Księgi Orbis. Jarzmo smoków - Łukasz Kosakowski - ebook

Księgi Orbis. Jarzmo smoków ebook

Łukasz Kosakowski

0,0

Opis

Orbis - takim słowem określają świat smoki, lecz znają i używają go wszystkie inne cywilizowane rasy. Potężne, skrzydlate gady szybko opanowały większość znanego świata. Tylko kilka ludów było w stanie im się przeciwstawić. Te którym się nie udało porzuciły swoje ojczyzny i uciekły do przepastnych puszczy z dala od smoczych ziem, lub zostały zmuszone do życia w zamknięciu i bezwzględnego posłuszeństwa nowym panom.
Powstały miasta i twierdze skupione przy smoczych legowiskach, których mieszkańcy rzadko, o ile w ogóle mogą je opuszczać. Gady cieszą się dostatnim życiem – obsługiwane i pielęgnowane przez licznych sługów, z niekończącym się zapasem karmy pod łapą. Dzięki sprawnym dłoniom ludzi i elfów ich legowiska są wspaniałe jak nigdy dotąd, a garnizony na granicach są obstawione żołnierzami, których śmierci nikomu nie szkoda. Ale smocze imperium to naprawdę kolos na glinianych nogach. Książka opisuje ciąg wydarzeń, które powoli prowadzą do największego przewrotu w historii Orbis.
Wszystko zaczyna się w Har'Shamats - ludzkim mieście pod smoczą kontrolą. Po wielu pokoleniach niewoli większość mieszkańców przywykła do smoczego jarzma. Tylko kilka osób myśli jeszcze o wolności, między innymi znachorki Tamara i Kalderia, dbające o pamięć o ludzkiej kulturze, oraz przemytnik Kerr, który traktuje swoją pracę, jako osobistą walkę z ciemiężcami. Ich starania jednak niewiele by zmieniły sytuację ludzi z Har'Shamats, gdyby nie nagłe pojawienie się w mieście nowego mieszkańca...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Łukasz Kosakowski

Opracowanie graficzne i projekt okładki:

Barbara Kosakowska

Redakcja i skład:

Bartosz Bednarz, Beata Bednarz

Wydanie pierwsze

Kraków, 2015

ISBN: 978-83-7859-579-3

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Prolog

Nim nastał czas

Mrok i światło. Chmury metalowego pyłu, krople z kamieni, kryształy z ognia. Było tu niemal wszystko, co można sobie wyobrazić, stanowiło zaś jedynie niewielki ułamek tego, co można było zobaczyć. Wszystko wirowało, płynęło, iskrzyło, nagle na parę chwil zamierało, ciemniało, matowiało tylko po to, by zaraz ponownie rozbłysnąć bogactwem barw, niezwykłą feerią i wznowić swój fantastyczny taniec, kierowane wszechobecną, nienazwaną i chaotyczną mocą.

Wszystko to było jednym, wielkim chaosem. Mieszaniną wszelkiej istniejącej materii i czegoś jeszcze… Czegoś, co wprawiało ją w ten szaleńczy ruch, czegoś, co przeszywało ją piorunami, paliło ogniem, mroziło, rozświetlało i pogrążało w mroku. Ta siła — moc, zdawała się mieć nieograniczony wpływ na wszystko, co znajdowało się w tym przedziwnym świecie. Była jakby żywa, ale zarazem nie całkiem świadoma samej siebie. Była jednością, ale niejednolitą. Gdyby ktoś umiał się jej przyjrzeć, w jakiś sposób przeniknąć jej istotę, to… Zobaczyłby, że ta moc składa się z malutkich fragmentów, cząsteczek, głosików. Każdy z nich robił coś innego. Jeden rozniecał płomienie. Inny znów je gasił. Kolejny poruszał materią, rozpędzał ją w tym czasie, gdy następny ją łączył i scalał w jedność. W końcu musiał być i taki, który rozdzielał, rozrywał i na powrót rozszczepiał na fragmenty. Wszystkie te siły działały bez ładu jakby same z siebie nie były w stanie zrobić nic, czego po chwili by nie próbowały zmienić, zniszczyć i bezpowrotnie zapomnieć. Przypominały pszczoły nagle pozbawione ula i królowej.

Pszczoły? Chwila, co to w ogóle są te pszczoły? Nic podobnego tutaj nie widział. Ach! Zaraz, zaraz, ale przecież był tu on. On i jemu podobne dusze.

One także znajdowały się pod wpływem mocy, która plątała ich myśli, rzucała po całym świecie.

Tak, to pewnie moc nasunęła mu tę dziwną myśl. Zresztą to nieważne. Nic w tym świecie nie miało znaczenia — ani on, ani materia, ani nawet ta tajemnicza siła, a to dlatego, że cały ten świat był jednym wielkim szaleństwem. Był bezcelowy i bezsensowny. Był chaosem.

I gdy tak on unosił się po świecie, niesiony powiewami mocy, mijając inne dusze, tym, co najbardziej mu przeszkadzało, tym, co najbardziej go dręczyło, nie były przeszywające go co chwila pioruny ani kule ognia, ani nawet chmury żrących substancji.

Zresztą co to za dziwny pomysł, żeby coś takiego mogło mu w ogóle zaszkodzić... To pewnie znowu wina mocy. Tym, co najbardziej go dręczyło, było… Właśnie tak… To przytłaczające, wszechogarniające poczucie beznadziejności, które zadawało mu katusze tak bolesne, tak przenikliwe, że gorszych, w żaden sposób, nie mógł sobie wyobrazić.

Przelatywał właśnie koło gigantycznej pajęczyny utkanej z żelaza. Przykuła jego uwagę. Zapalała się, to znów zamarzała, by w końcu eksplodować milionem metalowych igiełek. Nagle zauważył coś niezwykłego, poczuł coś wprost niesamowitego.

Wszystkie dusze, razem z nim, zatrzymały się nagle jak na komendę. Nie czuł już szarpiącej nim mocy, choć nadal działała ona na otoczenie. Przez chwilę jeszcze tak trwał w bezruchu, zastanawiając się, co się dzieje, gdy nagle znów poczuł szarpnięcie. Nie był to jednak natarczywy podryw mocy. Nie, to było coś zupełnie innego, coś jakby zaproszenie. Widział teraz jasno swoją drogę. Wiedział, co musi zrobić. Nagle nadany mu został cel i to napawało go niepomiernym szczęściem, niezwykłym uczuciem radości, którego nie doświadczał już od tak dawna.

Tak jak i inne dusze podążył za cichym wezwaniem. Coś miało się wydarzyć. Coś wielkiego. Im bliżej był celu swojej wędrówki, tym bardziej się w tym utwierdzał.

Podczas tej podróży coś zaczęło się dziać ze światem. Coś niesamowitego… Moc coraz bardziej słabła. Po kilku chwilach nawet materia przestała się jej poddawać. Oglądał on ten świeżo powstający, spokojny świat z niemym zachwytem. Było to wreszcie coś znajomego w tym przedziwnym świecie.

Zaraz… Jak to znajomego? Przecież nigdy nie doświadczył niczego innego poza chaosem. Czyżby jednak moc nie przestała jeszcze działać na jego myśli? Najwyraźniej tak. Właściwie jakby się nad tym zastanowić, to ciągle czuł jej wpływ. Było mu niezwykle gorąco, aż się pocił. Chciał podnieść ręce i obetrzeć pot z czoła, ale…

Przecież to nie tak! To wszystko nie tak! Zaraz! Gdzie podziały się dusze? Co się stało z całym tym światem?! Coraz więcej niepokojących myśli przebijało się do świadomości. Czyżby to moc? Czyżby ona… Nie! To nie mogła być moc. Ale, w takim razie, to...

Och nie! Tylko nie to!

Rozdział I

Miasto-klatka

Tamara z niepokojem spoglądała na krzyczącego przez sen chłopca. Już miała zerwać się do niego, ale uprzedziła ją siedząca nieopodal malca Kalderia, jej córka. Dziewczyna szybko uspokoiła dziecko, budząc je przy okazji.

Chłopiec był chory, i to poważnie. Ludzie nazywali tę chorobę plamistym morem. Pojawiała się ona znienacka, u pojedynczych osób. Objawami były gorączka i podwyższone ciśnienie, co powodowało ból głowy, oraz pękanie najdrobniejszych naczyń krwionośnych. Nie trzeba było długo czekać, aż na skórze zaczęły pojawiać się pierwsze, widoczne oznaki choroby, piętna zbliżającej się śmierci: najpierw czerwone, później sine, a na końcu żółto-zielone.

Kalderia szybko obejrzała chorego. Na szczęście nie wystąpiły jeszcze objawy końcowe — krwawienie z płuc i żołądka, i obezwładniający ból głowy. Stan Kirka, chorego chłopca, nie zmienił się od pięciu dni, gdy go tu przyniesiono. Był to dobry znak. Choroba powinna teraz zacząć się cofać. Pozostało już tylko podawać chłopcu odpowiednie lekarstwa i czekać na jego pełne wyzdrowienie. To znaczy, że leczenie podjęto na czas.

Młoda kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu. Była to całkiem obszerna, graniasta sala wykuta w pomarańczowym piaskowcu. Miała około ośmiu metrów szerokości, sześciu długości i niemal dwa wysokości. Sufit wspierały cztery grube, drewniane bale. Poza tym znajdowały się tutaj tylko dwie szafki i osiem sienników, oddzielonych od siebie skórzanymi zasłonami, zawieszonymi na kościanych stelażach. Podobne zasłony wisiały w topornie wyciosanych drzwiach, wychodzących na ulice miasta Har’Shamats.

Oprócz Tamary i Kalderii w pomieszczeniu siedziała jeszcze grupka dzieci, skupiona wokół starszej kobiety. Tamara była znachorką, Kalderia zaś jej uczennicą. Poza leczeniem chorób i ran ich najważniejszym zadaniem było przekazywanie tradycji. Tamara opowiadała właśnie dzieciom legendę o powstaniu świata, gdy nagle chory Kirk zaczął przeraźliwie krzyczeć przez sen. Obawiała się najgorszego — że chłopak krzyczy z bólu, wywoływanego przez ostatnie stadium choroby. Na szczęście był to tylko zły sen. Znachorka uspokoiła się, gdy zobaczyła, z jaką wprawą jej uczennica zajęła się małym pacjentem.

Były do siebie bardzo podobne, już choćby z wyglądu. Obie szczupłe i średniowysokie, mierzyły około sto siedemdziesiąt centymetrów, chociaż Kalderia przerosła już matkę. Twarze miały owalne, o delikatnych rysach i niewielkich podbródkach, upstrzone tu i ówdzie piegami. Swoje rude, puszyste włosy Kalderia nosiła związane w długi, gruby warkocz, jej matka natomiast ścinała je na wysokości karku i pozostawiała rozpuszczone. Najbardziej jednak obie kobiety różniły oczy — Tamary były duże i szarobłękitne, zaś jej córki brązowe jak kasztany i wąskie.

Matka miała trzydzieści pięć lat. Czas ją jednak wyjątkowo oszczędzał i wyglądała znacznie młodziej niż jej rówieśniczki. Jej córka miesiąc temu skończyła siedemnaście lat. Szybko dojrzała, dlatego też, gdyby się ich nie znało, można by omyłkowo stwierdzić, że kobiety są siostrami, zwłaszcza, gdy chodziły ubrane w swoje identyczne, długie, kremowe szaty bez rękawów.

Również z charakteru Kalderia wdała się w matkę: obie były uparte, często też zadzierały nosa. Z drugiej strony były sumienne, pracowite i opiekuńcze.

Zamyślona matka została nagle przywrócona do rzeczywistości przez jedno z dzieci.

— Pani Tamaro! — wykrzyknął chłopiec. — Czy może pani dokończyć opowieść? Bardzo prosimy!

— Och tak! Oczywiście, moje dziecko. Pozwól mi tylko zebrać myśli. Na czym to my skończyliśmy? Już wiem — znachorka na chwile przerwała, przełknęła ślinę i wbiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt nad głowami swoich małych słuchaczy. To pomagało jej skoncentrować się.

— Tak też, jak już mówiłam, przed nastaniem czasu i powstaniem świata był Wielki Chaos, czyli mieszanina materii poruszanej i zmienianej przez moc, po którym poruszały się również oszałamiane przez nią dusze. Nie wiemy dokładnie jak, ani dlaczego po pewnym czasie, o ile możemy mówić, że istniał wtedy czas, coś się zmieniło. Moc słabła, a wraz z jej postępującym zanikaniem i rozproszeniem nastawał coraz większy porządek. Stopniowo materia zaczęła łączyć się w coraz większe twory, te zaś w jeszcze większe i coraz bardziej skomplikowane i wymyślne, aż w końcu — Orbis — nasz świat, stał się taki, jakim go obecnie znamy i widzimy.

Oczywiście to wszystko jest przedstawione w wielkim uproszczeniu. Ani ja, ani żaden inny człowiek na świecie nie potrafi dokładnie opisać skomplikowanego procesu powstawania świata. To po prostu ponad nasze zdolności pojmowania. Wiemy jednak, że gdy Orbis już był uformowany, dusze, mieszając się z materią, przybrały znacznie bardziej namacalną formę — przekształciły się w żywe stworzenia, w skomplikowane układy życia — w ciała.

Gdy ktoś z nas umiera jego dusza się ulatnia, odchodząc do „innego” miejsca, gdzie odpoczywa od trudów życia, lub cierpi za błędy, które popełniła podczas swojego bytowania w świecie materialnym. To oddzielenie od ciała niekoniecznie trwa wiecznie, ale może trwać bardzo długo. Być może niektóre dusze nigdy nie wrócą już do naszego świata.

— Pani Tamaro! Dlaczego nic z tego nie pamiętamy — spytała sześcioletnia dziewczynka, o bujnych, miedzianych włosach, które z ogromną starannością były dzisiaj spięte w dwa warkocze przewiązane zieloną wstążką.

— Aby zachować równowagę psychiczną dziecko. Nasze umysły nie wytrzymałyby tych wszystkich miraży przeszłości, wizji powstałych jeszcze przed powstaniem Orbis, będących synergią kilku naszych wcześniejszych żywotów. Być może nie zawsze żyłaś jako człowiek. Nie sądzisz, że to wszystko byłyby straszliwie trudne do pojęcia?

Do tego pomyśl jeszcze, że miałabyś w pamięci wszystkie swoje smutki i radości, błędy i sukcesy, miłości i nienawiści. Nie byłoby łatwo ci zerwać z przeszłością, z jej obrazami, przebijającymi się bezlitośnie do obecnej świadomości. Zapamiętaj kochana: rozpamiętywanie się w tym co było i minęło bezpowrotnie może być zgubne. Jeśli to jeszcze do ciebie nie przemawia, to pomyśl, że może w którymś z poprzednich żywotów spotkała cię wielka krzywda, tak ogromna, że odebrałaś sobie z jej powodu życie. Czy chciałabyś, aby to wszystko prześladowało cię, przez wszystkie twoje przyszłe żywota, aż po sam kres, gdy twa iskra życia przygaśnie już na zawsze?

— N… Nie, pani Tamaro, na pewno nie — odpowiedziała poruszona dziewczynka a w jej oczach dało się dostrzec przerażenie.

Tamara zastanawiała się przez chwile, czy nie za bardzo ją przestraszyła, ale kolejne dziecko, tym razem chłopiec nie dał jej czasu, aby to przemyśleć.

— Proszę pani, a ja słyszałem, że niektórzy pamiętają co nieco ze swoich poprzednich wcieleń — zagaił chłopiec z trochę za bardzo odstającymi uszami i rudymi włosami, spoglądając na Tamarę. W jego oczach widać było ciekawość i szacunek dla znachorki. Tamarę ogarnęło miłe uczucie uznania.

— Owszem, to prawda, chociaż zdarza się to niezwykle rzadko, a wizje są niejasne i często wprowadzają tylko zamęt w umysłach tych biednych istot — odpowiedziała na pytanie starsza kobieta.

To jednak wyraźnie nie zaspokoiło ciekawości dzieci:

— Pani Tamaro! Na początku wszystkie dusze były sobie równe, prawda? — spytało kolejne dziecko.

— Tak… Można tak powiedzieć, kochanie… — zaczęła powoli Tamara, przewidując w jakim kierunku zmierza rozmowa.

— Dlaczego teraz tak nie jest? — kontynuowało dziecko.

Znachorka zakryła twarz ręką, westchnęła zrezygnowana i kontynuowała cichym i zgaszonym głosem, jakby się obawiała, że ktoś niepożądany może usłyszeć to, o czym właśnie rozmawiają.

— Bardzo szybko okazało się, że dusze różniły się między sobą. Gdy łączyły się z materią, powstawały bardzo różne istoty. Były to zarówno zwierzęta, jak i istoty rozumne, takie jak my, krasnoludy, elfy i niziołki. Do Orbis przeniknęła też w jakiś sposób moc. Tym razem jednak nie stała się ona szaloną, niszczącą siłą. W niezrozumiały dla nas sposób udało jej się połączyć ze światem i zamieszkującymi go istotami, częściowo je zmieniając, ale także poddając się pod ich kontrolę. Tak powstała magia i niezwykłe magiczne istoty… — Znachorka zaczęła mówić już zupełnie bez przekonania. Nawet nie byłaby w stanie policzyć, ile to już razy musiała odpowiadać na podobne pytania.

— Najpotężniejszymi i najmądrzejszymi z nich były, i są do tej pory, smoki. Dlatego właśnie one sprawują teraz pieczę nad wszystkimi ludami.

— Słyszałem, że w lasach żyją elfy, które uciekły od smoków…

— Tak, to prawda.

— A gdzieś żyją też wolni ludzie…

— Tak… — Tamara walczyła ze sobą jak tylko umiała. Jej niepokorna i dumna natura cierpiała straszliwie, ale nie mogła przecież powiedzieć, że są ludy, które nie żyją pod jarzmem smoków. Wolność nie jest nam dana, nie dla nas przywilej decydowania o swoim losie. Jak ma powiedzieć dzieciom, przed którymi jeszcze całe życie, by pogodziły się z losem, że nim zdążą w pełni dorosnąć, to wspaniałomyślni smoczy władcy już zdecydują o ich przyszłości: poślą na roboty albo do rozpłodu, albo na arenę, albo… Albo do rzeźni.

Co miałabym im powiedzieć?! Mój los jest nader łagodny. Wasz prawie na pewno będzie dużo gorszy! Tamara nie miała serca odbierać im, tak bezwzględnie, wszystkich marzeń o wolności, ostatniego oddechu nadziei…

Zamiast tego musiała powiedzieć, o czym zdawała sobie doskonalę sprawę, starą, wypracowaną formułę, dla ich dobra, dla dobra nas wszystkich…

— Tak, ale sprzeciwiają się oni porządkowi świata. Bez mądrości smoków pogrążają się tylko w barbarzyństwie — kobieta spojrzała na swoich słuchaczy. Żadne z dzieci nie wyglądało na przekonane. Nastała długa, posępna cisza. Tamara szykowała się na kolejne pytania, na które nie będzie mogła udzielić im odpowiedzi. Widząc to, młoda Kalderia odstąpiła od chorego chłopca i zbliżyła się do reszty dzieci.

— Dobrze już, czas wracać do domów. Wasze mamy pewnie czekają na was z obiadem. Wystarczy tych pytań na dzisiaj. — Po tych słowach zebrana w sali gawiedź opuściła dom znachorki. Część z nich radośnie pożegnała się i wybiegła z domu, inne wychodziły w ciszy i zamyśleniu. Młoda znachorka skarciła się w myślach. — Racja, ile z nich może zastać w domu i matkę, i obiad? — Było już za późno, by próbować się poprawić. Gdy ostatnie małe, brudne od pomarańczowego pyłu stopy zniknęły za progiem, Tamara zwróciła się do swojej córki.

— Dziękuje ci. Co podałaś chłopcu?

— Napar z białej wierzby. A teraz szukam wywaru z czerwonych jagód.

— Na krwotoki?

— Tak, wydaje mi się, że świeże plamy na ciele ciągle się pojawiają.

— To prawda, ale zwykły krwawnik wystarczy. Zapomniałaś, że czerwona jagoda ma tak mocne działanie, że biedak mógłby dostać od tego zakrzepów.

— No tak, nie pomyślałam o tym.

— Na szczęście nic się nie stało, ale na przyszłość pamiętaj — magiczne rośliny leczące stosujemy na poszlachtowanych gladiatorów i podobne przypadki. Ach tak, co my tu mamy. Oto i twój krwawnik.

Matka i córka zaczęły uwijać się przy chorym. Pracowały zgodnie, w milczeniu zmieniając zimne okłady, odmierzając lekarstwa dla chłopca.

***

Kerr stał w cienistym zaułku, oparty o ścianę lichej chaty. Z ulicy dochodził coraz głośniejszy hałas. Har’Shamats dopiero budziło się do życia, chociaż minęło już południe. Wszystko przez smoki. Cholerne gady spały długo i nie lubiły, jak ktoś im przeszkadzał. Kerr pamiętał, jak nie raz potrafiły spuścić z nieba grad, ogień i pioruny, żeby tylko uspokoić pijanych awanturników, rozwrzeszczane przekupki, a nawet za głośno bawiące się dzieci — słowem każdego, kto ośmielił się przeszkadzać im w drzemce. Uspokoić, często już na zawsze.

Czy naprawdę na wysokości, na której znajdowały się ich gniazda, to wszystko mogło im przeszkadzać? Pewnie, gdyby jakiś ptak wleciał do ich gniazd i zaczął śpiewać, natychmiast by go spopieliły. Nieważne. Trzeba było się wreszcie ruszyć z miejsca.

Kerr musiał zapracować na niezbędne do życia produkty, i kto wie, może znowu uda mu się odłożyć trochę miedzi na coś mocniejszego.

Gdy tylko wyszedł na ulice miasta, jego i tak od samego rana zły humor, jeszcze się dodatkowo pogorszył. Nie znosił tego miasta, choć przecież to jego dom i najpewniej zawsze już nim pozostanie.

Har’Shamats było zbudowane na zboczach skalistej kotliny. Budynki i ulice zajmowały wypłaszczenia terenu tworzące sześć pierścieni na różnych poziomach kotliny. Żaden z nich nie dochodził do jej krawędzi, aby utrudnić ludziom ucieczkę z miasta. Gdyby jednak ktoś spróbował, napotkałby na swojej drodze jeszcze kilkumetrowy, kamienny mur, bez wrót i baszt, po którym przechadzali się smoczy wartownicy.

Pierwsze dwa pierścienie zajmowało wyższe miasto. Mieszkali tam ludzie „bardziej przydatni”, czyli znachorzy, medycy, jubilerzy, złotnicy i inni, w tym także lepsi gladiatorzy, którzy w jakiś sposób byli smokom potrzebni. Wszyscy znajdowali się pod ich protekcją. Ludzie „potrzebni i przydatni” nie stanowili jednak licznej grupy. Ścieżka była na tych poziomach dość wąska, dlatego dla oszczędności miejsca domy w całości, lub częściowo były wyryte w skale.

Kolejne cztery poziomy zajmowało niższe miasto. Mieszkali tam ludzie, którzy mieli jedynie wydawać na świat kolejne pokolenia, oraz w razie potrzeby służyć smokom jako… Pożywienie. Niektóre gady gustowały w ludzkim mięsie, uznawały je wręcz za wielki przysmak.

Ludzi takich były całe rzesze, dlatego niższe miasto zajmowało aż cztery kręgi, szerokie na dwadzieścia metrów na wysokości trzeciego i ponad pięćdziesiąt metrów na wysokości szóstego pierścienia. Prawie cała ta część była zastawiona rozmaitymi lepiankami i chatkami z drewna. Od razu dało się dostrzec różnicę w poziomie życia tych dwóch, powiedzmy sobie szczerze, kast społecznych. W sytuacji, gdy jedni mogli sobie pozwolić na posiadanie własnego domu i życie w miarę znośnych warunkach, dla drugich wariantem była tylko obskurna, zbudowana z gliny i znalezionych gałęzi chatka. Żyjąc w takim tłumie, nie byłeś pewny, czy wracając do swojej samotni, nie znajdziesz w niej dzikiego lokatora, moczymordy, który zatłucze cię na śmierć w odwecie za próbę jego wyrzucenia, zaszlachtuje czy w najlepszym wypadku — po prostu zbluzga. Ludzie tracili życie w walce o lepiankę. Każdy chciał, ba, każdy potrzebował swojego miejsca.

Wokół ogrodzonej niewysokim murkiem krawędzi, wiła się główna ulica, na którą wyszedł teraz Kerr. Nie była ona jeszcze zapełniona, choć wyległo na nią już tyle ludzi, że Kerr mógł zmieszać się z tłumem i nie rzucać w oczy.

Dołączył do tłumu brudnych, ubranych w krótkie, wyświechtane, płócienne lub skórzane ubrania ludzi, biegających od domu do domu, od straganu do straganu, tak jak Kerr, starających się zarobić chociażby marny grosz, niezbędny do przeżycia. Wielu po prostu wałęsało się bez konkretnego celu, byle tylko nie wyglądać na zbędnych. Tacy przecież bardzo szybko trafiali do ubojni.

Nie znosił tych wszystkich ludzi, zarówno z wyższego, jak i z niższego miasta. Tutaj każdy człowiek łączył się w jednakową szarą masę, bezmyślny tłum i hołotę, myślący tylko o jednym: jak przeżyć kolejny dzień, nie narażając się przy tym swoim smoczym panom. Ci z wyższego miasta byli niewiele lepsi. Mieli jednak swój fach, na którym, trzeba przyznać, dobrze się znali. Przez to też stawali się dla smoków cenni.

Właściwie Kerr też posiadał swój fach, na którym znał się dobrze, jak na niczym innym. Kerr był przemytnikiem i to profesjonalnym, bardzo dobrym i nieuchwytnym. Właściwie, należałoby jasno powiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak nieprofesjonalny przemytnik. Wszyscy, którzy popełnili błąd byli z miejsca ugotowani… Dosłownie.

Kerr był dumny ze swojego zawodu. Zyski były całkiem wysokie. Zarabiał zdecydowanie więcej niż zwykły handlarz, których całe rzesze rozstawiały się ze swoimi kramami po całym niższym mieście. Jednak gdyby tylko o to chodziło, już dawno by zrezygnował. Ryzyko, które wiązało się z tym zawodem było wysokie, zbyt wysokie. Uważał jednak, że to go stawiało ponad wszystkimi tymi pchlarzami, potulnymi jak baranki, prowadzonymi na rzeź. Była to forma buntu, walki, sprzeciwu. Był przekonany, że skoro walczy, nie jest niewolnikiem. Warto było ryzykować, by tylko móc się przez chwilę poczuć wolnym. Właśnie dlatego przemycał skąd się tylko dało co bardziej luksusowe przedmioty, które zostały zakazane przez smoki, stale ryzykując przy tym życie. Nie motywowało go współczucie i chęć pomocy pokrzywdzonym rodakom. Gardził nimi, ale smoków nienawidził bardziej. Gdy towary nie rozchodziły się, to tak, jakby przegrywał bitwę. Zdarzało się, że musiał poderżnąć gardło komuś kłopotliwemu. Niektórzy przecież nie potrafią trzymać języka za zębami, inni zaś próbowali go okraść. Cóż, taki zawód. Ryzyko wysokie, czasami nawet aż nazbyt.

Wszystko to przysparzało mu sporo kłopotów, a jego praca i bez tego nie była przecież łatwa. Wielkim problemem był dla Kerra już sam jego wygląd. Urodę odziedziczył w głównej mierze po matce, przez co rzucał się w oczy na tle innych wysokich, barczystych, mocno owłosionych mężczyzn. Kerr miał około sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu — mało, jak na mężczyznę. Jego skóra była gładka i jasna, twarz pociągła, o delikatnych rysach, nos mały i kształtny, usta nieduże, ale wydatne. Kruczoczarne, proste, lekko tłuste włosy obcinał na wysokości barków. Nie był imponującej postury. Patrząc na niego można by powiedzieć, że był raczej słaby. Nie jest to jednak prawda. Choć w barkach był wąski, to ręce, a zwłaszcza dłonie i nadgarstki miał zaskakująco silne.

Niektórzy omylnie myśleli, że ten nieco kobiecy wygląd jest efektem umyślnego działania.

W Har’Shamats była nieliczna grupa kobiet i mężczyzn o niecodziennych upodobaniach względem partnerów. Kilku z nich popełniło straszny błąd, biorąc Kerra za jednego z nich. Zależnie od jego humoru kończyli z wybitymi zębami, skręconymi kończynami, rozprutymi brzuchami, a czasem pozbawieni bardzo ważnego organu. Co tu dużo mówić — Kerr nie miał skrupułów. Bez zastanowienia, impulsywnie i bezwzględnie rozprawiał się z amantami.

— Ach, nareszcie! — pomyślał Kerr, gdy zobaczył kobietę stojącą przy niczym nie wyróżniającym się straganie z ubraniami. Podszedł do niej i zaczął oglądać rozstawione tam towary. Gdy tłum wokół kramu przerzedził się trochę, szybko podał sprzedawczyni skórzaną torbę. Ta popatrzyła do środka, uśmiechnęła się, po czym dała Kerrowi zwitek skór.

— Oto twoje zamówienie.

Kerr odebrał paczuszkę, po czym bez słowa odszedł. Kobieta zamówiła u niego butelkę alkoholu produkowanego przez elfy. W zamian otrzymał dobrą, grubą, wyprawioną skórę, oraz zawinięte w nią dziesięć sztuk miedzi. Handel wymienny w Har’Shamats był wśród ludzi bardzo rozpowszechniony. Smoki zabierały dla siebie złoto i srebro, ludziom zostawiając tańsze metale.

Poza tym na targach były dostępne tylko najpospolitsze towary — tkaniny, nici i skóry do szycia i naprawy ubrań, a do jedzenia kasza, smalec, liche warzywa, niekiedy zioła, ser i chleb. Czasami pojawiały się też mięso, kwas chlebowy i piwo, które traktowano jako towary luksusowe.

Har’Shamats nie byłoby w stanie wyżywić się samodzielnie — tylko w kilku miejscach, tam gdzie pozwoliła na to gleba, założono ogródki warzywne i owocowe. Większość pożywienia, jak i innych towarów spływało do miasta z paru okolicznych rolniczych enklaw. Były one o wiele mniej zaludnione niż Har’Shamats i zajmowały się jedynie produkcją dóbr, natomiast praktycznie cała obróbka prowadzona była już w mieście. W zamian za pracę smoki oddawały część towarów mieszkańcom. Wiele trafiało w ręce specjalistów z wyższego miasta, ale proste prace, a było ich niemało, powierzano mieszkańcom niższych kręgów. Ci drudzy znajdywali też zatrudnienie u bardziej zamożnych mieszkańców jako służący, pomocnicy lub sprzedając ich towary na przydrożnych kramach.

Mężczyzna ruszył dalej główną ulicą, ciągnącą się wzdłuż krawędzi szóstego pierścienia. Po jakimś czasie jego uwagę przyciągnęły odgłosy walki dobiegającej z dołu, z areny znajdującej się na samym dnie kotliny, w której zbudowano Har’Shamats.

Przystanął na chwile przy krawędzi i zaczął przyglądać się fechtującym w dole mężczyznom i kobietom. Potężnie zbudowani, nasmarowani oliwą gladiatorzy nawet z tej odległości wyglądali jak monumentalne posągi, wykute, jak ich rynsztunek, z brązu.

— Rzeczywiście są pomnikami — myślał głośno przemytnik — ludzkiego poniżenia. Kerr zaśmiał się w głębi duszy ze swojego wyszukanego porównania.

Ze wszystkich ludzi, to gladiatorów właśnie Kerr nienawidził najbardziej. Byli dla niego najgorszym bydłem, ponieważ byli ulubioną zabawką smoków. Szkolili się i walczyli tylko po to, żeby pewnego dnia, na rozkaz swoich panów zwrócić się przeciwko sobie. A gdy gladiator walczył z gladiatorem, to tylko na śmierć. Pokonany stawał się „honorowym gościem”, na uroczystej kolacji smoków po igrzyskach.

Oczywiście igrzyska tego typu nie zdarzały się codziennie. W ogóle gladiatorzy nie walczyli na co dzień. Co tydzień odbywały się krótkie walki ze słabymi bestiami, tak dla zaspokojenia publiki. Były to zwykle okoliczne zwierzęta, głodzone i drażnione przed walką dla pobudzenia ich agresji — zwłaszcza wilki i dziki. Zdarzały się też między innymi niewielkie, zielone humanoidy, nazywane goblinami czy ponad metrowej długości mackowate robaki, które znane są z żerowania na odpadkach zrzucanych poza miasto. Rzadko który gladiator ginął podczas takich potyczek.

Co dwa miesiące organizowano walki z poważniejszymi przeciwnikami. Pojawiały się wtedy na arenie potężne niedźwiedzie, znienawidzeni przez ludzi orkowie czy drake’i — zaprzysiężeni wrogowie smoków.

Kerr pamięta z dzieciństwa dziwaczne monstrum o ciele ogromnego kota i, co nietypowe — trzech, zupełnie odmiennych głowach, które podczas walki buchając ogniem spaliło twarz walczącej z nim gladiatorki. Jej martwe, okaleczone oblicze prześladowało go w snach wiele nocy. Niejeden wojownik tracił podczas tych walk życie lub zdrowie.

Ostatecznie co około dziesięć miesięcy organizowano Wielkie Igrzyska, podczas których gladiatorzy walczyli między sobą. Trwały one przeważnie tydzień, a każdego dnia odbywała się walka co najmniej pary gladiatorów. Śmierć zbierała wtedy potworne żniwo. Krwawa rozrywka dla smoków i przy okazji całego miasta. Karmazynowa rzeka krwi spływała po arenie. Kolejni gladiatorzy padali bez tchu, z odrąbaną głową, kończyną, przepołowieni potężnym ciosem swojego przeciwnika.

Nagle do Kerra podszedł jakiś krępy mężczyzna, strasznie zarośnięty i w potarganym ubraniu. Szybko sięgnął do sakiewki i przystanął obok Kerra. Tak jak on oparł się o mur i zaczął obserwować trenujących gladiatorów. Niepostrzeżenie z ręki do ręki przeszły towary. Postali tak jeszcze chwile, po czym przemytnik ruszył dalej w drogę. Mężczyzna regularnie zamawiał u niego specyficzne zioła do palenia.

Przemytnik zszedł z głównej drogi. Skierował się w zwykłą, boczną uliczkę, by po chwili zniknąć w plątaninie zaśmieconych zaułków. Była to najgęściej zaludniona i zabudowana część miasta. Tutaj odbywała się większość nielegalnych transakcji. Mury domów i rozpięte między nimi szmaty całkowicie zasłaniały widok smoczym wartownikom, zarówno tym z murów, jak i z gniazd. Nie oznacza to, że było tu bezpiecznie. Rabunki, zabójstwa i gwałty to w tym miejscu codzienność. Nawet mieszkańcy tych zaułków rzadko chodzili po nich samotnie. Kerr jednak umiał się bronić i nie miał żadnych oporów przed użyciem broni. Nie było to dla niego nowością. Przy pasie miał przypięty ciężki, brązowy nóż bojowy, a za rozpiętą tuniką chował długi, wąski żelazny sztylet.

Przemytnik minął obojętnie śmierdzącego alkoholem trupa z poderżniętym gardłem i zaułek, z którego dochodziły urywane kobiece krzyki. Skręcił w prawo i stanął przed małą lepianką, niczym nieróżniącą się od innych, poza tym, że leżała przed nią kupa wyjątkowo śmierdzącego, zjełczałego masła. Kerr zatkał sobie nos, wstrzymał oddech, opanował torsje, po czym zapukał we framugę drzwi.

Po chwili tłusta szmata zasłaniająca wejście została odsunięta na bok i w progu stanął mężczyzna ubrany jedynie w długie, wyświechtane, skórzane spodnie. Nie miał nawet butów na nogach, które były ciemnopomarańczowe od pyłu z ulic Har’Shamats. Trzeba przyznać, że chociaż na pierwszy rzut oka mężczyzna był przy kości, to był też dobrze umięśniony. Nad zachodzącym na spodnie brzuchem zaczynała się szeroka klatka piersiowa, na której skrzyżował grube ramiona. Szeroką, pulchną twarz niemal całkowicie porastała pokręcona, krótka, brunatna broda z wąsami i bokobrodami. Mężczyzna miał dość wysokie czoło, ale ten drobny ubytek uzupełniały krzaczaste, szerokie brwi, wygięte teraz pytająco. Kędzierzawe włosy porastały też jego brzuch, dłonie, ramiona, klatkę piersiową, nogi i stopy.

Wszystko to w połączeniu z charakterystycznym sposobem poruszania się i nawykiem do mruczenia do siebie samego upodabniało mężczyznę do niedźwiedzia. Nic dziwnego, że gdy pewien znajomy łowca raz go tak nazwał, przezwisko przylgnęło do niego na stałe, zastępując mu imię, które niewiele osób już używało, a nawet pamiętało.

Choć Niedźwiedź śmierdział, a całe jego „futro” było do obrzydzenia brudne, to jednak w jego włochatej twarzy, w spojrzeniu jego kasztanowych oczu było coś, co nie pozwalało go nie lubić. Biła od niego prostota, szczerość, która kazała zapomnieć o jego powierzchowności i… Po prostu zaprzyjaźnić się. Nawet Kerr lubił Niedźwiedzia. Co więcej należał on do nielicznego grona osób, które ten darzył szacunkiem.

— Hę? O co chodzi? Chcesz trochę masła? — spytał obojętnie kudłacz.

— Daj spokój i wpuść mnie do środka! Strasznie tu śmierdzi, a ja mam dziś wyjątkowo zły humor — odfukną mu Kerr. Niedźwiedź poczekał jeszcze chwilę, po czym wybuchnął gromkim, serdecznym śmiechem i przepuścił przemytnika przez drzwi.

— Nie pamiętam dnia, w którym miałeś dobry humor, przyjacielu. Wejdź, wejdź! Moja Mercia właśnie miała przygotować coś do jedzenia.

Kerr wszedł do środka. Na początku przechodziło się przez coś w rodzaju sieni. Miała ona wymiary półtora na półtora metra, a jedyną rzeczą, jaka tu się znajdowała była beczka wypełniona jakimiś wonnościami, które na celu miały maskować smród z zewnątrz. Dodatkowo oba wejścia do tego małego pomieszczenia zastawione były płytami ze zbitych, sosnowych desek, co ograniczało nieco przenikanie fetoru do głównego pomieszczenia. Zabezpieczenie niespecjalnie skuteczne, ale zawsze coś. Poza tym, z pewnych względów Niedźwiedziowi właśnie chodziło o to, aby w jego domu śmierdziało.

— Dobra, Kerr. Pokaż, co nam dziś przyniosłeś.

Przemytnik rozsiadł się na pieńku, który służył za taboret i zaczął ściągać buty. Przed nim, na drugim pieńku usiadł Niedźwiedź. Poza dwoma podobnymi stołkami w kwadratowym budynku znajdowały się tylko stół ze sporego, płaskiego głazu, jeden duży siennik, kilka półek leżących na ziemi i maselniczka. Formalnie Niedźwiedź z żoną zajmowali się przetwórstwem mleka. W rzeczywistości był on wspólnikiem i pośrednikiem Kerra.

— Mam trochę ziół do palenia — przemytnik majstrował kilka chwil przy swoich butach i rozpiął podeszwy. Drewniane podeszwy, nie rzadkość w Har’Shamats, były bardzo wysokie, a w środku wydrążone tak, że można było w nich zmieścić nieco ponad garść przedmiotów. Od boku natomiast były spinane paliczkami, by, nie otwierały się, gdy właściciel sobie tego nie życzy. Kerr wysypał towar na stół, złożył z powrotem podeszwy i ubrał buty. Gdy jego wspólnik przyglądał się przyniesionym przez niego rzeczom, on sięgnął za koszule i wyciągnął stamtąd swój sztylet, oraz sporą, brudną, szmacianą lalkę.

— Hm? A co to? — spytał kudłacz, wskazując na gałgan, trzymany przez Kerra, na co ten dziwnie się uśmiechnął.

— To? To coś specjalnego — bez dalszych ceregieli Kerr rozciął lalkę. Wydobył z niej trochę pluszu, który niedbale rzucił na stół, oraz szklaną butelkę, wypełnioną żółtawym płynem, którą ostrożnie podał Niedźwiedziowi. Ten natomiast najpierw zaczął przyglądać się jej oniemiałym wzrokiem, a potem łapczywie, ale i z nabożną niemal ostrożnością, odebrał ją, ciągle chytrze uśmiechającemu się Kerrowi. Odkorkował i powąchał wydobywający się z niej wspaniały aromat.

— Toż to przepalanka krasnoludów! Skąd tyś, u licha, to wytrzasnął?

— Już mówiłem. Jeden znajomy szczur przyniósł mi to zza murów — odpowiedział jeszcze szerzej uśmiechając się Kerr.

— Ucałuj ode mnie tego szczura. Przepalanka krasnoludów… Tak, to zostaje ze mną — stwierdził Niedźwiedź. Uśmiechnął się także, a w jego oczach dało się dostrzec błysk podniecenia i ogromnego zadowolenia.

— Przepalanka krasnoludów — powtórzył raz jeszcze, jakby sam nie mógł uwierzyć, co właśnie trzyma w swoich wielkich łapskach.

Ponieważ niewielu ludzi opuszczało mury miasta, przemytnicy musieli nieźle napracować się, żeby w ogóle zdobyć kontakt do kogoś z dostępem do towarów z zewnątrz. Zwykle byli to łowcy, oraz rolnicy z enklaw dookoła Har’Shamants. Nierzadko w szemrany handel włączali się też elfi strażnicy i służący, których smoki trzymają w swoich legowiskach. A nawet same smoki. Kerr miał jednak kontakt, jakim nie mógł pochwalić się nikt inny.

W pewnym momencie do rozmawiających mężczyzn podeszła dobrze zbudowana, wysoka kobieta, o owalnej twarzy i długich, brązowych włosach. Ubrana była w długą tunikę z lekkiej wełny. Była to Mercia — kobieta Niedźwiedzia. Położyła na stole dwie miski z kaszą i polewką, chleb, maselniczkę, której zawartość zdawała się być w pełni zdatna do spożycia i dwa drewniane kufle ze słabym piwem. Potem bez słowa, cicho próbowała odejść na bok, ale włochaty mężczyzna zatrzymał ją, obejmując wielkim ramieniem w pasie.

— Mercia, moja kochana, przysiądź się i zjedz z nami!

— Pójdę w takim razie po moje jedzenie — powiedziała cicho i ulegle.

— Ależ nie, kochanie. Ja je przyniosę, a ty rozsiądź się.

Kobieta wyjąkała pod nosem coś typu „tak”, po czym usiadła przy stole. Kerr nie znosił jej tak bardzo, jak bardzo szanował Niedźwiedzia. Nigdy z nią nie rozmawiał, ale i tak z jej zachowania potrafił wywnioskować bez trudu jej przeszłość. Rodzina kobiety musiała wychowywać ją na „dobrą partnerkę”. Uczyli jak prać, sprzątać, gotować, łatać ubrania i zadowalać mężczyzn na wszystkie inne sposoby. Najważniejszą częścią treningu, a może — pomyślał Kerr — raczej tresury było wpajanie kobiecie posłuszeństwa wobec jej pana. Później taka kukiełka kobiety była oddawana za grube pieniądze.

Podobnych przypadków było całkiem sporo. Mercia miała jednak szczęście trafić do Niedźwiedzia. Widać było, że obchodzi się on z kobietą wielce delikatnie i szczodrze. Mercia chodziła zdrowa i w przeciwieństwie do partnera czysta, dobrze ubrana, a na jej ciele nigdzie nie było widać siniaków świadczących o tym, że kobieta była kiedykolwiek bita. Pomimo tego ciągle zachowywała się tak, jakby każdy, nawet najmniejszy jej gest zależał od kogoś innego.

Jakież to było beznadziejnie głupie! Ot tak, po prostu godzić się na zły los. Ba! Gdyby to jeszcze o to chodziło. Ale ona uciekała od prawdziwego życia w jakiś marazm. Koszmar, który sama sobie tworzyła. Kerr nie potrafił znaleźć w tym żadnego sensu.

Gdy tak siedzieli, czekając, aż Niedźwiedź wróci z jedzeniem, Mercia odwróciła nieśmiało wzrok od podłogi i zwróciła go na Kerra. Płochliwe spojrzenie jej dużych, jasnobrązowych oczu spotkało się z pogardliwym, przeszywającym wzrokiem wąskich, ciemnych oczu Kerra.

Zadrżała, ale wytrzymała to spojrzenie. Dopiero, gdy Niedźwiedź postawił przed nią jej jedzenie, odwróciła wzrok i wbiła go w ziemię. Gdyby nie to, że Kerr podpierał głowę na ręce tak, że dłonią zasłaniał usta, każdy mógłby bez problemu zauważyć złośliwy półuśmiech, który wykwitł na jego twarzy. Mercia wyglądała, jakby właśnie została przyłapana na rozbieraniu go. To takie żałosne. Naprawdę Niedźwiedź mógł trafić lepiej z wyborem partnerki.

— Jedz, Kerr! To jest naprawdę lepsze od tego, co podają w karczmie. I do tego za darmo!

— Och, tak. Zamyśliłem się — odpowiedział przemytnik, zabierając się za jedzenie. Już nawet nie przeszkadzał mu smród, który wewnątrz domu był znacznie słabszy, choć nadal wyczuwalny. — No, więc ile za to dajesz?

— Hmm… Co powiesz na pięćdziesiąt sztuk i to? — Niedźwiedź wyciągnął z kieszeni małą, drewnianą tabliczkę i podał ją przemytnikowi. Ten obejrzał ją dokładnie, a potem rozbawiony odrzekł:

— Co? Przepustka na Wielkie Igrzyska odbywające się za półtora tygodnia? Ha! Miejsce przy samym murze szóstego poziomu! — Kerr popatrzył na swojego rozmówce z mieszaniną politowania, niedowierzania i rozbawienia. — Nie, dzięki. Nie mam zamiaru patrzeć, jak przerośnięte bałwany będą się wzajemnie zabijać dla chwały i uciechy smoków, ani jak inne, jeszcze większe bałwany, będą się temu przyglądać z głupkowatymi uśmiechami na twarzy.

— Hm… Szkoda. Choć nie robiłem sobie nadziei, że na to pójdziesz. Co powiesz na siedemdziesiąt sztuk?

— Zgoda — odpowiedział przemytnik kończąc rozmowę.

Kerr lubił Niedźwiedzia właśnie za jego rzeczowość, uczciwość i inteligencję. Być może nie wyglądał on na sprytnego, ale były to tylko pozory. Gdy jego gospodarz skończył jeść, wziął szybko wszystkie przyniesione przez niego towary i schował je do skrytki pod niepozornymi, leżącymi z boku półkami. Oczywiście nie była to zwykła dziura w ziemi. Była ona przykryta deską i przysypaną ubitą ziemią, a ponieważ w całym budynku za podłogę służyło klepisko, skrytka była prawie nie do zauważenia, chyba że wiedziało się, gdzie jej szukać. Najprawdopodobniej a raczej z pewnością nie była to jego jedyna skrytka. Niedźwiedź miał zwyczaj chowania wszystkiego. Do tej jednak zawsze chował rzeczy przyniesione przez Kerra, co znaczyło, że były tu najcenniejsze towary.

Ciekawe... Kerr mógłby okraść, może nawet zabić Niedźwiedzia, ale nie przyniosłoby mu to zysku. Chwilowy tak, ale na dłuższą metę straciłby i to wiele. Jako pośrednik Niedźwiedź był niezastąpiony. Do tego rzadko miewał pusty trzos, więc sam zwykle stanowił potencjalnego nabywcę.

Poza tym i on był przemytnikiem — tym, który narażając swoje własne życie, dawał innym dostęp do bezprawnie im odebranych przedmiotów zbytku, był tym, który walczy. O ile w ogóle mógł ufać komukolwiek, to właśnie jemu. Kerr zagadnął jeszcze raz Niedźwiedzia:

— Jakieś nowe zamówienia?

— Nie, nic nowego.

— W takim razie pójdę już. Mam jeszcze trochę pilnych spotkań. Dzięki za posiłek Niedźwiedziu.

— Nie dziękuj mi, tylko… O, Kerr…

— Tak?

— Chyba znów się zamyśliłeś — powiedział Niedźwiedź, wskazując na prawie pełną miskę z jedzeniem

— No tak. Pozwolisz, że jeszcze chwilę zostanę.

* * *

Lor odetchnął głęboko przepełnionym zapachem potu i krwi powietrzem. Stał na szerokiej, piaszczystej arenie, a słońce odbijało się od jego naoliwionej skóry, łysej wytatuowanej głowy, okutych brązem rękawic, nabiodrków, naramienników i butów. Patrzył z dumą na walczących przed nim gladiatorów — jego braci i siostry w duchu, trenujących, aby za tydzień wydać największe widowisko, jakie kiedykolwiek widziało Har’Shamats. Był on jednym z nich, choć znacznie przewyższał ich umiejętnościami i doświadczeniem. Brał udział już w sześciu Wielkich Igrzyskach. Jak na gladiatora żył bardzo długo.

Miał co prawda dopiero dwadzieścia sześć lat, ale wieku gladiatora nie liczyło się w ten sposób, ale właśnie w ilości przeżytych Wielkich Igrzysk. Rzadko kiedy gladiator walczący na arenie dożywał trzydziestu lat. Mierzenie wieku gladiatora w latach o niczym nie świadczyło. Wszyscy byli młodzi, pełni sił i w świetnej kondycji. Wielu umierało młodo na arenie. Wiek mierzony w latach o niczym nie świadczy…

Inaczej sprawa się miała z Wielkimi Igrzyskami. Były to momenty wielkiej próby dla gladiatorów — prawdziwy sprawdzian ich umiejętności. Im więcej Wielkich Igrzysk przeżył gladiator, tym był lepszy. Słabi ginęli, a silni przeżywali, aby wydać na świat kolejne zdrowe pokolenie gladiatorów, które zastąpi wkrótce poległych.

Niektórzy niewtajemniczeni mogliby to uznać za okrutne, ale to nie była prawda. Trzeba być gladiatorem, żeby to zrozumieć. Nawet ci słabi byli bohaterami — martwymi, ale w chwale. Ktoś przecież musiał umrzeć, więc dobrze, że ginęli najsłabsi. Jeżeli jednak przyjmowali to z godnością i honorem podczas walki, dając z siebie, ile tylko mogli, to zasługiwali na większą nawet chwałę niż za życia. Ostatecznie, to nie w pełni od nich zależały ich możliwości. Mogli pochodzić od słabych rodziców, mogli urodzić się z jakąś niewielką, niedostrzegalną od razu, ułomnością, mogli dostać gorszych trenerów — słowem: „nieważne jak żyjesz, ważne jak umierasz!” Było to stare powiedzenie gladiatorów, które z czasem przekształciło się w doktrynę kształtującą ich życie.

Lor szanował wszystkich, których pokonał, zanosił dziękczynne modły do wyższych sił, za to, że dane mu było walczyć z tak znamienitymi wojownikami. Prosił też o siłę ducha dla siebie, aby pewnego dnia, gdy znajdzie lepszego od siebie i on potrafił godnie odejść.

Dumając, Lor krążył wzdłuż brzegów areny. Miała ona owalny kształt. W ścianach, co parę metrów widniały pieczary, większość zastawiona kratami i zasłonięta parawanami z wymalowanymi rozmaitymi znakami. Znajdowały się tam pokoje, w których przebywali gladiatorzy przed walką, zbrojownia, gladiatorska kantyna, mała kapliczka, oraz pomieszczenia dla bestii. Arena otoczona była przez kilkumetrowe urwisko, oddzielające ją od szóstego kręgu, niższego miasta. Gdyby stanąć pod ścianą i spojrzeć w górę, ponad przeciwległy klif, można by zobaczyć wszystkie sześć kręgów miasta Har’Shamats.

Od północy natomiast były góry. Najbliższa z nich — strzelista i nienaturalnie stroma zaczynała się częściowo na arenie, a na jej ścianach rozbijały się ścieżki tworzące kręgi Har’Shamats. Tylko dwie najwyższe zagłębiały się w skomplikowany kompleks jaskiń i tuneli, w których mieściły się smocze gniazda. Cała powierzchnia góry była jak sito — wszędzie usiana różnej wielkości dziurami. Niektóre były tylko oknami, inne, większe i wychodzące na półki skalne służyły smokom jako balkony. Było też kilka naprawdę dużych jaskiń, wychodzących na najobszerniejsze półki skalne — z tych smoki wzbijały się w powietrze i na nich lądowały, jeżeli chciały się dostać do wnętrza góry.

Lor zatrzymał się przed wielką, wypolerowaną na glanc brązową tarczą i krytycznym okiem przyjrzał się swojemu odbiciu. Był wysoki. Mierzył metr i około dziewięćdziesięciu centymetrów. Był potężnie zbudowany. Jego szerokie barki, grube ramiona i nogi ciasno opinała ciemno opalona skóra. Pokrywająca ją oliwa błyszczała na słońcu. Głowę miał okrągłą z mocno zarysowaną szczęką, a całą twarz dokładnie wygoloną. Jego ciało było skąpo owłosione. Lewą część twarzy Lora zdobił czarny tatuaż, przedstawiający smoka. Jego ogon zaczynał się na środku żuchwy, ukośnie przecinał policzek i okrążał oko. Łeb kończył się tam, gdzie nos łączył się z czołem, a skrzydło wyrastało ze smoczego garbu zaraz przed łbem i zachodziło na skroń wojownika.

Nagle Lor zobaczył w brązowym lustrze stojącą za nim drugą postać. Gdy odwrócił się, stanął twarzą w twarz z krótkowłosą, wysoką gladiatorką, mierzącą go twardym spojrzeniem. Jej ciało chroniła pikowana, skórzana tunika, brązowy hełm, rękawice i nagolenniki.

— Zechcesz się ze mną zmierzyć Lorze? — spytała. Mężczyzna uśmiechnął się.

— Oczywiście, Sharmaine. Potrzeba nam sporo treningu, przed zbliżającymi się igrzyskami — odpowiedział, odwracając się do ściany areny i oglądając oparty o nią arsenał broni. Usłyszał, że jego przeciwniczka złapała podaną jej przez kogoś broń. Gdy znów się obrócił, nie zdziwił się widząc w jej rękach solidny, okuty brązem kostur — ulubioną broń Sharmaine. On sam wybrał gizarmę — broń drzewcową zwieńczoną hakowatym ostrzem.

Stanęli przed sobą na ugiętych nogach, w bojowych pozycjach, przyciągając uwagę odpoczywających gladiatorów i kilku smoków, oglądających trening z niższych balkonów.

Starcie rozpoczął Lor. Cios z góry. Drewno uderzyło o drewno. Gladiatorka sparowała atak, unosząc tylko kij nad głowę. Sharmaine zawirowała bronią, zbijając gizarmę i wskoczyła w lukę w obronie wroga. Wirujący kostur opadł, przecinając powietrze. Lor nadspodziewanie zwinnie odskoczył na bok, podrywając swoją broń. Brązowy hak świsnął koło nóg, ale kobieta w porę uskoczyła. Ale zanim stanęła pewnie na nogach, hak już wracał! Lecz okute drzewce znów go odbiło.

Lor wciąż nacierał, jednak nie mógł przebić się przez zasłonę Sharmaine. Lekko i umiejętnie odbijała ciosy potężnego gladiatora, przechodząc po tym do krótkiego i szybkiego kontrataku. Raz nawet rozległo się donośne uderzenie metalu o metal, gdy głownia kostura trafiła w pancerz na biodrze Lora. On jednak do pewnego stopnia mógł sobie na to pozwolić — był wytrzymały, a poważnie zaszkodzić mogły mu jedynie ciosy w nieosłonięte części ciała. Pod tym względem gladiatorka była w gorszej sytuacji — nawet, gdyby gizarma trafiła w pancerz, Lor mógłby spróbować ją zahaczyć i powalić Sharmaine. Jak dotąd jednak bez sukcesu. Postanowił więc zmienić taktykę.

Przełożył prawą rękę do przodu, na środek drzewca swojej broni, chwytając ją jak kostur. Walka nabrała tempa. Ciosy padały jak grad. Walczących otoczył tuman kurzu. Cały czas słychać było trzaski i brzdęki. Dwa razy obserwatorzy mruknęli z uznaniem: raz, gdy Sharmaine sprowadziła na chwilę Lora do parteru, trafiając go w goleń, drugi raz, gdy na jej udzie wykwitła długa, prosta rana, zadana ostrzem oręża Lora. Broń co prawda nie była ostra, ale szybko pojawiały się na niej odpryski i zadziory.

Walka trwała dalej. Broń wirowała w powietrzu. Padały krótkie, szybkie ciosy. Oręż świszczał i trzaskał. Ciała walczących były zlane potem. Nagle Lor wykonał pchnięcie w głowę oponentki. Ta uniosła szybko kostur, ale zanim zdążyła odbić atak, hak opadł na drzewce kija. Gwałtowne szarpnięci rozbroiło Sharmaine. Jej broń opadła pod stopy Lora. Ona jednak nie miała zamiaru się poddać. Zawsze pozostawały jej jeszcze ręce i nogi.

Walka rozgorzała na nowo. Gladiatorka zwinnie unikała groźnych ciosów. Kilka razy musiała odbijać gizarmę rękawicami. Jednak, gdy na jej ramieniu pojawiła się kolejna rana, była już pewna, że nie wygra. Nie udawało jej się przejść do kontrataku. Gorzej się broniła. Potrzebowała broni.

Tymczasem Lor przeszedł do ostatecznego natarcia. Zadawał coraz szybsze ciosy. Przestał przejmować się obroną, widząc bezradność swojej przeciwniczki. Na ukos — raz z lewej, raz z prawej brązowe ostrze przecinało powietrze, i wtedy Sharmaine zdecydowała się na ostateczny, desperacki krok.

Zaraz po kolejnym ataku gladiatora rzuciła się do przodu, wymijając go. Rozejrzała się po ziemi, znalazła swoją broń, skoczyła w jej kierunku. Za nią rozległ się świst gizarmy. Padła na ziemię. Cios chybił. Przeturlała się i chwyciła kostur. Odwróciła się gotowa do obrony. Za późno. Lor już trzymał ostrze swojej broni na jej gardle. Sharmaine nie miała jak uskoczyć z klęczek. Walka skończyła się.

— Brawo! Poszło ci naprawdę świetnie — powiedział zwycięzca, podając dłoń przegranej. Ta chwyciła ją i mimo zmęczenia gibko poderwała się z ziemi. Oboje byli brudni od mieszaniny potu, pyłu, a miejscami i krwi. Oboje ciężko dyszeli.

— Dalej za wolno. I jeszcze pozwoliłam się rozbroić. Gdybyśmy walczyli naprawdę, już bym była martwa.

— Ale widowisko byłoby świetne. Wiem, że dałaś z siebie wszystko — na te słowa gladiatorka odwróciła wzrok i zmilkła. Lor kontynuował jednak nieporuszony.

— Poza tym nie będziesz ze mną walczyła. To będą twoje pierwsze Wielkie Igrzyska, więc wybiorą ci kogoś znacznie mniej doświadczonego niż ja.

— W rzeczy samej — rozległ się nagle głęboki, tubalny głos.

Pod rozmawiającymi pojawił się wielki cień, a potężny podmuch wiatru poderwał piach z dna areny. Zaraz potem obok gladiatorów wylądował wielki, srebrno-biały smok. Gdyby wyprostował się, od czubka nosa do końca ogona miałby blisko dziewięć metrów. Rozpiętość jego skrzydeł wynosiła prawie piętnaście metrów. Głowę miał szeroką, z przodu nieco spłaszczoną. Niektóre zęby widocznie sterczały zarówno nad górną, jak i dolną wargę. Nad lazurowymi oczami szerokie brwi, zakończone kostnymi wyrostkami przechodziły w proste, długie rogi. Od potylicy zaczynały się trzy równolegle biegnące skórzane kołnierze, kończące się w okolicy barków. Środkowy był większy niż pozostałe. Smok był obdarzony jeszcze dodatkowo w trzy podobne kryzy. Jeden biegł od lędźwi do końca ogona, dwa pozostałe zdobiły jego policzki. Gad usiadł na zadnich łapach, oparł się na przednich, pochylił wielki łeb nad parą ludzi i znów odezwał się, szeroko i z przekąsem otwierając paszczę:

— Obserwowałem twoją walkę, Lorze. Dałeś jak zawsze niezwykły popis.

— Dziękuję, lordzie Batdariosie — odpowiedział gladiator, uśmiechając się, podczas gdy Sharmaine cofnęła się niepewnie, próbując nie zwracać na siebie uwagi. — Co cię sprowadza, lordzie, na arenę? Zapewne nie przyszedłeś tylko po to, aby mnie znowu chwalić. Tak przynajmniej myślę… — Smok uśmiechnął się na te słowa szelmowsko.

— Tyle razy ci mówiłem, że myślenie nie jest dla ciebie. Ja cię w tym wyręczę.

— No tak — Lor zaśmiał się. — Chyba masz rację.

— A jednak nie mylisz się — kontynuował spokojnie smoczy lord. — Hm… Jesteś wielkim wojownikiem, wiesz? Nigdy nie widziałem lepszego. A żyję już ponad czterysta lat. Pewnie nawet nie umiesz sobie wyobrazić, ile to jest, prawda? Szkoda. Szkoda, że dzieli nas taka bariera. Jednak twoje zdolności i męstwo wynoszą cię ponad innych ludzi. Tak… w moich oczach jesteś prawie jak smok!

— Tak, pamiętam. To dlatego kazałeś mi wytatuować go sobie na twarzy, aby każdy widział, że nie jestem byle kim i że znajduję się pod twoją opieką. To wszystko to naprawdę wielki zaszczyt dla mnie, ale czy możesz w końcu powiedzieć, o co chodzi? Co cię sprowadza na arenę?

Batdarios zachichotał. Przeciętnego człowieka przyprawiłoby to o ciarki.

— Czemu tak bardzo spieszy ci się, by poznać cel mojego przybycia?

— Nie mam czterystu lat na czekanie — z ironicznym uśmiechem odpowiedział Lor.

Tym razem smok zaśmiał się na całe gardło, tak głośno, że aż pobliscy gladiatorzy musieli przysłonić uszy dłońmi.

— Tak, w istocie nie masz. Przekonałeś mnie. Chciałem ci powiedzieć… — jaszczur obniżył łeb aż do samego gladiatora i kontynuował konspiracyjnym szeptem — z kim będziesz walczył na Wielkich Igrzyskach.

— Tak? Z kim? — spytał już zupełnie poważnie Lor.

Batdarios zamiast odpowiedzieć skiną leciutko łbem w stronę kolumn. Gdy Lor zerknął tam, zauważył stojącego w cieniu wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, z długimi, brązowymi, lekko pokręconymi włosami, które luźno opadały na kark. Miał on krótką, dość starannie utrzymaną brodę, na płaskiej szczęce. Z podłużnej, prostokątnej twarzy o mocno zarysowanych kościach wyzierało spojrzenie rozmarzonych, nieobecnych, bursztynowych oczu. Mężczyzna był ubrany bardziej jak mieszczanin, niż jak gladiator — w płócienne spodnie i tunikę. Jedynym przedmiotem, który świadczył o jego zawodzie był wielki, ciężki miecz oparty przy nim o ścianę.

Na ten widok Lor wypowiedział tylko jedno słowo, a w jego głosie słychać było mieszankę zdziwienia, niedowierzania, i trochę gniewu. Przede wszystkim dało się wyczuć ogromną pogardę dla przeciwnika.

— Berem.