni i prze­ni­kać do snu dziew­czyn­ki. W miesz­ka­niu Pań­stwa So­pel­skich wi­sia­ło kil­ka olej­nych ob­ra­zów i każ­dy z nich był na swój spo­sób strasz­ny.

Na przy­kład w przed­po­ko­ju na­prze­ciw­ko drzwi wej­ścio­wych wi­sia­ła po­do­bi­zna pana, któ­ry wy­glą­dał jak Mi­ko­łaj Ko­per­nik. Lu­kre­cja wie­lo­krot­nie spraw­dza­ła i za każ­dym ra­zem prze­ko­ny­wa­ła się ze zgro­zą, że bez wzglę­du na to, gdzie sta­nie i z któ­re­go miej­sca w ko­ry­ta­rzu spoj­rzy na Pana Niby-Ko­per­ni­ka, on nie spu­ści z niej wzro­ku i za­wsze bę­dzie wpa­try­wać się w nią swo­imi ciem­ny­mi ocza­mi. Strasz­ny­mi ocza­mi.

Po­dob­nie było z drew­nia­ną rzeź­bą, któ­ra sta­ła na biur­ku u Pana Ja­nu­are­go. Przed­sta­wia­ła ja­kie­goś czło­wie­ka z wy­cią­gnię­tą do przo­du ręką, któ­ry okrut­nie się mę­czył albo bar­dzo go coś bo­la­ło i pro­sił ge­stem o po­moc. Pan Ja­nu­ary nie do­strze­gał chy­ba cier­pień i wy­sił­ku wy­rzeź­bio­ne­go pana tak bar­dzo jak Lu­kre­cja, bo za­wie­szał na jego ręce a to ze­ga­rek na łań­cusz­ku, a to ta­siem­ki z pla­kiet­ka­mi, na któ­rych wid­nia­ło zdję­cie Pana Ja­nu­are­go.

Tata Lu­kre­cji czę­sto wy­jeż­dżał w de­le­ga­cje na­uko­we i z róż­nych za­kąt­ków świa­ta przy­wo­ził, oprócz pre­zen­tów dla Lu­kre­cji, ko­lo­ro­we pla­kiet­ki. Kie­dy Pana Ja­nu­are­go nie było w domu, przez pierw­sze dni Lu­kre­cja była bar­dzo nie­szczę­śli­wa. Zda­rza­ło jej się na­wet cho­ro­wać z tę­sk­no­ty za Tatą. Wów­czas Pani Łu­cja głę­bo­ko wzdy­cha­ła i je­cha­ła z roz­pa­lo­ną dziew­czyn­ką do bar­dzo sta­rej Pani Dok­tor Kleszcz.

Dok­tor Kleszcz mia­ła pi­skli­wy głos i była ni­ska. Ni­g­dy nie zwra­ca­ła się bez­po­śred­nio do Lu­kre­cji, tyl­ko do jej Mamy.

„Czy dziec­ko kasz­la­ło w nocy? Jaką dziec­ko ma tem­pe­ra­tu­rę?” – Pani Łu­cja za­wsze wszyst­ko wie­dzia­ła i udzie­la­ła do­brej od­po­wie­dzi. Je­dy­ne mo­men­ty, kie­dy Lu­kre­cja sły­sza­ła, że Pani Dok­tor mówi do niej, to chwi­le, gdy była po­pro­szo­na o wy­dmu­cha­nie nosa w mięk­ki marsz­czo­ny pa­pier (któ­ry miał brzyd­ką na­zwę li­gni­na i przy­kle­jał się drob­nym pył­kiem do nosa i ust) i po­ka­za­nie jego za­war­to­ści Pani Dok­tor Kleszcz, oraz mo­ment, gdy mia­ła zdjąć swe­ter i bluz­kę, by Pani Dok­tor mo­gła ją osłu­chać. Pani Dok­tor za każ­dym ra­zem chu­cha­ła na swo­ją pie­cząt­kę, któ­rą ozna­cza­ła re­cep­ty, ale nie chu­cha­ła na me­ta­lo­wą i za­wsze okrop­nie zim­ną koń­ców­kę ste­to­sko­pu. Lu­kre­cja nie lu­bi­ła tych pierw­szych do­tknięć. Na szczę­ście był też ulu­bio­ny mo­ment w trak­cie ba­da­nia, na któ­ry dziew­czyn­ka cze­ka­ła z nie­cier­pli­wo­ścią. Po osłu­cha­niu za­wsze za­ję­tych płuc Lu­kre­cji Pani Dok­tor śmiesz­nie opu­ki­wa­ła jej ple­cy i klat­kę pier­sio­wą. Ta­kie głu­che stuk, stuk z jed­nej i z dru­giej stro­ny. Lu­kre­cja obie­ca­ła so­bie, że zo­sta­nie le­ka­rzem, żeby móc tak wła­śnie ostu­ki­wać i opu­ki­wać pa­cjen­tów. Wi­docz­nie trze­ba było nie lada pra­cy, wy­sił­ku i umie­jęt­no­ści, by po ta­kim opu­ka­niu umieć stwier­dzić, czy in­fek­cja jest bar­dzo groź­na, czy nie. Po wi­zy­cie u Pani Dok­tor Kleszcz były za­wsze dwa wyj­ścia: albo Lu­kre­cja od razu je­cha­ła do szpi­ta­la, cze­go nie lu­bi­ła, albo wra­ca­ła cho­ro­wać do domu, co od­po­wia­da­ło jej zde­cy­do­wa­nie bar­dziej. Bacz­nie, ale spo­koj­nie ob­ser­wo­wa­ła Pa­nią Dok­tor Kleszcz w trak­cie po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji.

Gdy ta, po skoń­czo­nym ba­da­niu, za­czy­na­ła szu­kać spoj­rze­nia Pani Łu­cji, Lu­kre­cja już wie­dzia­ła, że Pani Dok­tor chce w mil­cze­niu, sa­mym ru­chem gło­wy dać znać, że na­tych­miast trze­ba za­wieźć cór­kę na od­dział dzie­cię­cy. Gdy Pani Dok­tor za­sia­da­ła do wy­pi­sy­wa­nia ca­łe­go pli­ku re­cept, Lu­kre­cja od­dy­cha­ła z ulgą, bo wie­dzia­ła, że tym ra­zem unik­nie szpi­ta­la.

Cho­ro­wa­nie w domu było jed­nym z ulu­bio­nych za­jęć Lu­kre­cji. Oczy­wi­ście, nie lu­bi­ła cho­ro­wać zbyt dłu­go, bo wte­dy te same czyn­no­ści, któ­re wy­ko­ny­wa­ła na po­cząt­ku z przy­jem­no­ścią i ra­do­ścią, za­czy­na­ły jej cią­żyć i sta­wa­ły się nie­przy­jem­ne. Za­wsze jed­nak po­wrót do domu, tuż po wi­zy­cie u Pani Dok­tor Kleszcz, był dla Lu­kre­cji wiel­ką ra­do­ścią.

Mama i dziew­czyn­ka wsia­da­ły ra­zem do ma­łe­go i sta­re­go sa­mo­cho­du Pani Łu­cji. Ga­bi­net Pani Dok­tor Kleszcz mie­ścił się w bu­dyn­ku nie­da­le­ko dzie­cię­ce­go szpi­ta­la. Lu­kre­cja go nie lu­bi­ła, więc z ogrom­ną, choć ci­chą ra­do­ścią dys­kret­nie ma­cha­ła przez szy­bę wiel­kie­mu sza­re­mu bu­dyn­ko­wi, któ­ry za­sło­nię­ty był pra­wie cał­ko­wi­cie przez ślicz­ne i do­stoj­ne drze­wa. Bo ten szpi­tal stał w le­sie. Pięk­ne jo­dły i so­sny ro­bi­ły, co w ich mocy, by do­dać sza­rej bu­dow­li uro­ku, ale Lu­kre­cja nie da­wa­ła się na to na­brać. Nie lu­bi­ła tam być, i już. Po dro­dze Lu­kre­cja wraz z Mamą za­trzy­my­wa­ły się jesz­cze w ap­te­ce. Po­tem cze­kał je już tyl­ko po­wrót do domu. Po wej­ściu do miesz­ka­nia dziew­czyn­ka na­tych­miast mia­ła się umyć i wejść do łóż­ka. Pani Łu­cja do­kła­da­ła ner­wo­wo do pie­ca, by jak naj­szyb­ciej w sta­rym miesz­ka­niu zro­bi­ło się cie­pło. Lu­kre­cja do­sta­wa­ła pierw­szą daw­kę róż­no­ra­kich le­ków i mo­gła spo­koj­nie za­jąć się sobą. Pani Łu­cja bra­ła się za przy­rzą­dza­nie obia­du.

Mama Lu­kre­cji nie­wie­le roz­ma­wia­ła ze swo­ją cór­ką. Do­ty­ka­ła tyl­ko jej czo­ła i to­wa­rzy­szy­ła jej przy płu­ka­niu nosa solą fi­zjo­lo­gicz­ną. Lu­kre­cja bar­dzo tego nie lu­bi­ła, ale wo­la­ła sior­bać no­sem sło­ną sól ze spodecz­ka, niż je­chać na płu­ka­nie za­tok do szpi­ta­la lub do Dok­to­ra Pia­sta, któ­ry – wie­dząc, że dziew­czyn­ka bę­dzie moc­no się bro­nić przed przy­ło­że­niem groź­nie bu­czą­cej grusz­ki do jej nosa – na siłę przy­trzy­my­wał jej gło­wę przy po­mo­cy trzech pie­lę­gnia­rek.

Z cza­sem Lu­kre­cja po­lu­bi­ła do­mo­we za­bie­gi. Pani Łu­cja w mil­cze­niu po­da­wa­ła jej ko­lej­ne ka­wał­ki po­cię­tej li­gni­ny i dziew­czyn­ka po­słusz­nie dmu­cha­ła w nią nos. Gdy z płu­ca­mi było bar­dzo źle, Pani Łu­cja dzwo­ni­ła po swo­je­go bra­ta, ubó­stwia­ne­go przez dziew­czyn­kę Wuj­ka Alek­san­dra. Wu­jek Alek­san­der ni­g­dy nie od­ma­wiał po­mo­cy Ro­dzi­com Lu­kre­cji i tyl­ko on po­tra­fił po­sta­wić bań­ki. Wu­jek z tro­ską i lek­kim uśmie­chem py­tał za­wsze dziew­czyn­kę, jak się czu­je. Lu­kre­cja od­po­wia­da­ła, że do­brze, na­wet je­śli mia­ła za sobą cięż­ką noc, kie­dy le­żąc na wznak w łóż­ku, czu­ła się tak, jak­by ktoś przy­gniótł ją wiel­ką trzy­drzwio­wą sza­fą, któ­rą wi­dzia­ła kie­dyś u Bab­ci Ge­no­we­fy, Mamy Pana Ja­nu­are­go, w jej sta­rym domu. Po­cząt­ko­wo sta­wia­nie ba­niek nie po­do­ba­ło się Lu­kre­cji, ale po­tem…

(fragment)…

.

.

.

Całość dostępna w wersji pełnej

Lukrecja postanawia przestać mówić

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Labirynt

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Smutek i ciemność

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Blaszane pudełko

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Niezwykła Wigilia

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Pęknięta rura i Lukrecja się przeziębia

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Ciepło, coraz cieplej

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Słońce

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej

Zakończenie

(fragment)…

.

.

.

Rozdział dostępny w wersji pełnej