Księżniczka - Zofia Urbanowska - ebook

Księżniczka ebook

Zofia Urbanowska

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy w miasteczku M. rozeszła się wieść o założeniu Domu Handlowo-Komisowego Rolników Nadw...skich w celu wyswobodzenia właścicieli ziemskich z rąk lichwiarzy przez dawanie im taniego kredytu na zboże - między kupcami tamecznymi, w rękach których dotąd koncentrował się handel zbożem w całej okolicy, objawił się niemały popłoch, a obrady giełdowe, odbywające się regularnie co dzień z rana na środku rynku, zwanego żydowskim, bywały głośniejsze niż kiedykolwiek. Z gestykulacji rąk, z rozpłomienionych twarzy, z częstego przesuwania czapek futrzanych na tył głowy i z tyłu na przód widać było, że wieść ta niespodziana wstrząsnęła kupcami do głębi. Ale gdy w ślad za pierwszą wieścią przyszła wkrótce na giełdę druga o urządzeniu filii Domu w M. i mianowaniu ajentem pana Marcina Oreckiego, barometr usposobienia moralnego miejscowych Rotszyldów, spadły już bardzo nisko, podniósł się w jednej chwili; dziwowano się tylko wielce, jak Dom, na którego czele stawali ludzie znani zaszczytnie w przemyśle krajowym, mógł wybrać na reprezentanta firmy człowieka nie mającego żadnego o handlu wyobrażenia - a stary doświadczony Hersz przepowiadał nawet prędki upadek filii. (Fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 404

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Księżniczka

* * *

Zofia Urbanowska

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-395-4 Licencja: Domena publiczna Źródło: Fundacja Nowoczesna Polska Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab 2015 MASTERLAB Białobrzegi, Polska

Zofia Urbanowska

Księżniczka

W domu

 

I

Gdy w miasteczku M. rozeszła się wieść o założeniu Domu Handlowo-Komisowego Rolników Nadw…skich w celu wyswobodzenia właścicieli ziemskich z rąk lichwiarzy przez dawanie im taniego kredytu na zboże — między kupcami tamecznymi, w rękach których dotąd koncentrował się handel zbożem w całej okolicy, objawił się niemały popłoch, a obrady giełdowe, odbywające się regularnie co dzień z rana na środku rynku, zwanego żydowskim, bywały głośniejsze niż kiedykolwiek. Z gestykulacji rąk, z rozpłomienionych twarzy, z częstego przesuwania czapek futrzanych na tył głowy i z tyłu na przód widać było, że wieść ta niespodziana wstrząsnęła kupcami do głębi. Ale gdy w ślad za pierwszą wieścią przyszła wkrótce na giełdę druga o urządzeniu filii Domu w M. i mianowaniu ajentem pana Marcina Oreckiego, barometr usposobienia moralnego miejscowych Rotszyldów, spadły już bardzo nisko, podniósł się w jednej chwili; dziwowano się tylko wielce, jak Dom, na którego czele stawali ludzie znani zaszczytnie w przemyśle krajowym, mógł wybrać na reprezentanta firmy człowieka nie mającego żadnego o handlu wyobrażenia — a stary doświadczony Hersz przepowiadał nawet prędki upadek filii.

Gdyby do składu nowo powstającej instytucji należeli sami tylko ludzie fachowi, to posada ajenta pewnie dostałaby się komu innemu — ale połowę członków stanowili ziemianie, a ci użyli swego prawa głosu dla zaprotegowania krewnych i znajomych, czemu przecie dziwić się nie można. Jednym z protegowanych był znany z prawości charakteru pan Marcin Orecki, niegdyś zamożny obywatel ziemski. Burza wstrząsająca do gruntu całym krajem pozbawiła go dziedzicznej własności — został mu jednakże kapitał, z którym osiadł w miasteczku, kupiwszy sobie dom z ogrodem. Powolny, łagodny, uprzejmy, serce, a często i kieszeń otwarte miał dla każdego — i pomimo sześćdziesięciu lat wieku, idącego z latami doświadczenia, pomimo że nieraz bywał ofiarą własnej łatwowierności — nie pozbył się jej i ufał każdemu z rzadką naiwnością. Wszyscy dla niego byli uczciwymi ludźmi; a jeśli kto zbyt jawnie przeciwko zasadom uczciwości wykroczył, pan Marcin najprzód wierzyć nie chciał, a potem litował się nad nim i tysięczne dowody wynajdywał na jego usprawiedliwienie.

Tytuł kupca pierwszej gildii, jaki panu Marcinowi dostał się wraz z posadą ajenta, sprawił mu niemałą przyjemność. Kazał oprawić patent za szkło w ozdobne, złocone ramy i powiesił w kantorze nad biurkiem. Cieszyło go to, że on, szlachcic, zajmując stanowisko handlowe, poświęcał swoje przesądy szlacheckie, przyczyniał się do postępu i brał udział w reformie kraju, szukającego nowych dróg do powiększenia ogólnej zamożności — a przekonanie to podnosiło go we własnych oczach. Każdemu, kto do niego przyszedł, pokazywał patent i objaśniał jego znaczenie, przy czym mówił dużo o postępie, posługując się całymi okresami, wyjętymi z mowy, jaką przy otwarciu nowej instytucji miał jeden z członków Domu, noszący historyczne nazwisko — mowy obfitej w piękne frazesy i efekty oratorskie, a którą pan Marcin wyczytawszy w gazetach, tak sobie upodobał, że większą część umiał prawie na pamięć. Przejęty ważnością swego stanowiska, gorliwie się zabrał do zaopatrzenia kantoru w odpowiednie jego przeznaczeniu sprzęty i nie mógł się dość nacieszyć kasą ogniotrwałą i jej sztucznym zamkiem, otwierającym się tylko za właściwym nastawianiem liter — oraz, choć jeszcze nie było wiadomo, jaki będzie ruch interesów, przyjął sobie dwóch pomocników, którym pensje wyznaczył z własnej kieszeni.

Jakoż wbrew przepowiedni Hersza od razu w kantorze pana Marcina objawił się ruch wielki: bracia szlachta, chętni do korzystania z taniego kredytu, cisnęli się po zaliczki i nieraz w kantorze było tłumno jak w kościele. Jak zresztą nie miało być tłumno, kiedy prawie nikt stamtąd nie odszedł niezadowolony, jak to bywało u Hersza lub Arona? Pan Marcin miał dobre serce i nie lubił ludziom robić trudności, przy tym był człowiekiem towarzyskim, gościnnym i znał cały powiat. Załatwiwszy jak najśpieszniej interes, gawędził chętnie z interesantami o urodzajach, polowaniu, polityce i co dzień prawie przyprowadzał żonie gości na śniadanie lub obiad, nie pytając, czy była na to przygotowana, czy nie. Gdy młocka się skończyła, cała ulica, przy której stał dom pana Marcina, tak była zapchana furmankami z odstawą, że trudno się było przez nią przedostać. Przez całą zimę pan ajent i jego pomocnicy zaledwie sobie dali radę z przyjmowaniem odstaw, ważeniem zboża i ładowaniem go na statki, mające popłynąć do Gdańska. Rzeka, jak okiem dojrzeć, pokryła była lasem masztów ozdobionych różnokolorowymi chorągiewkami, które niby las bagnetów miały walczyć w imię postępu i wywalczyć krajowi nieznaną dotąd pomyślność i bogactwo. Statki kolejno zarzucały kotwice w małej przystani, należącej do posesji pana Marcina, gdzie brzeg wzmocniony był drewnianym bulwarkiem i gdzie stał śpichrz, z którego odbywało się ładowanie.

Jeżeli kto przypuszcza, że miejscowi handlarze spiskowali przeciwko panu ajentowi, to bardzo się myli. Nic podobnego nie było. Hersz i Aron wobec tej procesji furmanek zachowywali się obojętnie, a nawet przyjacielsko. Przychodzili do kantoru, gawędzili z panem Marcinem o cenach zboża, brali w rękę próbki, nieśli je do okna, oglądali, ważyli, przesypywali z dłoni na dłoń, szwargotali z sobą półgłosem, kiwali głowami, ale też na tym był koniec.

Zboże w Gdańsku sprzedane zostało kupcom angielskim z takim zyskiem, że to w członkach Domu Handlowego najświetniejsze obudziło nadzieje, wyglądana era dla handlu i rolnictwa zdawała się już być blisko. Członek Domu, noszący historyczne nazwisko, wypowiedział na ogólnym zebraniu mowę jeszcze piękniejszą niż przy otwarciu tej instytucji, a gazety powtórzyły ją urbi et orbi.

Toteż istotnie trudne było do zrozumienia, dlaczego w roku następnym ruch w kantorze pana Marcina zmniejszył się — a znaczna część tych, co korzystali z dobrodziejstwa taniego kredytu, zwróciła się na powrót do droższego kredytu żydowskiego i chociaż nie miała zboża na odstawienie Domowi Handlowemu, odstawiała je jednak bocznymi ulicami swoim dawnym kredytorom. Pan Marcin, gdy mu o tym doniesiono, powiedział najprzód, że „to nie może być” — a następnie, że „to są ludzie porządni i z pewnością oddadzą, co winni”. Dla tej samej przyczyny nie chciał korzystać z paragrafu ustawy, dozwalającego mu poszukiwać sądownie niesumiennych dłużników — czym ośmieleni, nie szukali już bocznych dróg, mniej dogodnych bądź co bądź dla koni idących z ciężarami, ale przed oknami kantoru przejeżdżali z furami, wiozącymi zboże dla Hersza i Arona. Raz zszedłszy się z takim dłużnikiem oko w oko na ulicy pan Marcin zaczął mu robić wyrzuty, ale tamten potrafił mu w tak posępnych kolorach przedstawić swoje położenie, że wzruszony jego niedolą, pożyczył mu jeszcze pięćdziesiąt rubli z własnej kieszeni.

Ustawa wymagała, aby każdy biorący zaliczkę stawiał za sobą dwóch poręczycieli, gotowych odpowiedzieć własnym majątkiem, w razie gdyby się nie uiścił z długu; byli jednakże tacy, którzy poręczycieli, mimo usilnych starań, znaleźć nie mogli, a pieniędzy potrzebowali koniecznie — i ci, znając miękkie serce pana Marcina, dopóty go prosili, dopóki ich nie wyratował z kłopotu własnym poręczeniem. Że zaś takie wypadki powtarzały się od czasu do czasu i wytworzyły już dość pokaźną sumę, więc pomocnik pana Marcina, człowiek szczerze rodzinie jego życzliwy, ostrzegł o tym poufnie panią Orecką, o której wpływie na męża wiedział. Na czynione sobie przedstawienia i wyrzuty, że przez swą nieopatrzność może pozbawić chleba na przyszłość jedyne dziecko, pan Marcin odpowiedział z niezachwianą ufnością:

— Ale oni oddadzą! Jak cię kocham, tak oddadzą: to są porządni ludzie. Gdybym ich nie znał, to co innego, ale ja ich znam. Chociażby ten Tecki: Towarzystwa nie miał czym zapłacić i byliby mu wystawili wieś na subhastę. Trzeba go było ratować — jakże! Dzieci pięcioro; z torbami przecie nie pójdą. Imość tobyś chciała, żeby nikomu nic nie dać. Olaboga! laboga! Jak trzeba, to trzeba, trudna rada!

Wyrzuty miały ten skutek, że następne poręczenia pan Marcin uskuteczniał w sekrecie przed swoim pomocnikiem — pani Orecka zaś, pomimo zapewnień męża o uczciwości dłużników, zaczęła uczuwać obawę o przyszłość, czas bowiem mijał, a oni nie oddawali ani pieniędzy, ani zboża.

Gdy tak sprawy stały w kantorze, w spichrzu działy się także różne dziwne rzeczy. W pierwszym roku był pewien nadmiar zboża, w następnym już go nie było, a później okazał się nawet niedobór, który pan Marcin rokrocznie dopełniać musiał z własnej kieszeni. Zachodził on w głowę, co to być mogło, bo przecież dostawy odbierano pod miarą i wagą. A gdy mu pomocnik powiedział raz, że widział, jak ludzie arfujący pszenicę sypali ją garściami za cholewy, uczuł do niego niechęć i, spotkawszy jednego z robotników, o których była mowa, zagadnął go tymi słowy:

— Słyszysz ty, prawda to, co mi pan Antoni powiada, że wy sypiecie za cholewy pszenicę? hę?

— E, wielmożny panie, gdzie by zaś była prawda — mówił zagadnięty, kłaniając mu się do kolan — raz ino wzionem kwaterkę pośladu dla kurcząt, i tyla.

Więc pan Marcin machnął ręką i na tym się skończyło — do pomocnika zaś powiedział:

— Franciszek mówi, że tylko raz wziął garść pośladu dla kurcząt, a pan zaraz zrobiłeś z tego wielkie rzeczy. Co też za człowiek z pana! Olaboga, laboga!

Musiał to być jednak poślad bardzo pożywny i rozmnażający się cudownie, jak ów chleb ewangeliczny, bo wszyscy robotnicy, pracujący w śpichrzu, trzymali kury, wyglądające lepiej od kur ich pryncypała, i przynosili je nawet do niego na sprzedaż, a on je kupował, nie domyślając się nawet, że na jego pszenicy zostały wypasione.

Tak rzeczy stały kilka lat, z tą różnicą, że ruch w kantorze zmniejszał się coraz bardziej, a większa część statków przeniosła się na drugą stronę rzeki, gdzie stały śpichrze Hersza i Arona, i tam zarzucały kotwice. Walka w imię postępu słabła widocznie i groziła zupełną przegraną. Dom Handlowy przysłał swemu ajentowi instrukcje obostrzające dawanie zaliczeń i zażądał ściągnięcia długów w jak najkrótszym czasie.

Były to ciężkie chwile dla pana Marcina; widział się bowiem jako poręczyciel w konieczności zapłacenia za tych, którym niegdyś dopomógł, przez co kapitał, mający być posagiem jego ukochanej córki, zmniejszył się do minimum — i gdyby nie pensja, którą pobierał jako ajent, a która obecnie stanowiła główną podstawę utrzymania domu, to procent od kapitału nie starczyłby nawet na codzienne potrzeby. Pocieszał się wprawdzie nadzieją, że odbierze swoje pieniądze z czasom, ale mimo to chudł, mizerniał i starzał się coraz bardziej. Tymczasem nadchodziły niepokojące wiadomości o obniżaniu się cen zboża na rynkach europejskich z powodu zasypania ich pszenicą amerykańską i przebąkiwano, że Dom Handlowy zechce pewnie zwinąć filię w mieście M., której utrzymanie było dość kosztowne, a od kilku lat żadnych nie przynosiło korzyści. Pan Marcin po całych dniach siedział w pustym kantorze, gdzie już nie było jego pomocników przy biurku, i patrząc bezmyślnie na rzekę, wybijał palcami marsza na zielonym suknie. Jedna tylko córka miała przywilej rozweselania ojca; słuchając jej szczebiotu, uśmiechał się i ożywiał jak dawniej, ale skoro tylko odeszła, wpadał znów w poprzednie zamyślenie i bębnił dalej swojego marsza.

Przez okno kantoru widać było także dziedziniec, łączący się z nim ogród i mały, nowy domek z pruskiego muru, otoczony niewielkimi gospodarskimi budynkami, a oddzielony tylko parkanem od posesji pana Marcina. Należał on do Niemca Ofmana, właściciela jednej z największych berlinek, wożących zboże do Gdańska. Jakim sposobem ubogi człowiek do majątku przyszedł, nie naszą jest rzeczą badać, ale byli tacy, co pamiętali, jak przywędrował z kijem w jednej, a szczupłym węzełkiem w drugiej ręce, które to szczegóły w zestawieniu z obecnym położeniem Ofmana przyniosły mu tylko zaszczyt, jako dowodzące niezmiernej jego wyższości nad krajowcami, wielkiej wytrwałości i energii w walce o byt. Już sam sposób pozyskania gruntu pod budowę wart był zanotowania w kronice miasta, jako dowód rozumu przybysza i umiejętności tworzenia czegoś z niczego, która to umiejętność jest narodowym przymiotem Niemców.

Za parkanem ogrodu pana Marcina był kawałek cuchnącego bagna, zalewanego od czasu do czasu przez wodę rzeczną. Ofman nabył to bagno od miasta za kilkanaście talarów, z powodu którego to interesu pan burmistrz aż boki zrywał ze śmiechu i drwił z biednego Niemca, ilekroć go spotkał, nazywając go „jaśnie wielmożnym dziedzicem”. Nowy obywatel miasta jednak znosił spokojnie te drwinki i postępowaniem swoim dowiódł, że mądrze czyni ten, kto się śmieje na ostatku. Zaczął od porozumienia się ze służbą policyjną i furmanami, których zadaniem było wywożenie śmieci z ulic, i za poczęstunek oraz kilka pudełek zagranicznych cygar skierował wywózkę na własne terytorium. Tak załatwiwszy interes, postarał się o miejsce szypra na berlince i co roku wracając z Gdańska ze statkiem po ładunek, wiózł głęboko schowane w kajucie cygara i widział z pociechą, jak grunt jego rósł coraz wyżej, wyżej, aż zrównał się poziomem z posesją pana Marcina. Wtedy Ofman uznał, że już więcej cygar z zagranicy przywozić nie ma potrzeby, i wyjąwszy ze skórzanego woreczka pieniądze, zebrane kilkoletnią pracą, oszczędnością i przemysłem, ogrodził grunt i wystawił na nim mały parterowy domek, podług planu, jaki sam sobie obmyślił. W drugim roku stanęły budynki gospodarskie, w trzecim przybyła ozdobna facjatka na domu mieszkalnym, w czwartym weranda przed domem i ogródek, mały wprawdzie, ale z daleka nęcący oko barwnością kwiatów i starannym utrzymaniem — a całość posesji przybrała charakter miniaturowego holenderskiego folwarczku. Każdy szczegół mówił o wzrastającej zamożności posiadacza. Zamożność ta stała się jeszcze widoczniejsza od czasu, gdy się Ofman ożenił z wdową po właścicielu berlinki, na której poprzednio pełnił służbę szypra. Burmistrz już przestał śmiać się z niego, a pan Marcin, wzruszający z początku tylko ramionami, zaczął przypatrywać się tej fortunie rosnącej pod jego bokiem z pewną ciekawością. Co kilka dni bowiem można tam było zobaczyć coś nowego: to ganeczek, którego dawniej nie było, to sztachetki, to drzewka świeżo zasadzone, to altankę! A między tym wszystkim od świtu do nocy chodził sam właściciel, krzątając się z trudną do zrozumienia dla szlachcica wytrwałością. A zawsze coś trzymał w ręku: to młotek, to szpadel, to nóż, to świder — ciągle coś robił, przybijał, sam uskuteczniał każdą naprawę. Wkrótce też urządził porządny bulwark, regulujący brzeg rzeki w tym miejscu; statki przy nim zarzucały kotwice, a nawet zimowały za pewną opłatą, której żądać nie przyszło nigdy do głowy jego sąsiadowi — a co wiosna stawały tam tratwy zbite z drzewa budulcowego. Miał już bowiem Ofman swój własny las w okolicy i powoli go wyrąbywał.

Obok tych zabudowań, uderzających mile oko ładem i czystością, smutnie odbijała obszerna posesja pana Marcina. Parkan, gnijący od spodu i grożący upadkiem, popodpierany był tu i ówdzie drągami; ze ścian domu tynk poodpadał w wielu miejscach, a drzewo wystawione na działanie powietrza i wilgoci pokrywało się pleśnią. Dach na śpichrzu od roku potrzebował naprawy. Ze wszystkich kątów wyglądała zbliżająca się powoli ruina. Pan Marcin ruiny tej bynajmniej nie pragnął, ale miał jedną maleńką wadę: lubił wszystko odkładać na jutro. Gdy dach zaczął zaciekać, a pomocnik, zwróciwszy mu na to uwagę, chciał zaraz posyłać po rzemieślnika, odpowiadał, że „jest w gorącej wodzie kąpany” i że „nie ma nic pilnego”. Tym sposobem uszkodzenia, zrazu małe i drobnymi kwotami dające się usunąć, zwiększały się i coraz znaczniejszych wymagały kosztów — że zaś wskutek nieszczęśliwego obrotu interesów fundusze pana Marcina zmniejszyły się bardzo, więc ani można już było myśleć o większych reparacjach.

Jeżeli pan Marcin z okien swego kantoru widział, co się działo u Ofmana, to Ofman widział równie dobrze, a może nawet lepiej, co się działo u niego — czego najlepszym dowodem było, że w chwili bardzo krytycznej dla pana Marcina zaproponował mu sprzedaż domu i ogrodu. Ale pan Marcin, choć flegmatyczny z natury, zsiniał aż z gniewu i nawymyślał mu po szlachecku. Niemiec zniósł obelgi z tak zimną krwią, jak niegdyś drwinki burmistrza, i pomyślał sobie prawdopodobnie, że i na niego przyjdzie kiedyś kolej wymyślać, tylko trzeba czekać cierpliwie.

Odtąd pan Marcin czuł do sąsiada dziwną, niewytłumaczoną niechęć, a ta wzmogła się jeszcze od czasu, gdy ten sam obywatel Tecki, którego niegdyś uratował od subhastacji, dla oddania należności Domowi Handlowemu, pożyczył od Ofmana pieniędzy i wymógł znów poręczenie na słabo opierającym się panu Marcinie. Spisano umowę u Ofmana, żeby przypadkiem pani Orecka nie domyśliła się, o co idzie, po czym pan Marcin poszedł do domu najprzód, dla niepoznaki, a Tecki miał w kwadrans potem przyjść do niego z pieniędzmi. Ale minął kwadrans jeden, drugi, trzeci, mijały godziny i wieczór nadszedł, a Teckiego jak nie było, tak nie było.

— Przyjdzie jutro — powiedział sobie pan Marcin, nie uczuwając najmniejszego niepokoju — musiało go coś w mieście zatrzymać.

Ale nazajutrz na próżno Teckiego i pieniędzy cały dzień wyglądał: dopiero wieczorem zjawił się posłaniec z listem, w którym pan Tecki tłumaczył mu, że nagły interes zmusił go wczoraj do natychmiastowego powrotu do domu, i przepraszał, że zwrot należnej Domowi Handlowemu sumy musi jeszcze na sześć miesięcy odłożyć — ale zdrowie jego żony jest tak nadwyrężone, że doktór kazał bezzwłocznie wysłać ją do wód — czemu on, pragnący ratować życie matki kilkorga dzieci, sprzeciwiać się nie może.

Nagły strach ogarnął pana Marcina po przeczytaniu tego listu, ale uspokoił się wkrótce argumentem, że Tecki jest przecież uczciwym człowiekiem, że go zna; że odda pieniądze niezawodnie za sześć miesięcy, kiedy tak mówi; że wreszcie nie można mu się dziwić, iż chce ratować żonę! Czyż on sam, Marcin Orecki, nie oddałby wszystkiego, co posiada, dla ratowania swojej? On by duszę zastawił!

Mimo takich i tym podobnych, samemu sobie czynionych perswazji stracił apetyt i humor, chudł coraz bardziej, a włosy jego niedawno jeszcze szpakowate, zupełnie prawie pobielały. Po upływie zapowiedzianych sześciu miesięcy, podczas których Tecki systematycznie unikał wszelkiego z panem Marcinem spotkania, ten ostatni zdecydował się na krok energiczny, to jest, postanowił sam się upomnieć o pieniądze i zmyśliwszy jakiś niespodziany interes przed żoną, pojechał do niego. Przez całą drogę układał sobie szereg ostrych wyrzutów, jakimi go miał przywitać — ale gdy ten, dla kogo były przygotowane, przyjął go z otwartymi ramiony, nie miał odwagi wypowiedzieć ich tak obcesowo, jak sobie był zamierzył, i uczynił to w najłagodniejszej formie. Gospodarz naturalnie ani myślał zaprzeczać, przyznawał się do winy, przepraszał i solennie obiecał przywieźć pieniądze w jak najkrótszym czasie.

Ugoszczony, wyściskany, wycałowany, obdarowany olbrzymim szczupakiem, pół tuzinem kuropatw i dwoma zającami pan Marcin odjechał z dobrą myślą i mocniej niż kiedykolwiek przekonany, że Tecki jest porządnym człowiekiem. Zresztą termin zawartej z Ofmanem ugody obowiązywał dopiero za rok pana Marcina. Tylko tego Niemca coraz bardziej nie znosił.

Zauważył, że od jakiegoś czasu Ofman bacznie przyglądał się jego posesji, jakby notował sobie wszystkie uszkodzenia i obliczał koszty ich naprawy albo układał w myśli plany na przyszłość — i na sam widok jego kaftana niebieskiego, włóczkowego i fajeczki porcelanowej łagodny ten człowiek uczuwał napady głuchej, bezsilnej wściekłości, a po niej bolesne ściśnięcie serca, podobne temu, jakie czuć musi niezawodnie drobna muszka zaplątana w sieć pajęczyny na widok spuszczającego się ku niej pająka. Świat należy do energicznych, powiadają, a Niemiec dodaje po cichu, że i do cierpliwych…

Dla uzupełnienia portretu Ofmana dodać musimy, że rozumny ten człowiek, umiejący pokonywać wszelkie trudności, jednej nie zdołał pokonać: oto że, choć dość długo mieszkał w M., nie mógł jednakże nauczyć się po polsku. Obejście jego z panem Marcinem, w miarę zmiany stanowiska, ulegało też niejednokrotnie przemianie. Gdy kupił bagno za swoje kilkanaście talarów, kłaniał mu się nisko, z daleka już zdejmując czapkę; zostawszy właścicielem lasów i dwóch statków, ograniczył się na uchylaniu czapki, z gestem umiarkowanie grzecznym; a od czasu, jak miał w szufladzie jego podpis, nie zdejmował czapki wcale, tylko kiwał głową.

 

II

Urządzenie domu pana Marcina miało wszelkie cechy pańskości i bogactwa: były tam aksamity na meblach, były zwierciadła, dywany, obrazy, brązy i kryształy, a wszystko składało się na całość imponującą z daleka, a uderzającą smakiem estetycznym i wytwornością; dopiero przy bliższym rozpatrzeniu widać było, że te dywany i aksamity, resztki dawnej świetności, były bardzo zniszczone i spłowiałe. Służba chodziła w wytartej liberii, ozdobionej dużymi herbowymi guzikami, i liczniejsza, niż potrzeba: było to jedno z długiego szeregu ich dawnych szlacheckich nawyknień, jakich, pomimo utraty dziedzicznego majątku i kilkoletniego mieszkania w mieście, pozbyć się nie umieli. Pan prędzej może byłby się przerobił na mieszczanina, ale pani, córka magnata, wychowana w atmosferze zbytku, nie mogła przywyknąć do zmiany stanowiska, choć z konieczności zgodzić się nim musiała. Doświadczenie, będące zwykle najlepszą szkołą życia, w tym przynajmniej względzie nie wywarło na nią swego wpływu: nic bowiem nie zapomniała i niczego się nie nauczyła. Im większa przestrzeń czasu oddzielała ją od minionej niepowrotnie przeszłości, tym z większą trudnością znosiła ciężar obecnej egzystencji — a jeszcze nieopatrzność męża nabawiała ją śmiertelnej trwogi o przyszłość.

Chwilami w duszy jej powstawał gwałtowny bunt przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Wówczas czyniła mężowi gorzkie wyrzuty i dostawała płaczu nerwowego, po którym następowała zawsze długa bezsilność i apatyczna rezygnacja. Znękany jej umysł potrzebował koniecznie rozrywki, zmiany miejsca, a wątłe jej zdrowie cieplejszego klimatu — o tym wszystkim jednakże myśleć nawet nie było można. Coraz bardziej pogarszający się stan interesów wymagał znacznych ograniczeń w trybie życia, ale możliwość takiej zmiany nawet przez myśl pani Oreckiej nie przeszła: komfort był tej kobiecie tak potrzebny do życia, jak powietrze do oddychania. Zdawało się, że po nie woskowanej posadzce nie umiałaby chodzić, a potrawy podane na porcelanie lub srebrze miały dla niej inny smak niż na fajansie lub glinie. Ubiór jej, chociaż skromny, zrobiony był zawsze z wyborowego materiału i odznaczał się wytwornością formy. Twarz, nosząca ślady wielkiej piękności, miała wyraz troski i zmęczenia, do czego może przyczyniło się kilkoletnie cierpienie nerwowe, podkopujące cały organizm. Co tylko miało jakąkolwiek bądź własność wzmacniającą, wszelkie ekstrakty, esencje, wina stare, wszystko to sprowadzał dla żony pan Marcin, ale bez żadnego skutku, nie domyślając się, że on to właśnie swoją nieprzezornością zatruwał jej spokój i rujnował jej zdrowie i że zmiana położenia materialnego na lepsze od razu postawiłaby ją na nogi. Po całych dniach leżała na kanapie z oczyma utkwionymi w sufit albo z książką, której nie czytała — nie mając ani siły, ani ochoty do zajęcia się gospodarstwem, ani potrzeby wreszcie, bo cóż by w takim razie robiła panna służąca? Mimo to, wątła, delikatna dłoń pani Marcinowej trzymała rządy mocno: czuli to wszyscy i ulegali jej, zacząwszy od pana Marcina, mówiącego żonie wszystko, wyjąwszy tego, co mogło jej się nie podobać.

Jedyna córka państwa Oreckich, Helenka, miała w sobie po trosze z charakteru obojga rodziców. Z ojca wzięła nieograniczoną wiarę w ludzi i serce pełne współczucia dla ludzkiej niedoli; z matki wytworność, wrażliwość nerwową niemal i wstręt do wszelkiego trudu. Jakże zresztą mogła zasmakować w pracy, kiedy od dzieciństwa odsuwano od niej trud wszelki? Nie znała prawie, co to chodzić piechotą, bo w stajni stały konie, gotowe w każdej chwili na rozkazy; nie wiedziała, co ubrać się samej lub rozebrać, bo to był obowiązek panny służącej, a po delikatnych paluszkach znać było, że rzadko kiedy spotykały się z igłą. Wdzięczna jej postać uderzała wybujałością wzrostu i delikatną budową; toteż oboje rodzice drżeli o swoją jedynaczkę i wmawiali w nią słabe zdrowie, co słysząc ciągle dokoła siebie powtarzane, panienka nie tylko uwierzyła, że jest zagrożona, ale w przesadzonej obawie o siebie unikała wszystkiego, co ją męczyło.

Całym jej zajęciem aż do siedmnastego roku życia było uczyć się lub bawić; a od chwili, gdy miss Mary i mademoiselle Madeleine opuściły ją, to jest od kilku tygodni, nie wiedziała, co robić z czasem — i jeżeli matka jej nie potrzebowała, spędzała dnie przy fortepianie. Jedna z guwernantek Helenki wpłynęła na jej postępy w graniu, ale po swojemu, po kobiecemu, płytko i jednostronnie. Co było świetnością i błyskotą, to spod jej palców dobrze wychodziło, ale każda rzecz głębsza stawała się raczej zgmatwaniem niż rozkryciem skarbów. Szopena lubiła bardzo, szczególnie mniejsze jego utwory, jak nokturny, walce, ale odziewała je przesadną sentymentalnością, od której jej samej rozstrajały się nerwy, ale którą właśnie matka w niej uwielbiała, mniemając, że córka wydobywa z siebie najtkliwsze kobiece uczucia, że zatem jest zachwycająca, jak mało która z grających. Wiele też godzin pochłaniało jej czytanie książek w kilku językach, nie wyjmując ojczystego, i marzenia, których przedmiotem była jej własna przyszłość, podobna do przyszłości bohaterek wszystkich kończących się szczęśliwie powieści.

Zajęcia te, nie mogące być w żaden sposób nazwanymi pracą, jako nieobowiązkowe ani w systematyczny ład ujęte, nie wypełniały życia dziewczęcia — toteż często przy nich poziewała, a ładna jej twarzyczka pozbawiona była głębszego wyrazu. Z tego wszystkiego widać, że wychowaniu Helenki brakowało zupełnie gruntu realnego. Wielkie jej zdolności rozwinięte były tylko jednostronnie: kształcono ją głównie w językach i talentach, czyniących kobietę bardzo przyjemną w salonie, ale niepożyteczną w życiu codziennym — i tylko własnemu pragnieniu wiedzy była winna, że umiała trochę więcej, niż ją starano się nauczyć. Umysł, przebywający ciągle w krainach fantazji, nie rozumiał warunków życia rzeczywistego, a wrodzona bystrość i inteligencja przytępione były bezczynnością. Jaką dziewczynka ta w przyszłości stanie się kobietą, nie można było wiedzieć. W duszy jej drzemały siły ukryte, które życie tylko mogło rozbudzić albo uśpić zupełnie: były tam zarody energii, była gotowość do poświęceń, odwaga i zapał — szlachetne kruszce, potrzebujące koniecznie próby ognia dla nabrania wartości i blasku.

Helenka widziała stopniowy upadek filii Domu Handlowego, ale nie przypuszczała, aby upadek ten tak blisko dotykał jej ojca — miała mu też za złe, że tak te sprawy brał do serca. Ojciec w jej przekonaniu był zamożnym kapitalistą; a choć o cyfrę jego kapitałów nie pytała nigdy, bo miała wrodzony wstręt do cyfr, sam fakt, że istniały, wystarczał jej. O interesach nie mówiono z nią nigdy, przyszłość więc nie przestraszała jej bynajmniej, choć z różnych rzeczy miarkowała, że nie wszystko idzie jak należy. Były to jednak w jej mniemaniu drobnostki, dające się łatwo usunąć, i niewarte, żeby ojciec tracił dla nich apetyt. Patrzyła na świat oczyma młodości i widziała wszystko w różowych barwach. Od kilku tygodni zajmowała ją myśl o balu, mającym się odbyć u jej stryja, pana Bartłomieja, zamożnego obywatela, na której to zabawie Helenka miała po raz pierwszy ukazać się jako panna dorosła i, niby rycerz świeżo pasowany, miast szpady, otrzymać długą suknię. Napisano po suknię do Warszawy, a sama Helenka nakreśliła plan tego arcydzieła kunsztu niewieściego. Tymczasem liczyła niecierpliwie dnie, przedzielające ją od balu, i marzyła o nim na jawie i we śnie. Zdawało jej się, że będzie to początek poematu jej życia i wkrótce zaraz po tym początku, jak w bajce, przyjedzie do niej piękny królewicz i złoży u jej stóp serce i majątek.

 

III

Stary dwór gorzał światłem; sanki, bryczki, powozy wjeżdżały przez wrota na dziedziniec i kolejno ustępowały sobie miejsca przed gankiem. Odgłosy muzyki mieszały się ze szczekaniem psów i wołaniem stangretów. Na dworze było ciemno mimo śniegu pokrywającego ziemię, a dwie latarnie, zawieszone wysoko na słupach przede dworem, zaledwie na kilkanaście kroków dokoła oświetlały przestrzeń.

W ganku, ugarnirowanym soplami lodu, stoi w baraniej czapce sam pan Bartłomiej i przyjmuje gości, choć mróz na dworze trzaskający. Byłoby komu zastąpić go co prawda, bo ma synów, ale pan Bartłomiej jest człowiekiem starej daty i po staremu obowiązki gospodarza pojmuje — słynie też z gościnności w okolicy szeroko i daleko. Światło latarni pada wprost na tę wysoką, barczystą postać, z gęstą siwą czupryną i wąsem zawiesistym, ożywioną wyrazem jowialnej, rubasznej wesołości.

— Jak się macie? — wołał jędrnym głosem — niech wam Bóg da zdrowie, żeście przyjechali! Kochany radca! Uniżony sługa pani radczyni dobrodziejki! Ach, panna Anastazja! Serdecznie dziękuję, odsłużę się na weselu. Spieszcie się, państwo, z wysiadaniem, bo pomarzniecie. Całuję rączki pani sędzinie, gdzie mężulek? Cha, cha, cha, nie może się wygramolić nieborak! Jezu Chryste, kogoż to ja widzę? Prezesa? A niechże cię uściskam! A tośmy się kopę lat nie widzieli! Moje uszanowanie pani prezesowej!

Takie i tym podobne wykrzykniki trwały dopóty, dopóki powozy nie rozjechały się powoli ku stajniom. Na samym końcu podsunęła się pod ganek kareta na saniach, z dużą walizą z tyłu, zaprzężona w cztery konie.

— A wy skąd? — krzyknął pan Bartłomiej na stangreta — czy nie z M.?

— Z M., wielmożny panie — odrzekł zagadnięty, zeskakując z kozła i otwierając drzwiczki.

Z karety wyskoczyła zakapturzona postać niewieścia. Z lekkości tego skoku można było od razu zgadnąć, że to jest coś młodego, a dwoje wielkich oczu, błyszczących jak dwa ognie przy świetle latarni, pozwalało się domyślać, że to jest także coś ładnego. Pan Bartłomiej otworzył ramiona i porwał tę postać w objęcia.

— Jesteś przecie, robaczku, chwała Bogu! Myślałem, że już nie przyjedziecie. Jak się masz, robaczku? Jak się masz? A to ci zmarzł buziaczek, no! Kto też widział tak późno przyjeżdżać, kiedy tylu ładnych chłopców czeka! Doprawdy, że to nie do darowania! A matka jest?

— Jest, stryjaszku, a jakże! Jest i ojczulek!

Kto późno chodzi, sam sobie szkodzi, mówi przysłowie, i prawdę mówi. Zanim przybyłe panie w przygotowanym dla nich pokoju ogrzały się i rozgościły, zanim młodziutka synowica pana Bartłomieja zdołała uwolnić się z uścisków kuzynek i odpowiedzieć na wszystkie pytania: jak? co? dlaczego? , zanim panna służąca rozpakowała rzeczy i ubrała najprzód panią, a potem panienkę, upłynęła długa godzina. Pan Bartłomiej na dobre się niecierpliwił. Pukał co chwila do drzwi pytając: „A czy już? a czy jeszcze? a czemu tak długo?” Narzekał na kobiety, że się ze wszystkim guzdrzą. Trudno, gniewaj się, jak chcesz, panie stryju, panienkę ubrać trzeba, bo to nie wieczór byle jaki, ale bal całą gębą, bal, na który zjechała się cała okolica. Trzeba na nią włożyć bladoróżową powłóczystą sukienkę z gazy tak lekkiej i przezroczystej, że jest obawa, aby się za dotknięciem nie rozwiała jak mgła poranna; trzeba tę sukienkę przybrać pierwiosnkami, stokrotkami i innymi jeszcze kwiatkami, które przynosi z sobą wiosna. Trzeba panienki białe ramiona troszeczkę odsłonić i otoczyć je tymi samymi kwiatami, aby przy ich żywych barwach wydawały się jeszcze bielsze; trzeba na koniec we włosy jasne wpiąć parę kwiatów. Pani Orecka, siedząc w fotelu, dawała rozkazy i wskazówki pannie służącej, a potem jeszcze poprawiała wszystko własną ręką. Zrobiła ona ofiarę dla córki ze swego zdrowia, przybywając na ten bal — ale chciała ją sama po raz pierwszy w świat wprowadzić i być świadkiem jej powodzenia, o którym nie wątpiła.

Helenka, napatrzywszy się do syta w zwierciadło, zwróciła całą uwagę na ogon tak dla niej upragniony, a pasujący ją odtąd na dorosłą pannę, gdy wszedł zniecierpliwiony pan Bartłomiej, prowadząc z sobą pana Marcina, któremu kazał dać admonicję kobietom za guzdranie się. Wszedł i stanął zdumiony. Odkąd znał swoją synowicę, nigdy jeszcze nie widział jej tak piękną, nigdy jeszcze delikatny owal twarzy nie wydał mu się tak szlachetny ani rysy tak regularne; nigdy jej cera delikatna nie była tak przejrzysta jak w tej chwili, gdy ją rumieniec szczęścia na widok podziwu stryja oblewał, ani oczy tak pełne uroku jak teraz, gdy błyszczała w nich zarazem radość i obawa, ciekawość i pragnienie poznania tego świata, do którego się rwała całą duszą.

Panu Bartłomiejowi aż się żal zrobiło, że żadna z jego córek nie mogła jej urodą dorównać.

— Co za śliczna dziewczyna! — przemówił, ochłonąwszy ze zdziwienia — niech mnie diabli porwą, jeżeli dziś wszystkim chłopcom nie zawrócisz głowy! — I, podając ramię bratowej, dodał: — No, Marcinie, prowadź twoją córkę.

Gdy panna Helena weszła do sali, wsparta na ramieniu ojca, rozszedł się szmer i dały się słyszeć szepty. Pan Bartłomiej nie mógł się opędzić prośbom o prezentowanie i zanim panienka miała czas oswoić się z olśniewającym blaskiem świateł i rozejrzeć w tłumie, już w tańcu okrążała salę. Ledwie ją pierwszy tancerz posadził, już ją zamawiał drugi; nie było ani chwili czasu do namysłu. Wiedziała tylko, że tańczyła, z kim, nie wiedziała; żadnemu ze swych tancerzy nie miała czasu się przypatrzeć — a jak się który nazywał, nie wiedziała, choć stryj wszystkie nazwiska jej wymieniał. Kto by zresztą tyle nazwisk spamiętał!

Nareszcie mogła trochę odetchnąć, rozpatrzeć się i myśli zebrać, jeżeli zebranie myśli możliwe jest na balu. Orkiestra zaczęła grać kujawiaka, tańce na chwilę ustały, ale za to w sali zrobiło się gwarniej. Z miejsca, jakie Helenka sobie do chwilowego odpoczynku wybrała, dochodziły ją urywki rozmów różnych i przepływały mimo jej uszu jak muzyka, z oderwanych dźwięków złożona, nie zostawiająca po sobie śladu. Jeden przecież głos wyróżniła — był to głos jej stryja.

— Pan nie tańczysz, panie Stefanie? — mówił pan Bartłomiej — wstydź się waszmość. Taki tęgi chłopiec i pozwala nogom próżnować! Za moich czasów inna była młodzież. Ja bym teraz jeszcze was wszystkich przeskoczył!

— Ależ tańczyłem, szanowny panie, tańczyłem kontredans i walca.

— Zamiast gadać, zawiń się waść koło której panny i wyskocz. Wszakże cię prezentowałem mojej synowicy?

— Nie, panie.

— Nie? — powtórzył jakby zdziwiony — a to chodźże, chodź.

— Chętnie, szanowny panie, ale słyszałem, że jest już zamówiona do wszystkich tańców.

Pan Bartłomiej roześmiał się na całe gardło.

— No, no, nie troszcz się, wyproszę dla ciebie jednego.

Helenka podniosła oczy i ciekawie spojrzała na tego, którego jej stryj prowadził. Był to bardzo piękny młodzieniec; czoło, jak z marmuru wykute, otoczone było bogatymi pierścieniami ciemnokasztanowatych włosów; oczy patrzyły śmiało, a nawet wyzywająco; nos kształtny, prosty, nadawał twarzy charakter umiarkowanej stanowczości, a usta, na pół schowane pod wąsem, miały już pewien wyraz znużenia i bajronizmu. Wzrost piękny, obejście znamionujące człowieka światowego, frak najświeższej mody i szapoklak, trzymany z pewnym niedbałym wdziękiem, dopełniały tej postaci młodzieńczej, będącej celem spojrzeń i skrytych westchnień wszystkich panien.

— Pan Stefan Jerski — rzekł pan Bartłomiej prezentując.

— Szanowny gospodarz obiecał mi w imieniu pani kujawiaka — rzekł, usuwając barykadę z krzesełka i składając jej ukłon głęboki — wolnoż mi odwołać się do tej obietnicy?

— I owszem — odrzekła powstając — obietnicę stryja przyjdzie mi wypełnić tym chętniej, że lubię ten taniec.

— Chłopskiego! — krzyknął na muzykę pan Bartłomiej i wnet skrzypki, jakby posłyszały zaklęcie, zrobiły się smętniejsze, bastela jęła raźniej basować, od ucha, jak to mówi, a za nimi we wszystkich instrumentach inne ozwało się życie; a było instrumentów kilkanaście, bo muzykę sprowadzono aż z miasta. Nie był to już ów salonowy, z niemieckim walcem pobratany taniec, ale kujawiak prawdziwy, w całej swojej oryginalnej poezji i prostocie.

Stefan jedną ręką objął swoją tancerkę, drugą z kapeluszem podniósł w górę i puścił się przez salę.

Kto kujawiaków tańczonych nie widział, ten o charakterze tego tańca nie może mieć dokładnego pojęcia. Już sam początek jest owacją dla tej, która została wybrana. Tancerz zdaje się mówić: patrzcie i zazdrośćcie mi! Potem ujmuje drugą rękę towarzyszki i zaczyna z nią krążyć z wolna, z namysłem, jakby się broniąc owładającemu nim urokowi — zwyciężony i czcią przejęty, zgina przed nią kolano, a ona wzruszona chyli się w jego objęcia. Tu już taniec staje się iście wichrowaty. On się zrywa jak burza i porywa ją z sobą, żeby znowu za chwilę paść przed nią na kolana — i tak jest coraz częściej, nareszcie co zwrot, a tempo coraz szybsze, staje się w końcu szalone. Rzadko też która tancerka nie dostanie zawrotu głowy i wytrwa do końca. Helenka tańczyła lekko i zręcznie, nie dotykając prawie ziemi; Stefan jak wicher, który gałązkę kwiatu porwał z sobą.

Gdy skończyli nareszcie, posypały się rzęsiste oklaski. Panowie trochę już podchmieleni bili brawo i wołali o wino na wiwat. Zrobił się hałas i wrzawa; jedni, brząkając kielichami, wołali: „Niech żyją Kujawy!” — inni gwałtem chcieli urządzić Kujawiakom owację przez obniesienie ich tryumfalne po sali. Pan Bartłomiej, zaniepokojony o całość swojej synowicy, biegał od jednych do drugich, perswadował — nie mógł nikogo przekrzyczeć, lecz udało mu się wreszcie zalać winem całą sprawę. Przy brzęku kielichów i wśród wiwatów ogłoszono pannę Helenkę królową balu.

Serce matki uderzyło radością i dumą. Wobec tryumfów córki pani Marcinowa zapomniała o swoich nerwach — a liczne towarzystwo, widok świetnych toalet, muzyka, wreszcie przerwa w monotonnym i odosobnionym życiu, jakie wiodła od lat kilku, podziałały na nią skuteczniej i lepiej niż wszystkie krople. Blada jej i zawsze zmęczona twarz ożywiła się lekkim rumieńcem i przybrała pozory zdrowia, a wyraz gniotącej troski ustąpił miejsca wyrazowi macierzyńskiej dumy i zadowolenia.

Stefan, stojący ciągle za krzesłem Helenki, niepokoił panią Orecką. Skinęła wachlarzem na pana Bartłomieja i spytała go wprost, co to za jeden i jaki jego stan majątkowy.

— Bądź, siostra, spokojna — odrzekł zapytany — wioskę ma ładną, a druga mu się dostanie po najdłuższym życiu rodziców. Gospodarz nietęgi, ale się wprawi powoli; myśliwy zawołany; ptactwo strzela w lot, a do zająca trafia o zakład. Dalibóg! W karty gra, ale szczęśliwie, i taką, powiadam siostrze, szelma ma zimną krew, że ani drgnie. Od kieliszka nie stroni, przy tym chłopiec gładki, wie, jak trzeba skakać koło panien; miele językiem tak, że ani się nie zająknie, lepiej niż nasz proboszcz na kazaniu, jak siostrę kocham! Był w Paryżu, co siostra chcesz, skończony kawaler!

Pani Marcinowa kiwnęła głową na znak, że jej to objaśnienie wystarcza, i pomyślała sobie:

„Nie jest to wprawdzie dosyć świetna partia dla mojej córki, bo ze swoją pięknością i rozumem może ona zrobić lepszą karierę, ale tymczasem nie trzeba odstręczać tego młodzieńca.”

Pan Marcin zapomniał także na chwilę o swoich troskach, a powodzenie córki napełniło go, równie jak jego żonę, świetnymi co do jej przyszłości nadziejami. Dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł pomiędzy gośćmi brata wielu swoich dłużników. Ten i ów w pierwszej chwili miał ochotę schować się na jego widok, ale Tecki pierwszy postąpił ku niemu z wyciągniętymi rękami.

— Drogi, kochany Marcin! Jak się masz, bracie?

Za Teckim i inni, nabrawszy otuchy, witali go, ściskając i całując, i wziąwszy pod ręce, poprowadzili do gabinetu obok. gdzie stały butelki starego, wytrawnego węgrzyna.

— Panowie — odezwał się Tecki — wypijmy zdrowie naszego kochanego Marcina, człowieka rzadkiej w dzisiejszych czasach dobroci i zasłużonego krajowi obywatela. Niech nam żyje sto lat!

— Oby się tacy na kamieniu rodzili — wtrącił drugi.

— Wypijmy, wypijmy! — powtórzyli inni. — Niech nam żyje!

— Takich nie sieją — szepnął ktoś półgłosem — sami wschodzą.

Pan Marcin, zaatakowany w stronę swojej obywatelskiej zasługi, będącą u niego stroną najsłabszą — zapomniał o powziętym w pierwszej chwili zamiarze skorzystania ze sposobności dla upomnienia się o swoją należność. A wypiwszy kilka kieliszków, do których go gwałtem zmuszono, tak się rozrzewnił, że wszystkich po kolei uściskał.

Stefan prowadził Helenkę do wieczerzy i, siedząc przy niej cały czas, zabawiał ją rozmową — a tak się nią zajął wyłącznie, że nawet nie słyszał, co do niego mówiła siedząca z drugiej strony panna sędzianka. Rozmowa była wdzięcznym a lekkim pot-pourri, którego nikt nie byłby w stanie powtórzyć, a tym mniej streścić, z tak różnorodnych składało się motywów. Mówiono o balu i modach; o Wenecji, Rzymie i Neapolu; o Bajronie, poezji i romantyczności wieków średnich; o muzyce, miłości, kwiatach i blasku księżyca — słowem, o wszystkim i o niczym. Stefan był mistrzem w tego rodzaju konwersacji salonowej i z niepospolitą zręcznością przechodził od przedmiotu do przedmiotu, ślizgając się po wszystkich, a nie dotykając głębiej żadnego. O czymkolwiek bądź mówił, oczy jego, spoczywające prawie bezustannie na twarzy towarzyszki, mówiły jej, że jest czarująca, że podbiła jego serce — a ta mowa bez słów upajała ją więcej niż najpiękniejsza muzyka. Dorodny młodzieniec podobał się bardzo Helence: zachwycała ją jego elegancja, jego wytworne maniery, jego ujmująca powierzchowność, a najwięcej może jego dla niej uwielbienie, a chociaż w tej długiej rozmowie nie słyszała od niego nic takiego, co by dawało miarę jego wewnętrznej wartości — dopowiedziała to sobie sama. W jej przekonaniu musiał być ideałem mężczyzny i serce dziewczęcia uderzyło dla niego jakimś nowym, nie znanym dotąd uczuciem. Poemat jej życia zaczął się od tej chwili. Była zakochana, a przynajmniej tak się jej zdawało.

Tańce przeciągnęły się do rana. Pan Bartłomiej nie kazał otwierać okiennic, aż dopiero gdy już słońce było wysoko, a w sali jadalnej na stole ustawiono dymiące półmiski z bigosem, wazy z barszczem, poncz i inne ostre a orzeźwiające posiłki. Śniadanie było dla wielu osób hasłem do odjazdu. Stefan odjechał, unosząc z sobą obietnicę Helenki, że będzie się znajdowała na balu kostiumowym u barona i przetańczy z nim pierwszego kontredansa.

Przy pożegnaniu powiedzieli sobie wiele rzeczy błahych dla obojętnych ludzi, a dla nich mających znaczenie głębokich, im tylko wiadomych tajemnic.

 

IV

Rozgłos o tym balu, a z nim razem rozgłos o piękności panny Oreckiej, rozszedł się po całej okolicy. W kilka dni potem poszedł do Warszawy pod adresem modniarki gruby list z dokładnymi instrukcjami, tyczącymi się nowej toalety. Dla lepszego zaś zrozumienia instrukcji dołączony był do listu, jako komentarz, rysunek powleczony wodnymi farbami, a wykonany ręką Helenki. Miał to być kostium leśnej bogini — suknia przybrana bluszczem, błyszczącym od rosy, paprociami, mchem i porostami drzewnymi — pomysł nowy i całkiem oryginalny.

Pan Marcin, gdy się o tym drugim balu dowiedział, sposępniał bardzo, bo przeczuwał, że mu on sporą sumę pieniędzy z kieszeni wyciągnie — ale żona wytłumaczyła mu, że gdy się ma córkę dorosłą, nie można jej chować przed ludźmi. Westchnął więc tylko i zamilkł.

Pani Orecka źle bardzo spała tej nocy. Obudziły ją jakieś biegania po ulicy, hałasy nawoływania — co wszystko razem, dając pole najrozmaitszym przypuszczeniom i domysłom, straszniejszym jeden od drugiego, nabawiło ją bicia serca. Posłana na wywiady służąca przyniosła wiadomość, że na przedmieściu pali się dom starej Mośkowej, ale państwo nie mają się czego obawiać, bo to daleko stąd, a zresztą już ogień ugasili. Wiadomość ta uspokoiła panią. Poleciła służącej obejść ze świecą cały dom dla przekonania się, czy nie ma gdzie ognia zaprószonego, zażyła anodyn na cukrze, kropli laurowych na wodzie i usnęła. Pan Marcin zaś, który dotąd spał smacznie, po usłyszeniu sprawozdania służącej, jak zaczął się na łóżku przewracać, poprawiać i wzdychać, tak się poprawiał, przewracał i wzdychał do samego rana, nie zmrużywszy oka ani na chwilę.

Jedna tylko Helenka miała niczym nie zakłócony spoczynek, bo do jej pokoiku na górze, jako położonego od strony rzeki, hałasy uliczne nie dochodziły tak wyraźnie.

Nazajutrz rano w kuchni opowiadano sobie różne szczegóły o pożarze. Mośkową znali wszyscy, bo roznosiła po mieście zapałki i przynajmniej raz w tydzień zjawiała się w każdym domu. Stangret Józef i lokaj Antoni byli nawet na miejscu katastrofy i mówili, że z domu Mośkowej została się tylko kupa gruzów i kilka nie dopalonych desek — i że gdyby się ta chałupa nie była spaliła, to pierwszy lepszy wicher pewnie by ją przewrócił, bo się już bardzo na jedną stronę pochyliła. Dalej mówili, że biedna stara zaledwie zdążyła uciec ze swymi wnukami, zostawiwszy w ogniu pościel, towaru za dwa ruble i jeden trzyrublowy papierek, bo drzewo spróchniałe spłonęło w jednej chwili jak zapałka. Wypowiedziawszy to wszystko, Józef dodał, że „Żyda nie ma czego żałować, bo oszukaństwem żyje” — a Antoni przywtórzył, że „tak jest, do wszystkich diabłów!”

W tym samym przedmiocie rozmowa toczyła się w pokoju jadalnym. Pani, siedząc przy stole w eleganckim negliżu, opowiadała córce o niespokojnej nocy, jaką miała z tego powodu, i o biciu serca, które do tej pory jeszcze niezupełnie się uspokoiło.

— Ale czemu to ojca nie ma przy śniadaniu? — spytała po chwili przerywając opowiadanie — czy posyłałaś, Helenko, Antoniego do kantoru?

— Ojciec wyszedł od godziny, mateczko — odpowiedziała — widziałam sama, jak wychodził.

Pani Orecka zdziwiła się.

— Wyszedł bez śniadania — szepnęła — to coś nadzwyczajnego. Ciekawam, gdzie też mógł iść!

— Może ojciec poszedł na rynek dowiedzieć się o cenach zboża; dziś jest dzień targowy.

— Co ojca obchodzą ceny, gdy śpichrz stoi pustkami — odrzekła z westchnieniem — toć w tym roku ani jeden statek Domu Handlowego nie płynie do Gdańska! Zresztą nie wyszedłby nigdy bez śniadania. Coś w tym być musi. Nalej mi, Helenko, herbaty, tylko słabej; tak, dobra. A teraz dolej śmietanki do pełnego i podaj mi biszkopty. A to co znowu? — zawołała nagle, spojrzawszy w okno. — Helenko, czy widzisz?

Środkiem ulicy szedł pan Marcin w szubie niedźwiedziej i niósł pod futrem jakiś duży przedmiot, któremu widać było tylko rudą, kędzierzawą głowę i dwoje dużych, niespokojnie biegających oczu. Za nim szła stara Mośkowa bez peruki i rwała sobie włosy z głowy, głośno lamentując; dwoje malców wrzeszczących i zabrudzonych dreptało przy niej, trzymając się jej spódnicy, a za Mośkową postępowała poważnie koza z opaloną brodą i beczała. Całemu temu orszakowi towarzyszyła gromada uliczników, naśladujących beczenie kozy na różne sposoby.

— Że też ojciec musiał koniecznie zrobić z siebie widowisko — rzekła pani Orecka, czerwieniąc się — i sprowadza nam tu Żydów na kark. Co my z nimi poczniemy?

— Moja imość, każ dać zaraz tym biedakom jeść — wołał pan Marcin, wchodząc do pokoju i rzucając czapkę na krzesło — oni jeszcze dziś nic w ustach nie mieli! Kazałem im się tymczasem ogrzać w kuchni. Ale też zimno na dworze aż strach! Daj no herbaty, dziewuszko, bom zmarzł.

— Mój Marcinie, jakże też można było tutaj całą familię sprowadzać? — przemówiła z wyrzutem pani, podczas gdy Helenka pomagała ojcu zdjąć futro. — Gdzież ja ich pomieszczę? Dać im było coś w rękę i na tym skończyć.

— Moja imość, ino się nie gniewaj. Ady tam taka bieda te niech ręka Boska broni! Wszystko się spaliło. Siedziało to biedactwo na bruku i płakało; jakże ich miałem tak zostawić! Że też imości wszystko się nie podoba! Olaboga, laboga!

— Alboż to Mośkowa nie ma tutaj krewnych? Markus to jej szwagier przecie i pewnie nie byłby jej opuścił. Żydzi się trzymają między sobą.

Pan Marcin poskrobal się w głowę.

— Ano prawda, że to jej szwagier — odrzekł — nie przyszło mi to do głowy. Ino już nie marudź, moja imość, bom głodny.

Pani Orecka spojrzała na męża z politowaniem i wyszła.

Uczęstowano pogorzelców wyborną polewką z kartoflami i jeszcze dano każdemu po kawale chleba, który jedli, ocierając łzy. Łzy te nieustająco kapały z oczu starej Mośkowej, nic dziwnego, straciła całe mienie! Patrząc na tę twarz pergaminową, wyschłą, spaloną od słońca, nacechowaną w tej chwili wyrazem rozdzierającej boleści, myślało się o słowach psalmisty: „Chleb mój mieszałem z płaczem, a kości moje jako skwarki wyschły”.

Cała służba zbiegła się do kuchni, żeby przypatrzyć się aktorom dramatu i wypytać o szczegóły wiadome dokładnie wszystkim i po sto razy już opowiadane. Józef, twierdzący niedawno, że Żyda nie ma czego żałować, przyniósł ze stajni swoją starą czapkę i podarował Josielkowi — a lokaj Antoni, który ich wysłał do wszystkich diabłów, wcisnął Ryfce w rękę dziesiątkę.

Podczas gdy matka i córka zajęte były przeglądaniem bielizny, żeby wybrać z niej coś dla pogorzelców, pan Marcin jadł śniadanie z apetytem, jakiego już nie miał od dawna. Zainteresowanie się biedną rodziną zajęło na chwilę jego przygnębiony umysł i odsunęło na bok myśli dręczące go jak zmora. Jedząc, wstawał raz po raz od stołu i zaglądał do kuchni. To nasmarował kilka bułek masłem i zaniósł, to wziął garść cukru i dał dzieciom, to znowu nakładał na talerz biszkopty i potraktował malców. Tak spacerując ciągle z pokoju do kuchni i z kuchni do pokoju, spostrzegł porzucone na oknie klucze; uradowany z tego odkrycia, otworzył kredens, napakował jabłkami kieszenie, spiesząc się z dokonaniem operacji, zanim żona powróci, i już miał je nieść do kuchni, gdy wszedł Antoni i podał mu na tacy listy i gazety.

Pan Marcin odłożył na bok gazety, a wziął się do listów. Jeden był pisany stylem płaczliwym z prośbą o wsparcie dla jakiejś biednej wdowy, która co kilka tygodni przypominała się w ten sposób panu Oreckiemu, powołując się na swoje szlacheckie pochodzenie, a drugi z firmą Domu Handlowego na kopercie. Widok tego ostatniego zdziwił przyjemnie pana Marcina. Tak rzadkie od pewnego czasu bywały między nim a Domem korespondencje, że gdy nareszcie jakaś się zdarzyła, było to dla niego prawdziwą uroczystością. Czuł się znowu ajentem, a przed oczyma jego wyobraźni stawały szeregami cyfry i zdawało mu się, że słyszy znowu turkot wozów, zajeżdżających z odstawami, wołania robotników i odbijanie statków od brzegu.

Rozerżnął kopertę i przeczytał, co następuje:

Szanowny Panie!

Ponieważ od dwóch lat ruch interesów filii naszej w M. jest prawie żaden i nie ma widoków powiększenia się na przyszłość — a dalsze utrzymywanie ajentury w tym mieście naraziłoby tylko Dom nasz na straty, przeto Rada Nadzorcza na posiedzeniu z dnia 3-go bieżącego miesiąca postanowiła zwinąć ajenturę, której szanowny pan do tej pory przewodniczyć raczyłeś, i wydelegować jednego spomiędzy siebie dla odebrania od pana ksiąg handlowych, rejestrów i zupełnego zlkwidowania interesów. Delegowany nasz wyjeżdża dzisiaj. Racz pan przyjąć…

Pan Marcin, przeczytawszy ten list, zbladł straszliwie, a przed oczami zaczęły mu biegać różne koła, czerwone, niebieskie, żółte…

— Ojczulku, co to jest?! — krzyknęła Helenka, wchodząca w tej chwili do pokoju. — Czy ojczulek chory? Czy też stało się jakie nieszczęście?

Pan Marcin spojrzał na córkę błędnym wzrokiem i szepnął głosem zmienionym:

— Wszystko się skończyło! Nie chcą mnie już… Dają mi dymisję!

Obejrzał się i, poszukawszy poręczy krzesła, osunął się w nie, bo już nie mógł dłużej utrzymać się na nogach.

Helenka objęła ojca za szyję.

— Drogi, kochany ojczulku — mówiła, głaszcząc pieszczotliwie jego rzadkie, siwe włosy — utrata posady to jeszcze nie nieszczęście. Nie jesteśmy przecież biedni; mamy dom, a oprócz tego jeszcze coś…

— Otóż to właśnie, że nic nie mamy prócz domu, który nie przynosi nam żadnego dochodu, a od którego jeszcze podatki płacić trzeba! — wybuchnął. — Miałem majątek, ale większa jego część przepadła u ludzi, a i reszta pewnie przepadnie! Prawda, byłem nieopatrzny, ale chciałem ratować innych. Bóg widział. Nie będziesz miała posagu, moje dziecko, twój ojciec go strwonił! Czy mu to kiedy przebaczysz?

Zapłakał biedny starzec.

— Ojcze, ojcze, nie mów tak do mnie — prosiła płacząc — ja ci nie mam nic do przebaczenia. Chciałeś dobrze, ojczulku, miałeś zawsze złote serce! Obejdę się bez posagu… Czyż ja już jestem taka zła i brzydka — dodała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem — że mnie bez pieniędzy nie zechce żaden chłopiec?

Pan Marcin popatrzył na nią z rozrzewnieniem.

Ubogie panny z trudnością wychodzą za mąż, moje dziecko — rzekł z westchnieniem — zresztą dalekie to rzeczy jeszcze, a tymczasem nie mamy z czego żyć!

Helenka zamyśliła się bardzo nad tymi słowami.

— Zobaczy ojczulek, że poradzimy sobie jakoś — rzekła, obcierając sobie oczy — będziemy oszczędzać…

— Oszczędzać! — powtórzył z goryczą. — Alboż wy obie z matką umiecie oszczędzać? Alboż ja to sam potrafię? Czy które z nas kiedy myślało o oszczędności?

W przyległym pokoju dały się słyszeć kroki.

— Słuchaj, Helenko — powiedział prędko pan Marcin, spoglądając na drzwi — nie mów nic o tym matce, bo by się zaraz rozchorowała.

— Mówiłam ci już tyle razy, Marcinie, że Antoniemu koniecznie trzeba sprawić nową liberię — mówiła pani Orecka wchodząc do pokoju z pakietem bielizny, którą panna służąca miała przerobić dla wnuków Mośkowej. — Doprawdy że aż wstyd, jak on chodzi; a ile razy wejdzie do pokoju przy gościach, to aż mi się coś robi!

Ojciec i córka zamienili z sobą spojrzenia.