Krzyżowiec - Grzegorz Wielgus - ebook + książka

Krzyżowiec ebook

Grzegorz Wielgus

3,8

Opis

Nie ma nic groźniejszego niż cud, a cudem jest Ziemia Święta.

Średniowiecze, czas wypraw krzyżowych i walk o wyzwolenie Jerozolimy z rąk muzułmanów. W bitwie pod Antiochią stoczonej w 1098 r. z armią atabega Kurbughi ginie jeden z walecznych, acz okrutnych krzyżowców. Nie umiera jednak zupełnie. Nie żyje, ale też jego ciało nie zamienia się w proch. Musi na ziemi odpokutować grzechy, nim trafi na Sąd Ostateczny.
Rycerz podejmuje długą i żmudną wędrówkę przez Europę, w której szaleje dżuma. Przez mroźne góry, niebezpieczne lasy i zdradliwe bagna wędruje do Jerozolimy, ku Bożemu Grobowi – po odpuszczenie grzechów. W czasie tej pątniczej pielgrzymki stara się swoją zapalczywą naturą kierować tak, by nie zabijać dla zaspokojenia zewu krwi. Miecz w jego ręku staje się również narzędziem czynienia dobra. Trudna to wyprawa, i dla ciała, i dla ducha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
7
1
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JDz7f

Nie oderwiesz się od lektury

Zadziwiające przygody.
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

Spiżowe uderzenie dzwonu zbudziło do życia szczątki zmarłych, wzywając mnichów na Ciemną Jutrznię. Przygarbione postaci sunęły z trudem przez pogrążone w mroku korytarze, jakby ledwie starczało im sił na udźwignięcie habitów. Światło nielicznych lamp padało na oczodoły oraz pożółkłą skórę, ciasno opiętą na wychudłych ciałach. Drzwi klasztornych cel uchylały się ze zgrzytem, wypuszczając ze swego wnętrza kolejne postaci, utykające, okaleczone, zgarbione tak dalece, iż kaptury nieomal dotykały posadzki. Niektórzy mnisi wychodzili ze swych pustelni, ściskając w palcach ludzkie kości, należące do pokutników, którzy przed nimi zamieszkiwali te mury.

Nie wszyscy eremici opuszczali ciemne legowiska. Zamknięci w ciasnych czterech ścianach, najbardziej oddani mnisi pędzili życie w kompletnym odcięciu od świata. Nieraz głusi i ślepi, spoczywali na kamieniach, wychudłymi członkami gładząc twarde ściany, mamrocząc coś resztkami odciętych języków. Wyrzekali się wszelkiej możliwości skrzywdzenia innej żywej istoty. Spędzali dni na modłach do Stwórcy, aby darował liczne winy ludziom spoza klasztornych murów. Chociaż dziwni i groteskowo wypaczeni, mnisi mieli w sobie dość współczucia, aby nieść bezinteresowną pomoc innym nieszczęśnikom. Bramy ich konwentu zawsze pozostawały otwarte dla potrzebujących. Wystarczyło przekroczyć próg i znaleźć pustą celę.

Jednak nie wszyscy mieszkańcy ciemnych cel przybyli tutaj w poszukiwaniu odkupienia. Schronienie znajdowali tutaj uciekinierzy, skazańcy oraz ludzie, o których zniknięcie zabiegali możni oraz bogaci. Tych zamurowywano żywcem, pozostawiając im jedynie wąską szczelinę, przez którą mnisi wsuwali kawałek chleba oraz kubek wody. Wycie tych skazańców trwało zwykle kilka godzin, zanim ich gardła wypełniły się cystami, dusząc na jakiś czas wszelki sprzeciw. Z czasem przyzwyczajali się do nowego życia. W ciemnościach ich ciała chudły, kości rozszczepiały się, z włosów zaś pletli skomplikowane sieci, niczym pająki. Wielonożne maszkary o bladych ślepiach zwisały w swych pajęczynach, zatykając resztkami ubrań malutkie okienka, przez które wpadało nienawistne im słońce. Wreszcie, gdy nadchodziła zima, z ludzkich istot pozostawały jedynie strąki mięśni oraz wnętrzności, zawieszone w ciemnej pustelni.

Niekiedy do opactwa przychodził rozkaz, aby wygnańca zgładzić, sama bowiem jego obecność na tym świecie wywoływała czyjś niepokój. Do klasztoru przybywał wówczas posłaniec, który zamiast posiłku wsuwał do celi niegasnącą pochodnię. Żarłoczne płomienie szybko trawiły kokon włosów, pozostawiając jedynie szary popiół oraz odłamki osmalonych kości.

We wschodniej ścianie, w celi należącej do szkieletu brata Philiberta, na podłodze siedział Krzyżowiec. Poparzony człowiek o skórze sczerniałej od ognia, odziany w kolczy płaszcz i tunikę z krzyżem. Jego oblicze, podobne bardziej do nagiej czaszki, spoglądało niezmiennie na kamienną ścianę, a w pustych oczodołach zamiast oczu płonęły dwa blade ogniki. Od blisko dekady Rycerz trwał skulony w kącie celi, wodząc wzrokiem za słonecznym światłem, co świt wędrującym ponad wejściem do pustelni.

Rycerz wielce mnichom przypadł do gustu. Nie zakłócał życia konwentu, a kiedy zachodziła potrzeba, dźwigał pryczę z doczesnymi szczątkami brata Philiberta na wszystkie modły. Sypiał skulony w kącie, z mieczem oraz hełmem pod kolanami, dni zaś pędził na bezgłośnych rozmyślaniach. Starał sobie przypomnieć cokolwiek, czego doświadczył, zanim przybył do klasztoru. Nie odnajdywał jednak niczego wartościowego pod sklepieniem swojej czaszki, tylko pustkę. Czasami, nie wiedząc dlaczego, wspinał się na palce i wyglądał przez okienko w celi, jednak zawsze potrząsał głową z rezygnacją, po czym wracał do swego kąta.

Pobyt w klasztorze nie działał na niego tak, jak na niektórych skazańców. Rycerz nie oderwał sobie uszu ani nie wydłubał oczu. Nie porósł także wilgotną pleśnią, jak to często działo się z grzesznikami z południa, ci bowiem mają tendencje do gnicia, jeszcze zanim zlegną w cmentarnej ziemi. On po prostu trwał, nie wykazując chęci plecenia pajęczyn z własnych włosów bądź spędzenia reszty dni na suficie, zlizując wilgoć.

Jednak z upływem lat Rycerz stawał się coraz bardziej niespokojny. W jego umyśle coraz częściej pojawiała się myśl o podróży. Cichutki szept kusił go perspektywą wielkiej wyprawy do krain Orientu. Powoli ta iskra zamieniła się w płomień obsesji, trawiący pusty do tej pory rozum Krzyżowca. Od miesięcy Rycerz wstawał każdego dnia przed świtem, oczekując na wschód słońca. Z niezdrowym płomieniem w oczodołach trwał, aż ponad horyzontem zjawiła się krwista aureola, zwiastująca nowy dzień. Później oglądał swój oręż przez długi czas, z lubością gładząc pochwę miecza. Ten dotyk przywoływał wspomnienia.

On przecież był wojownikiem, żył z miecza. Tego był pewien, a głos w jego czaszce, jak czerw żerujący w żywej tkance, obiecywał, że poprowadzi go do białych bram Jeruzalem. Horyzont nigdy nie wydawał się bardziej pociągający.

Jeszcze tej samej nocy, kiedy mnisi zanosili swe modły, chwaląc nadejście Triduum, Rycerz opuścił swą celę. Aby wyszczerbionej czaszce brata Philiberta nie zbrzydła samotność, nieznajomy osadził w celi zasuszone zwłoki zmarłego zeszłej zimy brata Ekkharda, który do tej pory siedział w zakonnym refektarzu. Spełniwszy swą powinność wobec długoletniego towarzysza z celi, opuścił progi konwentu. Żegnany coraz odleglejszym śpiewem mnichów, pokuśtykał błotnistą drogą przez klasztorny sad.

Na świętej ziemi jabłonie rosły bujnie, wykręcając pnie w konwulsyjnych skurczach. Konary zwisały nisko nad ziemią, uginając się pod ciężarem liści oraz zielonych owoców. Mieszkańcy okolicznych wsi nie raz już zabiegali u mnichów o wyjawienie im sekretów owych zbiorów. Duchowni zaś od lat nawozili je szczątkami tych współbraci, których grzeszny żywot prowadził do cielesnej zgnilizny. Dzięki tej diecie drzewa otaczające klasztory były naprawdę wyjątkowe. Rodziły owoce nieco czerwieńsze i większe od innych, czasami osiągające rozmiar zaciśniętej pieści. Niektórzy mnisi szeptali między sobą, iż zamiast pestek w jabłkach można natrafić na ludzkie zęby, a drzewa krzyczą ludzkim głosem, kiedy wichura obrywa im konary. Teraz, w ciemnych godzinach przedświtu, cichutko szemrały, trącane delikatnym wiatrem, pochylając ku sobie zielone grzywy liści.

Pięćset kroków dzielących bramy klasztoru od rozstajów było dla Rycerza udręką. Przez lata zamknięcia w celi niemal zapomniał, jak trudno jest stawiać kroki. Do tej pory podążał zgarbiony za mnichami w niejednej procesji, pełznąc niemal pod ciężarem łoża ze szczątkami brata Philiberta. Ciało nawykło do tego sposobu chodzenia tak dalece, iż teraz, gdy przychodziło zmierzyć się z lepkim błotem, Rycerz chwiał się i upadał w głębokie kałuże. W desperacji brnął dalej na kolanach, przygnieciony własną niemocą, jednak nie ustawał w wędrówce. Droga, którą zdrowy pokonałby biegiem w ciągu kilku chwil, jemu zajęła czas od Ciemnej Jutrzni do świtu. Wreszcie, po trzech upadkach, jego poparzone dłonie oparły się o kamienną latarnię strzegącą rozdroży.

Kolumna była chłodna w dotyku, a pod strzelistym dachem znajdowały się resztki świecy. Niegdyś były tutaj posiadłość lokalnego comesa oraz służebna wieś. Było to jeszcze w czasach przed zarazą oraz upadkiem Rzymu, toteż ludność żyła bez chorób, w odległych, lepszych czasach. Pewnego dnia do wsi przybył chory, noszący znamię czarnej śmierci, prosząc o jałmużnę. Jego odrażający wygląd przeraził mieszkańców, którzy wygonili chorego za rogatki. Ten zaś zemścił się, po zmroku upuszczając swojej krwi do studni. Wkrótce potem wszyscy rolnicy oraz comes zapadli na tę straszliwą chorobę i wyzionęli ducha. Później założono tutaj kolonię dla zarażonych, którymi opiekowali się mnisi, jednak tak okrutne nastały czasy, że trudno już było znaleźć kogokolwiek zdrowego, więc kolonia zniknęła. Pozostała jedynie samotna latarnia strzegąca dusz żywych oraz ogromna jama z kośćmi przykryta brunatną ziemią.

Wraz ze świtem Rycerz ruszył w dalszą drogę.

W świetle wschodzącego słońca maszerował pewniej, z każdym krokiem przypominając sobie dawną dyscyplinę. Wracały nowe wspomnienia. Cienie rozłożystych dębów kurczyły się, a wraz z nimi pomiędzy pnie umykały wszelkie nocne stworzenia. Jedynie zbłąkany lis na moment zatrzymał się na środku drogi, aby spojrzeć na Rycerza. Wszak obydwaj byli samotnymi wędrowcami i chyba dlatego lis szczeknął ku człowiekowi porozumiewawczo, po czym zniknął w gęstwinie.

Niedługo potem na horyzoncie pojawiły się ciemne smugi dymu, zwiastując ludzkie osiedle. Rycerz znał to miasteczko, położone okrakiem na rzece, utrzymujące się z połowu ryb oraz opłat za jedyny w okolicy prom. To była bogata okolica, miała własną komorę celną, dwie parafie, nieco kamiennych budynków i tylko ostatni najazd zdziczałych ludzi przekreślił piękne plany otoczenia wioski solidnym murem. Być może teraz stałoby tutaj miasteczko z prawem składu oraz kolorowymi liberiami naciągniętymi na wychudłe szkielety strażników. Zamiast tego na obrzeżach wypalonych domów siedział herold, klikon oraz handlarz mięsem w jednej osobie, czyli żebrak: zaropiały staruch z ciałem pokrytym głębokimi ranami, które w nienaturalny sposób zarastały nową tkanką. W błocie leżały miseczka z kilkoma monetami i drewniany pieniek z wbitym weń tasakiem.

– Łaskawy pan potrzebuje ciała? – Głos żebraka pasował wybornie do jego aparycji. Suchy, trzaskający jak gałąź w ogniu. – Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie zapłacić kilkoma palcami! Khe, he, he!

Rycerz skinął głową i wrzucił do miseczki dwa srebrne denary, po czym wskazał palcem na prawą dłoń żebraka.

– Łaskawy pan! Dobry wybór, wasza miłość, nie zawiedziecie się. Prawi ludzie są zawsze w cenie! – Zachwycony łachmaniarz położył prawą dłoń na pieńku i bez zmrużenia oka uniósł tasak do ciosu.

Jednym wprawnym uderzeniem ostrze odłupało nadgarstek od przedramienia. Żebrak z wyciem i płaczem rzucił się na ziemię, a Rycerz podniósł odciętą dłoń i zawiesił ją obok sakiewki, aby nieco ociekła z krwi. Przygotowany na wszystkie wydatki Krzyżowiec wkroczył pomiędzy wypalone budynki, rozglądając się po ruinach. W niektórych mieszkali jeszcze ludzie albo to, co z nich pozostało: chudziutkie szkielety o brązowej skórze, tak ciasno opiętej na mięśniach, iż można było policzyć poszczególne ścięgna biegnące pod jej pergaminową powierzchnią. Oczy zapadnięte głęboko, świecące się resztką woli życia, oddzielającej rozumne istoty od zdziczałych potworów krążących po bezdrożach. Te upiorne postaci snuły się po ruinach, groteskowo podkurczając dłonie, czasami podnosząc coś z ziemi i wkładając znalezisko do ust. Na dźwięk kroków kurczyły się, zasłaniając odruchowo głowy. Inne z rezygnacją rzucały się w pył, drapiąc połamanymi palcami ziemię. Kilka silniejszych osobników wodziło z żarłoczną zazdrością za Rycerzem, obnażając zęby. Nie pociągały ich pieniądze ani świeżo odcięta dłoń przy jego boku, nawet nie miecz oraz pancerz.

Blask oczodołów przyciągał spojrzenie.

To było jedyne, czego te postaci pożądały bardziej niż srebra. W oczodołach Krzyżowca wciąż płonął ogień życia, chociaż słaby i wątły. Rycerz nadal mógł odczuwać namiętności czy ból; mógł współczuć albo polubić jakąś rzecz, jeżeli przypadłaby mu do gustu. Być może nawet był w stanie kochać lub nienawidzić. Pod tą umierającą skorupą czaił się w pełni żywy człowiek. Pogorzelcy niczego tak bardzo nie pożądali, jak odebrać mu ten ognik. Bali się jednak śmiercionośnego ostrza u jego boku, więc obserwowali go w milczeniu, nie zdobywając się na atak.

Na niewielkim pagórku stał przysadzisty kościół o archaicznych kształtach. Była to niegdyś zwykła rotunda, jednak z biegiem czasu obrosła ona w coraz to nowe absydy do tego stopnia, iż przypominała porośnięty cystami pień. Wokół kościoła rozciągał się spłacheć cmentarnej ziemi, a tuż obok znajdowała się komora celna. Nieco dalej wznosił się drugi kościół o strzelistych kształtach, wsparty na rozlicznych przyporach, jakby obdarzony dziesiątkami nóg. Pomiędzy tymi trzema najważniejszymi budynkami w mieście przycupnęły niskie domy o kamiennych ścianach, pokryte sczerniałymi dachówkami.

Pomimo wypalonych domostw miasteczko zdawało się podnosić z upadku. Niektóre ruiny zostały już oczyszczone, a bandy uzbrojonych wyrostków ciskały kamieniami w nagich pogorzelców, odpędzając ich od placu budowy. Nietknięci przez pożar mieszkańcy mieli rozdęte kształty oraz opuchnięte stawy, jakby pod skórą gromadziły się woda lub osocze. Niektórzy z nich byli pokryci ogromnymi bąblami pozostawionymi przez szalejący ogień. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety mieli rzadkie blond włosy rosnące kępkami na ich głowach oraz wodniste spojrzenie, ramiona wąskie, w mowie zaś irytującą wysoką nutę.

Skąpo odziana kobieta o rozlazłych kształtach i wyłupiastych oczach natychmiast zbliżyła się do Rycerza, eksponując swoje wdzięki.

– Witaj, piękny nieznajomy – zaczęła z zawodową wprawą. – Nie chciałbyś spędzić upojnej nocy niezupełnie za darmo?

Krzyżowiec zignorował tę istotę.

– Biedaczysko, nie możesz mówić? – Ton niewiasty nabrał posmaku kpiącego współczucia. – Ale reszta ciała wciąż twarda jak twój miecz?

Rycerz z błyskiem w oczodole odtrącił kobiecą dłoń zmierzającą ku niemu.

– No dalej, nie daj się prosić – warknęła kurtyzana już z wyraźnym rozdrażnieniem. – Co ci to szkodzi, a ja chociaż złożę nowe jajeczka. Głupi jesteś czy co? Nie wiesz, co zrobić z babą?

Krzyżowiec położył dłoń na rękojeści miecza. Brzeszczot zazgrzytał ponuro, domagając się krwi. Jedno słowo dzieliło teraz wioskę od nowego rozlewu krwi. Ludzie na placu zamilkli, niepewni dalszych wydarzeń. Jedno opędzać się od pogorzelców kijem, co innego stawać naprzeciwko zbrojnego, którego nawet śmierć się wyrzekła. Krzyżowiec ruszył bez słowa dalej, nie niepokojony już przez kurtyzanę, która umknęła na powrót do swego legowiska z gracją ropuchy. Niewiele dalej napotkał księdza, zwabionego obawą przed dobytym żelazem. Rycerz przeżegnał się i skłonił głowę, czując, iż tak zwykł czynić w dawniejszym życiu.

– Witaj, synu – wybełkotał ksiądz, posturą nieróżniący się znacznie od niepysznej kurtyzany. W żart próbował obrócić to zajście, lecz sam był biały ze strachu. – Widzę, żeś wywołał gniew większy od piekielnych ogni. Niech Pan cię zbawi od ich uścisku.

Rycerz wskazał na krzyż wyszyty na swej opończy.

– Rozumiem, błogosławieństwo – odparł kapłan, kiwając opuchłą głową. Z wyraźną ulgą witał myśl, iż uniknięto rozlewu krwi. – Święty Aleksy, opiekunie wędrujących, prowadź tę niemą duszę bezpiecznie od wszelkiego zamętu tam, gdzie zazna tylko radości. Niechaj święty Julian zawsze kroczy przed tobą, aby drzwi domostw stały przed tobą otworem, i niech święty Jerzy doda sił twemu ramieniu, amen.

Pożegnawszy kapłana, Rycerz ruszył dylowaną drogą prowadzącą przez cuchnące bagniska w kierunku promu. Wysokie trawy maskowały nagie sylwety opuchłych kobiet, składających właśnie w lepkiej mazi jajeczka, z których niedługo wygrzebią się malutkie larwy. Jeżeli owe szkraby będą miały dość szczęścia, urosną na tyle, aby zostać przyjętymi przez mieszkańców wsi jako jedne z nich.

Ponad rzeką panował niemalże kompletny spokój. Brudne zielone wody zdawały się stać w miejscu, nie poruszały się nawet rosnące opodal brzegu wodorosty. Na błotnistej plaży siedziało kilku rybaków, którzy mozolnie cerowali swoje sieci. Prom kiwał się pośrodku zastygłego nurtu, kołysząc sennie grubym powrozem służącym do przeciągania barki pomiędzy brzegami.

Rycerz zatrzymał się przy końcu drogi, zapadając się po kostki w błocie. Rybacy spojrzeli na niego bez wyraźnego zainteresowania, po czym pochylili opuchłe karki nad sieciami. Krzyżowiec uniósł odciętą dłoń kupioną w wiosce, zwracając uwagę przewoźnika. Ów odległy kuzyn Charona napiął ramiona i powoli dźwignął prom z bezruchu, przesuwając go ku brzegowi. Ustaliwszy opłatę na trzy palce, Rycerz wkroczył na pokład. Był jedynym pasażerem, toteż usiadł na pęczku drewna i wlepił spojrzenie w pokład.

– Wiecie, że w tych wodach mieszka leśna bogini? – Przewoźnik spojrzał na swego patrona. – Ano tak. Piękna niewiasta o wężowym ogonie i wielkim apetycie na mężczyzn. Wyglądacie na krzyżowca, a ona się z jednym z was związała. Chociaż być może to był jej syn… – Charon zaparł się o deski pokładu i pociągnął za linę. – Tak, tak – podjął wątek, chociaż Rycerz nawet gestem o to nie prosił. – To był jej syn. Meluzyna było jej na imię, tej bogince. Mieszka ona w tych wodach i strzeże ich przed złymi ludźmi. Tych oplata swym ogonem i wciąga pod wodę. Niektórzy mówią, że usta zamyka nieszczęśnikom namiętnym pocałunkiem. Nie najgorszy sposób na śmierć. – Starzec zaśmiał się sucho, co przyprawiło go o atak krwawego kaszlu, jednak wcale nie zepsuło mu humoru. – Mówię o tym, ponieważ i wy wyglądacie na krzyżowca. W każdym razie Meluzyna zakochała się w hrabim Zygfrydzie, który miał włości koło Luxemburga. Nimfa omotała go w ciągu dnia, jak mówią, a następnie została jego żoną. Jeden tylko warunek postawiła Meluzyna swemu mężowi: aby nigdy nie podglądał jej w kąpieli. Inni mówią, że chodziło o soboty, ale co oni mogą wiedzieć? Oczywiście, że chodziło Meluzynie o podglądanie jej krągłości. Khe, he, he. – Ponowny atak wesołości nieomal zwalił przewoźnika na kolana. Odzyskawszy siły oraz otarłszy wargi z krwi, podjął swoją opowieść: – Pewnie się głowisz, dlaczego ci to mówię! Złapałem to ciekawskie spojrzenie – zawołał Charon, przyglądając się nieruchomemu Rycerzowi. – Złamanie bowiem słowa danego Meluzynie sprowadziło na cały ród nieszczęsnego hrabiego wieczystą klątwę. A wystarczyło tylko pójść obłapić sąsiadkę, zamiast podglądać żonę wbrew jej woli. Hrabia Zygfryd zobaczył żonę taką, jaka była: z ogonem węża. Uriens, albo Gwidon, ich syn, był sławetnym krzyżowcem, który przez swoją głupotę sprowadził wiele nieszczęść na Królestwo Ziemi Świętej. Niektórzy sądzą, że to przez klątwę Meluzyny, ale to głupcy. Gwidon był pozbawionym kręgosłupa popychadłem bez krzty charakteru. Nie trzeba mu było magii, aby ukręcić sobie powróz na szyję.

Prom wsunął się na mieliznę, szorując brzuchem po kamienistym dnie. Krzyżowiec wskazał palcem na rozmokłą drogę wyrastającą wprost z mętnego nurtu, a wiodącą pomiędzy pniami bukowego zagajnika.

– No, panie rycerzu, tutaj trzeba wam wysiąść – oznajmił przewoźnik, wspierając się na sękatym kiju. – Jeżeli pójdziecie tędy, dojdziecie do brukowanego gościńca, a nim do Awinionu.

Krzyżowiec ruszył naprzód, ale rychło zatrzymał go suchy skrzek przewoźnika. Stary mężczyzna przebiegł kilka kroków, doganiając Rycerza i rozbryzgując na boki krople błota.

– Weźcie ze sobą to. – Wcisnął w dłonie Krzyżowca ludzką czaszkę z oczodołami zasłoniętymi morskimi muszelkami oraz niebieskim woskiem. – To rzecz dobra dla pielgrzyma, nie dla przewoźnika. Oby przyniosła ci nieco więcej szczęścia niż poprzedniemu właścicielowi. No, a teraz szczęśliwej drogi wam życzę.

Do zmroku Rycerz maszerował wytrwale pomiędzy opuszczonymi przez życie wioskami oraz uprawnymi polami. Zaraza obfite zebrała tutaj żniwo, uderzając tak nagle, iż niektórzy zmarli wciąż stali przy pługach. Wypalone przez gorączkę truchła wznosiły się ponad zgniłym ugorem, obsiadłe przez czarnopióre ptaszyska, nie pozwalając zapomnieć o kruchości ludzkiego życia.

Noc spędził pod ziemią, jak zwierzę zagrzebawszy się pod fundamentami kapliczki ku czci świętego Mikołaja. Po starannym wytrzepaniu grudek gleby spomiędzy oczek kolczugi Krzyżowiec skierował kroki ku Awinionowi, gdzie zmierzał bez wytchnienia aż do południa, do czasu aż natknął się na starożytną fontannę stojącą pośrodku zarośniętej trawskiem ruiny. Rycerz zbliżył się do marmurowej misy, zwieńczonej figurką małego bożka ściskającego dzban. Niegdyś z otworu amfory wypływała strumieniem chłodna woda, jednak teraz misa fontanny zaśmiecona była liśćmi oraz grudkami ziemi. Przez moment oglądał roześmiane oblicze młodego bożka, po czym zanurzył dłoń w liściach i uniósł ją do ust, jakby miał w niej wodę. Odruchowo przełknął powietrze i otarł spękane wargi wierzchem dłoni. Uczyniwszy to, ruszył w dalszą drogę ku niezbyt odległemu miastu. W powietrzu dał się już wyczuć charakterystyczny zapach ludzkiego osiedla, którego nie można było pomylić z żadną naturalną wonią.

Rycerz usiadł na połamanych kolumnach wieńczących pagórek, z którego mógł obserwować wielotysięcznego węża, zawodzącego i płaczącego, z głową posypaną popiołem oraz łuskami dłoni złożonych do modlitwy.

Awinion nie trwał w biernym oczekiwaniu na Wielkanoc, wychodził jej naprzeciw, gnąc się w ukłonach i błaganiach w pokutnej procesji, odprawianej przez hrabiego tych ziem, Rajmunda, który wraz z całym duchowieństwem i lwią częścią mieszkańców okrążał miasto.

Na czele pochodu kroczyło trzech prezbiterów oraz biskup, tworząc gadzi łeb i śpiewając błagalne hymny. Za nimi, w otoczeniu ubranych w szorstkie szaty dworzan, maszerował hrabia, dźwigając na plecach szczerozłoty relikwiarz. Łatwo było poznać Rajmunda. Chociaż okrywała go włosiennica, na barkach lśniły pancerne naramienniki – symbol hrabiowskiej władzy. Dworzanie Rajmunda nieśli obok niego także regalia oraz miecz należący do pana Awinionu. Za hrabią maszerowali jego rycerze w białych tunikach, z mieczami zawieszonymi u karków na pętlach z drapiącego sznura. Ostatnia czwórka niosła zwinięte sztandary Rajmunda, wyprzedzając o kilka kroków wóz z relikwiami. Ten złożony był z żywych kryminalistów, którzy z radością oddali swoje doczesne ciała, aby stworzyć relikwiarz godzien pokutnej celebracji. Z ramion powstały osie, koła zaś obracały się wokół obtartych do krwi nadgarstków. Powyginane kończyny tworzyły dyszle, a skazani na śmierć w akcie łaski odgrywali rolę apostołów. Pomiędzy figurami pierwszych uczniów Zbawiciela spoczywały relikwiarze umieszczone na postumentach z ludzkich rąk. Tuż za wozem maszerował tłum innych ludzi, mieszkańców zarówno miasta, jak i okolicznych wsi. Ich wołania oraz modlitwy wypełniały powietrze żałosną kakofonią, którą zapewne słyszano wysoko, pomiędzy deszczowymi chmurami.

Rycerz spojrzał na stadko gęsi pasące się niedaleko połamanej kolumnady. Procesja zatrzymała się właśnie pod jedną z miejskich wież, aby paść na kolana i zanosić swoje prośby. Wyglądało na to, że trudno będzie tego dnia uzyskać audiencję u hrabiego. Krzyżowiec obrócił głowę z powrotem na gęsi, które teraz biegały wesoło wokół jego nóg. Ponoć te ptaki znały tajemnice przedwiecznych bogów, którzy pokryli ich pióra symbolami odpędzającymi wodę, przez co gęsi mogły godzinami pływać i nurkować. Wciąż używa się gęsich piór jako instrumentu do pisania, ponieważ moc starożytnych glifów jeszcze nie zbladła.

Niedługo ta właściwość miała zostać poddana próbie, ponieważ ciemne chmury wisiały nad Awinionem. Grzmoty poczęły zagłuszać procesję, która przywitała burzę jak objawienie. Silniejsze podmuchy wiatru przyginały drzewa ku ziemi, porywając drobne przedmioty oraz kawałki ubrań, jednak biskup stał wyprostowany, wznosząc pastorał i wygłaszając płomienne kazanie. Hrabia Rajmund padł na kolana, składając relikwiarz u stóp kapłana, który począł gromkim głosem wyrzucać świętym szczątkom ich winy.

Przez wiatr słychać było jedynie strzępki słów, jednak Rycerz zrozumiał, iż biskup winił świętego za brak wstawiennictwa w czasie zarazy i teraz publicznie go zawstydzał. Za karę relikwia miały spocząć w błocie, wielkim poniżeniu, żeby każdy mógł zobaczyć to upokorzenie. Biskup teraz wymieniał wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na Awinion w ostatnich miesiącach, a diakoni podawali sobie jego słowa, powtarzając je niczym echo wzdłuż procesji. Dla podkreślenia wagi chwili kapłan podźwignął z klęczek hrabiego Rajmunda i położył na jego ramionach futrzany płaszcz, dworzanie zaś przystroili jego skronie koroną. W oczach biskupa hrabia, grzesznik oraz świecki wódz zastępów niesfornych rycerzy, był teraz pokorniejszy niż święty, który nie wywiązał się ze swych obowiązków. Kapłan wskazał na gniewne niebo, przecinane błyskawicami, aby wołać, że Natura również wyraża swój osąd nad niefrasobliwym świętym. Tłum chłonął słowa duchownego z nadzieją. Może teraz dżuma opuści mury miasta?

Wraz z absolucją relikwii wygłoszonej przez biskupa z niebios lunęły strugi deszczu. Mieszkańcy Awinionu powitali je z dzikim piskiem radości. Oto jest ulewa, która zmyje chorobę z ich skóry i obmyje mury ich ukochanego miasta. Dosyć już konania z gorączki, plucia krwią oraz drapania czarnych krost na całym ciele. Teraz mogło być już tylko lepiej. Awiniończycy pragnęli w to wierzyć i dali się ponieść świętemu podnieceniu. W końcu co im pozostało? Na zarazę nie znali lekarstwa, a jedyne, co mogli uczynić, to modlić się i liczyć na lepsze jutro.

Jak do tej pory bez skutku.

Mieszczanie rozbiegli się po polach otaczających miasto, w ekstazie obmywając swe ciała. Nawet z odległości wielu kroków widać było porośnięte ciemnymi plamami ciała, opuchnięte szyje, pachy oraz pachwiny. Rycerz uśmiechnął się blado; w końcu jego ciało było już wyschnięte na wiór. Choroba się go nie imała, skoro węzły chłonne już dawno strawiło pustynne słońce, a serce przebił stalowy cierń.

Po raz pierwszy od długiego czasu Rycerz zaśmiał się, chociaż jego wypalone gardło pozwoliło jedynie na zgrzytliwy charkot.

*

Hrabia Rajmund przyjął Krzyżowca dopiero nazajutrz, po sumie, ofiarowując mu kilka momentów pomiędzy przybyciem z katedry a kąpielą w ziołach. Tak jak wielu mieszkańców Awinionu, ich władca również nosił znamię czarnej śmierci, jednakże Rajmund starannie ukrywał ten fakt przed swymi poddanymi. Szyję okrywał szalem i nigdy nie wychodził bez pełnego odzienia. Z wyjątkiem nadwornego medyka z Italii nikt nie wiedział o jego chorobie. Teraz hrabia z niecierpliwością oczekiwał na moment, kiedy będzie mógł zanurzyć się w lodowatej kąpieli, która chociaż przelotnie ugasi gorączkę.

Nikomu nieznany Krzyżowiec, nieco zgarbiony, stał przed Rajmundem, nie pozwalając mu udać się do swych komnat. Zrozumiałe było więc rozdrażnienie władcy Awinionu, kiedy na dodatek okazało się, że przybysz nie potrafi wydusić z siebie nawet słowa. Przez kilka chwil hrabia zaciskał pięści ze złości, próbując znaleźć sposób, aby wyrzucić Rycerza za próg, nie tracąc przy tym twarzy w oczach dworzan. Nie był potworem, jednakże w tej chwili czuł tylko falę gorączki oraz szczerą niechęć do tego przybłędy o wyglądzie zabalsamowanych zwłok. Dopiero kiedy Rycerz wskazał palcem na czerwony krzyż naszyty na tunice, Rajmund zrozumiał powód, dla którego nadal siedział teraz na swym tronie, raz po raz wstrząsany nawrotami gorączki oraz słabości, zamiast oddać się w ręce medyka.

– Krucjata? Krucjata?! – Hrabia wybuchnął szyderczym śmiechem. – Nikt już nie zwołuje rycerstwa na krucjatę, mój uwędzony przyjacielu. Ostatnia obrabowała Francję z jej władcy, skarbca oraz chęci do walki. Zważ na me słowa: teraz każdy, kto rusza przeciwko wrogom papieża, nazywa się krzyżowcem. Bez względu na to, czy przelewa krew Saracena, Greka, Franka czy Italczyka. Prędzej zejdę z tego świata, niż wspomogę ludzi takich jak Szymon z Montfort, który spalił i posypał solą moją piękną Prowansję. Czy taka odpowiedź cię satysfakcjonuje, dobry rycerzu naszego Pana i Zbawiciela?

Krzyżowiec zaprzeczył ruchem dłoni.

– Cóż zatem chcesz wiedzieć? – rzucił Rajmund, ocierając rozpalone czoło białą chustką. Coraz bardziej był zirytowany tą jałową pantomimą. – Udaj się do Outremer, gdzie tacy jak ty jeszcze trzymają skrawek ziemi, niegdyś zwanej Królestwem Jerozolimskim, i tam oddaj swój miecz w ręce króla Amalryka albo jego trędowatego syna. Może jego bardziej ucieszy twój widok niż mnie, pokornego hrabiego Awinionu. – Hrabia Rajmund zamilkł na chwilę, sparaliżowany bólem pękającego wrzodu. – Poszukaj krucjaty w klasztorze – podjął po chwili tonem jeszcze ostrzejszym, ze szczękami zaciśniętymi z bólu. – Może modlitwy zabiorą cię przed Pańskie oblicze. Albo wyjdź po zmroku do dzielnicy biedoty. Tam nawet bez opłaty wbiją ci nóż między żebra i będziesz mógł spotkać po śmierci wszystkich krzyżowców. Zatem, dobry panie, uczyń mi tę łaskę, mnie, niegodnemu, i odejdź w pokoju z mych ziem. Rzuć się z urwiska, aby uwolnić mnie od swej chwalebnej obecności, na którą nawet król nie byłby gotów bez postu i spowiedzi.

Krzyżowiec skłonił się nisko, po czym opuścił hrabiowskie palatium, zanurzając się w labirynt uliczek Awinionu.

W słoneczny dzień i w lepszych czasach miasto byłoby klejnotem tych ziem: rozłożone nad życiodajnym łonem rzeki, strzeżone przez kamienną wieżę na niewielkiej wysepce pośrodku nurtu, a wkoło wzgórza omiatane łagodnym morskim wiatrem, porośnięte gajami cytrusowymi oraz szmaragdowymi lasami. Niejeden wędrowiec zginął w tych okolicach tylko dlatego, że uwiodły go gościnność ludzi, piękno dziewcząt z wiankami wawrzynu na skroniach czy wesoła muzyka trubadurów. Owi wędrowcy ginęli dla świata, pozostając tutaj do końca życia.

Obecnie Awinion przywodził na myśl siedlisko upiorów.

Jego prawdziwą władczynią, chociaż bez hrabiowskiej korony, była śmierć wędrująca po ulicach w poszukiwaniu nowych ofiar. W krok za nią postępował jej orszak złożony z najemnych grabarzy, którzy za kawałek chleba albo dłoń wisielca gotowi byli chować zmarłych. Wyczerpani mieszkańcy mniej bali się tych odrażających typów, o których krążyły najgorsze plotki, niż widma zarazy, toteż bez mrugnięcia okiem opłacali kanibali, aby pozbyli się ciał ich ukochanych.

Po ulicach krążyli także morowi lekarze w swych długich płaszczach oraz ptasich obliczach. Matki chowały przed nimi pociechy, ponieważ medycy przyjmowali zapłatę nie w złocie, ale w żywym inwentarzu. Dzieci były ich ulubionymi podarkami, na które łypali swymi pozbawionymi źrenic ślepiami, klekocąc przy tym długimi dziobami. Co działo się z odebranymi rodzinom podlotkami? Ponoć morowi lekarze kryli się w orlich gniazdach, za wysokimi murami gdzieś w górach, skąd przybywali tylko w czasach chorób oraz śmierci.

W mieście pozostało też niemało ludzi, którzy nie lękali się zarazy i postanowili chronić swój dobytek. Te wychudłe widma o opuchniętych szyjach starały się żyć normalnie, nie zważając na czarne krosty pokrywające ich ciała oraz śmiertelny odór zalegający ponad miastem. Wiele domów stało opuszczonych i zrabowanych, chociaż ciała ich właścicieli wciąż spoczywały w środku jako uczta dla szczurów i larw. O tych nieszczęśnikach zapomnieli wszyscy z wyjątkiem kilku księży, którzy starali się odnaleźć każdą zagubioną duszę ze swej owczarni, aby złożyć ją w święconej ziemi. Czasami nawet kostucha wyrozumiale wstrzymywała dłoń, pozwalając kapłanom udzielić ostatniego namaszczenia.

Dwa dni potężnych ulew sprawiły, że całe miasto pokryło się warstwą gęstego śluzu, błota, śmieci, resztek jedzenia oraz ludzkich szczątków wypłukanych z opuszczonych domów. Awinion stał się cmentarzem o żółtych krzyżach oraz kamiennych murach, za którymi dogorywały setki ludzi. Maszerując tymi ulicami, Rycerz musiał mieć się na baczności, ponieważ zaraza naznaczała ciało, ale także i umysł. Ogarnięci szaleństwem chorzy potrafili rozdrapać krosty aż do gołego mięsa, wybierając śmierć z własnej ręki ponad tortury zesłane przez morowe powietrze.

Krzyżowiec przystanął na moment, obserwując, jak kupiec, odziany w futrzany płaszcz o czerwonej niegdyś barwie, odganiał zapaloną pochodnią kilku żebraków. Bankier stał na progu dwupiętrowej kamienicy, ciskając na głowy kloszardów najplugawsze z przekleństw i rozdając razy płonącym bierwionem. Po chwili szamotaniny jeden z żebraków stanął w płomieniach, wyjąc niczym piekielna dusza. Łapczywy ogień szybko strawił jego odzienie, po czym zaatakował pozostałych łachmaniarzy. Żywe pochodnie z krzykiem rozbiegły się na wszystkie strony, a po chwili padały martwe w szlamie ulicy. Jeden z nieszczęśników rzucił się na oniemiałego kupca, wpychając go do przedpokoju. Z wnętrza domu buchnął żywy ogień o jasnej barwie, pożerając futra oraz pergaminy. W ciągu kilku sekund cały parter ogarnęły ryczące płomienie i śmiało zaczęły się wspinać na piętro. Stamtąd, zza zamkniętych okiennic, odezwały się kobiecy krzyk oraz kwilenie dziecka, jednakże miłosierny ogień oszczędził im katuszy i zdusił ich szybko. A może to matka wolała na swoje sumienie wziąć grzech zabójstwa, aby oszczędzić potomstwu całopalenia?

Rycerz wzruszył ramionami, omijając szerokim łukiem płonący dom oraz sczerniałe szczątki ludzi, drgające jeszcze pod skorupą spalenizny i błota. Przy bramie zatrzymał go brudny mężczyzna, łapiąc za podartą opończę. Wyglądał na nietkniętego przez zarazę oraz szaleństwo, mimo to w jego oczach jarzył się chorobliwy blask. Na ręku trzymał śpiące niemowlę.

– Panie, mój panie, łaskawy – zaskomlał żebrak, padając na kolana. – Miej litość, błagam, na miłosierdzie Pana, zabierz stąd mojego syna. Zaklinam cię, panie, choćby na sługę go weź, na pomywacza albo stajennego! Wszystko, tylko go stąd zabierz!

Rycerz cofnął się o pół kroku. Przez długą chwilę wpatrywał się w nędzarza, jakby pierwszy raz oglądał ludzką istotę. Do pustej czaszki Krzyżowca zaczynały napływać kolejne krople wspomnień. Głos, ten czerw, namawiał do miłosierdzia. Powoli, przymuszany obcą siłą, Rycerz wyrzucił z sakiewki kilka sztuk srebra, po czym umknął jak niepyszny. Tolerował głos w swej głowie jedynie jako przewodnika, prowadzącego go na pole bitwy, ale nie miał zamiaru korzyć się przed nim jak sługa.

Ruszył szybkim krokiem na drugi brzeg Rodanu, stąpając po ogromnym moście świętego Benedykta. Ten prosty pasterz własnymi rękoma wzniósł filary, na których oparł kamienne łuki, sięgające ponad wodami życiodajnej rzeki. Kiedy oddał ostatnie tchnienie, został pochowany w kaplicy na moście, gdzie każdy przechodzień mógł podziwiać jego potężny szkielet. Niezwykły był to relikwiarz, sarkofag z czarnego wapienia wysoki na dwadzieścia stóp, obejmujący masywne szczątki świętego. Krzyżowiec nieswojo czuł się pod martwym spojrzeniem siłacza. Odniósł wrażenie, że puste oczodoły Benedykta mogą być odarte z mięsa, lecz wcale nie są martwe.

Po drugiej stronie rzeki, strzegąc wejścia na most, wznosił się zamek króla Filipa. Złowroga forteca, łypiąca dziesiątkami wąskich oczu na wszelkich podróżnych pokonujących Rodan. Wokół jej murów nie rosła żadna roślina, nawet najlichsza trawa obawiała się wyrosnąć na zgniłej ziemi otaczającej zamek. Nie było tutaj załogi czy choćby służby, a mimo to nikt nie był w stanie przekroczyć rzeki bez wiedzy króla Francji.

Wiele lat temu król Filip, chcąc trzymać pod kontrolą rezydujących w Awinionie papieży, własnoręcznie wyhodował twierdzę, nazwaną od jego imienia Wieżą Filipa. Z biegiem lat wieża rozrastała się, karmiona szczodrze przez swego pana, i za tę opiekę odpłacała wiernością godną Rolanda. Ludzi zawsze można przekupić albo zastraszyć, ale kamień pozostaje głuchy na wszelkie prośby, klątwy i groźby. Trwa niezłomnie na posterunku, pozostawiając po sobie jedynie wypalone ciała. Może tylko święty Benedykt, drzemiący w sarkofagu ponad wodami Rodanu, potrafiłby ujarzmić tę bestię o wielu ramionach i źrenicach.

Krzyżowiec był zdumiony, iż znał te wszystkie nazwy, odległe dzieje, chociaż wcale nie podejrzewał u siebie takich zdolności. Jakby widok raz dostrzeżonych obrazów uwalniał z łańcuchów kolejne wspomnienia, rzucając światło na własną przeszłość. Był już raz w Awinionie, zbrojnie, walczył na moście, kiedy do wody runęła znaczna jego część. Cztery łuki osunęły się w paszczę Rodanu wraz z setkami ludzi zwartych w zaciekłej walce. Rzeka spłynęła wtedy ciałami, bój trwał nawet w wodzie, między tonącymi. Rycerz potrząsnął głową, opędzając się od lodowatego wspomnienia. Wtedy już był martwy i nie groziło mu utonięcie. Bez skrupułów wciągał innych pod powierzchnię wody.

Ale to było dawno, zanim udał się do klasztornej celi, w innym życiu. Teraz zaś wędrował na południe i wschód.

*

Przed zachodem słońca dotarł do niewielkiej wioski, wciśniętej w górską dolinę tuż pod przełęczą prowadzącą w góry. Jej granice wyznaczały dwa okorowane pnie, tworzące bramę ponad kamiennym progiem. Na zboczach pasły się stada owiec, pod czujnym okiem pasterzy oraz ich ogarów.

Miejscowi obserwowali Rycerza z odległości, opierając się na sękatych kijach. Jeden z pasterzy położył nawet dłoń na łożu masywnej kuszy przewieszonej przez ramię. Pasterskie psy podniosły z ziemi czarne cielska, spoglądając to na swoich właścicieli, to na maszerującego dnem doliny człowieka. Kiedy Krzyżowiec przekroczył kamienny próg bramy, pasterze stracili zainteresowanie przybyszem i wrócili do owiec, rozmawiając między sobą, psy zaś rozbiegły się w poszukiwaniu sekretów, które tylko czworonogi są w stanie odnaleźć.

Okolica zdawała się odosobniona i nietknięta przez zarazę, co, zważywszy na odległość od Awinionu, nie było skromnym osiągnięciem. Ludzie nie mieli żadnych widocznych deformacji, ich twarze były rumiane, choć szczupłe. Brakowało tutaj stosów ciał, płonących jasnym ogniem w nadziei na wypalenie zarazy, i słodkawego odoru rozkładu. Pomimo tego przysiółek był ponurym miejscem, wypełnionym groźbą wobec obcych. Rycerz domyślał się, w jaki sposób wieś uniknęła chorób. Mieszkańcy ukąszeniem bełtu powalali każdego chorego uciekiniera z bezpiecznej odległości. Zadżumione ciała pochłaniały zaś góry, karmiąc nimi swe plugawe potomstwo zamknięte w skalnych kazamatach przed dotykiem słońca.

Wieś wzniesiono dokoła kamiennej kapliczki o przysadzistych murach i gontowym dachu. Kręgiem wokół niej stały chaty. Spomiędzy strzech wypełzały siwe pasemka dymu, opadając ku kamieniom i ścieląc się nisko jak chorobliwy opar.

Czując na sobie spojrzenia nieprzychylnych i często nieludzkich oczu, Krzyżowiec wkroczył do kaplicy. Wnętrze było chłodne i ciemne, gęsto zastawione ławami z sosnowego drewna. Tuż po przekroczeniu kamiennego progu w nozdrza uderzała ciężka woń żywicy, kadzidła, sadzy oraz łojowych świec. Chociaż fasadę kaplicy wzniesiono ze skromnych kamieni, wnętrze przystrojono białym marmurem. Antyczne kolumny wspierały cyzelowane belki, zabrane z rozpadających się świątyń starożytnych. Strop pokrywały pokaleczone twarze marmurowych posągów, teraz sczerniałe od dymu. W kaplicy nie było miejsca, którego nie obejmowały martwe oczy dawnych bóstw oraz cesarzy. Ponad ołtarzem, w bogato rzeźbionym relikwiarzu, spoczywały kości ogromnego psa, otoczone tuzinem drewnianych figurek.

Rycerz uklęknął przed obliczem Ukrzyżowanego, powodowany starym nawykiem, o którym mięśnie jeszcze nie do końca zapomniały. On sam nie miał chęci zginać karku przed żadnym człowiekiem czy rzeźbą, jednak głos nie chciał pozostawić go w spokoju. Nakazywał klękać, modlić się oraz prosić o przewodnictwo świętych. Krzyżowiec nie ufał wszelkiemu robactwu sączącemu jad wprost do jego ucha.

Wiele lat temu jego życie odmienił inny głos, najpierw niesłyszalny, z czasem coraz mocniejszy, i doprowadził go w końcu do złożenia ślubów dotyczących wyprawy krzyżowej. Z początku łatwo było ów podszept obowiązku zignorować, ale w istocie to on kierował wolą Rycerza z niezrównaną wprawą. Podsuwał mu zgoła trywialne myśli, z pozoru niepowiązane ze sobą, a następnie niczym wprawny kreślarz połączył te samotne punkty wspólną linią. Nie sposób już wtedy było się opierać. Pragnienie rycerskiej wyprawy z małego ziarna wykiełkowało potężnie, nabierając odporności na wszelkie argumenty.

Teraz, po trudach krucjaty, po latach w klasztornej celi, Rycerz wciąż nie mógł udać się na wieczny odpoczynek. Głos mu nie pozwalał, i to głos zupełnie inny niż poprzednio. Znacznie mu bliższy, zdający się dobrze znać wszelkie jego wspomnienia i zachcianki. Lepiej niżby Krzyżowiec sobie tego życzył. Jednak póki ten uciążliwy przewodnik prowadził go na nowe pole bitwy, gotów był go zdzierżyć. Później go wydłubie z kości, ciśnie na ziemię i rozdepcze na miazgę obcasem buta.

Rycerz dźwignął się z klęczek, opuszczając ciemne wnętrze kaplicy, żegnany przez setki marmurowych oczu pozbawionych źrenic. Słuchając podszeptów głosu, ruszył ku przełęczy i opuścił zabudowania wioski. Przed zapadnięciem zmroku chciał dotrzeć jak najwyżej i tam znaleźć odpowiednie miejsce na nocleg. Na moment jeszcze, zanim wioska zniknęła za przełamaniem terenu, Rycerz zawiesił wzrok na skupisku ludzkich domów, szybko ginących na tle ciemniejącej doliny.

Co sprawiało, że ta wioska była inna od pozostałych? Nietknięta przez zarazę, z mieszkańcami wolnymi od deformacji, które nawiedziły świat po upadku Rzymu. Jakie siły były w stanie uchronić tę skromną gminę, jeżeli największe miasta wymierały pod gnijącym dotykiem śmierci?

Niektórzy uważali nadejście chorób za karę z niebios, na którą ludzie zasłużyli sobie solennie grzesznym życiem. Bardziej sceptyczni nadmieniali, że nawet świętobliwi mnisi padali porażeni morowymi strzałami, toteż marna to kara, która sięga niewinnych. Kolejni natomiast widzieli w czarnej śmierci dzieło mrocznej magii, stworzonej na odległych stepach Pontu i Siedmiorzecza, a być może dalej na wschodzie. Tam, jeżeli wierzyć opowieściom przekazywanym przy karczemnym stole, zostały wygnane wiedźmy z dzikich plemion Estów. Czarownice te zamieszkały na bezbrzeżnym stepie, gdzie zawarły pakt z demonami podziemnego świata. Z ich grzesznego związku narodziło się przerażające potomstwo o krzywych nogach i płaskich obliczach. Mawiano, że ich stopy są zbyt słabe, aby dźwigać ciężar ludzkiego ciała, toteż od małego sadzano ich na końskim grzbiecie. Od krainy diabelskich ojców nazywa się ich Tartarami. Czaszki Tartarów są wydłużone, twarze pocięte bliznami tak dalece, iż pozbawieni są zarostu. Kiedy umiera ich wódz, kaleczą swe oblicza, aby uczcić go krwawymi łzami. Po ojcach odziedziczyli wrodzony brak litości oraz miłosierdzia, po matkach zaś – czarną moc magii. To właśnie w najazdach Tartarów upatrywali niektórzy źródła zarazy oraz innych nieszczęść.

Jaki sekret skrywały te spadziste dachy, jeżeli mogły oprzeć się takiemu diabelstwu? Mogła to być zasługa jedynie odległości, w jakiej ta dolina znajdowała się od ognisk wszelkich chorób? Może to sumienna bezwzględność górali, którzy każdego chorego przeszywali bełtami ze swych kusz? Skąd jednak wiedzieli, jak odróżnić zarażonych od zdrowych przybyszów? Czy podpowiadały im to ogromne psy o niemal ludzkim spojrzeniu? A może to tylko pozór, za którym skrywał się jakiś mroczniejszy sekret?

Nie potrafiąc odnaleźć odpowiedzi na żadne z tych pytań, Rycerz ruszył ku szczytowi przełęczy w poszukiwaniu schronienia na noc. Nie chciał prosić o gościnę w wiosce; tknięty złym przeczuciem wolał spędzić ciemne godziny w dziczy. Jednakże musiał szybko znaleźć dla siebie głęboką norę, z której nic go nie wyciągnie pazurami. To, co wypełzało z mrocznych kawern ukrytych pod szczytami, bez trudu mogłoby rozszarpać jego pancerz, kości oraz ciało. Gdy znalazł przepastną jamę pod granitowym blokiem, wpełzł do wnętrza, zamykając otwór kamiennymi odłamkami. Liczył na swoje szczęście i z obnażonym mieczem gotów był na odpoczynek.

Budzi się nagle, wyrwany ze smolistych odmętów koszmarnym rykiem odbijającym się echem w jego uszach. Dłoń zaciska się odruchowo na rękojeści miecza. Gdzieś powyżej, ponad głową, chrzęszczą kamienie. Coś węszy, powoli wciągając powietrze, aby wypuścić je ze świstem pomiędzy zębami. Każdy z tych oddechów trwa wieczność, dając pojęcie o posturze drapieżnika. Kreatura kilka razy trze pazurami kamienie zakrywające kryjówkę Rycerza, ale szybko traci zainteresowanie zdobyczą. Z oddali dobiega przeciągły skowyt, na który drapieżnik odpowiada z całą mocą. Świszczący wdech poprzedza ryk, od którego drżą nawet wiekowe głazy. Rycerz zakrywa uszy, kuli się i wije w szaleństwie strachu. Bije rękoma w ściany swej kryjówki, tak bowiem nienawistny to dźwięk.

Wobec tego nienazwanego terroru staje się ofiarą.

Trwa w napięciu całe godziny, oczekując na atak, póki zmęczenie nie bierze góry nad paniką.

O świcie wygramolił się ze swego legowiska.

Niewiele zaznał odpoczynku tej nocy, przeszywający ryk bestii bowiem nieustannie towarzyszył jego myślom. Teraz, pod dotknięciem różanopalcej Jutrzenki, po ciemności nocy pozostały jedynie cienie w skalnych szczelinach oraz przedziwna biała chmura, rozciągnięta po niebie niczym paszcza gotowa połknąć słońce.

Krzyżowiec przez długą chwilę obserwował podejście pod przełęcz, nie chcąc spotkać żadnego nocnego marudera, który dopiero teraz wracał ku swemu leżu. Czasami, tak jak morze, ciemność pozostawiała coś między nocą i dniem. Ogromne ciała żyjących mar, dogorywających w świetle dnia, trawione żywym ogniem. Jedynie wypalony kontur dawał pojęcie o ich wielkości oraz sile. Widywano je tylko z oddali, jak kończyły swój żywot w jęzorach ognia. Z bliska nie oglądał ich nikt, gdyż samo ich spojrzenie obdzierało człowieka ze zmysłów. Nie miały imion, nie opowiadano o nich legend, nie szukano ich gniazd; świat drżał przed nimi, kryjąc się po zmierzchu, licząc, że ominie go spojrzenie wcielonego amoku.

Nie dostrzegłszy żadnego ruchu, Rycerz ruszył ku przełęczy. Biegła tutaj ledwo widoczna ścieżka, zapewne wydeptana przez dzikie zwierzęta. Przyjmując ją za dobry znak, Krzyżowiec śmiało podążył nią w gardziel wąskiej doliny. Jeżeli tylko głos nie prowadził go na zatracenie, była to najkrótsza droga wiodąca nad brzegi Padu oraz Arno, gdzie o pieniądze było równie łatwo co o nóż wbity między łopatki. Tam skłócone miasta ścierały się ze sobą w wojennych zapasach, aby kolejnego roku obejmować się czule i knuć przeciwko sąsiadom. Nie było lepszego miejsca na zdobycie garści pięknego srebra, którego brzęk Rycerz wielce lubił. Przez moment wspomniał żebraka, któremu wbrew swej woli ofiarował pieniądze. Monety, które zapewne stracił wraz z życiem swoim oraz dziecka, kiedy inni żebracy dostrzegli błysk srebra w jego dłoni. Rycerz zastanawiał się, czy najpierw dziki tłum rozszarpał niemowlę, czy ojca, ale jednym ruchem głowy odgonił te płonne myśli.

Należało pokonać góry, wznoszące się wkoło skalnym labiryntem przełęczy oraz szczytów. Maszerował szybko, uważnie omijając wszelkie szczeliny, w których drzemać mogły bezimienne nocne drapieżniki. Przed zachodem słońca musiał pokonać jak największą odległość, licząc, że nic nie podąży jego śladem. Póki wąska ścieżynka prowadziła pod jego stopami, mógł kroczyć szybko i bez większych obaw, jednakże teraz drogę zastąpił mu skalisty piarg, szeroki na dwieście stóp. Po obydwu stronach doliny wznosiły się strome ściany, obejmujące dolinę w ciasnym uścisku. Rycerz zmierzył urwisko z wyzywającym błyskiem w oczodołach i postawił kilka niepewnych kroków po osuwisku. Nie chcąc ryzykować upadku, opadł na kolana jak zwierzę. Dalej pełzł niemalże na czworakach, chwytając się co większych kamieni. Chciał jak najszybciej pokonać zdradliwy piarg, który w każdej chwili groził lawiną i niechybnym pogrzebem pod całunem głazów.

Agonia trwałaby godzinami.

Ku jego wściekłości była to najkrótsza droga na górskie siodło rozpięte pomiędzy dwoma szczytami, zdawałoby się, tuż nad jego głową. Jedyną alternatywę stanowiła wspinaczka po skalnym licu, ale niosła ryzyko śmiertelnego upadku z wysokości. Powrotu na podgórze i marszu wybrzeżem Rycerz nie brał pod uwagę. Obawiał się, że panowie Prowansji nie wybaczyli mu jeszcze dawnych czynów i chętnie osadziliby go w zakratowanej celi albo z miejsca i bez zamieszania oddali katu.

Nie chcąc zawrócić, czołgał się wytrwale przez dwie godziny, gotowy udowodnić głosowi w swej głowie, iż nie ugnie się przed żadnym wyzwaniem. Kiedy wreszcie dotarł na szczyt przełęczy, ręce miał pocięte do żywego mięsa, kolczuga zaś wbijała mu się w ciało mimo bawełnianego kaftana, który nosił pod pancerzem. Wysiłek opłacił się; Krzyżowiec stał teraz, zgarbiony od wysiłku, na przełęczy, spoglądając na swą dalszą drogę.

Roztaczał się stąd oszałamiający pejzaż górskich szczytów o koronach z zimowego lodu, wciąż zalegającego na skalistych skroniach. Nieco niżej w słońcu grzały się kamienne masywy, podtrzymujące najwyższe turnie, palcami kamiennych żeber sięgające do zacienionych dolin. W tych objęciach, pośród stromych kamiennych ścian, połyskiwała ciemna toń górskiego jeziora

Ignorując piękno otoczenia, Rycerz oderwał kilka pasów tkaniny z opończy, aby obwiązać rany. Czekała go wyczerpująca wędrówka przez góry, gdzie nikt nie przybędzie mu z odsieczą, nawet gdyby mógł i potrafił. Tutaj wciąż kwitło dzikie życie, odgrodzone od ludzkich siedzib kamiennymi stokami. Człowiek był tylko gościem, niemile widzianym intruzem, którego przetrwanie zależało od kaprysu Natury oraz jej dzieci, które wędrowały ukrytymi dolinami.

Chociaż Rycerza nikt nie zaliczyłby już do grona żywych, ta przeprawa wciąż była dlań śmiertelnie niebezpieczna. Jeżeli rozerwać by jego członki albo spalić je, zmiażdżyć czy pociąć, zginąłby na miejscu jak każdy śmiertelnik, a niebezpieczeństwa te rychło mógł spotkać na swojej drodze. Mimo tego Krzyżowiec wolał podjąć to ryzyko niż podążyć z pozoru bezpieczniejszą drogą dokoła gór: czy to morskim wybrzeżem, czy przez Wschodnią Marchię Cesarstwa Niemiec. Najłatwiej zaś byłoby powrócić do klasztornej celi, pozwalając, aby zmysły zgniły do końca w nabożnej ciszy, ale Rycerz na dobre zapalił się do myśli o powrocie na pole bitwy. Choćby miał przypłacić tę próbę swym martwym życiem, musiał powrócić pod mury Jeruzalem. Cudem wszak jest Ziemia Święta.

To właśnie oddzielało jego i jemu podobnych od innych ludzi. Nie martwe ciało i puste oczodoły – te nosiło na sobie wielu – tylko pustka spojrzenia. Nawet pozbawione oczu oblicze zdradzało, iż ten człowiek nie potrafiłby już żyć pośród innych, orząc ziemię czy obracając monetą. Jego milczenie, wyobcowanie i apatia sprawiały, że Rycerz był w stanie odnaleźć się tylko pośród swych braci oraz sióstr, na polu walki. W bitewnym zgiełku, które na początku uczyniło z niego takie straszydło.

Zapewne dlatego Krzyżowiec w ogóle poddał się nakazowi głosu, cicho szepczącego do jego ucha, aby ponownie wyruszyć na szlak. Szlak, który zawiedzie go z powrotem pod rozwinięte proporce rycerstwa Outremer. Był już tak dalece okaleczony, iż nie był w stanie istnieć bez miecza w dłoni, i nawet jeżeli świat obróciłby się na lepsze, zniknęłyby wojny i choroby, on pozostałby wypalony do szczętu. Wpatrywałby się przed siebie pustym wzrokiem, czekając na śmierć albo niszcząc wszystko, co przypominałoby mu o piekle, z którego się wyłonił.

Teraz jednak Rycerz miał przed sobą długą drogę. Najpierw musiał zejść z wysokości przełęczy. Nie zwlekając dłużej, ruszył pomiędzy ogromne głazy, które odpadły od wysokich turni i u ich podnóży utworzyły niezwykły, kamienny ogród. Rycerz kroczył ostrożnie, bokiem stawiając stopy, by nie wywołać lawiny bądź nie przebudzić drzemiących pod jego stopami koszmarów. Omijał szczeliny, trzymając się z daleka od sypkiego żwiru oraz płatów zmrożonego śniegu. Dzięki instynktowi wybierał najlepszą ścieżkę. Niedługo potem znalazł szybszą drogę w kierunku bijącej chłodem doliny. Spod kosodrzewiny, śniegu oraz cienkiej warstwy gleby wyłaniało się potężne żebro, opadające łagodnie ku strumieniowi płynącemu poniżej. Kościec ziemi, spękany i połamany, stanowił dla Krzyżowca wybawienie od nieustannego lawirowania pomiędzy osuwiskami oraz chybotliwymi odłamkami. Wdrapawszy się na żebro, Rycerz ruszył długim krokiem, kierując się w dół. Niedługo później zanurzył dłonie w lodowatej strudze wody, nagradzając siebie krótkim odpoczynkiem.

Zebrawszy tyle sił, ile jeszcze pozostało w zgłodniałym ciele, zaczął iść z biegiem strumienia, chociaż już wyraźnie wolniej i z mniejszą pewnością siebie. Był wygłodniały. Chwila oddechu przy strumieniu wystarczyła, aby jego martwe ciało ogarnęło znużenie, które teraz nie chciało go opuścić. Rycerz nie pamiętał, kiedy jadł cokolwiek: to musiało być jeszcze w klasztorze, w czasie tych nielicznych okazji, kiedy mnisi się posilali. Nigdy jednak nie zaspokoił w pełni swego głodu, bo braciszkowie karmili go chlebem, a nie żarem i węglami.

Krzyżowiec bezwiednie oblizał spalone wargi językiem, usiłując przypomnieć sobie smak ostatniego posiłku. Na próżno. Jego wieloletni pobyt w klasztorze zlewał się w jeden obraz: kamienna cela oświetlana przez blade światło niezliczonych poranków oraz ukryta w ciemnościach przez tyleż nocy. Nie było tam smaku, w jakim mógł rozsmakować się jego sczerniały język. Tylko puste obrazy, spęczniałe od lat spędzonych w odosobnieniu.

Zgarbiony i głodny Rycerz maszerował obok strumienia, od czasu do czasu rozbryzgując wodę podeszwą buta. Teren wokół strugi był niemalże płaski, jedynie delikatnie pochylony w kierunku koryta potoku, jednakże to wystarczało, aby przyprawić Krzyżowca o nową troskę. Jego marsz był nierówny, utykał, a prawa stopa po kilku godzinach trudnego marszu paliła przy każdym kroku. Oczekiwanie na to krótkie ukłucie bólu wyolbrzymiało je; jego nieuchronność i powtarzalność zamieniały każdy krok w torturę.

Lewa stopa dotyka ziemi, a ból znika. Prawa wysuwa się naprzód. Rycerz łudzi się, iż tym razem cierpienie nie powróci. Prawa stopa dotyka ziemi, ciężar ciała przesuwa się. Jeszcze ułamek chwili i błyskawica bólu przeszywa ciało Krzyżowca, przyprawiając go o bolesny grymas niezadowolenia, który szybko nie zniknie z jego oblicza. Raz jeszcze: lewa noga wysuwa się naprzód i dotyka ziemi. Tym razem mężczyzna uderza czubkiem buta o mały kamień, który wpada do strumienia. Może to dobry znak?

Rycerz przebywa jeszcze kilka kroków, zanim następuje obolałą stopą na kamień i leci w lodowaty strumień. Zrywa się z wściekłością, gotów rozszarpać na kawałki wszystko, co tylko znajdzie się w zasięgu jego rąk. Prawa stopa zgina się z ohydnym trzaskiem, a Krzyżowiec ponownie upada w kamieniste koryto.

Z wypalonego gardła dobywa się stłumiony ryk wściekłości. Pięści biją w wodę, aż rozpalony wzrok Rycerza pada na podłużny kamień leżący na dnie. Chwyta go, zaciska palce z całą mocą, próbując go udusić. Wykrzywione w grymasie wargi powtarzają bezgłośnie jedno słowo. Żądza mordu wypełnia oczodoły. Oparzone palce wpijają się w twardą skałę, chcąc wyrwać życie z przeciwnika.

Z czasem szaleństwo mija.

Ciężko dysząc, Rycerz wyczołgał się z wody. Prawa stopa wlokła się za nim, zupełnie bezwładna, wysadzona z panewki. Krzyżowiec spojrzał dokoła, ukrywając na moment twarz w dłoniach. Gdzieś w oddali kopyta uderzyły o kamienie, a echo niosło ze sobą beczenie górskich kozic. Przez chwilę mężczyzna siedział w kompletnym bezruchu, po czym odetchnął kilka razy, a jego oblicze przybrało poprzedni, apatyczny wyraz.

Z chrzęstem wepchnął swoją stopę na właściwie miejsce, po czym ruszył w dalszą drogę. Nie miał najmniejszej ochoty, aby cokolwiek spowalniało go w wędrówce. Krok za krokiem parł naprzód w nieco lepszym nastroju. Prawa stopa już nie paliła, kiedy stawiał ją na ziemi. Teraz cierpiała cały czas, lecz do bólu Rycerz gotów był przywyknąć. Odkrył przed sobą kolejny fragment własnego, poszatkowanego charakteru: cierpienie było mu całkiem miłe.

Około mili w dół biegu strumienia teren zaczął opadać: najpierw łagodnie, później coraz wyraźniej. Pomniejsze strugi wody spływały z podziemnych źródeł, dołączając do rodzeństwa płynącego dnem doliny. Nie minęło wiele czasu, a Rycerz szedł już obok szumiącej górskiej rzeki sunącej z rykiem przez kamienne stopnie. Śmiało pokonywał przełamania rzeki, skacząc z głazu na głaz. Noga wciąż mu doskwierała, jednakże teraz ból wydawał się odleglejszy. Nie był słabszy, lecz zmysły Rycerza zdążyły już otępieć od nieustannego cierpienia.

Im niżej schodził Krzyżowiec, tym głośniejszy i rwący stawał się nurt rzeki, aż wreszcie uszy wypełniał mu ogłuszający ryk wody. Chociaż lodowata bryza przyprawiała go o dreszcz zimna, wolał trzymać się tej drogi. Miał pod dostatkiem wody, która nie potrafiła zaspokoić jego głodu, lecz wypełniała resztki żołądka, dając ułudę posiłku.

Zbliżał się wieczór, szybko przynosząc ze sobą wydłużone cienie, zalewające górskie doliny. Na nizinach słońce miało jeszcze gościć przez kilka godzin, jednak skalny labirynt zazdrośnie odbierał życiodajne promienie. Płonąca tarcza zbliżała się powoli ku trójkątnej piramidzie masywnego szczytu, rzucającego złowrogi cień na całą dolinę. Rycerzowi zdawało się, że lada moment słońce osiądzie na skalnej iglicy, aby pozostać tam już na zawsze, bezruchem przynosząc śmierć wszystkiemu, co żyje.

Z zamyślenia wyrwał go podmuch wiatru. Najpierw poczuł go na plecach. Ciepły i łagodny dech pchał chmury ze wschodu na zachód, w kierunku obwiedzionych ciemnym konturem turniom. Rycerz zmarszczył oblicze, wytężając wzrok. Coś poruszało się ponad zachodnimi szczytami, oddechem ściągając ku sobie wiatry i chmury. Po niebie przewalił się odległy ryk zgłodniałego drapieżnika, rozświetlając je błyskawicą. W ciągu krótkich chwil zza gór wyrósł czarny masyw burzowego wału. Łapczywa ciemność przesłoniła słońce, przywołując nad dolinę przedwczesną noc. Choćby nawet wydarzył się cud i burza rozpłynęłaby się bez śladu, słońca by już tam nie było. Zniknęło, zdjęte strachem przed pierwotnym żywiołem, pozostawiając swoje dzieci na pastwę ciemności.

Rycerz potoczył dokoła czujnym spojrzeniem, odnajdując się na nowo w upiornej dolinie. Umierające światło słońca szybko znikało, ustępując miejsca jaskrawym błyskom piorunów, rozcinających co chwila nieboskłon. Łagodny wiatr zamienił się w szalejącą wichurę, gotową ruszyć z posad nawet najstarsze głazy. Gdzieś w oddali, w górze doliny, z grzmotem i hukiem od skalnego lica oderwała się lawina. Po chwili kolejny ryk przetoczył się pomiędzy szczytami; tym razem nie był to odgłos zbliżającej się burzy.

Krzyżowiec ruszył biegiem w dół rzeki. Nie chciał teraz, po zmroku, szukać odpowiedniej rozpadliny, w którą mógłby się wcisnąć. Obawiał się, że wraz z dogodną kryjówką odnalazłby również jej gospodarza. Poprzez wycie wiatru do jego uszu dobiegł przeciągły skowyt zakończony wysoką nutą.

Błyskawica rozpaliła dolinę, zalewając ją ostrym światłem. Mgnienie oka później ogłuszający trzask pioruna przyćmił nawałnicę. Krzyżowiec zamarł w bezruchu. Kolejny błysk, tym razem bliżej. Trzeci grom uderzył w niedaleki szczyt, krzesząc fontannę iskier. W serii błysków Rycerz dostrzegł coś przed sobą: ciemną sylwetkę. Początkowo uznał to za ogromny głaz, jednak głazy nie poruszają się pomiędzy uderzeniami piorunów. Nie w górę zbocza i nie skokami.

Mrok ponownie spowił okolicę.

Rycerz sięgnął powoli ku rękojeści miecza. Już miał wyszarpnąć swego wiernego towarzysza walki, kiedy opuszkami palców dotknął czegoś twardego i kulistego. Czaszka Pielgrzyma, ofiarowana mu przez przewoźnika na rzece. Chwycił gorejącą kość, która natychmiast rozpaliła się żywym ogniem. Cisnął jasnym pociskiem przed siebie, samemu skacząc w spieniony nurt rzeki. Ciężar kolczugi pociągnął go na dno, a nad nim zamknął się sarkofag z czarnej wody. Teraz pozostawała mu tylko nadzieja, że gorejąca czaszka odciągnie uwagę nocnych drapieżników aż do świtu.

Pod wodą panował spokój, jakiego nie znał świat po drugiej stronie powierzchni. Szum rwącego nurtu był jednostajny. Dawał ułudę bezpieczeństwa oraz odrobinę nadziei, iż nic nie naruszy tego sanktuarium. Odgłosy nawałnicy, burzy oraz tego, co kroczyło ponad wodami, były tak ciche, jakby dochodziły z oddali. Jakby nic złego nie mogło się wydarzyć, a pancerne i zbrojne drapieżniki nie były w stanie pokonać tej płynnej bariery, odgradzającej ich ofiarę od śmierci.

Godziny płynęły powoli, w przeciwieństwie do rzeki, która przybrała na sile po gwałtownym deszczu. Spoczywając w bezruchu na dnie, Rycerz z cierpliwością Hioba znosił lodowatą niedolę. Kiedy wreszcie burza przycichła, a księżyc oświetlił srebrnym blaskiem dolinę, Krzyżowiec odważył się wyjrzeć nad powierzchnię wody. Wkoło panował złudny spokój, zachęcający do wydostania się na ciepły i suchy brzeg. Dla zmokłego do kości Rycerza była to potężna pokusa. Wilgoć, uczucie bycia mokrym, płyn przelewający się przez nozdrza, zatoki i usta były nie do zniesienia, niczym tortura. Powoli wizja rozszarpania na kawałki i pożarcia żywcem stawała się kuszącym wyborem wobec spędzenia w wodzie choćby jeszcze jednej chwili.

Przez ciało Rycerza przebiegło drżenie.

Nagle ogarnęła go niepowstrzymana chęć, aby wstać i zacząć biec, inaczej oni go znajdą. Palce prawej dłoni zafalowały w nieskoordynowanym skurczu. W piersi pojawił się ucisk, jakby ktoś oparł się na niej kolanem. Z trudem opanował chęć roztrzaskania się o kamienie. Cała jego postać zwinęła się w konwulsjach, czołgając się ku brzegowi. Już ten ochłap człowieka miał się zerwać do biegu, byle dalej od wodnego więzienia, kiedy rozum na moment wziął górę. Krzyżowiec zastygł w bezruchu, a następnie wczołgał się, bardzo powoli, na powrót do wody.

Ciemności nie były puste. Sama bliskość nocnych drapieżników niemalże pomieszała resztki zmysłów Rycerza. Zdołał im oprzeć się tylko dlatego, iż z wielkiej odległości dochodziło wycie. Na moment tylko ich wielobarwne ślepia musiały prześlizgnąć się po jego postaci, rażąc go szaleństwem. Resztę nocy spędził uczepiony kamieni sterczących z dna, walcząc z silnym prądem. Jednak i tym razem Fortuna uśmiechnęła się do niego.

Przetrwał.

O świcie wypełzł na brzeg jak zwierzę, ciągnąc brzuch oraz nogi po żwirze. Był kompletnie wyczerpany, a przed sobą miał cały dzień marszu. Dolina była spokojna, jakby zawstydzona swym nocnym gniewem. Z odległości dochodziło beczenie kozic, co Rycerz potraktował jako dobry omen. Jeżeli one czuły się bezpiecznie, to i on mógł ruszyć w drogę, chociaż nie zdoła pokonywać górskich szczytów z równą gracją. Z trudem zrobił kilka kroków.

Czaszka Pielgrzyma leżała bez szwanku na sczerniałej od ognia skale, ubyło jedynie nieco wosku z oczodołów. Zebrawszy swoją ruchomość, Rycerz podjął przerwaną podróż, licząc na to, że dzisiejszą noc spędzi w bezpieczniejszej okolicy.

Pomimo zmęczenia żwawo kuśtykał z biegiem rzeki. Kilkaset kroków dalej odnalazł szkielet jakiegoś stworzenia, wklinowany pomiędzy głazy. Kości były wbite w wąską szczelinę uderzeniem nadludzkiej siły, zapewne przez wezbrane wody rzeki w czasie roztopów. Rycerz spojrzał przez ramię, w kierunku ośnieżonych szczytów, wiedząc, iż może czekać go podobny los. Wyszarpnął najdłuższą kość i podpierając się nią jak laską, ruszył dalej.

Kolejne mile wędrówki mijały powoli. Ponad głową Rycerza płynęły chmury, pchane zimnym wiatrem, on zaś zatrzymywał się z rzadka, aby obejrzeć ich lot, próbując dociec nadchodzącej pogody. Czynił tak raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności; na aurę nie miał żadnego wpływu, a kolejna noc w tych górach była niepotrzebnym kuszeniem losu. Zwłaszcza że ten, jak do tej pory, okazywał się aż nadto szczodry. Nadużycie jego cierpliwości oznaczało gniew bogini Fortuny, a żadna siła nie mogłaby już ocalić Rycerza, jeżeli jego tropem podążyłaby wzgardzona kobieta.

Pomny tej myśli Krzyżowiec maszerował wytrwale, krzywiąc się w duchu na podobieństwo uśmiechu. Z pewnością byłby to widok godny uwiecznienia w trubadurskich wersetach. Byłby tam samotny rycerz, którego nieodwzajemnionym uczuciem obdarowała sama Fortuna. Ona próbuje go zwabić w swe ramiona, wydobywając go nawet z największych tarapatów, on jednak ją kompletnie ignoruje, przypisując powodzenie swojej sile. Wreszcie, aby historia miała piękny morał, samolubny wojownik ginie przez swoją dumę, z ręki innego, który docenił wdzięki Fortuny. Później kochankowie mogą bez przeszkód w sypialni uprawiać najrozkoszniejszą z winnic, zbierając słodkie owoce ku uciesze słuchających.

Kuśtykający Rycerz pokręcił głową, unosząc kącik poparzonych ust. W jego przypadku pieśń byłaby znacznie krótsza. Zginąłby, miejscem jego pochówku stałoby się martwe pustkowie, a jako grabarze zjawiłyby się dzikie psy. W końcu cóż to za bohater bez widowni, która swym uznaniem zamieni heroiczny czyn w legendę? Bez niej nawet największe dokonanie zostaje szybko zapomniane i umiera wraz z herosem. Świat pełen był zapomnianych czempionów, opowieści zaś były pełne romantycznych bohaterów, którzy potrafili jedynie rzec kilka słów i tragicznie zginąć, najczęściej przez własną głupotę.

Chociaż Krzyżowiec nie dostrzegał zmiany, podróż pod przewodnictwem głosu mu służyła. Powoli jego zmysły uwalniały się z mroków klasztornej celi i wyostrzały. Były jak cień rzucany na ścianę jaskini, tym wyraźniejszy, im bliżej znajdowało się światło. Nie wiedział, jaką drogą zaprowadzi go do Jeruzalem podszept czerwia, ale w tej materii zdawał się kompletnie na głos; w istocie niewiele go obchodziło, jakie krainy przyjdzie mu zdeptać. Jeżeli było tam miejsce dla wojennego rzemieślnika oraz sowita zapłata, będzie kontent.

Nie dla niego rycerskie porywy ducha, on wiedział, że to chlubne miano wyrastało wprost z korzenia ludzkiego okrucieństwa. Nie było nic więcej niż prawda, a tą prawdą była wojna. Teraz natomiast liczyło się tylko to, iż maszerował, choć mozolnie, ku swemu przeznaczeniu. Miał cel, jak mniemał ukryty przed poruczeniami głosu. Kiedyś, w poprzednim życiu, mógł ruszyć na krucjatę ze szczerej chęci pomocy chrześcijanom ze Wschodu, ale teraz śmierć wybawiła go od brzemienia dobrych intencji. Te dawno zgniły w klasztornej celi, pozostawiając jedynie drapieżną skorupę. Teraz musiał brnąć naprzód, uciekając przed kolejną nocą pośród niegościnnych szczytów.

Skaliste góry tutaj opadały coraz niżej, zamieniając śnieżne kaptury na spiczaste korony świerków. Podążając z biegiem rzeki, Rycerz wkroczył do zacisznego zagajnika, pomiędzy forpoczty ogromnych lasów porastających pofalowane wzgórza rozciągające się w cieniu potężnych kuzynów. Z opadłych gałęzi postawił mały szałas pod świerkowym pniem, w którym skulił się na posłaniu z jedliny. Złożywszy głowę na kolanach, nasłuchiwał głosów dochodzących z ciemności. Powietrze było tutaj spokojne, mimo dmącego wiatru. Pomiędzy drzewami przesunęły się ciemne sylwety jeleni. Zwierzęta unosiły co chwila dumne głowy zwieńczone rozłożystym porożem. Z samcami wędrowały łanie wraz oraz ich potomstwo, znanymi sobie ścieżkami do wodopoju. Przeszły ledwie kilka kroków od kryjówki Rycerza, nie spostrzegając jego obecności. On zaś obserwował je w bezruchu, biorąc ich obecność za znak przychylności losu. Skoro łanie nie lękają się prowadzić swych dzieci w to miejsce, to i on może tutaj odpocząć bez obaw. Zanim pogrążył się w pozbawionych marzeń odmętach snu, zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo brakowało mu tej nieskrępowanej wolności.

*

Obudził go słoneczny, acz lodowaty poranek.

Złote promienie wpadały przez gałęzie, padając na jego twarz, rozgrzewając ciało oraz umysł. Rycerz rozebrał swój szałas, rozrzucając jego pozostałości tak, aby nikt nie rozpoznał miejsca, w którym spędził noc. Uczyniwszy to, podjął wędrówkę, odrzucając kościaną laskę; pozostawił za plecami rzekę oraz wysokie góry, skierował się na południowy wschód.

Tutaj skały pokryte były cienkim płaszczem ziemi, po którym stopy biegły z nową lekkością. Zapach żywicy przydał wędrowcowi sił, a łyk rześkiej wody odegnał zmęczenie. Ponad głową Rycerza dął lodowaty wiatr, pchając przed sobą zwały ciemnych chmur. Co kilka chwil powietrze zamierało w bezruchu, aby znów, jakby wypuszczone z płuc olbrzyma, pochylić drzewa ku ziemi. Wtedy uszy Krzyżowca wypełniał szum podobny do tego, który przynosi ze sobą fala przyboju. Spoglądając ku niebu, pomiędzy koronami drzew, można było ulec złudzeniu, iż przestwór zastąpiły morskie odmęty. Skłębione chmury były falami przetaczającymi się nad dnem porośniętym świerkami oraz buczyną.

Ta refleksja towarzyszyła Rycerzowi, aż odnalazł zarośniętą drogę, która poprowadziła go wzdłuż stoku, omijając źródliskowy lej strumienia. Tutaj rosły już w przeważającej części wiekowe buki, o pniach poznaczonych bliznami otwartych oczu. Ze spokojem obserwowały one egzystencję pomniejszych istot, których istnienie wydawało im się tak krótkie, iż niewarte uwagi. Z rzadka tylko drzewa opuszczały swoje miejsce, pozostawiając po sobie głębokie leje w leśnej głuszy. Gdzie zmierzały, tego nie wiedział nikt. Podróżnicy wspominali, iż wędrowały one po zmroku, głębokimi głosami nawołując pobratymców, a ich słowa unosił ze sobą nocny wiatr.

Chociaż bezustanne spojrzenie dziesiątków nieprzychylnych oczu niezbyt przypadło Rycerzowi do serca, droga prowadziła go w pożądanym kierunku. W prześwitach między drzewami dostrzegał już leżącą w oddali krainę Lombardów, a za nią, zakryte welonem mgły, rozciągały się zielone równiny Padu. Miły był to widok dla Rycerza, wkraczał bowiem do krainy, gdzie zawadiacy najpodlejszego sortu mogli znaleźć sakiewkę leżącą na ulicy, jeżeli wcześniej pchnęli nożem jej właściciela. Rycerz upatrywał w tym miejscu łatwej okazji do uszczknięcia ułamka tego bogactwa. Wszystko to, aby wyruszyć na wielce pobożną pielgrzymkę do Grobu Pańskiego.

Leśna droga opuszczała las przez zieloną bramę bukowych gałęzi, prowadząc Rycerza na rozległą polanę. Z powodów nieznanych Krzyżowcowi na północ od gór świat wciąż trwał na progu zimy i wiosny, tutaj zaś panował przyjemny sierpień. Wysoka żółta trawa sięgała biodra, ciężkie owoce jeżyny nieomal dotykały ziemi, a powietrze przesycone było przyjemną wonią lata. Wspaniała odmiana po chorobliwych terenach wokół Awinionu, jednak Rycerz wiedział, że ta radość nie potrwa długo. Nawet tak zaciszne i ustronne miejsca jak górskie stoki skrywają swoje mroczne oblicze. Iluż to ludzi zaginęło bez wieści pomiędzy szczytami oraz dolinami? Jeżeli po latach ktoś odnalazł zmasakrowane szkielety, wrzucił do dołu i opatrzył modlitwą, to można było mówić o wielkim szczęściu. Częściej owe doczesne szczątki pozostawały w górach, z rzadka dzielących się swymi sekretami.

Mniej więcej w połowie polany rosła kępa krzewów oraz chwastów wokół kilku jabłoni. Rycerz przyjrzał się drzewom, zrywając mały zielony owoc. Nie mógł on zaspokoić jego głodu, Krzyżowiec nie poczuł nawet smaku zwęglonym językiem, mimo tego starym odruchem ugryzł jabłko. Niedaleko drzew wzrastały wysokie pokrzywy, pochylając parzące łodygi na wietrze. Rycerz potoczył wzrokiem dokoła, raz jeszcze przyglądając się polanie. Zasłonił oczodoły dłonią, w groteskowy sposób naśladując przymknięcie powiek, po czym znów spojrzał na otwartą przestrzeń. Skarlałe jabłonie, bujnie rosnące pokrzywy, nienaturalnie równe przełamania terenu, siedząca na gałęzi sroka, dziko rosnące kępy zbóż…

Krzyżowiec wszedł między pokrzywy, rozgarniając je poparzoną dłonią. Szybko jego stopa natrafiła na zbutwiałą belkę, przykrytą kobiercem trawy. Tuż obok spoczywał przeżarty rdzą garnek, z którego uciekła brązowa jaszczurka, gdy tylko dostrzegła intruza. Nieco dalej ziemia zapadała się w miejscu, gdzie niegdyś znajdowała się piwniczka. Tylko kilka obrobionych kamieni zdradzało przeszłość tego niewielkiego leja. Rycerz padł na kolana, odkopując rumowisko rękoma. Z chciwym błyskiem w oczodołach odrzucał kamienie na bok. Marne jednak skarby odnalazł: same gliniane odłamki garnków, zmiażdżone przed wieloma laty przez sklepienie walącej się piwnicy.

Opodal natrafił na ruiny chaty, których nie dostrzegł wcześniej zza kurtyny wysokiej trawy. Przekroczył próg, trącając końcówką buta cynowy kubek. Na pierwszy rzut oka nie było w tym rumowisku niczego godnego uwagi, jedynie połamane belki, krzesła, fragmenty półek oraz łoża, a także wszelkie domowe sprzęty zniszczone przez czas. Rycerz odgarnął kilka belek w poszukiwaniu łupów, licząc na uśmiech szczęścia. Tym razem jednak zamiast złota odnalazł stos pożółkłych kości, wrzucony niedbale do drewnianej skrzynki. Obok stała wyszczerbiona ludzka czaszka. Krzyżowiec obejrzał dokładnie kości, znajdując na nich ślady noża oraz zębów, znacznie mniejszych od wilczych. Ponadto niektóre z nich miały obcięte końce oraz przypieczone krawędzie, jakby ktoś podzielił je tasakiem na pieczeń. Wizja człowieka pożerającego innego człowieka wielu przywiodłaby do mdłości oraz wymiotów, jednakże Rycerz pamiętał dobrze oblężenie Ma’arratan-Numan w czasie pierwszej z krucjat. Nie zapomniał jeszcze tamtego głodu ani tego, co wtedy uczynił wraz z kompanami, aby go zaspokoić.

Krzyżowiec powrócił na drogę, nie zastanawiając się już nad swym odkryciem. Nie było to dla niego zaskoczeniem, iż przywiedzeni do ostateczności przez zarazę ludzie są śmiertelnie niebezpieczni, zupełnie jak dzikie zwierzęta. Każda katastrofa w historii ludzkości zdawała się mieć własny panteon bohaterów oraz nikczemnych dusz, których zalety i wady tym jaśniej było widać, im dotkliwszy nastawał kataklizm.

Dziś to zaraza oraz rozkład toczyły ród Adama.

Jednakże to tych gładkich i niedotkniętych przez spaczenie należało się wystrzegać po dwakroć. Jakie obrzydliwe pakta zawarli ci ludzie, których nieczyste siły chroniły przed takim losem? Mówiono, że oddają oni ofiarę z ciała i krwi zamordowanych niewiniątek oraz dziewic, sprzedają swoją duszę, spożywają ludzkie serca, oddają kult pogańskim demonom i dopuszczają się rozpusty ze zwierzętami, kupczą cudzym życiem, jako zastaw biorąc lata czyjegoś życia.

Czy to ich rzeczywiście chroniło przed zepsuciem, czy to tylko ludzka zawiść tworzyła potwory z własnych braci, którym los nie zesłał tylu nieszczęść? Człowiek szybki jest do obwinienia Boga o swoje niepowodzenia, kiedy łatwo można znaleźć ludzką przyczynę jego kłopotów.

Daleko więc sięga zepsucie ludzkiego rodu.

Może prawdą jest, że zaraza nie ma z tym nic wspólnego, lecz jedynym złem obecnym są chimeryczne zakusy ludzkiej duszy? Inne czasy wcale nie będą szczęśliwsze, bo wciąż żywy będzie korzeń wszelkiego zła – ułomność człowieka.

Jałowe spory Rycerza z głosem trwały do popołudnia, kiedy Krzyżowiec dotarł na pozbawioną drzew kopułę szczytu, skąd mógł rozejrzeć się po okolicy. Ku jego zadowoleniu górski grzbiet, za którego przewodem podążał, wiódł ku szerokiej dolinie, gdzie dało się dostrzec ślady ludzkiej bytności. Mężczyzna podejrzewał nawet, że schodząc w dół zbocza, napotka pasterzy albo ich gospodarstwa. Mając zamiar iść tak długo, aż opadnie kompletnie z sił, ruszył z wietrznego szczytu, ponownie zagłębiając się w las. Nie uszedł nawet mili, kiedy do jego nozdrzy dotarł zapach dymu. Nie zaniepokoiło go to, nie zaprzątał sobie tym głowy, poczytując dym za zwiastun rychłego dotarcia do ludzkich osiedli. Nie pomylił się i kiedy las ustąpił miejsca rozległej hali, dostrzegł dymiące ruiny kilku chat.

Tym sposobem Rycerz dotarł na powrót do cywilizacji.

Przez