Księga rodu z Baltimore - Joel Dicker - ebook + książka

Księga rodu z Baltimore ebook

Joel Dicker

4,4

Opis

Joël Dicker, autor bestsellerowej „Prawdy o sprawie Harry’ego Queberta”, powraca z nową książką.

Zanim doszło do tragedii, istniały dwie gałęzie rodu Goldmanów: Goldmanowie z Baltimore oraz Goldmanowie z Montclair. Ci drudzy to należąca do klasy średniej, zamieszkująca niewielki dom w New Jersey rodzina Marcusa Goldmana, sławnego na cały świat pisarza, autora „Prawdy o sprawie Harry’ego Queberta”. Ich zamieszkujący w Baltimore krewni mogą się pochwalić typową dla klasy wyższej luksusową rezydencją w sąsiedztwie najbogatszych obywateli.
Osiem lat po dramatycznych wydarzeniach, które rozegrały się w rodzinie Goldmanów, Marcus postanawia przyjrzeć się losom swojej familii. Chciałby znaleźć przyczyny jej rozpadu. Wspominając przeszłość, znów zaczyna odczuwać fascynację rodem z Baltimore, któremu z powodu wakacji w najdroższych kurortach Miami i Hamptons oraz nauki w elitarnych szkołach zawsze po cichu zazdrościł. Wraz z upływem lat blask rodziny z Baltimore coraz bardziej blakł i do głosu zaczęły dochodzić dramatyczne wydarzenia. Aż do dnia, który wszystko odmienił.

„Joël Dicker fantastycznie operuje suspensem. Udało mu się stworzyć dzieło, w którym pasują do siebie wszystkie elementy układanki. Powieść angażuje czytelnika, ma odpowiednie tempo i jest świetnie skonstruowana” Metrotime

„Dicker to mistrz narracji. Jego najnowsza książka to osnuty wokół losów pewnej rodziny thriller, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Kompozycja powieści zdradza ślady dobrego warsztatu pisarskiego, a czytelnik nie będzie umiał ukryć swojego zadowolenia”Jean-Marie Félix, RTS.CH

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (43 oceny)
26
12
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry kawałek obyczajówki
00
Peniam

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Bardzo polecam, nie mogłam się oderwać 😍
00
Natalia_Calgary

Nie polecam

No ale co kogo obchodzić mogą goldmany z Baltimore, co?
00

Popularność




Okładka

O książce

Strona tytułowa

O autorze

Tego autora

Strona redakcyjna

Dedykacja

Prolog

text

Część pierwsza. Kronika utraconej młodości

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

Część druga. Kronika utraconego braterstwa

22

23

24

25

26

27

28

Część trzecia. Kronika Goldmanów

29

30

31

32

33

34

35

36

Część czwarta. Kronika Tragedii

37

38

39

40

41

42

43

44

Część piąta. Kronika naprawy

45

46

47

48

49

50

51

52

Epilog

text

Przypisy

O książce

Nowa powieść autora PRAWDY O SPRAWIE HARRY’EGO QUEBERTA, przetłumaczonej na 30 języków, nagrodzonej GRAND PRIX DU ROMAN AKADEMII FRANCUSKIEJ i PRIX GONCOURT DES LYCEENS

Wybrańcy bogów i przegrani…

Goldmanowie z Baltimore – bogaci, piękni, błyskotliwi…

I Goldmanowie z Montclair – całkowite ich przeciwieństwo.

Marcus miał pecha – urodził się w Montclair. Ale miał również szczęście – jako nastolatek mógł spędzać weekendy i wakacje u wujostwa, zakosztować ich luksusów i cieszyć się z przyjaźni kuzynów.

Po latach on jest sławnym pisarzem, a po świetności Goldmanów z Baltimore pozostały już tylko wspomnienia. Kiedy postanawia napisać książkę o zakończonym wielką tragedią upadku osób, które kochał, odkrywa, że prawda jest znacznie bardziej złożona, niż przypuszczał.

Bo ludzie należący do tej samej rodziny mogą się jednocześnie nienawidzić i wspierać, zdradzać i poświęcać się, zazdrościć i podziwiać. A miłość trzech chłopców do jednej dziewczyny nieuchronnie musi się skończyć katastrofą.

JOËL DICKER

Szwajcarski pisarz urodzony w 1985 roku w Genewie w rodzinie o korzeniach francusko-rosyjskich. Z wykształcenia prawnik. Debiutował w 2012 roku powieścią Ostatnie dni naszych ojców, ale rozgłos przyniósł mu wydany w tym samym roku kryminał, Prawda o sprawie Harry’ego Queberta, który stał się sensacją wydawniczą nie tylko we Francji, gdzie w ciągu pierwszych trzech miesięcy sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy. Książka otrzymała Grand Prix du Roman Akademii Francuskiej, Prix Goncourt des Lyceens oraz Prix litteraire de la Vocation.

W 2015 roku ukazała się trzecia powieść Dickera, której bohaterem jest znany z Prawdy o sprawie Harry’ego Queberta Marcus Goldman, i podobnie jak tamta natychmiast znalazła się na listach bestsellerów.

www.joeldicker.com

Tego autora

OSTATNIE DNI NASZYCH OJCÓWPRAWDA O SPRAWIE HARRY’EGO QUEBERTAKSIĘGA RODU Z BALTIMORE

Tytuł oryginału:LE LIVRE DES BALTIMORE

Copyright © Éditions De Fallois – Paris 2015All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Joanna Polachowska 2017

Redakcja: Ewa Pawłowska

Zdjęcie na okładce: JamesDeMers/Pixabay

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Projekt graficzny serii: Andrzej Kuryłowicz

ISBN 978-83-7985-393-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, 88em.eu

Jego pamięci

PROLOGNiedziela, 24 października 2004Miesiąc przed Tragedią

Jutro mój kuzyn Woody pójdzie do więzienia. Spędzi w nim najbliższe pięć lat życia.

Jadąc z lotniska w Baltimore do Oak Park, dzielnicy jego dzieciństwa, gdzie za chwilę spotkamy się w ostatnim dniu Woody’ego na wolności, już teraz wyobrażam go sobie stojącego przed bramą wielkiego zakładu karnego w Cheshire w Connecticut.

Spędzimy ten dzień w domu mojego wuja Saula, w którym byliśmy tacy szczęśliwi. Przyjadą Hillel i Alexandra i przez kilka godzin znów będziemy tworzyć ten sam wspaniały kwartet co kiedyś. W tym momencie jeszcze nie wiem, jak bardzo ten dzień zaważy na życiu każdego z nas.

Dwa dni później zadzwonił do mnie wuj Saul.

– Marcus? Mówi wuj Saul.

– Dzień dobry, wujku. Co sły…

Nie pozwolił mi skończyć.

– Posłuchaj uważnie, Marcus: chcę, żebyś natychmiast przyjechał do Baltimore. Bez zadawania pytań. Zdarzyło się coś poważnego.

I odłożył słuchawkę. Pierwszą moją myślą było, że połączenie zostało przerwane, więc natychmiast oddzwoniłem: nie odpowiadał. A że nie dawałem za wygraną, w końcu odebrał i rzucił krótko:

– Przyjedź do Baltimore.

I znów się rozłączył.

Jeśli wpadnie wam w ręce ta książka, przeczytajcie ją.

Chciałbym, żeby ktoś poznał historię Goldmanów z Baltimore.

CZĘŚĆ PIERWSZAKronika utraconej młodości(1989–1997)

1

Jestem pisarzem.

Tak mnie wszyscy nazywają. Przyjaciele, krewni, rodzina, a nawet nieznane mi osoby, które rozpoznawszy mnie gdzieś w miejscu publicznym, mówią: „Czy nie jest pan tym pisarzem…?”. Jestem pisarzem, to moja tożsamość.

Ludzie myślą, że będąc pisarzem, prowadzisz raczej spokojne życie. Jeszcze niedawno jeden z moich przyjaciół, narzekając na codzienne kursowanie między domem i biurem, na koniec rzucił: „Nie to, co ty, rano wstajesz, siadasz przy biurku i piszesz. I tyle”. Nic nie odpowiedziałem, z przygnębieniem uświadamiając sobie, jak bardzo w wyobraźni ogółu moje zajęcie polega na próżnowaniu. Ludziom wydaje się, że nic nie robisz, tymczasem wtedy właśnie, kiedy nic nie robisz, pracujesz najciężej.

Pisanie książki jest jak organizowanie kolonii wakacyjnych. Twoje życie, zwykle samotnicze i spokojne, wypełnia raptem gwarna gromada postaci, które pewnego dnia niespodziewanie się zjawiają i wywracają do góry nogami jego porządek. Przyjeżdżają rano wielkim autobusem, hałaśliwie się z niego wysypują, wielce podekscytowane rolą, jaka im przypadła. A ty musisz to wszystko ogarnąć, musisz się nimi zająć, ulokować je i nakarmić. Jesteś odpowiedzialny za wszystko. Ponieważ to ty jesteś pisarzem.

Cała historia zaczęła się w lutym 2012 roku, kiedy opuściłem Nowy Jork, zamierzając zasiąść do pisania mojej nowej powieści w domu, który niedawno kupiłem w Boca Raton na Florydzie. Nabyłem go trzy miesiące wcześniej za pieniądze ze sprzedaży praw do filmowej adaptacji mojej ostatniej książki i nie licząc kilku krótkich wypadów na Florydę w grudniu i styczniu, żeby go umeblować, po raz pierwszy miałem zatrzymać się w nim dłużej. Dom był rozległy, z wielkimi oknami balkonowymi, z widokiem na jezioro cenione przez amatorów spacerów. Stał w spokojnej, pełnej zieleni dzielnicy, zamieszkanej głównie przez majętnych emerytów, do których, będąc o połowę od nich młodszy, nie bardzo pasowałem. Ale wybrałem to miejsce właśnie z powodu panującej tu idyllicznej atmosfery. Takiego miejsca potrzebowałem, żeby móc pisać.

W przeciwieństwie do poprzednich, bardzo krótkich wizyt, tym razem miałem mnóstwo czasu, więc wybrałem się na Florydę samochodem. Dwa tysiące kilometrów do przejechania wcale mnie nie przerażało: w poprzednich latach odbywałem tę podróż niezliczoną ilość razy, przyjeżdżając z Nowego Jorku w odwiedziny do mojego wuja, Saula Goldmana, który po Tragedii, jaka spotkała jego rodzinę, osiadł na przedmieściach Miami. Znałem tę drogę na pamięć.

Opuściłem Nowy Jork przykryty śniegiem i skuty dziesięciostopniowym mrozem, a dwa dni później w Boca Raton powitała mnie łagodność tropikalnej zimy. Ta swojska sceneria ze słońcem i palmami nieodparcie nasuwała mi skojarzenia z wujem Saulem. Bardzo mi go brakowało. Jak bardzo, uświadomiłem to sobie w momencie zjazdu z autostrady w kierunku Boca Raton, bo najchętniej pojechałbym dalej, do Miami, do niego. Zacząłem się wręcz zastanawiać, czy moje poprzednie, krótkie wypady tutaj miały rzeczywiście na celu umeblowanie domu, czy może były raczej sposobem odnowienia więzów z Florydą. Bez niego wszystko wyglądało inaczej.

Moim najbliższym sąsiadem w Boca Raton był sympatyczny siedemdziesięciolatek Leonard Horowitz, swego czasu wybitny specjalista w dziedzinie prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie Harvarda, który na Florydzie spędzał zimy i od śmierci żony zbierał się do pisania książki, jednak w żaden sposób nie potrafił jej zacząć. Po raz pierwszy spotkałem go w dniu, kiedy kupiłem dom. Zadzwonił do moich drzwi, dzierżąc w wolnej ręce zgrzewkę piwa, żeby powitać nowego sąsiada. Z miejsca poczuliśmy do siebie sympatię. Od tamtej pory stało się zwyczajem, że za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do Boca Raton, przychodził się przywitać. Szybko nawiązaliśmy przyjacielskie stosunki.

Lubił moje towarzystwo i myślę, że był zadowolony, że postanowiłem zostać na dłużej. A ponieważ wyjaśniłem, że zabieram się do pisania nowej książki, natychmiast opowiedział mi o swojej. Choć wkładał w to dzieło całe serce, z postępami było gorzej. Nosił z sobą wszędzie wielki kołonotatnik, na którym flamastrem napisał: Zeszyt pierwszy, co miało sugerować, że będą następne. Widywałem go, jak siedział nad nim w skupieniu przy kuchennym stole, na swoim tarasie bądź przy kawiarnianym stoliku w śródmieściu. On natomiast widywał mnie podczas spaceru, gdy pływałem w jeziorze, opalałem się albo chodziłem pieszo na zakupy. Wieczorem dzwonił do moich drzwi z zimnym piwem. Piliśmy je u mnie na tarasie, grając w szachy lub słuchając muzyki. Za nami rozciągała się bajeczna sceneria jeziora i palm różowiejących w zachodzie słońca. Między jednym i drugim ruchem, nie odrywając oczu od szachownicy, zadawał mi zawsze to samo pytanie:

– I jak tam, Marcus, twoja książka?

– Do przodu, Leo, do przodu.

Byłem w Boca Raton już dwa tygodnie, kiedy któregoś wieczoru, zgarniając moją wieżę, nagle zastygł w pół ruchu i rozdrażnionym tonem rzucił:

– Czy nie przyjechałeś tu, żeby pisać nową książkę?

– Owszem, a czemu pytasz?

– Bo tylko się obijasz. To mnie denerwuje.

– Co ci każe myśleć, że nic nie robię?

– Przecież widzę! Całymi dniami nic nie robisz, tylko bujasz w obłokach, uprawiasz sport i gapisz się w niebo. Mam siedemdziesiąt osiem lat, więc to ja powinienem wegetować jak ty teraz, a ty, który ledwie przekroczyłeś trzydziestkę, powinieneś w pocie czoła pracować!

– Co cię tak naprawdę irytuje, Leo? Moja książka czy twoja?

Trafiłem w dziesiątkę. Złagodniał.

– Chciałbym po prostu wiedzieć, jak ty to robisz. Bo ja z moją powieścią stoję wciąż w miejscu. Jestem ciekaw, jak ty pracujesz.

– Siadam na tarasie i myślę. A to jest, uwierz mi, ciężka praca. Ty piszesz, żeby zająć czymś umysł. To co innego.

Przesunął swojego skoczka i zagroził mojemu królowi.

– Nie mógłbyś mi podsunąć jakiegoś dobrego pomysłu na powieść?

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Bo to musi wyjść od ciebie.

– Tak czy inaczej, unikaj w swojej książce wzmianki o Boca Raton. Nie chcę, żeby zjechały tu hordy twoich czytelników, żeby zobaczyć, gdzie mieszkasz.

Uśmiechnąłem się.

– Nie trzeba szukać pomysłu, Leo – dodałem. – Pomysł sam do ciebie przyjdzie. Pomysł to jest zdarzenie, które może w każdej chwili nastąpić.

Czyż mogłem przewidzieć, że w chwili, gdy to mówiłem, tak właśnie się stanie? Zauważyłem, że nad brzegiem jeziora błąka się jakiś pies. Muskularnej, choć szczupłej budowy, o spiczastych uszach i z nosem zanurzonym w trawie. W pobliżu nie widać było żadnego spacerowicza.

– Wygląda na to, że ten pies jest sam – zauważyłem.

Horowitz uniósł głowę i przyjrzał się zwierzakowi.

– Tutaj nie ma bezpańskich psów – orzekł zdecydowanym tonem.

– Nie powiedziałem, że jest bezpański. Powiedziałem, że jest sam.

Uwielbiam psy. Wstałem z krzesła i zagwizdałem, żeby go przywołać. Pies postawił uszy. Gwizdnąłem ponownie i podbiegł.

– Zwariowałeś? – obruszył się Leo. – Skąd wiesz, że ten pies nie ma wścieklizny? Twój ruch.

– Nie wiem – odpowiedziałem, z roztargnieniem przesuwając wieżę.

By mnie ukarać za taką zuchwałość, Horowitz zgarnął moją królową.

Pies podbiegł do tarasu. Przykucnąłem przy nim. Był to spory samiec ciemnej maści, z czarnymi obwódkami wokół oczu i z wibrysami długimi jak u foki. Przytulił do mnie łeb, a ja go pogłaskałem. Sprawiał wrażenie łagodnego zwierzęcia. Od razu wyczułem rodzącą się między nami komitywę; to była wzajemna sympatia od pierwszego spojrzenia, i ci, którzy znają się na psach, wiedzą, o czym mówię. Nie miał obroży, niczego, co pozwoliłoby go zidentyfikować.

– Widziałeś już tego psa? – zapytałem Leonarda.

– Nigdy.

Odbywszy inspekcję tarasu, zanim zdążyłem go zatrzymać, pies odbiegł i zniknął wśród palm i krzewów.

– Wygląda na to, że wie, dokąd iść – powiedział Horowitz. – To pewnie pies któregoś z sąsiadów.

Powietrze tego wieczoru było bardzo parne. Mimo ciemności można się było domyślić, jak groźnie wygląda niebo. Niedługo po wyjściu Lea rozpętała się gwałtowna burza z potężnymi wyładowaniami w oddali za jeziorem, a potem chmury pękły i lunął ulewny deszcz. Koło północy, kiedy czytałem w salonie, usłyszałem dobiegające z tarasu szczekanie. Poszedłem sprawdzić, co się dzieje, i za drzwiami balkonowymi ujrzałem zmokniętego, wyglądającego żałośnie psa. Otworzyłem drzwi, a on momentalnie wślizgnął się do środka. Popatrzył na mnie z błagalną miną.

– No dobrze, możesz zostać – powiedziałem.

W dwóch rondlach, które posłużyły za miski, podałem mu wodę i pokarm, ręcznikiem kąpielowym wytarłem go do sucha, a potem, siedząc z nim na podłodze, wpatrywaliśmy się w spływające po szybach strugi deszczu.

Spędził u mnie noc. Nazajutrz rano zastałem go spokojnie śpiącego na posadzce w kuchni. Ze sznurka zrobiłem mu smycz, choć przesadziłem z ostrożnością, bo pies szedł za mną posłusznie, i tak wyruszyliśmy na poszukiwanie jego pana.

Na ganku swojego domu Leo pił kawę nad otwartym na rozpaczliwie pustej stronie Zeszytem pierwszym.

– Co ty wyprawiasz z tym psem, Marcus? – zapytał, widząc, że każę psu wskoczyć do bagażnika mojego samochodu.

– Dziś w nocy znalazłem go na tarasie. Była taka burza, że wpuściłem go do środka. Myślę, że się zgubił.

– I dokąd z nim jedziesz?

– Zostawię ogłoszenie w supermarkecie.

– Ty naprawdę nigdy nie pracujesz.

– Teraz pracuję.

– No cóż, tylko z tym nie przesadź, żebyś się nie przepracował, kolego.

– Obiecuję.

Zostawiłem ogłoszenia w dwóch najbliższych supermarketach, a potem trochę pospacerowałem z psem po głównej ulicy Boca Raton, licząc, że może ktoś go rozpozna. Ale nie. W końcu udałem się na posterunek policji, gdzie mnie skierowano do gabinetu weterynarza. Czasem psy mają wszczepiony chip z danymi umożliwiającymi odnalezienie ich właściciela. Jednak ten go nie miał i weterynarz nie mógł mi pomóc. Zasugerował, żebym oddał psa do schroniska dla zwierząt, na co się nie zgodziłem, i wróciłem do domu z moim nowym towarzyszem, który, muszę przyznać, mimo swoich imponujących gabarytów, był stworzeniem wyjątkowo łagodnym i posłusznym.

Na ganku swojego domu Leo wypatrywał mojego powrotu. Widząc, że nadjeżdżam, szybko ruszył w moją stronę, wymachując plikiem świeżo wydrukowanych kartek. Odkrywszy niedawno magię wyszukiwarki Google, co rusz wklepywał w nią nurtujące go w danym momencie pytania. Na takiego jak on belfra starej daty, który spędził znaczną część życia w bibliotekach, magia algorytmów wyszukiwania działała z wyjątkową mocą.

– Przeprowadziłem małe śledztwo – oznajmił takim tonem, jakby rozwiązał właśnie zagadkę śmierci Kennedy’ego, wręczając mi plik kartek, przez które wkrótce będę musiał pomóc przy wymianie tonera w jego drukarce.

– I co pan takiego odkrył, profesorze Horowitz?

– Psy zawsze odnajdują swój dom. Niektóre potrafią przebyć setki kilometrów, żeby wrócić do swoich bliskich.

– I co w związku z tym mi radzisz?

Leo z miną starego mędrca obwieścił:

– Idź za psem, zamiast zmuszać go, żeby on za tobą podążał. On wie, gdzie ma wrócić, a ty nie.

Nie mylił się. Postanowiłem spuścić psa ze smyczy i pozwolić, żeby sam wybrał drogę. Ruszył truchtem wzdłuż brzegu jeziora, potem przeciął ścieżkę dla pieszych. Przeszedłszy przez pole golfowe, dotarliśmy do innej, leżącej w zakolu cieśniny eleganckiej dzielnicy willowej, której jeszcze nie znałem. Pies szedł dalej, dwukrotnie skręcił w prawo i w końcu zatrzymał się pod bramą, za którą ujrzałem wspaniały dom. Usiadł i zaszczekał. Nacisnąłem guzik domofonu. Usłyszawszy głos kobiety, powiedziałem, że znalazłem jej psa. Brama się otworzyła i pies pognał w stronę domu, najwyraźniej uszczęśliwiony, że wrócił do swojej pani.

Ruszyłem za nim. Na ganek wyszła kobieta i pies natychmiast radośnie się do niej rzucił. Usłyszałem, jak kobieta woła jego imię. Duke. Zaczęło się tulenie i czułości, ja zaś podszedłem bliżej. Kobieta uniosła głowę, a mnie aż zatkało z wrażenia.

– Alexandra? – wykrztusiłem.

– Marcus?

Oboje nie wierzyliśmy własnym oczom.

Ponad siedem lat po Tragedii, która nas rozdzieliła, znowu ją spotkałem. Zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia i powtórzyła, prawie krzycząc:

– Marcus, czy to ty?!

Stałem bez ruchu jak ogłuszony.

Podbiegła do mnie.

– Marcus!

W odruchu czułości objęła dłońmi moją twarz. Tak jakby ona również w to nie wierzyła i chciała się upewnić, że to rzeczywistość, a nie sen. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa.

– Marcus – powiedziała cicho – nie mogę uwierzyć, że to ty.

*

Jeśli nie jesteście pustelnikami żyjącymi w jaskini, musieliście słyszeć o Alexandrze Neville, piosenkarce komponującej muzykę do własnych utworów, megagwieździe ostatnich lat. Była idolką, na którą ludzie od dawna czekali, która tchnęła nowego ducha w przemysł muzyczny. Jej trzy albumy rozeszły się w dwudziestu milionach egzemplarzy; przez drugi rok z rzędu figurowała wśród najbardziej wpływowych postaci w rankingu tygodnika „Time”, jej osobisty majątek zaś szacowano na sto pięćdziesiąt milionów dolarów. Była uwielbiana przez publiczność, wychwalana przez krytyków. Kochali ją zarówno nastoletni fani, jak i starsi słuchacze. Uwielbiali ją wszyscy do tego stopnia, że gdy pojawiała się publicznie, ludzie skandowali z zapamiętaniem: A-lex-an-dra!

Jej partnerem był kanadyjski hokeista, Kevin Legendre, który w tym momencie pojawił się za jej plecami.

– Znalazł pan Duke’a! Od wczoraj go szukaliśmy! Alex traciła już głowę! Dziękuję!

Wyciągnął rękę, żeby się ze mną przywitać. Ujrzałem, jak jego biceps pręży się, miażdżąc w uścisku moją dłoń. Dotąd widywałem Kevina jedynie w tabloidach, które niestrudzenie komentowały jego związek z Alexandrą. Był nieprzyzwoicie przystojny. Jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach. Przez chwilę uważnie i z ciekawością mi się przyglądał, aż w końcu powiedział:

– Ja chyba pana znam…

– Nazywam się Marcus. Marcus Goldman.

– Pisarz, prawda?

– Tak.

– Czytałem pana ostatnią książkę. Alexandra mi poradziła, żebym ją przeczytał, bardzo jej się podobała.

Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. W to, że odnalazłem Alexandrę w domu jej narzeczonego. Kevin, który nie zdawał sobie sprawy, co się naprawdę dzieje, zaproponował, żebym został u nich na kolacji, na co ochoczo przystałem.

Piekliśmy wielkie steki na ustawionym na tarasie ogromnym grillu. Nie śledziłem ostatnich dokonań w karierze Kevina; myślałem, że nadal jest obrońcą Predators z Nashville, tymczasem on podczas letnich transferów zwerbowany już został przez drużynę Panthers z Florydy. Dom należał do niego. Mieszkał teraz w Boca Raton, Alexandra zaś, korzystając z przerwy w nagrywaniu nowej płyty, przyjechała do niego w odwiedziny.

Dopiero pod koniec kolacji Kevin połapał się, że ona i ja jesteśmy dobrymi znajomymi.

– Jesteś z Nowego Jorku? – zapytał.

– Tak. Mieszkam tam na stałe.

– A co cię sprowadza na Florydę?

– Od kilku lat tu przyjeżdżam. Mój wuj mieszkał w Coconut Grove i często go odwiedzałem. Niedawno kupiłem dom w Boca Raton, niedaleko stąd. Potrzebowałem spokojnego miejsca, żeby móc pisać.

– Co słychać u twojego wuja? – zapytała Alexandra. – Nie wiedziałam, że wyjechał z Baltimore.

Uchylając się od odpowiedzi na to pytanie, wyjaśniłem krótko:

– Wyjechał z Baltimore po Tragedii.

Kevin odruchowo wycelował w nas widelcem.

– Czy ja śnię, czy wy się już znacie?

– Mieszkałam przez kilka lat w Baltimore – wyjaśniła Alexandra.

– I mieszkała tam też część mojej rodziny – dodałem. – Wuj, o którym mowa, jego żona i moi kuzyni. Mieszkali w tej samej dzielnicy co Alexandra z rodziną.

Ona uznała za stosowne nie wchodzić w szczegóły, więc zmieniliśmy temat. Ponieważ przyszedłem na piechotę, po kolacji zaproponowała, że mnie odwiezie.

Kiedy tylko znaleźliśmy się w samochodzie sam na sam, wyczułem między nami skrępowanie. W końcu zagaiłem:

– To niesamowite, że twój pies przybłąkał się akurat do mnie…

– Duke często ucieka.

– Może nie lubi Kevina – skomentowałem złośliwie.

– Nie zaczynaj, Marcus! – rzuciła ostrym tonem.

– Nie bądź taka, Alex…

– Jaka?

– Dobrze wiesz, co mam na myśli.

Znienacka zahamowała pośrodku drogi i popatrzyła mi głęboko w oczy.

– Marcus, dlaczego mi to zrobiłeś?

Z trudem wytrzymałem jej spojrzenie.

– Zostawiłeś mnie! – krzyknęła.

– Wybacz. Ale miałem swoje powody.

– Swoje powody? Nie było żadnego powodu, żeby wszystko zniszczyć!

– Alex, oni… Oni nie żyją!

– No to co? Czy to moja wina?!

– Nie – odpowiedziałem. – Żałuję. Żałuję za wszystko.

Zapanowało między nami ciężkie milczenie. Jedynymi słowami, jakie padły z moich ust, były wskazówki, jak dojechać do mojego domu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, powiedziała:

– Dziękuję za Duke’a.

– Cieszę się, że cię znów zobaczyłem.

– Myślę, że lepiej, żebyśmy na tym poprzestali. Nie wracaj już, Marcus.

– Do Kevina?

– Do mojego życia.

I odjechała.

Nie byłem w nastroju, żeby wrócić do domu. Miałem przy sobie kluczyki do samochodu, postanowiłem więc trochę pojeździć po okolicy. Dotarłem aż do Miami, po czym bez namysłu ruszyłem przez miasto, dojechałem do spokojnej dzielnicy Coconut Grove i zaparkowałem pod domem wuja. Wieczór był ciepły, wysiadłem z samochodu i oparty o karoserię, długo wpatrywałem się w dom. Miałem wrażenie, że wuj Saul jest w środku, że wyczuwam jego obecność. Chciałem go znów zobaczyć i był tylko jeden sposób, żeby to osiągnąć. Opisać go.

*

Saul Goldman był bratem mojego ojca. Przed Tragedią, przed wydarzeniami, o których zamierzam wam opowiedzieć, był on – by użyć określenia moich dziadków – ważną personą. Został adwokatem, kierował jedną z najbardziej znanych kancelarii w Baltimore, z racji swojego doświadczenia uczestniczył w procesach sławnych w całym Marylandzie. Był zaangażowany w sprawę Dominica Pernella, występował w procesie „Miasto Baltimore przeciwko Morris Enterprise”, jak również zajmował się sprawą nielegalnych transakcji Sunridge’a. W Baltimore wszyscy go znali. Pisano o nim w gazetach, występował w telewizji i do dziś pamiętam, jak wielkie robiło to wówczas na mnie wrażenie. Poślubił swoją młodzieńczą miłość, która dla mnie była ciotką Anitą. W dzieciństwie uważałem ją za najpiękniejszą z kobiet i najczulszą z matek. Była lekarką, ordynatorem na oddziale onkologicznym szpitala Johnsa Hopkinsa, jednego z najlepszych w kraju. Mieli wspaniałego syna Hillela, serdecznego, ponadprzeciętnie inteligentnego chłopca, mojego rówieśnika – było między nami ledwie kilka miesięcy różnicy – z którym łączyły mnie więzy braterstwa i przyjaźni.

Najcudowniejsze chwile mojej młodości to te, które z nimi spędziłem; przez długi czas na samą wzmiankę o nich puchłem z dumy i ze szczęścia. Uważałem, że tworzyli rodzinę lepszą od tych, jakie dotąd znałem, byli lepsi od wszystkich ludzi, z którymi się dotąd zetknąłem: szczęśliwsi, bardziej spełnieni, ambitniejsi, bardziej godni szacunku. I przez długi czas życie przyznawało mi rację. Byli istotami wyższego rzędu. Fascynowała mnie swoboda, z jaką szli przez życie, urzekała ich charyzma, olśniewała ich zamożność. Podziwiałem ich wygląd, ich stan posiadania, ich pozycję społeczną. Ich ogromny dom, ich luksusowe samochody, ich letnią rezydencję w Hamptons, ich apartament w Miami, ich coroczne wyjazdy w marcu na narty do Whistler w Kolumbii Brytyjskiej. Ich bezpretensjonalność, ich szczęście. Ich serdeczność wobec mnie. Ich cudowną wyższość, która wywoływała u innych odruchowy podziw. Nie budzili zawiści; byli zbyt niedoścignieni, żeby im zazdrościć. Bogowie obdarzyli ich swoim błogosławieństwem. Przez długi czas wierzyłem, że nigdy nic złego ich nie spotka. Przez długi czas wierzyłem, że są nieśmiertelni.

2

Nazajutrz po nieoczekiwanym spotkaniu z Alexandrą cały dzień spędziłem w moim gabinecie. Wyszedłem tylko raz, żeby w chłodzie wczesnego poranka pobiegać nad brzegiem jeziora.

Nie wiedząc jeszcze, jak to wykorzystam, postanowiłem w formie notatek odtworzyć najbardziej znaczące wydarzenia w historii Goldmanów z Baltimore. Na początek nakreśliłem drzewo genealogiczne naszej rodziny, po czym zorientowałem się, że wymagałoby ono paru wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących pochodzenia Woody’ego. Drzewo szybko zamieniło się w las pobocznych komentarzy, więc stwierdziłem, że dla większej przejrzystości lepiej będzie przenieść to wszystko na fiszki. Na biurku przede mną stało zdjęcie, które dwa lata temu znalazł wuj Saul. Zrobione przed siedemnastu laty przedstawiało mnie w towarzystwie trzech najbliższych mi osób: dwójki moich uwielbianych kuzynów i Alexandry. Każdemu z nas przysłała jego kopię z napisem na odwrocie:

Kocham Was, Goldmanowie.

Miała w owym czasie siedemnaście lat, ja i moi kuzyni ledwie skończyliśmy piętnaście. Już wtedy posiadała wszystkie te cechy, dzięki którym pokochają ją w przyszłości miliony ludzi, ale wtedy jeszcze nie musieliśmy się nią z nikim dzielić. Za sprawą tego zdjęcia zanurzyłem się na nowo w labirynty naszej utraconej młodości, na długo przed tym, zanim utracę moich kuzynów, na długo przed tym, zanim stanę się „nową nadzieją literatury amerykańskiej”, a zwłaszcza na długo przed tym, zanim Alexandra Neville zostanie megagwiazdą, którą jest dzisiaj. Zanim cała Ameryka zakocha się w niej, w jej piosenkach, zanim swoimi kolejnymi albumami podbije serca milionów fanów. Na długo przed jej trasami koncertowymi, zanim stanie się ikoną, na którą ludzie od tak dawna czekali.

Wczesnym wieczorem Leo zgodnie ze zwyczajem zadzwonił do moich drzwi.

– Wszystko w porządku, Marcus? Od wczoraj nie dawałeś znaku życia. Znalazłeś właściciela psa?

– Tak. Jest nim nowy chłopak dziewczyny, w której przez długie lata się kochałem.

To go zaskoczyło.

– Świat jest mały – stwierdził. – Jak ona się nazywa?

– Nie uwierzysz. Alexandra Neville.

– Ta piosenkarka?

– Właśnie ona.

– Znasz ją?

Przyniosłem z gabinetu zdjęcie, żeby mu je pokazać.

– To jest Alexandra? – zapytał Leo, pokazując ją palcem.

– Tak. W czasach, gdy byliśmy szczęśliwymi nastolatkami.

– Kim są pozostali chłopcy?

– Ja i moi kuzyni z Baltimore.

– Co się z nimi stało?

– To długa historia…

Tego dnia graliśmy w szachy do późna. Byłem zadowolony, że przyszedł; dzięki temu przez kilka godzin mogłem zająć myśli czymś innym, nie Alexandrą. Spotkanie z nią bardzo mnie poruszyło. Przez wszystkie te lata nie potrafiłem o niej zapomnieć.

Następnego dnia nie mogłem się powstrzymać i znów pojechałem w pobliże domu Kevina Legendre’a. Nie wiem, na co liczyłem. Pewnie na to, że ją spotkam. Że znowu z nią porozmawiam. Jednak byłaby wściekła, gdybym wrócił. Zaparkowałem przy ulicy równoległej do ich posiadłości, kiedy nagle w żywopłocie dostrzegłem jakiś ruch. Zaintrygowany przyjrzałem się uważniej i wtedy zobaczyłem wychodzącego spomiędzy krzewów Duke’a. Wysiadłem z samochodu i cicho go przywołałem. Zapamiętał mnie i podbiegł, żebym go pogłaskał. Wówczas przyszedł mi do głowy szalony pomysł, od którego nie mogłem się uwolnić. A jeśli Duke był sposobem na nawiązanie kontaktów z Alexandrą? Otworzyłem bagażnik, on zaś posłusznie wskoczył do środka. Ufał mi. Szybko odjechałem i wróciłem do siebie. Duke znał już dom. Usiadłem przy biurku, a on położył się obok i dotrzymywał mi towarzystwa, kiedy z powrotem zagłębiłem się w historię Goldmanów z Baltimore.

*

Określenie „Goldmanowie z Baltimore” było odpowiednikiem tego, kim z racji miejsca zamieszkania byliśmy my, moi rodzice i ja: Goldmanowie z Montclair w stanie New Jersey. Z czasem, drogą skrótów językowych, oni stali się baltimorczykami, a my montclairczykami. Autorami tego przydomku byli dziadkowie Goldmanowie, którzy chcąc, żeby było jasne, o kim mówią, po prostu podzielili nasze rodziny według klucza geograficznego. I kiedy na przykład z okazji świąt pod koniec roku zjeżdżaliśmy wszyscy na Florydę, gdzie mieszkali, mogli powiedzieć: „Baltimorczycy przyjeżdżają w sobotę, a w niedzielę będą montclairczycy”. Jednak to, co początkowo było czułym sposobem odróżnienia jednych od drugich, z czasem stało się wyznacznikiem wyższości Goldmanów z Baltimore nawet wewnątrz ich własnego klanu. Fakty mówiły same za siebie: baltimorczycy to był adwokat ożeniony z lekarką, których syn uczęszczał do najlepszej prywatnej szkoły w mieście. Natomiast montclairczycy to mój ojciec inżynier, matka, która była sprzedawczynią w stanowym outlecie eleganckiej marki ubrań z Nowego Jorku, i ja, uczeń szkoły państwowej.

Nawet w sferze leksykalnej, kiedy moi dziadkowie mówili o gałęzi z Baltimore, w ich tonie słychać było cieplejsze uczucia, jakimi ich darzyli: w ich ustach słowo „baltimorczyk” było skąpane w złocie, natomiast „montclairczyk” brzmiało jak eufemizm określenia nieudacznik. Dla baltimorczyków były pochwały, dla montclairczyków krytyka. Jeśli ich telewizor nie działał, to dlatego, że go zepsułem. Jeśli chleb nie był świeży, to dlatego, że kupił go mój ojciec. Za to bochenki przynoszone przez wuja Saula były wybornej jakości, a gdy telewizor znów zaczął działać, to z pewnością dlatego, że Hillel go zreperował. Nawet w sytuacjach podobnych traktowanie podobne nie było: kiedy na kolację spóźnili się baltimorczycy, dziadkowie uznawali, że biedacy utknęli w korkach. Jeśli jednak spóźnili się montclairczycy, od razu zaczynali narzekać na naszą rzekomo systematyczną niepunktualność. W każdych okolicznościach Baltimore było stolicą piękna, Montclair – miejscem tych, którzy mogli się bardziej postarać. Najdelikatniejszy kawior z Montclair nie mógł się równać z kęsem zgniłej kapusty z Baltimore. A kiedy w trakcie wspólnych wypadów do restauracji i galerii handlowych spotykaliśmy znajomych dziadków, babka, dokonując prezentacji, mówiła: „To mój syn Saul, sławny adwokat. Jego żona Anita jest znaną lekarką w szpitalu Johnsa Hopkinsa, a ich syn Hillel to mały geniusz”. Baltimorczykom przysługiwał uścisk ręki i głęboki ukłon. Po czym, kontynuując występ, niedbałym gestem wskazywała nas: „A to mój młodszy syn z rodziną”, co kwitowano skinięciem głowy przypominającym trochę uprzejmy gest pod adresem parkingowego lub członka służby domowej.

Tylko pod jednym względem w najwcześniejszych latach mojej młodości byliśmy sobie idealnie równi: każda z rodzin liczyła trzech członków. Ale choć oficjalnie do Goldmanów z Baltimore zaliczały się trzy osoby, to ci, którzy dobrze ich znali, powiedzą wam, że było ich czworo. Gdyż już niebawem mojego kuzyna Hillela, z którym dotąd dzieliliśmy ułomność bycia jedynakiem, życie znów uprzywilejowało, obdarzając go bratem. W następstwie zdarzeń, o których za chwilę opowiem, zaczęto go widywać, i to w różnych sytuacjach, w towarzystwie przyjaciela, którego można by uznać za wytwór wyobraźni, gdyby nie to, że był postacią jak najbardziej realną: Woodrowa Finna, Woody’ego, jak go nazywaliśmy, chłopca piękniejszego, roślejszego, silniejszego, zdolnego do wszystkiego, usłużnego i obecnego na każde zawołanie.

Woody szybko zyskał u Goldmanów z Baltimore status pełnoprawnego członka rodziny, stając się zarazem jednym z nich i jednym z nas, bratankiem, kuzynem, synem i bratem. Jego obecność wśród członków ich klanu była oczywistością do tego stopnia, że – co było wyrazem ostatecznej integracji – jeśli nie zjawił się na jakimś zebraniu rodzinnym, od razu padało pytanie, gdzie jest Woody. Martwiono się, że nie przyszedł, traktując jego obecność za więcej niż uprawnioną, za warunek niezbędny dla doskonałej jedności rodzinnej. Którąkolwiek z osób pamiętających tamte czasy zapytać o Goldmanów z Baltimore, bez namysłu wymieni również Woody’ego. Tak więc znowu byli górą: w meczu „baltimorczycy kontra montclairczycy”, w którym dotąd panował remis 3:3, teraz wynik wynosił 4:3.

Woody, Hillel i ja byliśmy trójką najwierniejszych przyjaciół. To właśnie wespół z Woodym spędziłem z baltimorczykami moje najpiękniejsze lata, okres między 1990 i 1998 rokiem, błogosławiony czas, a zarazem tło i zwiastun przyszłej Tragedii. Między dziesiątym a osiemnastym rokiem życia byliśmy absolutnie nierozłączni. Wspólnie tworzyliśmy trzyosobową jednostkę braterską, trójkę lub triadę, „gang Goldmanów”, jak z dumą nazywaliśmy naszą grupę. Kochaliśmy się jak bracia; składaliśmy sobie uroczyste przysięgi przypieczętowane krwią, przyrzekaliśmy sobie nawzajem wierność i wieczną miłość. Mimo wszystkiego, co zdarzy się potem, zawsze będę wspominał te lata jako wyjątkowy okres, epopeję trójki szczęśliwych nastolatków w błogosławionej przez bogów Ameryce.

Pojechać do Baltimore, być z nimi – tylko to się dla mnie liczyło. Jedynie w ich obecności czułem się w pełni sobą. Chwała moim rodzicom, że pozwalali mi w wieku, w którym rzadko które dziecko podróżowało w pojedynkę, jeździć samemu do Baltimore, żeby zobaczyć się z moimi kuzynami. Dla mnie oznaczało to początek nowego życia punktowany grafikiem szkolnych wakacji, przerw śródsemestralnych, uroczystości ku czci bohaterów Ameryki. Bliskość Dnia Weterana, Dnia Martina Luthera Kinga czy Dnia Prezydentów USA wzbudzała we mnie szaloną radość. Podekscytowany perspektywą, że znów spotkam się z kuzynami, robiłem się nieznośny. Chwała żołnierzom poległym za ojczyznę, chwała doktorowi Martinowi Lutherowi Kingowi, że był tak dobrym człowiekiem, chwała naszym prawym, dzielnym prezydentom, którzy w każdy trzeci poniedziałek lutego fundowali nam wolne!

Chcąc zyskać dodatkowy dzień, wyprosiłem u rodziców zgodę na wyjazd od razu po szkole. Po skończonych lekcjach lotem błyskawicy wracałem do domu, żeby się spakować, a potem gotowy do drogi czekałem, aż matka wróci z pracy i zawiezie mnie na dworzec w Newark. Siedząc w fotelu przy drzwiach, w ciepłych butach i w kurtce, z niecierpliwości przebierałem nogami. Ja byłem gotowy za wcześnie, ona się spóźniała. Próbując skrócić sobie czas czekania, wpatrywałem się w zdjęcia obu naszych rodzin stojące na pobliskim stoliku. Wydawało mi się, że tak jak oni byli wspaniali, tak my bezbarwni. A przecież w Montclair, na uroczym przedmieściu New Jersey, wiodłem uprzywilejowane życie, spokojne i szczęśliwe, w którym mi niczego nie brakowało. Jednak nasze samochody wydawały mi się mniej lśniące, nasze rozmowy mniej zabawne, nasze słońce nie tak jasne, a nasze powietrze mniej czyste.

A potem rozlegał się klakson samochodu matki. Wybiegałem na dwór i wskakiwałem do jej starej hondy civic. Matka w tym czasie poprawiała lakier na paznokciach, piła kawę z kartonowego kubka, jadła kanapkę albo wypełniała formularz reklamowy. A czasami wszystko naraz. Była elegancka, zawsze dobrze ubrana. Piękna, starannie umalowana. Tyle że po powrocie z pracy nadal miała przypiętą do żakietu plakietkę z nazwiskiem, a pod nim napis „do usług”, który wydawał mi się okropnie upokarzający. Baltimorczycy byli obsługiwani, my byliśmy służącymi.

Wyrzucałem matce spóźnienie, przepraszała mnie. Nie chciałem jej wybaczyć, a ona z czułością głaskała mnie po głowie. Całowała mnie, zostawiając na moim policzku ślad szminki, który zaraz pełnym miłości gestem wycierała. A potem zawoziła mnie na dworzec, gdzie wczesnym wieczorem wsiadałem do pociągu jadącego do Baltimore. Po drodze mówiła, że mnie kocha i że już teraz za mną tęskni. Zanim wsiadłem do wagonu, wręczała mi papierową torebkę z sandwiczami kupionymi w tym samym miejscu, gdzie kupowała kawę, i kazała mi obiecać, że będę „grzeczny i rozsądny”. Przytulała mnie, przy okazji wsuwając mi do kieszeni dwudziestodolarowy banknot, a potem mówiła: „Kocham cię, mój aniołku”. I dawała mi dwa całusy w oba policzki, a czasami trzy lub cztery. Mówiła, że jeden to za mało, choć dla mnie to i tak było za dużo. Kiedy teraz o tym myślę, mam do siebie żal, że nie pozwoliłem jej przy okazji każdego wyjazdu wycałować się z dziesięć razy. Mam do siebie żal, że zbyt często ją zostawiałem. Mam do siebie żal, że niewystarczająco pamiętałem o tym, że nasze matki nie są wieczne, że niewystarczająco często powtarzałem sobie: kocham moją matkę.

Niespełna dwie godziny później pociąg wjeżdżał na Dworzec Główny w Baltimore. Rodzinny transfer mógł się nareszcie zacząć. Zrzucałem przyciasny kostium montclairczyka i przywdziewałem szatę baltimorczyka. W zapadającym zmroku czekała już na mnie na peronie. Ciotka Anita, piękna niczym królowa, promienna i elegancka niczym bogini, ta, której wspomnienie niekiedy, i to w sposób nieprzynoszący mi chluby, wypełniało moje młode noce. Podbiegałem, obejmowałem ją. Jeszcze dziś czuję jej dłoń w moich włosach, jej ciało przy moim. Słyszę jej głos i słowa: „Markie, kochanie, jakże się cieszę, że cię widzę”. Nie wiem czemu, ale zwykle to ona po mnie przyjeżdżała, sama. Powód tego był zapewne taki, że wuj Saul najczęściej do późna siedział w kancelarii, a poza tym pewnie nie chciała obciążać się Hillelem i Woodym. Korzystając z tego, witałem ją niczym narzeczoną; kilka minut przed wjazdem na dworzec poprawiałem ubranie, w odbiciu szyby przyczesywałem włosy, a kiedy pociąg wreszcie się zatrzymywał, wysiadałem z bijącym sercem. Zdradzałem moją matkę z inną.

Ciotka Anita jeździła czarnym bmw, które kosztowało prawdopodobnie tyle, co roczna pensja moich rodziców łącznie. Z chwilą gdy do niego wsiadłem, rozpoczynał się pierwszy etap mojej transformacji. Wyrzekałem się zagraconej hondy civic i popadałem w adorację tego wielkiego wozu tchnącego luksusem i nowoczesnością, którym opuszczaliśmy śródmieście, kierując się do eleganckiej dzielnicy Oak Park, w której wujostwo mieszkali. Oak Park tworzyło świat sam w sobie: chodniki tutaj były szersze, ulice ocienione ogromnymi drzewami. Domy były okazalsze, bramy prześcigały się w zdobieniach, a ogrodzenia wydawały mi się niebotycznie wysokie. Przechodnie wyglądali bardziej elegancko, ich psy bardziej rasowo, a niedzielni biegacze wydawali się bardziej wysportowani. W naszej dzielnicy w Montclair wszystkie domy były dostępne, ich ogrodów nie otaczały żadne ogrodzenia, natomiast domów w Oak Park najczęściej strzegły mury i żywopłoty. Po cichych ulicach, w wozach z pomarańczowymi światłami na dachu i z napisem Patrol z Oak Park na karoserii, krążyły patrole prywatnej firmy ochroniarskiej pilnujące spokoju mieszkańców.

Przejazd przez Oak Park w towarzystwie ciotki Anity rozpoczynał we mnie drugi etap transformacji: napełniał mnie poczuciem wyższości. Wszystko wydawało mi się oczywiste: samochód, dzielnica, moja obecność tutaj. Ochroniarze z patrolu Oak Park, mijając mieszkańców, zwykli pozdrawiać ich krótkim uniesieniem ręki, a mieszkańcy takim samym gestem im odpowiadali. Gest potwierdzający, że wszystko jest w porządku i plemię bogaczy może się bezpiecznie poruszać. Kiedy mijał nas pierwszy z patroli i ochroniarz unosił rękę, ciotka Anita odpowiadała, a ja szybko robiłem to samo. Teraz byłem jednym z nich. Po przyjeździe na miejsce ciotka Anita dwukrotnie naciskała klakson, ogłaszając, że już jesteśmy, i pilotem otwierała metalowe szczęki bramy. Ruszała aleją i wjeżdżała do garażu z miejscami na cztery samochody. Ledwie zdążyłem wysiąść, drzwi prowadzące do domu z radosnym hałasem otwierały się i wypadali z nich, krzycząc z ekscytacji, Woody i Hillel, ci bracia, którymi życie nie chciało mnie obdarzyć. Za każdym razem wkraczałem do ich domu z zachwytem w oczach: wszystko w nim było piękne, wytworne, przepastne. Ich garaż był wielkości naszego salonu. Ich kuchnia wielkości naszego domu. Ich pokoje kąpielowe wielkości naszych sypialni, a ich sypialnie – w liczbie wystarczającej do ulokowania w nich wielu naszych pokoleń.

Każdy nowy pobyt u nich był wspanialszy od poprzedniego, co tylko potęgowało moje uwielbienie dla wuja i ciotki, a zwłaszcza doskonałą chemię naszego gangu. Hillel i Woody byli jak ciało z mojego ciała, jak krew z mojej krwi. Kochaliśmy te same sporty, tych samych aktorów, te same filmy, te same dziewczyny, i nie było to wynikiem kompromisu czy faktu przebywania w grupie, tylko tego, że każdy z nas był przedłużeniem drugiego. Nieważne były natura i nauka: drzewa naszych przodków nie miały wspólnego pnia, a mimo to nasze sekwencje genetyczne układały się w ten sam wzór. Czasami odwiedzaliśmy mieszkającego w domu starców – „umieralni”, jak mówiliśmy – ojca ciotki Anity i pamiętam, jak jego z lekka zdziecinniali, z kulejącą pamięcią towarzysze, wciąż nas z sobą myląc, pytali, kim jest Woody. Wskazując na niego artretycznymi palcami, zadawali bez skrępowania wciąż to samo pytanie: „A ten to jest Goldman z Baltimore czy Goldman z Montclair?”. Jeśli padło akurat na ciotkę Anitę, wówczas głosem pełnym czułości wyjaśniała: „To jest Woodrow, przyjaciel Hillela. To ten chłopiec, którego przygarnęliśmy. Przemiły dzieciak”. Wcześniej jednak zawsze upewniała się, czy Woody’ego nie ma gdzieś w pobliżu, by go nie urazić, choć ton jej głosu od razu dawał do zrozumienia, że gotowa jest pokochać go jak własnego syna. Na to samo pytanie Woody, Hillel i ja mieliśmy odpowiedź naszym zdaniem bliższą prawdy. I kiedy w czasie tych zim, w tych korytarzach wypełnionych specyficzną wonią starości, pomarszczonymi dłońmi przytrzymywali nas za ubrania, domagając się podania naszych imion, odpowiadaliśmy: „Jestem jednym z trójki kuzynów Goldmanów”.

*

Wczesnym popołudniem pracę przerwał mi Leo Horowitz. Zaniepokojony, że w ciągu dnia mnie nie widział, przyszedł sprawdzić, czy u mnie wszystko w porządku.

– Wszystko w porządku, Leo – zapewniłem go, stojąc w progu.

Musiało mu się wydać dziwne, że nie zapraszam go do środka, i podejrzewał, że coś przed nim ukrywam. Nie dając za wygraną, zapytał jeszcze raz:

– Na pewno?

– Jak najbardziej. Nic specjalnego. Pracuję.

Nagle dostrzegł za mną Duke’a, który obudził się i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. Leo wybałuszył oczy.

– Marcus, co ten pies u ciebie robi?

Zawstydzony spuściłem głowę.

– Pożyczyłem go.

– Co takiego?

Dałem mu znak, żeby szybko wszedł do środka, i zamknąłem drzwi. Nikt nie powinien zobaczyć u mnie tego psa.

– Pojechałem tam, bo chciałem się spotkać z Alexandrą – wyjaśniłem. – I zobaczyłem, że Duke wychodzi z posesji. Pomyślałem, że mógłbym go tu przywieźć, zatrzymać przez dzień, a wieczorem odwieźć go, udając, że sam do mnie przyszedł.

– Chyba upadłeś na głowę, drogi przyjacielu. Przecież to zwykła kradzież.

– To pożyczka, nie zamierzam go zatrzymać. Mam go tylko na parę godzin.

Wciąż mnie słuchając, Leo ruszył do kuchni, wyjął bez pytania butelkę wody z lodówki i usiadł przy blacie. Wydawał się zadowolony z tego niespodziewanego obrotu zdarzeń. Rozpromieniony zaproponował:

– A gdybyśmy tak zaczęli od małej partyjki szachów? To by cię odprężyło.

– Nie, Leo, teraz naprawdę nie mam na to czasu.

Spochmurniał i wrócił do tematu psa, który w tym momencie hałaśliwie chłeptał wodę z rondla na podłodze.

– No to wytłumacz mi, Marcus: po co ci ten pies?

– To dogodny pretekst, żeby pojechać i zobaczyć się z Alexandrą.

– Tyle to już zrozumiałem. Ale dlaczego potrzebujesz pretekstu, żeby się z nią spotkać? Dlaczego jak człowiek cywilizowany po prostu nie wpadniesz do niej, żeby się przywitać, zamiast porywać jej psa?

– Powiedziała, żebym się z nią więcej nie kontaktował.

– Ale dlaczego?

– Bo ją rzuciłem. Osiem lat temu.

– A niech mnie! Faktycznie, nie było to zbyt miłe z twojej strony. Już jej nie kochasz?

– Wprost przeciwnie.

– Ale ją rzuciłeś.

– Tak.

– Dlaczego?

– Z powodu Tragedii.

– Jakiej „Tragedii”?

– To długa historia.

*

BaltimoreLata dziewięćdziesiąte

Przeciwwagą chwil szczęścia z Goldmanami z Baltimore były spotkania obu naszych rodzin dwa razy do roku: z okazji Święta Dziękczynienia u baltimorczyków i z okazji Gwiazdki w Miami na Florydzie u dziadków. Dla mnie owe zjazdy rodzinne bardziej przypominały mecze futbolu niż spotkania krewnych. Po jednej stronie boiska montclairczycy, po drugiej baltimorczycy, pośrodku zaś dziadkowie Goldmanowie w roli sędziów i liczących bramki.

Święto Dziękczynienia stanowiło doroczną konsekrację baltimorczyków. Cała rodzina zbierała się wtedy w ich wielkiej, wytwornej rezydencji w Oak Park, w której wszystko, od początku do końca, było perfekcyjne. Ku mojej najwyższej radości spałem w pokoju Hillela, a Woody, który miał pokój obok, przyciągał do nas swój materac, żebyśmy nawet we śnie nie byli rozdzieleni. Moi rodzice zajmowali jedną z gościnnych sypialni z łazienkami, a dziadkowie drugą.

Dziadków odbierał z lotniska wuj Saul i przez pierwsze pół godziny po ich przyjeździe głównym tematem rozmowy był komfort jego samochodu. „Szkoda, żeście tego nie widzieli! – wykrzykiwała babka. – Jest naprawdę wspaniały! A miejsca na nogi jest w nim tyle, co w żadnym innym samochodzie! Pamiętam, jak wsiadłam do twojego, Nathan (Nathan to mój ojciec), i powiedziałam sobie: nigdy więcej! A jaki był brudny! Dobry Boże, czy to tak trudno wziąć odkurzacz i go wyczyścić? Samochód Saula wygląda jak nowy. Skóra na siedzeniach jest doskonała, widać, że troskliwie się o nią dba”. A kiedy wyczerpała temat samochodu, zaczynała się rozpływać nad domem. Zwiedzała korytarze, jakby to była jej pierwsza wizyta, zachwycała się eleganckim wystrojem, jakością mebli, ogrzewaniem podłogowym, czystością, kwiatami i świecami, których woń wypełniała pokoje.

Podczas świątecznego obiadu nie przestawała wychwalać doskonałości dań. Każdemu kęsowi towarzyszyły okrzyki entuzjazmu. To prawda, że posiłek był wystawny: krem z kasztanów, pieczony indyk w syropie klonowym z pieprzowym sosem, makaron z serem, tarta dyniowa, aksamitne purée z ziemniaków, rozpływające się w ustach żeberka, delikatna zielona fasolka. W niczym nie ustępowały im również desery: mus czekoladowy, sernik, tarta orzechowa i szarlotka na delikatnym kruchym cieście. Po obiedzie i deserach wuj Saul stawiał na stole mocne alkohole, których nazwy w owym czasie nic mi nie mówiły, lecz pamiętam, jak dziadek brał je do ręki z taką czcią, jakby zawierały napój magiczny, i zachwycał się ich nazwą, wiekiem lub barwą, gdy tymczasem babka dorzucała swoje komentarze na temat doskonałości posiłku, wytworności ich domu i stylu życia, po czym następowało ukoronowanie wywodu (zawsze takie samo): „Najdrożsi moi, Saulu, Anito, Hillelu i Woody: dziękujemy, było nadzwyczajnie”.

Bardzo chciałem, żeby oboje przyjechali do Montclair po to, byśmy również mogli pokazać, na co nas stać. Kiedyś – miałem wtedy dziesięć lat – zapytałem: „Babciu, czy przyjedziesz do nas z dziadkiem do Montclair?”, na co odpowiedziała: „Przecież wiesz, kochanie, że nie możemy przyjechać. Za mało u was miejsca i wygód”.

Drugi doroczny zjazd Goldmanów miał miejsce w grudniu w Miami, z okazji świąt Bożego Narodzenia. Do naszego trzynastego roku życia dziadkowie mieszkali w apartamencie wystarczająco dużym, by pomieścić obie nasze rodziny, tak więc spędzaliśmy ten tydzień wszyscy razem. Podczas tych pobytów na Florydzie miałem okazję przekonać się, jak bezgranicznym podziwem dziadkowie darzą baltimorczyków, te niezwykłe istoty rodem z Marsa, które właściwie z resztą rodziny nie miały nic wspólnego. Rzucały mi się wówczas w oczy wyraźne więzy pokrewieństwa między dziadkiem i moim ojcem. Byli do siebie fizycznie podobni, mieli podobne dziwactwa i obaj cierpieli na zespół jelita drażliwego, który był przedmiotem ich niekończących się dyskusji. Drażliwe jelito było jednym z ulubionych tematów dziadka. Zapamiętałem go jako człowieka łagodnego, roztargnionego, czułego, ale przede wszystkim cierpiącego na zaparcia. Szedł wypróżnić się z taką powagą, jakby wybierał się w daleką podróż. Z gazetą pod pachą oznajmiał: „Idę do toalety”. Na pożegnanie całował babkę w usta, mówiąc: „Do zobaczenia wkrótce, kochanie”.

Dziadek obawiał się, że kiedyś i mnie dopadnie osławiona przypadłość Goldmanów nie z Baltimore: zespół jelita drażliwego. Kazał mi obiecać, że będę jadł dużo jarzyn zawierających błonnik i nigdy nie będę powstrzymywał się przed pójściem do toalety za „grubszą potrzebą”. Kiedy rano Woody i Hillel opychali się słodzonymi płatkami, on wmuszał we mnie płatki dietetyczne. Tylko ja musiałem je jeść, co było najlepszym dowodem na to, że baltimorczycy posiadali jakieś dodatkowe enzymy, których my nie mieliśmy. Dziadek opowiadał mi, jakich kłopotów trawiennych ja również, będąc synem swojego ojca, nie uniknę: „Marcus, biedaku, twój ojciec ma takie samo jelito jak ja. Zobaczysz, ciebie też to nie ominie. Jedz dużo błonnika, synku, błonnik jest najważniejszy. Już teraz trzeba zacząć, żeby utrzymać układ trawienny na chodzie”. Kładąc mi na ramieniu współczującą dłoń, stał za mną, kiedy ładowałem w siebie płatki dietetyczne. Spożywając takie ilości błonnika, siedziałem, rzecz jasna, ciągle w ubikacji, po wyjściu zaś napotykałem spojrzenie dziadka, które zdawało się mówić: „Masz to, mój chłopcze. Już po tobie”. Bardzo się przejąłem tą historią z drażliwym jelitem. Regularnie wertowałem encyklopedie medyczne w bibliotece miejskiej, z lękiem wypatrując pierwszych objawów choroby. Mówiłem sobie, że skoro na nią nie zapadłem, to może dlatego, że jestem inny, taki jak baltimorczycy. Bo choć dziadkowie powoływali się na mojego ojca, tak naprawdę czcili wuja Saula. Byłem synem pierwszego, lecz często żałowałem, że nie tego drugiego.

Połączenie montclairczyków i baltimorczyków ujawniało mi głęboką przepaść dzielącą moje dwie egzystencje: jedną oficjalną, Goldmana z Montclair, i drugą niejawną, Goldmana z Baltimore. Książki i zeszyty szkolne podpisywałem Marcus P. Goldman, przy czym to P było pierwszą literą mojego drugiego imienia Philip. Potem do P dodawałem brzuszek i stawałem się Marcusem B. Goldmanem. Byłem P, który czasami stawał się B. A życie, jakby pragnąc przyznać mi rację, płatało mi dziwne figle: kiedy byłem w Baltimore sam, czułem się jednym z nich. Gdy Hillel, Woody i ja włóczyliśmy się po dzielnicy, ochroniarze z patrolu, witając nas, wymieniali nasze imiona. Ale kiedy przyjeżdżałem do Baltimore na Święto Dziękczynienia razem z rodzicami, pamiętam, jak okropnie było mi wstyd, gdy wjeżdżaliśmy w ulice Oak Park naszym starym samochodem, po którego zderzakach z daleka było widać, że nie należymy do dynastii tutejszych Goldmanów. Mijając patrol straży, wykonywałem sekretny gest wtajemniczonych, a matka, nie wiedząc, o co chodzi, upominała mnie: „Markie, czy możesz przestać się wygłupiać i dawać strażnikowi te idiotyczne znaki?”.

A już szczytem horroru było, kiedy zabłądziliśmy w Oak Park, na którego biegnących koliście ulicach łatwo się było zgubić. Matka denerwowała się, ojciec zatrzymywał się na środku skrzyżowania i tak długo debatowali, którędy jechać dalej, że w końcu nadjeżdżał patrol, żeby sprawdzić, co dzieje się z tym poobijanym, więc podejrzanym, gruchotem. Ojciec tłumaczył, co tu robimy, a ja dawałem ochroniarzowi znak przynależności do tajnego bractwa, żeby tylko nie pomyślał, że mogą mnie łączyć z dwojgiem tych obcych ludzi więzy jakiegokolwiek pokrewieństwa. Czasami ochroniarz po prostu wskazywał nam drogę, ale czasami nieufnie, woląc się upewnić, że nic nie knujemy, eskortował nas aż pod dom Goldmanów. Widząc, że przyjechaliśmy, wuj Saul natychmiast wychodził na ganek.

– Dobry wieczór, panie Goldman – mówił strażnik – przepraszam, że przeszkadzam, chciałem się tylko upewnić, czy oczekuje pan na przyjazd tych ludzi.

– Dziękuję, Matt (lub inny, zależnie od imienia na plakietce, wuj zawsze, w restauracji, w kinie czy przy bramce na autostradzie, zwracał się do ludzi imieniem z plakietki). Tak, wszystko w porządku, dziękuję, wszystko dobrze.

Mówił: wszystko w porządku. Nie mówił: Matt, ty chamie, jak mogłeś być tak podejrzliwy wobec mojej własnej krwi, ciała z mojego ciała, wobec mojego ukochanego brata? Car kazałby wbić na pal tego ze swoich gwardzistów, który potraktowałby w taki sposób któregoś z członków jego rodziny. Ale w Oak Park wuj Saul pochwalił Matta niczym czujnego brytana, którego nagradza się za to, że szczekał po to, by mieć pewność, że zawsze będzie szczekał. A kiedy ochroniarz odjeżdżał, matka mówiła: „No właśnie, spadaj, chyba widzisz, że nie jesteśmy bandytami”, a ojciec błagał, żeby się nie odzywała i nie robiła z siebie widowiska. Byliśmy tylko gośćmi.

Wśród posiadłości baltimorczyków tylko jedno miejsce uniknęło skalania obecnością montclairczyków: ich wakacyjny dom w Hamptons. Moi rodzice byli na tyle taktowni, by nigdy tam nie przyjeżdżać, w każdym razie nie wtedy, gdy ja tam byłem. Tym, którzy nie wiedzą, czym jest dziś Hamptons, powiem tylko, że do lat osiemdziesiątych była to spokojna skromna wioska nad oceanem u bram Nowego Jorku, która następnie przeobraziła się w jedno z najszykowniejszych miejsc letniskowych na Wschodnim Wybrzeżu. Dom w Hamptons przeżył tymczasem liczne przemiany, wuj Saul zaś nigdy nie miał dość opowiadania o tym, jak to kupił okazyjnie mały drewniany domek w East Hampton, wyśmiewany przez wszystkich, którzy twierdzili, że to jedna z najgorszych inwestycji, jakie mógł zrobić. Ale nikt też nie brał pod uwagę boomu na Wall Street w latach osiemdziesiątych, zapowiadającego początek złotej ery pokolenia traderów: na Hamptons najechały nowe fortuny, okolica stała się nagle bardzo mieszczańska, a wartość nieruchomości wzrosła dziesięciokrotnie.

Byłem za mały, żeby to pamiętać, lecz opowiadano mi, że w miarę jak wuj Saul wygrywał kolejne procesy, dom ulegał drobnym przebudowom, aż pewnego dnia został zburzony, a na jego miejscu powstał nowy budynek, wspaniały, komfortowy i niezwykle urokliwy. Był rozległy, pełen światła, porośnięty bluszczem, a na jego tyłach znajdowały się taras obsadzony krzewami niebieskich i białych hortensji, basen oraz zadaszona altana porośnięta kokornakiem, w której jadaliśmy posiłki.

Po Baltimore i Miami Hamptons zamykało doroczny tryptyk geograficzny gangu Goldmanów. Rodzice pozwalali, bym co roku spędzał w Hamptons lipiec. To tam, w domu letniskowym wujostwa, spędziłem w towarzystwie Woody’ego i Hillela najszczęśliwsze wakacje mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. To również tam wzięła swój początek Tragedia, która miała ich w przyszłości spotkać. Niemniej jednak wszystkie te pobyty zachowałem w pamięci jako bezgranicznie szczęśliwe. Z tych idyllicznych wakacji zapamiętałem dni, wszystkie identyczne, spowite aurą nieśmiertelności. Czym się zajmowaliśmy? Przeżywaliśmy dni naszej triumfalnej młodości. Ujarzmialiśmy ocean. Polowaliśmy na dziewczęta niczym na motyle. Łowiliśmy ryby. Wynajdowaliśmy skały i skakaliśmy z nich do oceanu, ryzykując życie.

Jednak ulubionym miejscem naszych zabaw była posiadłość pewnej uroczej pary, Setha i Jane Clarków, ludzi starszych, bezdzietnych i bardzo bogatych – Seth Clark był, jeśli dobrze pamiętam, właścicielem funduszu inwestycyjnego w Nowym Jorku – z którymi wuj Saul i ciotka Anita z biegiem lat bardzo się zżyli. Ich posiadłość o nazwie Ziemski Raj leżała w odległości kilometra od domu baltimorczyków. Było to iście bajeczne miejsce: pamiętam tonący w zieleni park, drzewa judaszowe, masyw różanych krzewów i fontannę z kaskadą. Za domem znajdował się basen, a poniżej niego prywatna, biała i piaszczysta, plaża. Clarkowie pozwalali nam korzystać z uroków ich posiadłości, ile dusza zapragnie, więc ciągle u nich przesiadywaliśmy, skacząc do basenu albo pływając w oceanie. Była tam nawet mała łódka przycumowana do drewnianego pomostu, której od czasu do czasu używaliśmy do zwiedzania zatoki. Żeby podziękować Clarkom za gościnność, oddawaliśmy im często różne drobne przysługi, głównie pracując w ogrodzie, na czym świetnie się znaliśmy z powodów, które za chwilę wyjaśnię.

W Hamptons traciliśmy rachubę czasu. Być może to właśnie mnie zmyliło: wrażenie, że to wszystko będzie trwać wiecznie. Że my sami będziemy trwać wiecznie. Tak jakby w tym magicznym miejscu, na tych ulicach i w tych domach, ludzie mogli uniknąć upływu czasu i zniszczeń, jakie on z sobą niesie.

Pamiętam stół na tarasie, na którym wuj Saul urządzał, jak mówił, swoje biuro. Tuż obok basenu. Po śniadaniu rozkładał na nim akta, przyciągał kabel telefonu i pracował co najmniej do południa. Nie zdradzając sekretów zawodowych, opowiadał nam o sprawach, którymi się aktualnie zajmował. Fascynowały mnie jego objaśnienia. Na nasze pytania, jak zamierza dany proces wygrać, odpowiadał: „Wygram, bo muszę. Goldmanowie nigdy nie przegrywają”. Pytał, jak na jego miejscu my byśmy postąpili. A wtedy, wyobrażając sobie siebie jako wielkich prawników, przekrzykiwaliśmy się pomysłami, jakie tylko przyszły nam do głowy. Uśmiechał się, mówił, że wyrosną z nas świetni adwokaci i że będziemy mogli kiedyś pracować w jego kancelarii. Sama wzmianka o tym wprawiała mnie w rozmarzenie.

Kilka miesięcy temu, będąc przejazdem w Baltimore, znalazłem wycinki prasowe dotyczące procesów, do których wuj Saul przygotowywał się w Hamptons. Ciotka Anita pieczołowicie je przechowywała. Jej mąż faktycznie każdy z nich wygrał. Wszystkie gazety o nim pisały. Niektóre tytuły do dziś pamiętam:

Niepokonany Goldman.Saul Goldman, adwokat, który nigdy nie przegrywa.Goldman znów atakuje.

Nigdy nie przegrał sprawy. A odkrycie jego zwycięstw tylko potęgowało uwielbienie, jakim go darzyłem. Był najwspanialszym z wujków i największym z adwokatów.

*

Wczesnym wieczorem obudziłem śpiącego w najlepsze Duke’a, żeby go odwieźć do domu. Dobrze się u mnie czuł i dał mi do zrozumienia, że nie ma specjalnej ochoty się ruszać. Musiałem go na siłę zaciągnąć do zaparkowanego przed domem samochodu, a potem wziąć na ręce i wsadzić do bagażnika. Siedzący na swoim ganku Leo obserwował mnie z rozbawieniem.

– Powodzenia, Marcus, jestem pewny, że skoro nie chce cię więcej widzieć, to znaczy, że cię kocha!

Pojechałem do rezydencji Kevina Legendre’a i nacisnąłem guzik domofonu.

3

Coconut Grove, FlorydaCzerwiec 2010. Sześć lat po Tragedii

Wstawał świt. Siedziałem na tarasie domu, w którym mieszkał teraz wuj Saul, w Coconut Grove. Minęły cztery lata, odkąd się tu przeniósł.

Podszedł bezgłośnie, tak więc aż podskoczyłem, słysząc:

– Już na nogach?

– Dzień dobry, wujku.

Przyniósł dwie filiżanki kawy, jedną postawił przede mną. Zauważył moje kartki z notatkami.

– Jaki jest temat twojej nowej książki, Markie?

– Nie mogę ci powiedzieć. Już wczoraj mnie o to pytałeś.

Uśmiechnął się. Przez chwilę patrzył, jak piszę. A potem, wsuwając koszulę w spodnie i zapinając pasek, z poważną miną rzucił na odchodnym:

– Chyba kiedyś znajdę się w twojej książce, co?

– Na pewno – odpowiedziałem.

Wuj Saul opuścił Baltimore w 2006 roku, dwa lata po Tragedii, i zamieszkał w małym, lecz przytulnym domku w Coconut Grove w południowym Miami. Od frontu znajdował się niewielki taras obrośnięty drzewami mangowymi i krzewami awokado, które rokrocznie coraz obficiej owocowały, a w największe upały dostarczały upragnionego chłodu.

Sukces moich książek zapewnił mi możliwość odwiedzania wuja Saula, kiedy tylko chciałem. Najczęściej przyjeżdżałem samochodem. Opuszczałem Nowy Jork pod wpływem impulsu: czasami dopiero rano podejmowałem decyzję, że jadę. Pakowałem trochę ubrań do torby, rzucałem ją na tylne siedzenie i ruszałem w drogę. Autostradą I-95 dojeżdżałem do Baltimore, a stamtąd dalej na południe, na Florydę. Podróż zajmowała mi pełne dwa dni, z postojem w połowie trasy w Beaufort w Karolinie Południowej, w hotelu, w którym byłem już stałym gościem. Zimą opuszczałem Nowy Jork smagany lodowatym wiatrem, w samochodzie zasypanym śniegiem, ubrany w gruby sweter, z gorącą kawą w jednej ręce, z drugą ręką na kierownicy. Przebywszy długą trasę, wjeżdżałem do Miami, gdzie panował trzydziestostopniowy upał, a przechodnie ubrani w T-shirty paradowali w olśniewającym słońcu tropikalnej zimy.

Czasami wsiadałem w samolot i na lotnisku w Miami wynajmowałem samochód. Podróż wtedy trwała dziesięć razy krócej, lecz wzruszenie towarzyszące przyjazdowi do wuja było mniejsze. Samolot ograniczał moją swobodę godzinami lotu, regulaminami linii lotniczych, długimi kolejkami i jałowym czekaniem spowodowanym procedurami bezpieczeństwa, na jakie skazane były lotniska po zamachach z 11 września. Natomiast poczucie wolności, z jakim z dnia na dzień decydowałem, by po prostu wsiąść do samochodu i ruszyć jednym ciągiem na południe, było bezcenne. Wyruszałem, kiedy chciałem, zatrzymywałem się, kiedy chciałem. Stawałem się panem tempa i czasu. Pokonując tysiące kilometrów autostrady, którą znałem już teraz na pamięć, nieznużenie napawałem się pięknem krajobrazów, zachwycałem się bezkresem tego kraju, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. I wreszcie pojawiała się Floryda, potem Miami, potem Coconut Grove i potem ulica, przy której mieszkał wuj. Dojeżdżając pod dom, zastawałem go siedzącego na ganku. Czekał na mnie. Choć nie uprzedziłem, że przyjadę, czekał na mnie. Wiernie.

Byłem w Coconut Grove od dwóch dni. Zjawiłem się jak zwykle bez zapowiedzi i kiedy wuj Saul mnie zobaczył, powitał mnie z otwartymi ramionami, szczęśliwy, że przerwałem jego samotność. Przytuliłem do siebie mocno tego człowieka pokonanego przez życie. Gładziłem tkaninę jego taniej koszuli, wdychałem jego miły zapach, jedyne, co się nie zmieniło. A odnajdując ten zapach, oczami wyobraźni widziałem się znów na tarasie jego wytwornej rezydencji w Baltimore czy na ganku letniego domu w Hamptons w czasach jego świetności. Widziałem u boku wuja moją cudowną ciotkę Anitę i moich wspaniałych kuzynów, Woody’ego i Hillela. Wystarczyło mi poczuć jego zapach, by ożyły wspomnienia, bym znów wrócił do Oak Park i przez moment poczuł znowu to szczęście, jakim było obcowanie z nimi.

W Coconut Grove całymi dniami pisałem. Czułem się tam odprężony i mogłem pracować. Zdążyłem już zauważyć, że mieszkając w Nowym Jorku, nigdy tak naprawdę nie pisałem. Wciąż czułem potrzebę znalezienia się gdzie indziej, odizolowania się. W Coconut Grove, jeśli pogoda była przyjemna, pracowałem na tarasie, jeśli było zbyt upalnie – w chłodzie klimatyzowanego gabinetu, który wuj urządził dla mnie w pokoju gościnnym.

Zwykle późnym rankiem robiłem przerwę i szedłem do supermarketu, żeby się z nim przywitać. Lubił, kiedy do niego przychodziłem. Z początku nie było to dla mnie łatwe, czułem się skrępowany. Ale wiedziałem, jaką przyjemność sprawiają mu moje wizyty. Za każdym razem, wchodząc tam, czułem lekki ucisk w sercu. Automatyczne drzwi rozsuwały się i już od progu dostrzegałem wuja przy kasie pakującego zakupy klientów do osobnych toreb, zależnie od ich wagi i terminu przydatności do spożycia. Nosił zielony pracowniczy fartuch, do którego przypięta była plakietka z jego imieniem, Saul. Słyszałem, jak klienci mówią: „Bardzo dziękuję, Saul. Miłego dnia”. Był zawsze pogodny, w dobrym humorze. Czekałem, kiedy nie będzie zajęty, żeby dać mu znak, że jestem, i widziałem, jak twarz mu się rozpromienia.

– Markie! – wołał radośnie za każdym razem, jakby to była moja pierwsza wizyta. – Spójrz, Lindsay, to mój bratanek, Marcus – mówił do kasjerki obok, a ta patrzyła na mnie jak na jakieś egzotyczne zwierzę i pytała:

– Ty jesteś tym sławnym pisarzem?

– Tak, to on! – odpowiadał za mnie wuj z taką dumą, jakbym był prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Kasjerka markowała ceremonialny ukłon i obiecywała, że przeczyta moją książkę.

Pracownicy supermarketu bardzo wuja lubili, więc kiedy przychodziłem, zawsze znajdował chętnego na zastępstwo. Prowadził mnie wtedy do kolejnych działów, robiąc rundkę wśród swoich kolegów.

– Każdy chce się z tobą przywitać, Markie. Niektórzy przynieśli książkę, żebyś ją im podpisał. Czy nie sprawi ci to kłopotu?

Chętnie się zgadzałem, po czym kończyliśmy wizytę przy stoisku z kawą i sokami obsługiwanym przez chłopaka, którego wuj bardzo polubił, młodego Murzyna, Sycomorusa, o wzroście koszykarza i łagodnego jak baranek.

Sycomorus był mniej więcej w moim wieku. Marzył o tym, żeby zostać piosenkarzem, a w oczekiwaniu na sławę wyciskał na zamówienie odżywcze soki warzywne. Kiedy tylko miał okazję, zamykał się w sali rekreacyjnej, gdzie śpiewając modne kawałki i pstrykając do taktu palcami, filmował się komórką, a następnie wrzucał swoje wideo do sieci społecznościowych, by zwrócić uwagę reszty świata na swój talent. Marzył o wystąpieniu w telewizyjnym talent show The Voice, nadawanym na kanale ogólnokrajowym, w którym piosenkarze rywalizowali z sobą w nadziei, że przebiją się i zdobędą sławę.

Wtedy, na początku czerwca 2010 roku, wuj Saul pomagał Sycomorusowi wypełnić formularze uczestnictwa, żeby mógł, w formie nagrania wideo, zgłosić swoją kandydaturę do programu. Chodziło o zwolnienie z obowiązku wniesienia opłat i prawo do wizerunku, na czym Sycomorus kompletnie się nie znał. Jego rodzicom bardzo zależało, żeby syn zdobył sławę. Dzień w dzień, najwyraźniej nie mając nic lepszego do roboty, odwiedzali go w miejscu pracy, by martwić się o jego przyszłość. Stawali przy stoisku z sokami i w przerwach między jednym i drugim klientem ojciec beształ syna, a matka pomiędzy nimi mediowała.

Ojciec był niespełnionym tenisistą. Matka marzyła o karierze aktorki. Ojciec chciałby, żeby Sycomorus został asem tenisa. Matka – żeby został wielkim aktorem. W wieku sześciu lat ich syn był już galernikiem kortów i zagrał w reklamie jogurtu. W wieku lat ośmiu znienawidził tenis i poprzysiągł sobie nigdy więcej nie wziąć do ręki rakiety. Zaczął z matką chodzić na castingi w nadziei na rolę, która wylansuje go na dziecięcą gwiazdę. Ale takiej roli nie dostał i dziś, bez wykształcenia i dyplomu, wyciskał soki.

– Im dłużej słucham tych twoich opowieści o programie telewizyjnym, tym bardziej się upewniam, że to jedna wielka bzdura – powtarzał ojciec.

– Nie rozumiesz, tato. Ten program otworzy przede mną drogę do kariery.

– Akurat! Przede wszystkim okryje cię śmiesznością. Co ci da robienie z siebie widowiska w telewizji? Nigdy nie lubiłeś śpiewać. Powinieneś zostać tenisistą. Miałeś po temu wszelkie warunki. Szkoda, że matka zrobiła z ciebie lenia.

– Ależ, tato – błagalnym głosem przekonywał Sycomorus, któremu rozpaczliwie zależało na aprobacie ojca – wszyscy o tym programie mówią.

– Daj mu spokój, George, skoro to jego marzenie – interweniowała łagodnie matka.

– Tak, tato! Muzyka to moje życie. Chcę śpiewać!

– Wrzucasz warzywa do sokowirówki! Oto co zrobiłeś ze swoim życiem. Powinieneś zostać mistrzem tenisa. Wszystko zaprzepaściłeś.

Zwykle kończyło się to tak, że Sycomorus wybuchał płaczem. Żeby się uspokoić, wyjmował spod lady album, który przynosił z sobą codziennie do supermarketu, zawierający zbiór artykułów na temat Alexandry Neville, relacjonujących wszystkie fakty z jej życia. Alexandra była dla Sycomorusa wzorem, obsesją. W kwestiach muzycznych – jedynym punktem odniesienia. Jej kariera, jej piosenki, sposób ich interpretacji: w jego oczach była wcieleniem doskonałości. Jeździł na wszystkie jej trasy koncertowe, przywoził z nich pamiątkowe T-shirty dla małolatów i ciągle je nosił. „Skoro wszystko o niej wiem, to być może uda mi się zrobić taką samą karierę jak ona” – mawiał. Większość materiału dotyczącego jego idolki pochodziła z zachłannie przez niego czytywanych tabloidów, z których w wolnym czasie wycinał artykuły.

By się pocieszyć, przewracał strony swojego albumu i marzył, że kiedyś on też zostanie wielką gwiazdą. Matka, z rozdartym sercem, zachęcała syna:

– Obejrzyj sobie album, kochanie, to ci dobrze robi.

– Kiedyś będę taki jak ona, mamo… – mówił, gładząc z czułością laminowane strony.