Ku krańcom  - Mateusz Pawluczuk - ebook

Ku krańcom ebook

Mateusz Pawluczuk

0,0

Opis

"Miałem dobrą pracę w Anglii, jednak nie byłem szczęśliwy. Któregoś razu powiedziałem dość. Ruszając w kierunku Japonii by tam znaleźć zatrudnienie, nie zdawałem sobie jednocześnie sprawy z tego, jak bardzo zmieni to mnie i moje dotychczasowe życie..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierwsza

Wiele miesięcy wcześniej...

Preludium

– Witam, z tej strony linia pomocy technicznej szerokopasmowego Internetu Orange, mam na imię Mat, w czym mogę pomóc?

– Aaaa... tak, zamówiłem u was Internet tydzień temu i do tej pory nic nie dostałem.

– Proszę podać swój numer telefonu, imię i nazwisko, a także drugą i czwartą literę hasła, a ja sprawdzę jak wygląda sytuacja.

– Dobra – rzucił szybko mój telefoniczny rozmówca, przerywając od czasu do czasu konwersację kaszlem, po którym za każdym razem musiało obowiązkowo nastąpić z jego strony „przepraszam”. Nie on pierwszy i nie on ostatni.

Nie tylko gdy chodzi o kaszel, chrypkę, smarkanie czy inne objawy choroby. Raczej nie on pierwszy w sensie wystąpienia problemów z Internetem, chęci zmiany pakietu, prędkości, czy danych płatniczych. Nie on pierwszy tego dnia chce się o coś zapytać, na coś poskarżyć, uzyskać na jakiś temat radę czy informację. I na pewno nie ostatni. Zarówno tego dnia, jak również jutro, za tydzień, za miesiąc, czy za rok, od rana do wieczora, jemu podobni będą dalej wydzwaniać licząc na kontakt. Typowa praca agenta w angielskim call center zwanym w naszym języku eufemistycznie biurem obsługi klienta.

Ze względu na konieczność skupienia się na treści jakie przekazuje nam rozmówca, monotonia spędzonych za biurkiem dziewięciu do dwunastu godzin, ustępuje zazwyczaj zwykłemu zmęczeniu mózgu. Niemniej jednak, wraz z upływem tych kolejnych tygodni, miesięcy, a w końcu lat, wszystkie te problemy klientów zaczynają coraz bardziej siebie przypominać, tracąc na własnej indywidualności, a przez to, na swojej wyjątkowości. Zostają zaszufladkowane, skategoryzowane i posegregowane, by ostatecznie zlać się w jeden wielki beznamiętny zbiór o nazwie „problemy klientów”. W tej sytuacji, nie może dziwić nagminne korzystanie w godzinach pracy z dobrodziejstw Internetu oraz zawartych tam różnych witryn. Nawet jeżeli dozwolone było korzystanie jedynie z oficjalnego portalu Orange, pokusa okazywała się zbyt wielka, a potencjalna kara zbyt słaba, by powstrzymać dłuższych stażem pracowników przed ucieczką w ten wirtualny bezkres.

Ja też, po półtora roku jakie spędziłem na bezustannej rozmowie z „milionami klientów, którzy zaufali Orange”, mogłem się za takiego, zaawansowanego stażem pracownika, uważać. Właściwie, każdy kto wytrzymał dłużej niż miesiąc, mógł się takim starym wygą mianować, ale nieważne. Chodzi o to, że będąc wspomnianym weteranem, nic nie powstrzymywało mnie przed tym, by w przerwach między telefonami lub w trakcie wyjątkowo nudnej rozmowy zanurzyć się na moment w oceanie Internetu. Takie chwilowe odcięcie się od tu i teraz. Pogróżki mojego przełożonego dotyczące rzekomych programów szpiegujących, jakie zostały zainstalowane na moim komputerze traktowałem co najwyżej z pobłażaniem. To była ta odrobina wolności, na którą akurat mogłem sobie pozwolić.

To właśnie podczas jednej z takich krótkich eskapad, szukając alternatywy dla sytuacji, w której przyszło mi egzystować, natrafiłem na oferty pracy, dotyczące nie tylko odmiennych gałęzi gospodarki, ale dodatkowo w innych niż Anglia rejonach. I to dużo bardziej odmiennych, wręcz egzotycznych. Miejscami pracy kusiła Azja, Australia czy nawet Islandia. Wszystko zza szklanego ekranu monitora. Poczułem aż nazbyt wyraźnie kontrast z moją realną sytuacją, tutaj, po tej drugiej stronie. Tam nieskrępowanie, i swoboda zarobkowania, tutaj, przywiązanie i umowa o pracę. Tam nowe wyzwania, tutaj niekończący się strumień telefonów, gdzie największym marzeniem jest, aby klient zadał pytanie jak najgłupsze albo jak najprostsze, po to, by samemu nie trzeba było się zbyt mocno angażować intelektualnie.

Fakt faktem, zarabianie w funtach ma swoje zalety, ale istnieją miejsca, gdzie waluta posiada jeszcze większą wartość. Zamiast męczyć się w Anglii, mógłbym zarabiać podobne a może i większe pieniądze w zupełnie innym środowisku, realizując się przy tym w nowych wyzwaniach. Chociażby w Japonii, bo to tam powędrowały w pierwszej kolejności moje myśli. Bogaty kraj spod znaku kwitnącej wiśni, gdzie wszystko jest nowoczesne, a przy tym tak nieznane. Miejsce, o którym słyszałem wiele różnych, czasem skrajnych opinii.

Co prawda w tym momencie właściwie każdy region wydawał się znacznie lepszym rozwiązaniem od status quo, jednak to odległa Japonia zadziałała zwłaszcza na moją wyobraźnię. Położona niemal po drugiej stronie globu, na skraju kontynentu euroazjatyckiego, gdzie podobno biali mogą łatwo znaleźć zajęcie. Nic tylko rzucić to wszystko, wziąć oszczędności i zwiać najdalej jak to możliwe, do Japonii.

Piękna wizja, pozwalająca na chwilowy eskapizm w samym środku jaskini lwa. Mogłem zobaczyć siebie oczami wyobraźni w tych wszystkich miejscach, pełniąc różnorakie funkcje, zamiast tkwić ciągle w tym samym. Tymczasem jednak, musiałem wrócić do rzeczywistości, bo oto, w słuchawce pojawił się kolejny, wymagający większego zaangażowania, klient.

Jednak wszystko co ma swój koniec, musi też mieć swój początek. I wiele wskazuje na to, że tak wyglądał mój. A skoro wyżej wymieniona sytuacja zapadła mi w pamięć w stopniu pozwalającym na jej odtworzenie, to czuję się w obowiązku o tym napisać. Tak samo zresztą, jak o całej reszcie.

25 lipca

Rzeczy początek

Czym jest dwudziesty piąty lipca? Po prostu jednym z letnich dni w samym środku wakacyjnego sezonu. Dla mnie symboliczny początek, choć sama data nie jest w żaden sposób wyjątkowa. Wiadomo, o co chodzi. O taki moment, gdy tryby zostają puszczone bezsprzecznie w ruch, prowadząc uchronnie lub nie, w kierunku tego, co w najbliższym czasie ma nastąpić. Czegoś, co trudno streścić w pierwszym zdaniu, a już z pewnością w określonych ramach godzinno-dobowych.

Ja za ów początek przyjmuję dzień dwudziestego piątego lipca To właśnie wtedy otrzymałem wizę zezwalającą na pobyt na terenie Federacji Rosyjskiej, a wraz z nią przepustkę do lepszego, a przynajmniej innego, świata. Potrzeba poprawienia bytu okazała się silniejsza od przyzwyczajenia. Zdążyłem w międzyczasie zmienić pracę dwukrotnie, następnie wrócić do Polski, zorientować się, że dalej nie mam czego tu szukać i tak dalej.

Teraz realizowałem nowy-stary plan. Zamiast wracać do Anglii, pracy zamierzałem szukać w Japonii i to nie hipotetycznie w myślach, ale już zupełnie na serio. W Wielkiej Brytanii moje przemyślania na temat zarabianiu w tym kraju, były wciąż bardziej naiwnym gdybaniem aniżeli konkretnym pomysłem na zmianę w dobrym kierunku. Wszystko jednak stawało się faktem. Japonia przyciągała i z pewnością nie chodziło tylko o samą chęć zarabiania w jenach. Jeżeli zmienić coś to w całości. Jeżeli pracować to najlepiej w najdalszym zakątku świata, do jakiego mogę się dostać drogą lądową. Wizja ta kiełkowała powoli w mej głowie przybierając coraz bardziej realne wymiary, czego pierwszym konkretnym owocem był dzień dwudziestego piątego lipca.

Dlatego choć sama data jest zupełnie zwyczajna, to już fakt otrzymania wizy ma wartość symboliczną. Taki papier zobowiązuje bowiem do podjęcia działania. Wcześniej, bez pewności co do otrzymania wstępu na teren Rosji trudno było mówić o jakimś nieuniknionym imperatywie podróży. Teraz, po wszystkich zabiegach, opłatach i kombinacjach, a w szczególności, po wyjściu z ambasady ze stosownym pozwoleniem w paszporcie, było już jasne, że nie ma odwrotu.

Sama wiza daleka jednak była od wymarzonej. Po pierwsze, zamiast wizy miesięcznej, na którą liczyłem, była to wiza trzynastodniowa. Po drugie, jej ważność zaczynała się już w dniu odbioru. Oznaczało to w skrócie, iż dzień odebrania paszportu wyznaczał jednocześnie dzień, w którym powinienem się znaleźć na granicy rosyjskiej, a najlepiej gdzieś za nią. W innym wypadku traciłem ten tak cenny czas, przyznany mi w ramach samej wizy.

Ostateczny cel znajdował się wiele tysięcy kilometrów na wschód, dlatego trzynaście dni na dotarcie, przemierzenie i opuszczenie wielkiej Rosji nikomu by się nie uśmiechało. W tym właśnie momencie, gdy paszport wrócił do moich rąk, a ja uświadomiłem sobie powyższy fakt, dotarło jednocześnie do mnie, że oto stoper ruszył, a ja zaczynam wyścig z czasem. Każda minuta, każdy dzień, łącznie z dzisiejszym, jest na wagę złota.

Nie wchodząc w szczegóły, najprostszym rozwiązaniem była w tej sytuacji próba skorzystania z dobrodziejstw owianej legendą kolei transsyberyjskiej, by później już z Władywostoku przeprawić się dalej do Japonii. Ze względu na wyjątkowe ograniczenia czasowe, postanowiłem udać się wprost do Moskwy bezpośrednim połączeniem, zamiast oszczędniejszej opcji przez Ukrainę, by następnie na miejscu zorientować się, co i jak. Muszę tutaj podkreślić, że gdyby nie ten niecodzienny pośpiech związany z za krótką wizą, z pewnością zdecydowałbym się na tańszy w tamtym momencie wariant podróży przez Ukrainę... tak więc nie była to moja wina!

Na drugi dzień, chwilę po szóstej, pojawiłem się na dworcu w Krakowie. Cały ten rzekomy plan był w rzeczywistości ze wszech miar spontaniczny oraz oparty na improwizacji. Nie było wiadomo, tak naprawdę co będzie dalej. Nie miałem żadnych innych biletów, nie miałem też ustalonego harmonogramu i nawet nie wiedziałem, kiedy wrócę. Moje wyposażenie składało się z trzydziestolitrowego plecaka, do którego zmieściłem kilka zapasowych skarpetek, jedną parę spodni, dwie pary podkoszulek, scyzoryk i garść dodatkowych przedmiotów.

Do plecaka podłączona została ze wszystkich trzech dostępnych stron, wielka trójca w postaci namiotu, karimaty oraz pana śpiwora. Pan śpiwór był zresztą wyprawką od ojca i miał wytrzymywać zgodnie z instrukcją minus dwadzieścia pięć stopni w ekstremum, oferując komfort w temperaturach do plus dwóch. Karimatę otrzymałem w prezencie od mojego dobrego kumpla zwanego Kawiorem, natomiast namiot zakupiłem w Realu za niecałe czterdzieści złotych. Tak wyszykowany, z biletem w jedną stronę, mogłem wyruszyć w daleką drogę na wschód.

Brzmi cudownie, nieprawdaż? A przynajmniej na tyle karkołomnie i buńczucznie, by nieść ze sobą przy okazji nutkę romantyzmu. Z dnia na dzień ruszam na zdobycie Japonii. Chciałoby się wręcz krzyknąć – Do boju! Jak to jednak często bywa, takie całkowicie spontaniczne plany mają to do siebie, że nie zawsze idą po naszej myśli. W efekcie zamiast do wielkiej Moskwy wylądowałem w nieco mniejszej aglomeracji. Do tego nie do końca w Rosji. Właściwie to na początku nie udało się nawet opuścić Polski. Trafiłem do miasteczka o nazwie Terespol.

Jak do tego doszło? Cóż, tak to już jest, że patetyczne i górnolotne slogany, przy których rośnie serce nie wspominają o praktycznych aspektach wcielenia tychże haseł w życie. Cała podróż zaczęła się bowiem bardzo optymistycznie. W przedziale poza mną siedziało jeszcze dwóch chłopaków. Pierwszy z nich pochodził z Białorusi i jechał tylko do Brześcia. Drugi dołączył do nas w Warszawie i jak się okazało, jego celem, podobnie jak moim, była Moskwa. Miasto, w którym się urodził. Szybko złapałem z nim dobry kontakt, do tego stopnia, iż już po kilku godzinach planowaliśmy wspólny wypad po moskiewskim Arbacie.

Na marginesie dodam, że gdy w toku konwersacji wyjaśniło się, gdzie spędziłem ostatnie dwa lata, on zapytał niewinnie:

– I co, jak dziewczyny w Anglii? Jeszcze gorzej niż w Polsce?

Ogarnęło mnie co najmniej zdziwienie. Jak to „jeszcze gorzej”? Przecież polskie kobiety uważane są za najpiękniejsze... Przynajmniej w Polsce... A może mi się tylko tak wydaje?

W każdym razie zakończyłem ten temat szybko, kierując naszą rozmowę na inne tory. Wtedy też otrzymałem pierwszą przestrogę, na długiej liście przestróg i rad jakie dane mi było później usłyszeć, z różnych stron i od różnych osób. Ta akurat dotyczyła tego, by nie traktować lekko niczego, co ma związek z wizą, kartą migracyjną, stemplem rejestracyjnym lub jakimś innym oficjalnym papierem, gdyż w razie jakichkolwiek nieprawidłowości mogę bardzo łatwo wpakować się w poważne kłopoty. W najlepszym wypadku oznaczałyby one problemy z wydostaniem się z Federacji plus dotkliwe kary finansowe, w najgorszym wypadku, kto wie. Współgrało to zresztą z tym, co usłyszałem wcześniej przed ambasadą rosyjską. Dramatyczne opowieści o problemach na przejściach granicznych, zwłaszcza w trakcie powrotu. Przypomnienie więc przez mojego towarzysza podróży o tej podstawowej zasadzie, głoszącej iż wszystkie papiery zawsze muszą być w porządku, mogło mi tylko wyjść na zdrowie.

Ogólnie rzecz biorąc jedyny zabawny moment z całego przejazdu stanowiła wizyta nieznanego psa, którego nagle pojawił się w przedziale. Byłem wyjątkowo zamyślony i być może z tego względu podświadomie potraktowałem go jak zwykłego, poczciwego czworonoga, nie zadając sobie nawet trudu przemyślenia, co on tu właściwie robi. Zaabsorbowany innymi sprawami, odruchowo zacząłem go drapać delikatnie po głowie.

– Nie głaszcz!!! – padł nagle rozkaz z ust stojącego za nim celnika, uświadamiając mi dopiero wtedy, że głaszczę jakąś dość agresywną rasę, co oczywiście bardzo szybko zniechęciło mnie do kontynuowania wspomnianej czynności.

Tyle jeśli chodzi o żarty. Wracając do meritum, byliśmy już bowiem w tym momencie na granicy. Dalej nie udało się zajechać. Po stronie białoruskiej, kontroler wyciągnął jeno pieczątkę z napisem „ANULACJA” i szybkim ruchem przebił wcześniejszy stempel w paszporcie, unieważniając mój wjazd szybko i skutecznie.

Pokrótce, chodziło o brak białoruskiej wizy, która od tegoż roku wymagana była również w przypadku tranzytu. Moja wiedza zarówno internetowa, jak i książkowa, nie przygotowała mnie na tę ewentualność. Próbowałem jeszcze postawić jednego z urzędników przed niemoralną propozycją, która zamykała się w pytaniu, czy aby dwadzieścia dolarów, nie rozwiązałoby problemu, odpowiedzią było jednak kategoryczne niet. Trudno powiedzieć, czy mnie nie zrozumiał, czy też suma była za mała, czy może miałem do czynienia ze służbistą, ale z pewnością efekt pozostawiał dużo do życzenia.

Tak oto zamiast do Moskwy, trafiłem do liczącego sześć tysięcy mieszkańców Terespola. Jeszcze chwilę temu z podekscytowaniem zmierzałem w kierunku nowych perspektyw i nieznanych krain. Teraz stałem naprzeciwko wejścia na dworzec, nieco bezmyślnie przyglądając się grupie mrówek, która tuż obok postoju busów zaczęła wypakowywać dobrze schowane kartony tytoniu oraz papierosów.

Początek mej dziewiczej wyprawy wyglądał zatem nieco żenująco. Już na starcie, zostałem pozbawiony szans szybkiego wjazdu na terytorium Rosji, nie mówiąc o stracie relatywnie drogiego biletu. Psychiczna i finansowa porażka. Mój nastrój zresztą dobrze to odzwierciedlał. Pierwotna radość szybko minęła, a ja otrzymałem przykładną lekcję pokory. Trudno bowiem cieszyć się, czy być dumnym, z faktu, że oto chciałem dotrzeć do Japonii, a nie udało się nawet opuścić Polski.

Rzecz jasna mimo poczucia beznadziejności nie zamierzałem się poddać. Co prawda moje naiwne założenia bardzo szybko zostały rozbite w mak, ale nawet patrząc na to z pragmatycznej perspektywy wydałem już konkretne pieniądze na wizę do Rosji, należało więc przeć do przodu niezależnie od sytuacji. Nawet na kilka dni, nawet za kilka dni, ale dać sobie tę szansę.

Należało nie poddawać się frustracji i szybko główkować. Istniało realne ryzyko, że przy takim opóźnieniu, do Moskwy dotrę dopiero w sierpniu. W takiej sytuacji zaraz trzeba będzie wracać i z wielkiej wyprawy w poszukiwaniu lepszego bytu pozostanie tylko wspomnienie. Sprawy potoczyły się zatem szybko, choć zupełnie nie w tym kierunku co trzeba. Od wyjazdu nie minęły bowiem nawet dwadzieścia cztery godziny, a realizacji moich wzniosłych planów już groziła całkowita klapa.

A to, o zgrozo, dopiero początek.

Warto nadmienić, że w tym momencie było już zupełnie ciemno i gdy wybiła północ, ja wciąż stałem gdzieś w okolicach Międzyrzeca, bezskutecznie starając się złapać stopa. Szanse powodzenia tej operacji wydawały się być bliskie zera. Nie chcąc stać tak przy szosie aż do rana, zostałem w efekcie zmuszony do sprawdzenia, co ten mój namiot z supermarketu Real jest tak naprawdę wart. Niestety nigdy wcześniej nie rozkładałem żadnych tego typu konstrukcji, chwila prawdy nadeszła więc niespodziewanie. Moja wiedza na ten temat opierała się wyłącznie na tym, co zdołał mi przekazać tuż przed wyjazdem Kawior, rozkładając pokazowo namiot na trawniku przed blokiem. W rezultacie chyba przez półtorej godziny siłowałem się z owym ustrojstwem, a i tak całość została rozstawiona wyłącznie na przysłowiowe słowo honoru. Dobrze, że noc to bezdeszczowa i bezwietrzna, inaczej cała ta konstrukcja na pewno by się w którymś momencie rozpadła.

Wszystko to może wydawać się nawet zabawne, ale mi z pewnością nie było wtedy do śmiechu. Prysła naiwna bańka mydlana, oparta na założeniu, że skoro się zdecydowałem na ten niepewny krok, zrezygnowałem z pewności jutra, dobrej pracy i ułożonego życia, którego niejeden mógłby pozazdrościć, to teraz powinno być już z górki. Tymczasem pójście za górnolotnymi hasłami i aforyzmami w rodzaju „Jeżeli chcesz przeżyć coś, czego do tej pory nie przeżyłeś, musisz myśleć tak, jak do tej pory nie myślałeś”, zaryzykowanie, by nie tylko całe życie myśleć o czymś, ale po prostu zrobić to, może jak się okazało zakończyć nie radością i poczuciem spełnienia, ale również monumentalnym rozczarowaniem. Rozbić się o pragmatyczne i prozaiczne kwestie, których przecież nigdy nie brakuje. Odebrałem zatem całą tę sytuację nie tyle jako kłody pod moimi nogami, ale jako cios wymierzony wprost w moje kiełkujące ideały.

Niemniej jednak na drugi dzień poczucie bezsilności jakby zelżało, ustępując miejsca determinacji. Trzeba działać i łapać okazję, a nie dumać nad istotą aforyzmów. W mojej głowie ułożył się zatem prowizoryczny pseudo-plan, by kolejną próbę wydostania się z objęć Rzeczpospolitej, wykonać na południu, rezygnując przy tym z opcji białoruskiej na rzecz Ukrainy. Trasa trochę naokoło, przynajmniej względem oryginalnych zamierzeń, nic więc dziwnego że wyścig z czasem stawał się w tym momencie aż nazbyt wyraźny.

Nie wchodząc w szczegóły minąłem Lublin oraz parę innych miast, by ostatecznie wylądować niedaleko przygranicznej miejscowości Zosin. Dzięki kilku zbiegom okoliczności trafiłem tam dosyć szybko i nieco przypadkowo. Duża w tym zasługa kierowcy busa, który słysząc o moich planach i pośpiechu doradził bym zamiast wysiadać w Chełmie, pojechał z nim aż do samego końca jego trasy. Tam, po dłuższej wymianie zdań z kilkoma starszymi paniami, które o mało się z mojego powodu nie pokłóciły, udało się ustalić, że od Zosina dzieli mnie jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów. A że zmierzający w tym kierunku lokalny PKS miał przyjechać dopiero za półtorej godziny, to nic dziwnego, że ruszyłem we wiadomym kierunku na piechotę.

Nie zdążyłem jednak przejść nawet kilku kilometrów, gdy wzrok mój przykuły dwa lub trzy, wolnostojące autobusy, wszystkie upakowane na przybocznym parkingu tuż obok jakiejś jadłodajni.

Szybka myśl, że któryś z kierowców wybiera się na Ukrainę i ma właśnie przerwę na obiad i jeszcze szybsza reakcja – już po chwili przeszukiwałem wszystkie zakamarki owej tawerny w nadziei na znalezienie kierowców operujących stojącymi na poboczu maszynami. Jednak jedynymi „gośćmi” knajpy, czy raczej jej zadaszonej altanki przed wejściem, byli czterej mężczyźni w otoczeniu dwóch butelek wódki i sterty kieliszków.

– Przepraszam, czy prowadzicie tamte autobusy, o tam?

– Coo? My? Nie – nastąpiła chwila na uściśnięcie dłoni.

– A... bo szukam sposobu, aby dostać się szybko na Ukrainę i myślałem, że któryś z was tam jedzie?

– A nie, my tutaj jesteśmy na kontrakcie, malujemy pasy na szosie, ale widzisz, maszyna się zepsuła, mechanik przyjedzie może jutro, więc pijemy, bo co mamy robić? Może wódki?

W tym momencie dwóch z czterech mężczyzn, jak gdyby ostentacyjnie wstało od stołu.

– Cha, cha, cha – roześmiał się ten trzeźwiejszy. – Oni są wkurwieni, bo ich maszyna działa i muszą iść do roboty. To co, pijesz?

– Czemu nie – odpowiedziałem zrzucając zawsze ciężki bagaż z pleców. – Polewaj.

Jedna flaszka wódki już leżała pusta, więc to, co zostało w drugiej szybko podzieliliśmy między nas trzech, chociaż trzeba przyznać, że na dzień dobry pierwszy kieliszek dostałem pełen aż po brzegi.

– Kiedyś pracowałem w Rabce, a teraz przenoszą nas raz tu, raz tam. Gdzie trzeba pomalować tam pracuję, mieszkam w motelach przez pięć dni w tygodniu – ciągnął dalej ten trzeźwiejszy, co pewien czas próbując zmobilizować swojego kolegę, aby ten trochę oprzytomniał.

Rozmawialiśmy na różne tematy, włącznie z tym w ubrania jakich marek należy ubierać dzieci. Ja stałem na straży stanowiska, że dziecko nie wie jeszcze, co jest markowe, a co nie, więc jest to tylko strata pieniędzy. Mój rozmówca nie zgadzał się argumentując, że może dziecko nie, ale on oraz inni dorośli dobrze wiedzą, a skoro i tak nie wie co zrobić z pieniędzmi, to przynajmniej wyda je na swoją pociechę.

– Ja nie chcę nawet wiedzieć, co zrobiłeś w Krakowie, że musisz uciekać na Ukrainę – rzucił jeden z nich przerywając chwilową ciszę jaka zapadła – musisz być zdesperowany.

– Słucham? Nieeee, wcale nie zdesperowany – szybko odrzekłem – chodzi o zmienienie czegoś w życiu, poznanie przy okazji innej kultury.

– Kultury? He, he, he – uciął ten trzeźwiejszy. – Nie chcesz się przyznać... Na pewno chodzi o ukraińskie panny. Następnie wykonał pod stołem ruch kopulacyjno-naśladowczy sugerując, o jaki typ panien chodzi.

Przez grzeczność nie zaprzeczyłem i na tym stanęło. Wreszcie miałem jakiś sensowny powód wyprawy, który nie wprawiał w zdumienie napotkanych ludzi. O wyprawie za chlebem do Japonii nikt, komu zależy na poważnym traktowaniu, nie będzie bredzić. A to przecież takie oczywiste. Jestem zmieszany i nie chcę się przyznać, po co jadę na Ukrainę, bo moim celem są ewidentnie tamtejsze prostytutki. Wszystko pasuje, nie ma po co się dopytywać.

Już po opróżnieniu butelki, padła nieco przypadkowa propozycja abym wykorzystał to spotkanie i wziął u nich prysznic, na co zresztą ochoczo przystałem. Wspierał mnie tutaj z wielką chęcią ten drugi, kompletnie pijany jegomość, po czym jak tylko dotarliśmy pod właściwy numer w motelu, znajdujący się zresztą naprzeciwko knajpy, rozłożył się tylko wygodnie na łóżku i zapadł w głęboki sen. Prysznic, zęby, golenie zajęły mi tylko chwilę, po czym podziękowałem serdecznie i wyruszyłem dalej, tym razem już w świetnym humorze.

Wczorajsza depresja bowiem, pod wpływem alkoholu oraz uczucia mydlanej świeżości zupełnie ustąpiła. Było dopiero trochę po czternastej, a granica z Ukrainą znajdowała się już tuż, tuż. Podpity i wypachniony, czułem wręcz, że zaraz złapię autostop i wszystko się ułoży. I faktycznie – kilka minut później, mijający mnie samochód zwolnił, zatrzymując się na poboczu.

Gość w środku, był, przyznaję, nieco zdziwiony, gdy usłyszał, że jadę na Ukrainę, ale ku mojej jeszcze większej radości okazało się, że on również tam jedzie, z tą różnicą, że wyłącznie po to, aby zatankować tańszą benzynę. Miał też przy sobie plik pustych kart migracyjnych, sugerując z marszu, abym wybił sobie z głowy wpisywanie jakichkolwiek autentycznych czy prawdziwych informacji.

– Mam mało czasu. Pisz! – powiedział podając mi długopis. – Cel wyjazdu: Privat. Ulica i adres osoby, do której się jedzie, pisz, Wladimir, ulica taka a taka, numer mieszkania taki a taki. – Dyktował mi krok po kroku, dodając, że on wpisuje te same dane przynajmniej raz na tydzień, i nigdy nie spotkał się z żadnymi problemami. Ot, jedziemy tylko po tańsze paliwo, i zaraz wrócimy, być może nawet za dwadzieścia minut.

Nie minęła chwila, a już dotarliśmy do bram celnych. Przy okazji dodam, że wysiadając z samochodu by okazać dokumenty, otworzyłem drzwi z taką siłą, iż odbiły się od jednego z metalowych filarów, na którym opierało się zadaszenie. Hałas od razu zwrócił uwagę stojącego obok kierowcy, który zrobił tylko kwaśną minę, jak gdyby potwierdzając w ten sposób gorzkie powiedzenie, że żaden dobry uczynek nie zostanie nam puszczony płazem. Na szczęście obeszło się bez zdarcia lakieru czy innych tego typu oznak dewastacji, tak więc gdy tylko przekroczyliśmy granicę, mogłem znowu wykazać swoją przydatność jako słuchacz.

– Mówią żeby uważać, ale ja widziałem niektóre ich samochody i wiem, że ich benzyna musi być co najmniej tak samo dobra jak nasza – rozpoczął mój towarzysz podróży, po czym kontynuował: – Kiedyś benzyna, którą kupiłem od innego kolesia zamarzła mi w silniku! No może nie dosłownie, ale wszystko zgęstniało i nie dało się jeździć, musiałem kupić uszlachetniacz i dopiero wtedy ruszyłem. Ale akurat tam, to ja już nie kupuję. Ukraińcy mają bardzo dobrą benzynę i tanią, ale trzeba znać odpowiednich ludzi i mieć kontakty.

Nie dokończył swojego wywodu, bo już trzy kilometry za przejściem drogę zagrodziły nam dwa radiowozy. Kierowca bez zastanowienia wyciągnął z kieszeni dziesięć hrywien i szybko włożył je w prawo jazdy.

– Kontrola, proszę dokumenty – powiedział po ukraińsku pan władza wysiadając z radiowozu.

Ledwo się spostrzegłem jak policjant jednym sprawnym ruchem ręki wyciągnął dziesięć hrywien ze środka, mając widocznie nas obu za stałych bywalców, chociaż ja akurat, w głębi mocno się zdziwiłem.

– Dokumenty są w porządku – stwierdził i można było ruszać.

W tym momencie dotarło do mnie, jakim brakiem kompetencji i ignorancją wykazałem się w trakcie rozmowie z białoruskimi celnikami. Zamiast włożyć dwadzieścia, może trzydzieści dolarów, i podać im paszport mówiąc coś w stylu: „Wszystko wygląda w porządku, proszę jeszcze raz sprawdzić pieczątkę”, ja, jak ostatni kretyn, stanąłem nad jednym z nich i pytając się w kółko „Dwadzieścia dolarów?” liczyłem na to, że coś uzyskam.

To wręcz mogło być odczytane jako obraza, afiszowanie się gotówką i tym podobne. Może dlatego tak zwlekali, zanim ostatecznie przebili moje pozwolenie, pieczątką „anulacyjną”. A że mieli do czynienia z kompletnym dyletantem, który nie wie, jak się do rzeczonego problemu zabrać, to pozostało im jedynie wysłanie go z powrotem do Polski. Byłem wręcz przekonany, że pomyśleli sobie coś w stylu „Nie wiesz jak się to załatwia? To spieprzaj do Polski i się naucz”. Nie miałem jednak czasu na zbyt długie kontemplowanie mojej niedawnej białoruskiej porażki, bo oto zajechaliśmy do punktu docelowego.

Okazało się, że nie jest to żadna oficjalna stacja benzynowa, tylko ogródek jednego z lokalnych mieszkańców Włodzimierza, czyli położonego przy granicy niewielkiego miasteczka. Załatwia on benzynę od „pośredników” z Białorusi, po czym wraca na południe i sprzedaje ją Ukraińcom oraz Polakom.

– Wszyscy są szczęśliwi, i interes się kręci – szybko wytłumaczył kierowca wysiadając z samochodu. Podczas wcześniejszej rozmowy dodał jeszcze, że jego zdaniem lokalni policjanci nie działają w pojedynkę i są do łapówek zmuszani przez mafię lub swoich przełożonych. Jako dowód wskazywał na zegarki, komórki i inne przedmioty, które posiadają.

– Przecież gdyby mogli zatrzymać nawet połowę tego, co od nas biorą, to by już dawno kupili sobie coś lepszego.

Samo tankowanie benzyny zajęło co najmniej pół godziny, i to nie dlatego, że jest to czasochłonna czynność, ale ze względu na kolejkę, jaka ustawiła się przed domem. Pięć samochodów jeden obok drugiego. Gospodarz uwijał się jak w ukropie, będąc wspomaganym jeszcze, przez dwie młodsze od siebie osoby. Jednocześnie Polacy na boku umilali sobie czas rozmową, koncentrując się głównie wokół tego, skąd można załatwić tanią benzynę, ewentualnie jak skutecznie rozpoznawać oraz unikać oszustów.

Gdy cała czynność została zakończona, a należności uregulowane, powstał problem, co zrobić z moją osobą. Padło kilka propozycji, lecz ostatecznie stanęło na tym, że zostanę podwieziony kilka kilometrów dalej, a tam będę radził sobie już sam.

Szczęśliwie, pomimo mniejszego ruchu, nie musiałem zbyt długo czekać na stopa. Dwóch podpitych jegomościów po czterdziestce zatrzymało się oferując podwózkę do centrum Włodzimierza. Po drodze, po raz kolejny musiałem się tłumaczyć, co też robię na Ukrainie i jaki mam interes w tym, aby jechać na wschód. Zdążyłem się już jednak do tego przyzwyczaić. Co ciekawe, tym razem jednak, zamiast całkowitego braku zrozumienia, uzyskałem od jednego z nich specyficznie pojmowaną aprobatę dla swoich działań:

– Widzisz, kurwa – skonstatował kierowca, spoglądając na siedzącego z przodu kolegę – jak coś ci się nie podoba to spierdalasz, a nie męczysz się czekając na nie wiadomo co!

W myślach stwierdziłem, że to pierwsza jak do tej pory wypowiedź postronnej osoby charakteryzująca się jakimś zrozumieniem oraz empatią względem mnie i moich motywów. Otrzymałem od nich również całkiem cenną informację. Tego dnia, czyli dwudziestego siódmego lipca wypadał mianowicie dzień niepodległości Ukrainy. A informacja była cenna chociażby z tego względu, że niektóre sklepy jak również usługi mogły być w związku z tym niedostępne, o innych efektach pokroju zmienionego rozkładu jazdy nie wspominając. Nie zdążyłem się jednak dopytać o naturę święta, bo już po góra dziesięciu minutach dojechaliśmy na miejsce. Okazało się zresztą, że nie zostanę podrzucony do samego miasta, tylko gdzieś w jego okolicach. Nie wygłupiałem się już więc i po podziękowaniu za pomoc, raźnym krokiem pomaszerowałem w kierunku czegoś, co wyglądało jak ewidentne centrum.

Gdy dotarłem do samego miasta, święto niepodległości trwało w najlepsze pod postacią czegoś w rodzaju wielkiego festynu. Wskazywały na to rozwieszone na większości budynków niebiesko-żółte flagi, oraz ogólna atmosfera pikniku i niecodzienności. Na pierwszy rzut oka atmosfera była nie tyle podniosła i patriotyczna, a bardziej odpustowa. Dzieciaki miały do dyspozycji watę cukrową oraz karuzelę, natomiast starsza młodzież i dorośli mogli odpocząć w cieniu wielkich namiotów, gdzie oferowano zimne piwo i zakąski.

Ja jednak musiałem szybko ruszać dalej. Dworzec autobusowy w pierwszej chwili okazał się jednak ponad moje siły. Panowało tam spore zamieszanie, a ja nie miałem nawet pewności, które miejscowości położone są na wschód, a które nie. Jeśli chodzi natomiast o kolej to problemem okazało się już samo znalezienie dworca. Pomimo otrzymania wskazówek od kilku przechodniów czułem wręcz, że oddalam się w złym kierunku. Dodatkowo chyba używałem niewłaściwego rzeczownika, a wydawanie dźwięków naśladujących odgłosy ciuchci powodowało wśród rozmówców co najwyżej rozbawienie. Dopiero, kiedy napotkany przechodzień wskazał mi dworzec bezpośrednio palcem, mówiąc – O tu! – zrozumiałem, że nie mogłem go wcześniej znaleźć, bo go po prostu nie było. Przechodził on bowiem generalny remont, a może nawet jakąś gruntowną przebudowę i w związku z tym został niemal w całości rozebrany, maskując się sprytnie na tle gruzu.

W każdym razie, pośród ułożonych stert kamieni, maszyn budowniczych i innych elementów, stali ludzie, najwyraźniej czekając na pociąg. Kasa, znajdowała się w częściowo rozebranym białym budynku o kształcie baraku, również wtapiając się w tło i stojąc obok wyburzonych ścian i murów. Było to nawet trochę zabawne, jak gdyby państwowe koleje postanowiły wykorzystać ruiny pod swoją infrastrukturę, udając że poszczególne fragmenty gruzowiska będą teraz oficjalnie kasą, poczekalnią i peronem. Poprosiłem zatem o bilet do Kowla, ostatniego miasta na linii, po czym okazało się, że pociąg odjedzie dokładnie za dziesięć minut! Super!

Gdy przyszło do płacenia, cena okazała się co najmniej zaskakująca:

– Dwieście siedem hrywien.

– Ale ja mam tylko dwieście hrywien...

– W porządku – odpowiedziała kasjerka, wyciągając zza okienka swoją rękę po pieniądze. Oddałem jej z ciężkim sercem, moje dwieście hrywien, by chwilę później otrzymać bilet... wraz z resztą w wysokości stu siedemdziesięciu trzech hrywien! Cóż okazało się, że się przesłyszałem. Zdarza się. Prawdziwa cena to dwadzieścia siedem hrywien, a nie dwieście siedem. Od razu poprawił mi się humor i zapałałem pozytywnym uczuciami do Ukrainy.

– Tak można podróżować! – stwierdziłem sam do siebie w myślach.

Pociąg przyjechał mniej więcej zgodnie z rozkładem, czyli kilkanaście minut później. W środku panował odczuwalny upał. Kto miał wachlarz pod ręką, nie zawahał się go w tej chwili wyciągnąć. Pojawiła się też dwójka żebrzących dzieci. Polegało to mniej więcej na śpiewaniu jednej zwrotki, zbieraniu gotówki, i przeniesieniu się do następnego wagonu – wszystko w przeciągu jednego odcinka od stacji do stacji. Tłok oraz temperatura jakie panowały we wnętrzu pociągu spowodowały, że gdy tylko wygramoliłem się wreszcie na peron, w pierwszej kolejności skupiłem się na uzupełnieniu płynów. Z pomocą przyszedł kwas chlebowy, który jak to wcześniej wyczytałem „świetnie gasi pragnienie”. Potwierdzam w stu procentach.

Tak czy inaczej, kręciłem się po dworcu i okolicy, popijając rzeczone napoje oraz szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Wystarczyło się rozejrzeć, by stało się jasnym, że dotarłem do dużo bardziej ludnego i zurbanizowanego miejsca aniżeli chociażby Włodzimierz. Dało się zauważyć rozbudowaną infrastrukturę pod postacią hoteli, restauracji i supermarketów, choć moje wrażenie mogło po części być spotęgowane ze względu na święto niepodległości, którego obchody nie ominęły i Kowla

Zmotywowany przekroczeniem granicy i wreszcie popchnięciem ogólnie pojętych spraw do przodu, byłem gotów jak najszybciej ruszyć w dalszą podróż, najlepiej od razu po wyjściu z WC. Notabene w lekkie zdziwienie wprawił mnie fakt, że papier toaletowy jest osobno wydawany przez babcię, której się za tę usługę płaci. Pewnie nie ja jeden wyszedłem zatem z założenia, że lepiej wziąć trochę na zapas, bo co gdyby bardziej mi się chciało niż tego oczekiwałem? Ale nieważne, wracając do kwestii podróży, okazało się, że dalszy rajd w stronę Kijowa nie jest grą wartą świeczki. Na dworcu kolejowym rozkład jazdy wyraźnie wskazywał na istnienie bezpośredniego połączenia od Kowla aż po Moskwę. Pociąg ten zatrzymuje się na czterdzieści minut w Kijowie, stąd wiele osób może nawet nie wiedzieć, że rozpoczyna on swoją trasę właśnie w tutaj.

– Na ten pociąg już nie ma miejsc, ale następny jest jutro o dziewiątej rano – opowiedziała bileterka w kasie.

– I są na niego miejsca?

– Są.

– To poproszę.

W międzyczasie zrobiło się już późno, dochodziła dwudziesta. Należało poszukać miejsca na rozbicie namiotu, ale nim dotarłem nawet do centrum coś mnie podkusiło, aby wejść do jednego z hosteli, w którym akurat odbywało się wesele. Zakładając, że i tak postawię namiot, nie targowałem się słysząc podaną cenę stu hrywien, tylko od razu przeszedłem do szukania wymówki, pozwalającej mi odwrócić się na pięcie.

– Mam tylko sześćdziesiąt hrywien, może pójdę do bankomatu i...

– Proszę zaczekać – przerwała mi recepcjonistka.

Okazało się, że właściwie to mogę liczyć na kwaterunek za sześćdziesiąt hrywien. Cóż, nie wypadało już się wykręcać, zwłaszcza za tak okazyjną cenę! Po uiszczeniu opłaty otrzymałem cały zestaw kwitów. Teraz to już byłem oficjalnie w szoku. Z tego wniosek, że atrakcyjna cena za pokój, nie została okupiona jakimiś szemranymi pozaksięgowymi interesami, jak to z góry założyłem. W rozwianiu wątpliwości pomogła krótka analiza paragonu. Aha, więc to tak. Zostałem zapisany jako osoba, która wynajęła dwójkę, czyli pokój na dwie osoby, z kimś na spółkę, i to dzięki temu cena spadła tak znacznie.

Trzeba podziękować na tej stronie poczciwej recepcjonistce, która raczej z dobrego serca, aniżeli własnego interesu zaoferowała mi taką opcję. W pokoju byłem rzecz jasna sam. Do tego telewizor (co prawda starej daty: wielki i wypukły, ale wciąż działał) i prysznic. Za tę cenę naprawdę nie mogłem narzekać. Kto by pomyślał, że w tracie całej wyprawy będzie to mój pierwszy i zarazem przedostatni pobyt w tego typu przybytku i że ten drugi pobyt będzie odbywał się w dużo mniej sympatycznych warunkach. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Na weselu za długo nie zabawiłem. Owszem udało mi się wtopić w tłum, na nic więcej nie mogłem sobie jednak pozwolić, ze względu na to, że nie znałem nikogo z gości, a sama bierna obserwacja szybko przestała mi wystarczać. Postanowiłem, więc rozejrzeć się po okolicy. Tym, co szczególnie zwróciło moją uwagę była ilość kasyn. Kowel, chociaż nie należał do największych miast na Ukrainie, okazał się cały zasłany jaskiniami hazardu różnej maści, od małych budek, gdzie starszy jegomość kupił parę automatów, aż po wielkie kluby z logo znanych marek. W każdym z nich grało przynajmniej z kilka osób, a wielu mężczyzn, z którymi przyszło mi na Ukrainie rozmawiać nawiązywało w którymś momencie do tematyki hazardu. Opowiadali, jaki jest ich prywatny rekord, gdzie go wygrali i na jakich automatach. Z pewnością mogłem oczekiwać takich widoków w Kijowie czy Odessie, ale ponieważ Kowel jest miastem, powiedzmy, bardziej peryferyjnym to i zaskoczenie było dość spore.

Chwilę później wróciłem do swego miejsca spoczynku. Zrobiło się już ciemno i znużenie dotychczasową podróżą zaczynało dawać o sobie znać. I nie ma co się dziwić, patrząc wstecz, dzień ten jawił się jako wyjątkowo długi.

Jeszcze wczoraj siedziałem sobie wygodnie w Krakowie. Dzisiaj obudziłem się w szczerym polu w okolicy Terespola, by następnie przeprawiając się przez Lublin, Chełm i tak dalej, przekroczyć granicę z Ukrainą i wylądować tu, w Kowlu. A już jutro z rana czekała mnie podróż do Moskwy. Póki co, ideały górą. Wizja porażki i wyjścia na głupka, który zrezygnował z dobrej pracy, by się pokręcić trochę przy granicy i wrócić do Krakowa, już tak nie straszyła. Wszystko zaczyna powoli nabierać rozpędu. Zamyślony zgasiłem światło.

28 lipca

Hak 726

Odgłos komórki, a raczej budzika w niej zainstalowanego był pierwszym dźwiękiem sygnalizującym nowy dzień oraz związaną z tym konieczność jak najszybszego ogarnięcia rzeczywistości. Nie miałem zbyt wiele czasu, a do tego prześladowało mnie bezustanne paranoiczne przekonanie, że albo mam niepoprawnie ustawiony zegarek, albo też pociąg odjedzie za wcześnie lub o innej niż myślę godzinie. Z tego też powodu byłem jedną z pierwszych osób, które się do niego wpakowały, niemal od razu po podstawieniu.

Warto tutaj nadmienić osobom niewtajemniczonym, czym jest owa plackarta, w której się znalazłem. Pokrótce jest to wagon bez przedziałów. Kuszetki w środku są zainstalowane w systemie cztery plus dwa, to znaczy w zestawach po cztery kuszetki w poprzek wagonu plus dwie dodatkowe postawione wzdłuż. Wbrew pozorom, układ ten jest bardzo funkcjonalny i wygodny, pozostając jednocześnie najtańszą formą podróży w przypadku pociągów operujących na trasach długodystansowych.

Przede wszystkim, takie zorganizowanie przestrzeni daje dużo miejsca i swobody. Także wzwyż, jako że istnieje dodatkow „dolna” przestrzeń. Bagaż można nie tylko wrzucić na wierzch ale również schować pod kuszetkę, tak jak się chowa pościel w łóżku. W zestawieniu z plackartą, polskie wagony sypialne intercity wydają się upakowane po brzegi – sześć kuszetek, ułożonych na trzech poziomach, a wszystko w klaustrofobicznym przedziale. Plackarta natomiast, ze względu na swój otwarty charakter pozwala ogarnąć cały wagon oraz to, co się w nim dzieje, jednym wychyleniem się zza łóżka.

Wracając do tematu, to już po kilku minutach w przejściu zaczęli pojawiać się pozostali pasażerowie. Pojedyncze osoby, pary jak i całe rodziny, wszyscy powoli zajmowali przynależne im partie pociągu. Większość miejscówek nie została jeszcze zajęta, stąd mogłem dyskretnie odprowadzać wzrokiem kolejne mijające mnie osoby, zastanawiając się, czy aby któraś z nich nie usiądzie gdzieś obok mnie.

Pierwszą osobą, którą można określić jako mojego sąsiada był mężczyzna na oko w moim wieku. Numer jego miejscówki wskazywał na kuszetkę ustawioną wzdłuż korytarza, podczas gdy ja otrzymałem w przydziale pryczę usytuowaną w poprzek, tyłem do kierunku jazdy. Oznaczało to, że oddzielał nas korytarz, niemniej jednak, ze względu na wspomniany otwarty charakter wagonu, można powiedzieć że należeliśmy do tego samego segmentu, zakreślonego potencjalnym kontaktem wzrokowym. Szybko omiotłem go swym spojrzeniem, jak gdyby od niechcenia. Pierwsze wrażenie to nieco nonszalancki styl bycia. Lekki zarost, okulary przeciwsłoneczne założone wysoko na głowę i skórzana kurtka. Nie zdążył jednak nawet dobrze ułożyć swojego bagażu, a już przesiadł się na pryczę obok mnie, zagadując:

– Kurzysz roślinę?

– Słucham? – nie rozumiejąc, co do mnie powiedział rzuciłem jeszcze. – Jestem z Polski – chcąc w ten sposób szybko rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Ganja, Sensimila?

– Aaa, tak – roześmiałem się.

Nieznajomy też się roześmiał. Myślałem, że być może teraz będzie chciał mi coś wcisnąć, ale szybko okazało się, że byłem w błędzie. To był po prostu jego sposób na rozpoczęcie rozmowy. Zupełnie bez skrępowania czy obaw, tak jak gdyby zapytał się o coś zupełnie trywialnego, niczym pytanie o godzinę. Być może chciał w ten sposób wyczuć czy jestem swój chłop, z którym można się dogadać, czy też jestem smutnym sztywniakiem, z którym nie ma nawet sensu zaczynać konwersacji.

Dopiero po tej specyficznej introdukcji, padło kilka standardowych pytań, między innymi dokąd każdy z nas się wybiera, co robi w Kowlu, oraz rzecz jasna, jak ma na imię. Chociaż nowo poznany znajomy przedstawił się wpierw z imienia to w pamięć zapadł mi natychmiast jego pseudonim: Hak. Pociąg ruszył. Przed nami co najmniej trzydzieści dwie godziny podróży, zakładając, że nie będzie żadnych opóźnień.

Przedział wciąż świecił pustkami, a tym czasem ja i Hak z godziny na godzinę poznawaliśmy się coraz lepiej.

– To dokąd jedziesz?

– Do Moskwy.

– Ja też – odpowiedział trochę jakby z dumą, po czym nastąpiła chwila ciszy. Nie trwała ona jednak zbyt długo.

– A co tam chcesz robić?

– Ja tylko będę tam przejazdem. Potem planuję się dostać do Japonii.

– Gdzie? Do Japonii? He, he, he, dobry jesteś.

– Nie, na serio. Jak tylko dotrzemy na miejsce mam zamiar kupić bilet do Władywostoku. Mam mało czasu.

– Aha... no to super – rzekł nieco zaskoczony Hak, dodając – wiesz ja też trochę podróżowałem... głównie po Ukrainie... Słuchaj, wolisz abym używał ukraińskiego czy rosyjskiego?

– Hmm, chyba łatwiej będzie po ukraińsku.

– Dobrze – stwierdził uśmiechając się Hak. Po kilku minutach rozmowy zaczął jednak zupełnie nieświadomie przechodzić z powrotem na rosyjski, czasami powtarzając coś w obu językach, jeżeli akurat miałem problem z nadążeniem za tym, co mówił. Ja natomiast operowałem ze swojej strony kuriozalnym i niegramatycznym miksem rosyjskiego, ukraińskiego i polskiego, cały czas zachodząc w głowę, jak to możliwe, że inni potrafią cokolwiek zrozumieć z tego, co chcę im przekazać. Przy okazji wyżaliłem się Hakowi z moich wizowo-granicznych problemów, gdy ten spytał o przyczyny pośpiechu. Ogólnie z początku nasza rozmowa miała raczej luźny charakter, płynąc po powierzchni różnych tematów życia codziennego.

– Grasz w maszyny? – zapytał.

– Nie rozumiem.

– No gry w automatach, kasyna, takie rzeczy.

– Aaa, hazard. Na żywo nie gram. Raczej przez Internet.

– I ile najwięcej udało ci się wygrać?

– Szczerze mówiąc to nie wiem. Raz się wygrywa, raz przegrywa.

– Aha. Ja raz wygrałem dwadzieścia tysięcy hrywien. To było w Odessie parę lat temu. Odpoczywałem tam w wakacje. Druga moja największa wygrana padła natomiast w Kijowie, ale już znacznie mniejsza. Byłeś kiedyś w Odessie?

– Byłem na Krymie, ale nie w Odessie.

– O to żałuj, żałuj, he, he, he. Cudowne miejsce na wypoczynek, plaże, woda. Z kolegami wynajęliśmy sobie skutery. A jakie tam są dziewczyny – tutaj Hak pokręcił lekko głową w geście niedowierzania, by następnie kontynuować rozprawę na temat wszelkich wakacyjnych lokalizacji, jakie Ukraina ma do zaoferowania. Jakiś czas później pretekstem do rozmowy stał się lecący przez pociągowy radiowęzeł hit z dwa tysiące siódmego roku.

– O znam ten kawałek – zagadnąłem – był bardzo popularny w Polsce. Leciał w telewizji, chyba reprezentował też Ukrainę na Eurowizji?

– Tak i zajęliśmy drugie miejsce.

– Jak ona się nazywa?

– Wierka Serdiuczka... ale tak naprawdę to mężczyzna. Pochodzi z Połtawy. Przez jakiś czas tam mieszkałem. A wiesz skąd ja pochodzę? – tutaj Hak wyciągnął paszport, podając mi go tam gdzie widniało miejsce urodzenia.

– Ku-rgan – przeczytałem powoli.

– A wiesz gdzie to jest?

– Niezbyt

– Okręg kurgański znajduje się w Rosji. Nie dziwię się, że o nim nie słyszałeś. Ale popatrz, że tutaj mam wpisane obywatelstwo ukraińskie. Czyli chociaż urodziłem się w Rosji to jestem Ukraińcem.

Zapytałem się jak to możliwe, Hak jednak tylko wzruszył rękami. O paszporcie i zawartym tam miejscu urodzenia wspominał później jeszcze kilkukrotnie, pokazując go jadącym z nami współpasażerom. Widać było, że nie traktuje tego tylko jako osobliwej ciekawostki, ale że ma to dla niego konkretne znaczenie.

Po niedługim czasie Hak poczuł się bardziej komfortowo i zaczął mnie wypytywać o moją rodzinę, czy mam dziewczynę, jak wyglądało moje wcześniejsze życie i tym podobne. Przy okazji, ja również dowiadywałem się coraz więcej na temat jego przeszłości.

– Popatrz na to – powiedział jakby nieco zadowolony, wyciągając woreczek z różnymi elementami elektroniki i plastiku – to są części, z których zbudowany jest telefon komórkowy. Ten pypeć służy do przytrzymywania karty pamięci, a wiesz co to jest? To jest właśnie obiektyw kamery w aparacie, a tutaj mam mikrofon.

Nie rozumiałem nawet połowy użytych pojęć, a niektóre kawałki plastiku wyglądały w moich oczach bardziej jak przypadkowe odłamki, Hakowi to jednak nie przeszkadzało. Zabrał się za tłumaczenie tego, jak należy zdjąć blokadę karty SIM, ewidentnie niezrażony faktem, że mój udział w rozmowie został zredukowany do pojedynczych pomruków.

– Czyli to jest twoja profesja, tak? – przerwałem mu w pewnym momencie.

– Yhm. Naprawiam komórki, przerabiam, zdejmuje zabezpieczenia i tym podobne. Znam się też na elektronice. To jest na przykład część od odtwarzacza mp3.

Jak się okazało większość swego życia spędził w Kijowie, gdzie pracował właśnie w tego typu komisie.

– Masz dzieci? – zapytał.

– Nie, a ty?

– Mam syna. Ale nie mogę się z nim zobaczyć. Rozwiedliśmy się z żoną i nie utrzymujemy teraz kontaktu – zwierzył się Hak, mówiąc to jednak w sposób całkowicie naturalny i bez skrępowania, by po chwili dodać ze szczerym uśmiechem – A teraz zaczynam nowe życie!

Nie wyglądał zatem na zdesperowanego czy przygnębionego. Wręcz przeciwnie! Tryskał humorem, a o przeszłości, chociaż smutnej, opowiadał jedynie w kategoriach było-minęło. Nie przejmował się tym, że jako obywatel Ukrainy nie będzie mógł znaleźć ani legalnej pracy w Moskwie, ani nawet legalnego zakwaterowania. Nie przejmował się, że w razie porażki nie ma na bilet powrotny, ani na chleb. Zapomniałem bowiem dodać, że w toku rozmowy Hak oznajmił mi, iż sprzedał w Kowlu wszystko co posiadał, łącznie z telefonem i to w ten właśnie sposób sfinansował swój bilet w jedną stronę do Moskwy.

– Zaczynam nowe życie! – powtórzył przy jeszcze paru okazjach z nieukrywaną radością.

Innym razem powiedział:

– Moskwa jest wielka, ale spędziłem już tyle czasu w Kijowie, że wiem dobrze jak przeżyć w dużym mieście. W Moskwie są największe kasyna i najdroższe samochody. Kiedy wreszcie tam dojedziemy, przejdę się ulicą i zaśpiewam A ja idu, szagaju po Moskwie*.

Moje emocje były nieco bardziej stonowane. Chciałem zachować optymizm, ale w głowie ciągle miałem potencjalne problemy na granicy, a w dalszej kolejności ciągły wyścig z czasem, ewentualne formalności wizowe i tak dalej. Starałem się jednak nie martwić na zapas znajdując zajęcie w rozmowie zarówno z Hakiem, jak i innymi nowo poznanymi osobami. Do plackarty, a dokładniej do naszego segmentu wagonu, dosiadło się bowiem kilka kolejnych pasażerów, co siłą rzeczy spowodowało, że Hak musiał zmienić temat rozmowy z osobistego na jakiś bardziej ogólny.

Poza pogawędkami, uniwersalnym sposobem na przełamanie lodów i nawiązanie kontaktu pozostają karty, nic więc dziwnego, że wcześniej czy później któryś z współtowarzyszy zasugerował właśnie tę formę spędzania czasu. Co prawda żaden z nas nie posiadał nawet talii, nie zniechęciło to jednak Haka. Przeprosił nas jeno na chwilę, by po chwili wrócić do przedziału trzymając w ręce zestaw kart, zapewne pożyczonych lub kupionych od kogoś w pociągu.

W tej sytuacji nie pozostało nam nic więcej, jak tylko rozpocząć grę. Wybór padł na tak zwanego „duraka” i chociaż pierwszą partię udało mi się nawet wygrać, to później było już tylko gorzej. To dlatego, że pomimo szczerych chęci nie potrafiłem do końca pojąć poszczególnych reguł, co czyniło moją grę lekko przypadkową.

Sfrustrowany wyszedłem w pewnym momencie z propozycją, by spróbować dla odmiany pokera. Odwrotnie niż poprzednio, teraz tylko ja znałem dokładne zasady rozgrywki, dlatego niezbędne okazało się spisanie na kartce hierarchii poszczególnych kombinacji. Po ustaleniu, że zapałki będą umownym odpowiednikiem pieniędzy można było zaczynać. Wreszcie mogłem zagrać w grę, którą pojmuję i zamiast bezrozumnie schodzić z kart, będąc poprawianym w razie błędu, dałem się wciągnąć w wir blefów i podbijanych stawek.

Tutaj wspomnę też o tym, że osoby podróżujące plackartą zazwyczaj zabierają ze sobą parę kapci, a często też dres, i chwilę po tym jak pociąg rusza, przebierają się w coś bardziej komfortowego i wygodnego. To taka dygresja, bo w praktyce tylko ja i Hak kontynuowaliśmy podróż, natomiast większość pozostałych pasażerów to wsiadało, to wysiadało na kolejnych stacjach pośrednich. Niemniej jednak, widać było stopniowe zwiększanie się liczby osób wybierających się aż do Moskwy i gdy wieczorem dotarliśmy do stacji Kijów, cały wagon zapełnił się już co do ostatniego miejsca.

Skład „domu na żelaznych kołach” został zatem ostatecznie ustalony. Nasz segment składał się z Haka, mnie, większego jegomościa w czerwonym podkoszulku, młodzieńca ze słuchawkami i odtwarzaczem muzyki, oraz towarzyszącej mu mamy. Musieliśmy wrócić do gry w „duraka” i chociaż dalej nic z tej gry nie rozumiałem to towarzyszyła nam ona jeszcze przez kilka następnych godzin.

Zanim zrobiło się naprawdę późno, przyszła pora na kolację. Polegało to na tym, że każda z siedzących przy stole osób rozstawiała na nim wszelkie produkty spożywcze, jakie znajdowały się w jej posiadaniu. Dobrze że wcześniej, bo w czasie postoju w Kijowie, poprosiłem Haka, aby kupił trochę jedzenia w moim imieniu, dzięki czemu byliśmy już uprzednio przygotowani. Ktoś dorzucił pomidory, ktoś dorzucił ser, a ktoś inny brzoskwinie na deser. Po chwili wszyscy mieli do dyspozycji kanapki z różnymi dodatkami, wzięciem cieszyły się ogórki jako zakąska, a także sałata na zdrowie.

Tylko jedna osoba, wspomniany młody człowiek zasłuchany w muzykę, nie wyglądał na takiego, któremu doskwiera głód, a zapytany przez jednego z podróżnych, czy aby nie ma ochoty na kanapkę, odpowiedział tylko zwięźle:

– Nie, dziękuję.

W tym momencie Hak przerwał posiłek, przesunął się w jego kierunku, lekko wstał od stołu, jak gdyby na znak, że tego już za wiele i spokojnym głosem stwierdził pouczająco:

– Nigdy nie odłączaj się od kolektywu. Nigdy nie wiesz, kiedy możesz potrzebować pomocy – by następnie kontynuować i rozwijać swoją myśl na temat prawideł świata i moralności. Mówił trochę za szybko, abym mógł wszystko zrozumieć, po minach innych obecnych przy stole pasażerów można było jednak poznać, że rozumieją ów przekaz bez problemów. Chłopak tylko przytakiwał onieśmielony, spojrzałem też na jego matkę. Nie przerywała, a wręcz wyglądała na zadowoloną, że wreszcie ktoś poucza jej syna, który do tego nie pyskuje.

W międzyczasie zapadł mrok, a wraz z nim zmianie uległa forma i tryb plackartowej podróży. Niektórzy postanowili od razu ułożyć się do snu, jednak my z Hakiem większość czasu spędzaliśmy pomiędzy wagonami, czyli tam gdzie ogniskuje się życie nocne pociągu. Są to jedyne punkty gdzie można zapalić papierosa, w rezultacie gęsto tam od dymu jak w palarni. Pomimo późnej pory można tam rozmawiać na głos i bez skrępowania, a że większość przebywających tam osób popijała jakiś rodzaj alkoholu, to atmosfera z pewnością była z rodzaju biesiadnych.

Razem z Hakiem i jeszcze jedną dziewczyną przesiedzieliśmy, a raczej przestaliśmy tam co najmniej kilka dodatkowych godzin, a gdy ja sam poczułem się już zmęczony i naszła mnie ochota położyć się spać, oni dalej w najlepsze rozmawiali w towarzystwie innych nocnych marków. Sama plackarta była niemniej jednak już dość spokojna. Światła zostały wyłączone, i tylko nieliczne osoby jeszcze nie spały, wpatrując się beznamiętnie w szybę, sufit lub inną część wagonu. Ja jednakże nie należałem do tej kategorii i już po kilku minutach leżenia na kuszetce ogarnął mnie śpik.

Nie dane mi jednak było spać smacznie aż do samego rana, bo mniej więcej o drugiej albo i trzeciej w nocy, dotarliśmy do granicy z Rosją. Przyznam, że z miejsca ogarnął mnie spory stres i bez przeszkód wzbudziłem się z, było nie było, głębokiego snu. Przekraczanie granic podczas podróży pociągiem, od jakiegoś czasu nie należało do moich ulubionych zajęć.

Pierwsza część kontroli, jeszcze na terenie Ukrainy, została przeprowadzona sprawnie i bez nerwów. Po prostu wymieniłem kartę migracyjną na pieczątkę w paszporcie i pociąg ruszył kilkaset metrów do przodu. Tam, po stronie rosyjskiej, cały proces przebiegał już w sposób dużo bardziej dokładny i drobiazgowy. Mój niepokój budziło prawie wszystko, od faktu, że termin ważności wizy zaczynał się dwudziestego piątego, a było już trzy dni później, aż po nieścisłości na karcie migracyjnej. Kiedy wkroczyła pierwsza kontrola, wszyscy mieli już otwarte paszporty na stronie z wklejoną rosyjską wizą. Później wkroczyła kolejna grupa ludzi rozpoczynając dokładną analizę wszystkich pozostałych oficjalnych dokumentów. W moim przypadku dość szybko okazało się, że coś jest nie tak z kartą migracyjną.

– Co to takiego? – zapytał celnik, wskazując palcem na numer rejestracyjny wizy wpisany do karty migracyjnej.

– To numer wizy – wtrącił się Hak, który siedział tuż obok mnie.

– Nie ma czegoś takiego jak numer wizy – podsumował, podając mi nowy, czysty druk. Widocznie należy to pole zwyczajowo pozostawić pustym, nawet jeżeli w paszporcie ma się odpowiedni numer.

– Umiesz pisać po rosyjsku?

Odpowiedziałem, że owszem, potrafię. Gdy jednak podałem wypełniony dokument celnikowi, ten zaczął się w niego wpatrywać jak gdyby nie do końca rozumiejąc, co też ja tam wymyśliłem. Trwało to może kilka sekund, po czym machnął ręką ze zrezygnowaniem i podając mój paszport konduktorowi szybko rzucił w jego stronę:

– Przepisz.

Nie czułem z tego powodu zakłopotania, raczej ulgę, że wszystko się tak relatywnie łagodnie i bezproblemowo potoczyło. Już chwilę później jestem w posiadaniu nowej karty migracyjnej, spisanej na kolanie przez tak zwanego prowadnika, czyli konduktora naszego wagonu. Można powiedzieć, że najbardziej newralgiczny odcinek już za nami. I faktycznie, po jeszcze kilku postojach i kilku kontrolach, wyjechaliśmy na bezdroża Rosji, mknąc gdzieś w kierunku Moskwy.

Na powrót wskoczyłem na pryczę. Dalszy sen nie był już podszyty obawą o kolejne przejścia graniczne i związane z tym problemy.

Nic dziwnego, że zmęczony dotychczasową podróżą wstałem dosyć późno. Było po dziesiątej, kiedy to ruch w pociągu zrobił się na tyle duży, by powoli zacząć wybudzać mnie ze snu. Chociaż czekał nas jeszcze kawał drogi, ludzie sprawiali wrażenie, jak gdyby już się pakowali. Widać było zwiększone podekscytowanie, wyglądanie za szyby i tym podobne. Tylko ja, razem z Hakiem, nuciliśmy co pewien czas, kultową już dla nas w tym momencie pieśń : A ja idu, szagaju po Moskwie! Pozostałe fragmenty trasy umilała nam wspólna rozmowa, jedzenie, gra, a także przebywanie z nowo poznanymi ludźmi w punkcie pomiędzy przedziałami. I nawet nie zdążyłem się obejrzeć, a pociąg już wjeżdżał na przedmieścia Moskwy, by następnie około piętnastej zatrzymać się na jednym z dworców.

Chociaż robił niemałe wrażenie, to wciąż był to tylko jeden z siedmiu głównych dworców stolicy Rosji. Ten z którego odjeżdżały pociągi na Daleki Wschód nosił nazwę Jarosławskiego, więc to tam zamierzałem jak najszybciej skierować swe kroki. Ja tu sobie stoję, a w tym czasie inni pasażerowie wykupują kolejne bilety, zajmując cenne miejscówki w najbliższym dostępnym pociągu.