Kryminał. Proszę nikogo nie winić - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Proszę nikogo nie winić ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,6

Opis

Stołeczni milicjanci postanawiają bliżej przyjrzeć się sprawie serii samobójstw popełnianych przez starszych mężczyzn. Swoje tragiczne odejście motywują oni strachem przed niedołęstwem, cierpieniem, długim umieraniem na szpitalnym oddziale. Cóż, kiedy żaden z nich nie był obłożnie chory… No i gdzie się podziały ich oszczędności, rodzinna biżuteria? Sprawa zatacza coraz to szersze kręgi, sięga nawet do środowiska dilerów narkotykowych. Marecki musi się pospieszyć, gdyż na celowniku znalazł się już kolejny staruszek, który wkrótce w pożegnalnym liście może napisać tytułowe: Proszę nikogo nie winić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (16 ocen)
3
6
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia.....
00

Popularność




Zygmunt Zeydler-Zborowski

Proszę nikogo nie winić

Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta. ISBN: 978-83-7565-269-7Wydawnictwo LTW ul. Sawickiej 9, Dziekanów Leśny 05-092 Łomianki tel./faks (022) 751-25-18www.ltw.com.pl e-mail: [email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

W serii KRYMINAŁ ukazały się:

T. Kostecki

Kaliber 6,35

T. Kostecki

Smuga grozy

Z. Zeydler-Zborowski

Szlafrok barona Boysta

Z. Zeydler-Zborowski

Wernisaż

E.D. Biggers

Strażnik kluczy

E.D. Biggers

Dom bez klucza

T. Kostecki

Cień na pokładzie

T. Kostecki

Śmierć przyszła w południe

E. Niziurski

Przystań Eskulapa

E. Niziurski

Pięć manekinów

J. Edigey

Morderca szuka drogi

Z. Zeydler-Zborowski

7 kanarków Maurycego

Z. Zeydler-Zborowski

Tajemniczy pamiętnik

J. Edigey

Spotkamy się w Matrózcsárda

Z. Zeydler-Zborowski

Detektyw z Mediolanu

Z. Zeydler-Zborowski

Gdzie jest Joachim Finke?

Z. Zeydler-Zborowski

Goryl z Wołomina

Z. Zeydler-Zborowski

Kabała

Z. Zeydler-Zborowski

Zaczęło się w sobotę

J. Edigey

Mister MacAreck i jego business

K. Korkozowicz

Urlop Huberta Gardy

Z. Zeydler-Zborowski

Proszę nikogo nie winić

ROZDZIAŁ I

– To już trzeci w tym roku.

Marecki w milczeniu skinął głową. Wziął z rąk porucznika kartkę wydartą z zeszytu i raz jeszcze przyjrzał jej się uważnie. Litery drobne, starannie wykaligrafowane, tak jak gdyby piszący chciał, żeby nie było żadnych wątpliwości.

„Proszę nikogo nie winić. Sam podjąłem tę decyzję. Nikt mnie do tego nie zmuszał ani nie namawiał. Po prostu zdałem sobie sprawę, że moje życie skończone i że nie ma sensu tego wszystkiego przedłużać. Człowiek w moim wieku niczego już nie może oczekiwać. Tylko szpital i trumna. Czyż jest sens czekać na kompletne niedołęstwo? Czyż warto cierpieć, być zdanym na łaskę pielęgniarek i salowych? Wolę odejść w chwili, kiedy jeszcze mogę poruszać nogami i rękami, kiedy nie jestem potworną, bezwładną kłodą. Tak jest lepiej. I tak przecież kiedyś musi przyjść koniec. Nie trzeba czekać do ostatniej chwili. Proszę nikogo nie winić.”

Marecki wsunął kartkę do teczki z aktami i spojrzał w kierunku łóżka. Skurczona postać starego człowieka wydała mu się dziwnie mała. Siwe, zwisające wąsy, łysa głowa, gęste, krzaczaste brwi. Jakby kukiełka chwilowo niepotrzebna do dalszej akcji.

Lekarz skończył obdukcję zwłok. Wyprostował się i wytarł ręce w wiszący na poręczy krzesła ręcznik.

– Otrucie. Nie ma wątpliwości.

– Czy mógłby pan w przybliżeniu określić rodzaj trucizny?

– To bardzo trudne, kapitanie. Sądząc z pogodnego wyrazu twarzy denata, podejrzewam jakiś narkotyk, morfina, kokaina… Jeżeli tak jest, sekcja niewiele da. Przy truciznach narkotycznych sekcja przeważnie nie daje charakterystycznych zmian. Zresztą mógł to być po prostu jakiś zwykły środek nasenny w dużych ilościach, choćby nawet reladorm. Być może, że po sekcji otrzymamy dokładniejsze dane.

– Dziękuję, doktorze – powiedział Marecki i polecił zabrać zwłoki. Następnie zwrócił się do porucznika: – Zadzwoń do komendy. Niech przyjadą ci od daktyloskopii, sprawę musimy dokładnie zbadać. A tę kartkę trzeba dać do ekspertyzy grafologicznej.

– Czyżbyś podejrzewał morderstwo? – zdziwił się Kosiński.

– A czy to wszystko nie wydaje ci się trochę dziwne? Samobójstwa wśród starych ludzi zdarzają się raczej rzadko. Starzy są bardziej przywiązani do życia aniżeli młodzi. Wystarczy przejść się po przychodniach lekarskich, żeby zobaczyć, ilu pacjentów w podeszłym wieku usiłuje dostać się do lekarza. Chcą żyć, kurczowo trzymają się życia. A tutaj nagle już trzeci przypadek samobójstwa starego, samotnego człowieka.

– To, co napisał, brzmi prawdopodobnie – zauważył Kosiński.

– To prawda, ale… Wszyscy oni napisali przed śmiercią kartki, których tekst jest nieomal identyczny. To daje do myślenia. „Proszę nikogo nie winić.” A może właśnie należy kogoś winić.

– Czy trochę nie demonizujesz tej sprawy – uśmiechnął się Kosiński. – Po prostu facet miał dosyć starości i postanowił z

tym skończyć. Wcale nie jestem pewien, czy i mnie kiedyś nie obrzydnie życie w charakterze niedołężnego starca.

– Ten wcale nie był jeszcze taki niedołężny. Tak przynajmniej twierdzą jego sąsiedzi. Podobno miał zupełnie niezłą kondycję fizyczną, był pełen werwy, robił jakieś plany na przyszłość. Skąd więc takie nagłe załamanie? Dlaczego?

– Przyszedł na niego taki moment depresji.

– Czy nie za dużo tych momentów depresji? Jakaś epidemia samobójstw wśród starych ludzi.

– Trzech to jeszcze nie epidemia.

Marecki zapalił papierosa.

– No, dobra. Bierzmy się do roboty.

Dokładne przeszukanie mieszkania nie dało żadnych rewelacyjnych rezultatów. Dużo książek, komplety różnych czasopism, stare kalendarze, rachunki, najrozmaitsze rupiecie i listy od syna mieszkającego stale w Nowym Jorku. Z tych listów wynikało, że młody Bugajski przysyłał ojcu co miesiąc dwieście dolarów i pytał, czy to nie za mało. Najwidoczniej był nieźle sytuowany. W niejednym też liście prosił, żeby ojciec do niego przyjechał. Z tego można było wnioskować, że staruszek nie kwapił się wyruszyć w taką daleką podróż.

Kosiński znalazł w szufladzie biurka dwie recepty wystawione przed kilkoma dniami. Podał je Mareckiemu. „Raphacholin, witamina C, spirytus salicylowy, Rutinoscorbin, Nitrazepam”. Podpis lekarza: Jan Szczygielski.

– Z tego wynika, że leczył się. W najbliższym czasie nie wybierał się na tamten świat.

– Właśnie – przytaknął Marecki. – Na ogół samobójcy nie odwiedzają lekarzy. Nie wiesz przypadkiem, co to za lek ten Nitrazepam?

Kosiński skinął głową.

– Wiem. Moja matka to zażywa, bo cierpi na bezsenność. To taki środek uspakajająco-nasenny.

– Może wykończył się tym Nitrazepanem?

– Niewykluczone. To zależy od dawki. Przypuszczam, że po większej ilości można się już nie obudzić.

– Trzeba będzie porozmawiać z doktorem Szczy-gielskim – powiedział Marecki. – To wszystko jest coraz bardziej zastanawiające. Facet idzie do lekarza. To znaczy, że dba o zdrowie, że chce żyć.

– A może potrzebny mu był ten Nitrazepam – zauważył Kosiński.

– Ale nie zrealizował tych recept.

– Mógł dojść do wniosku, że zapas tego leku, jaki ma w domu, jest wystarczający.

Marecki zgasił papierosa w popielniczce stojącej na bocznym stoliku, przeciągnął dłonią po czole.

– Dziwne – powiedział i zamyślił się.

– Co ciebie tak dziwi?

– W całym mieszkaniu nie znaleźliśmy żadnych lekarstw, absolutnie żadnych. A przecież jest rzeczą dowiedzioną, że starzy ludzie przechowują całe stosy leków, nawet te dawno przeterminowane. A tutaj nic, ani jednego pudełka, ani jednej fiolki z jakimiś pigułkami. Tylko te dwie recepty.

– To prawda – przytaknął porucznik. – Mało prawdopodobne, żeby człowiek w tym wieku nie przyjmował nigdy żadnych leków. Trudno uwierzyć, żeby ta wizyta u doktora Szczygielskiego była jego pierwszym kontaktem z lekarzem. Muszę przyznać, że ta cała historia zaczyna mi się teraz wydawać coraz bardziej tajemniczą. Poza tym nie znaleźliśmy żadnej książeczki oszczędnościowej ani czekowej, ani dolarów, ani bonów, ani złotówek. Musiał przecież coś robić z tymi dolarami, które syn mu przysyłał.

– Może miał konto walutowe – wtrącił Marecki. – Ale w takim razie, gdzie książeczka czekowa?

– Właśnie. Trzeba będzie sprawdzić w banku.

– Oczywiście. I w PKO.

– I w ZUS-ie. Sprawdzimy, jaką drogą przekazywali mu emeryturę, czy przez pocztę, czy wpłacali na konto.

– Nie wiesz, kim on był z zawodu? – spytał Marecki.

– Był dziennikarzem. Podobno przed przejściem na emeryturę pracował jako korektor. Tak przynajmniej twierdzi jego sąsiadka, z którą sobie pogawędziłem. Zresztą to nietrudno sprawdzić.

– Tak, to nietrudno sprawdzić – powtórzył machinalnie Marecki. Im dłużej zastanawiał się nad samobójstwem starego człowieka, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że za tą sprawą kryje się jakaś tajemnica, że to wszystko nie jest takie proste, jakby się mogło na pozór wydawać. Dopatrywał się w tym jakiejś zbrodniczej działalności, chociaż, jak dotychczas, nie potrafił sobie stworzyć żadnej sensownej hipotezy.

Wrócili do komendy.

Marecki kazał przynieść protokóły z tamtych dwóch samobójstw.

Wszystko właściwie identyczne. Samotny, stary człowiek dobrze sytuowany finansowo, posiadający zamożną rodzinę w strefie dolarowej, która hojną ręką przysyłała dolary czy też franki szwajcarskie. Pozornie żadnych konkretnych powodów do desperackiego czynu. Jedynie starość. Tych kilka zdań skreślonych przed śmiercią zawierało tę samą treść: lęk przed kompletnych niedołęstwem.

Marecki postanowił dać do ekspertyzy wszystkie te materiały. Chciał mieć całkowitą pewność, że zarówno Stanisław Mizerski, Łukasz Pawelski, jak i Leonard Bugajski byli ponad wszelką wątpliwość autorami tych przedśmiertnych wyznań. To było ważne, nawet bardzo ważne. Mogło rzucić zupełnie nowe światło na sprawę. Nie mógł jakoś pogodzić się z tym, że jedynym motywem samobójstwa była we wszystkich tych przypadkach ucieczka przed starością, przed starczym niedołęstwem. Wiedział przecież, że starzy ludzie kurczowo czepiają się życia i robią wszystko, żeby to życie przedłużyć, żeby nie umierać. Boją się śmierci o wiele bardziej aniżeli młodzi. Kto wie, czy właśnie tenże sam Leonard Bugajski nie zwlekał z odwiedzeniem syna, ponieważ bał się podróży samolotem. Bał się lecieć do Ameryki, a nie bał się zażyć dużej ilości środków nasennych.

* * *

– Tak. Pan Leonard Bugajski był od lat moim pacjentem. Jestem zaskoczony tym, co mi pan powiedział.

Marecki przez chwilę obserwował pociągłą twarz lekarza, w której dominowały ogromne okulary w ciemnej oprawie.

– Więc jest pan zaskoczony, panie doktorze?

– Oczywiście. Nigdy bym nie przypuszczał, że pan Bugajski…

– Czy nie zauważył pan u niego jakichś symptomów zaburzeń psychicznych?

– Absolutnie nie. Pan Bugajski był człowiekiem pogodnym, zrównoważonym, mającym duże poczucie humoru. Ani śladu jakichś nastrojów schizofrenicznych.

– Od jak dawna był pańskim pacjentem?

– Od dość dawna. Może od czterech, pięciu lat. Tak dokładnie nie pamiętam.

– Czy Leonard Bugajski cierpiał na jakąś poważniejszą chorobę?

Doktor Szczygielski potrząsnął głową.

– Nie. Nic poważniejszego u niego nie stwierdziłem. Zwykłe dolegliwości związane z wiekiem. Trochę reumatyzmu, od czasu do czasu zawroty głowy, pewne trudności przy chodzeniu, no i oczywiście skleroza.

– Czy miał bardzo zaawansowaną sklerozę?

– Nie powiedziałbym. W granicach normy, stosownie do wieku. Aplikowałem mu środki przeciwsklerotyczne, Cavinton, Cinnerizinum. Od syna również otrzymywał różne „odmładzające” specyfiki.

– Ostatnio przypisał pan swojemu pacjentowi Nitrazepam.

– Tak. To prawda. Skarżył się na bezsenność.

– Czy pan często przepisywał mu ten lek?

– Nie. Po raz pierwszy. Radziłem, żeby zażywał pół tabletki przed spaniem.

– A przedtem nie narzekał na bezsenność?

– Raczej nie. W każdym razie nic nie mówił na ten temat.

– Jaka dawka Nitrazepamu może być śmiertelna?

– Nie potrafię dokładnie powiedzieć, ale przypuszczam, że dwa opakowania, to znaczy czterdzieści tabletek, mogą niewątpliwie spowodować zejście.

– Czy ten lek jest łatwo rozpuszczalny?

– Raczej tak – doktor Szczygielski spojrzał dyskretnie na zegarek.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział przepraszająco Marecki – że zabieram panu czas. Pan się zapewne śpieszy.

– Trochę.

– Jeszcze tylko małą chwilę. Zaraz skończymy naszą rozmowę. Chciałbym, żeby mi pan powiedział, czy podczas ostatniej wizyty u pana Leonard Bugajski był może jakiś niespokojny, zdenerwowany?

Lekarz w zamyśleniu potarł wierzchem dłoni gładko wygolony podbródek.

– O ile sobie przypominam, to może rzeczywiście pan Bugajski robił wtedy wrażenie zdenerwowanego. Był mniej pogodny aniżeli zazwyczaj.

– Nie zapytał go pan, czy miał jakieś przykrości, kłopoty?

– Niestety, muszę przyznać, że nie.

– Czy pan wie, że syn Bugajskiego stale mieszka w Nowym Jorku?

– Tak, wiem. Pan Bugajski od dawna wybierał się do syna, ale jakoś nie mógł się zdecydować na tę podróż. Do samolotu nie miał przekonania. Mam wrażenie, że się trochę bał. A statkiem nie mógł podróżować, ponieważ cierpiał na morską chorobę. Ostatnio mi mówił, że może na wiosnę pojedzie do syna.

– Więc jednak robił plany na przyszłość?

– Tak by się zdawało.

– A może mógłby mi pan coś powiedzieć na temat otoczenia Bugajskiego? Z kim przestawał? Z kim się przyjaźnił?

– Bardzo żałuję, ale nic nie wiem na ten temat. Pan Bugajski był tylko moim pacjentem i żadne stosunki towarzyskie nas nie łączyły.

Marecki wstał i podziękował za rozmowę, co doktor Szczygielski przyjął z widoczną ulgą. Miał już zdecydowanie dosyć tej wizyty.

* * *

Kosiński czekał w komendzie.

– Wyobraź sobie, sensacja. Byłem w banku. Stary Bugajski miał dwa tysiące dolarów na koncie.

– I co?

– Całość podjął w bonach na tydzień przed śmiercią.

– To rzeczywiście interesujące – powiedział Marecki. – Co on z tym zrobił?

– Właśnie. Co on z tym zrobił? U niego w mieszkaniu nie znaleźliśmy ani jednego bonu. Chyba komuś podarował. Ale komu?

Marecki wyjął z kieszeni papierosy.

– A PKO sprawdziłeś?

– Tak. Miał dwie książeczki wysokooprocentowane na łączną sumę stu pięćdziesięciu tysięcy i jedną zwykłą książeczkę z wkładem stu tysięcy.

– To sporo forsy.

– Pewnie, że sporo jak na skromnego emeryta.

– I wszystko podjął?

– Tak. Co do grosza. Zlikwidował książeczki.

– Kiedy?

– Tego samego dnia, co wziął bony.

Marecki zamyślił się. Machinalnie ugniatał w palcach niezapalonego papierosa.

– Ciekawe. Jakaś tajemnicza historia. Dlaczego przed śmiercią podjął wszystkie oszczędności i co z nimi zrobił?

– Może ktoś go szantażował – zasugerował Kosiński.

– Może. Ale to mało prawdopodobne. Kto mógłby szantażować byłego korektora? Jakie motywy?

– Załóżmy, że Bugajski poznał czyjąś przestępczą działalność – Kosiński zapalał się do swojej hipotezy – albo też że ktoś dowiedział się o jakichś sprawkach Bugajskiego. To byłyby dwie koncepcje związane z ewentualnym szantażem. Wreszcie stary nie wytrzymał nerwowo i odebrał sobie życie.

Marecki sceptycznie ustosunkował się do wywodów porucznika.

– Pierwszy wariant odpada – powiedział z uśmiechem. – Bo jeżeli Bugajski kogoś by szantażował, to nie musiał dawać forsy, raczej by brał.

– Masz rację – zgodził się Kosiński. – Trochę się zagalopowałem.

– Może nawet nie trochę. Zapominasz o tym, że w podobnych okolicznościach odebrało sobie życie jeszcze dwóch staruszków. Trudno przypuszczać, że wszyscy oni byli szantażowani.

– Masz jakieś inne wytłumaczenie tej sprawy?

Marecki zapalił wreszcie solidnie wygniecionego papierosa.

– Jeszcze nie. Trzeba koniecznie sprawdzić konta tamtych dwóch.

Zadzwonił telefon. Marecki przysunął aparat i podniósł słuchawkę.

– Kapitan Marecki. Słucham? Tak, tak. Dobrze. Zaraz idę. Dziękuję. Stary chce ze mną mówić. Czuję, że w tej sprawie – powiedział, zwracając się do Kosińskiego.

Pułkownik Łukaszczyk minął już dość dawno pięćdziesiątkę. Zaczynał tyć i służbowy fotel był dla niego nieco za mały. Twarz miał okrągłą, rumianą, tryskającą zdrowiem i pogodnym usposobieniem. Duże, niebieskie oczy patrzyły z pozorną naiwnością, co mogło wprowadzić w błąd mniej doświadczonego rozmówcę.

– Siadajcie, kapitanie. Chciałbym z wami chwilę pomówić.

Marecki usiadł i spojrzał wyczekująco.

– Podobno zajmujecie się teraz sprawą samobójstwa tego staruszka z Mokotowa.

– Tak.

– O ile mi wiadomo – ciągnął dalej pułkownik – to ten przypadek nie nosi cech jakiejś działalności przestępczej i wszystko jest zupełnie jasne. Widzicie, kapitanie, potrzebuję ludzi do konkretnej roboty. Nie chciałbym, żebyście niepotrzebnie tracili czas na sprawę, która nie wymaga waszej ingerencji, jest bezsporna.

– Historia z tym samobójstwem zaczyna się nieco komplikować – powiedział Marecki.

Pułkownik poruszył się niecierpliwie. Fotel zaskrzypiał ostrzegawczo.

– Słucham. Cóż tam się znowu komplikuje?

Marecki krótko zreferował sprawę.

– Wydaje mi się, że tego nie można tak zostawić – powiedział. – Jeżeli się okaże, że tamci samobójcy także zlikwidowali swoje konta.

Pułkownik pochylił się nad biurkiem i obracał w palcach długopis.

– Rzeczywiście. Likwidacja konta walutowego i książeczek oszczędnościowych wydaje się dosyć zagadkowa. Jeżeli tamci także… Hm… No cóż… Spróbujcie to jakoś sensownie wyjaśnić. Ale bardzo was proszę, żebyście się pośpieszyli. Potrzebni mi jesteście do innej sprawy. Daję wam parę dni czasu.

– Postaram się wyjaśnić to możliwie jak najprędzej – zapewnił Marecki.

* * *

Przyleciał na pogrzeb ojca.

Marecki, nie zwlekając, poprosił o rozmowę.

Miał już zapewne po czterdziestce. Wysoki, smukły, ruchy szybkie, energiczne, twarz owalna, śniada, o mocno zarysowanej dolnej szczęce. Czupryna gęsta, falująca, trochę już szpakowata na skroniach.

– Więc to pana zaskoczyło.

Bugajski spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego.

– Jakżeż mnie mogło nie zaskoczyć? Jestem wstrząśnięty. Nigdy bym nie przypuszczał, że mój ojciec…

– Czy w pańskiej rodzinie zdarzył się jakiś wypadek samobójstwa?

– Nie. W każdym razie ja o niczym takim nie wiem.

– Kiedy ostatnio widział pan ojca?

– Dość dawno. Jakieś pięć, sześć lat temu.

– W jakim stanie zdrowia znalazł go pan wtedy?

– Był w doskonałej formie. Wybierał się nawet w zimie na narty. Szalenie lubił ten sport i w młodych latach startował jako zawodnik na różnych amatorskich imprezach.

– A w jakim był nastroju psychicznym? Czy nie przygnębiała go starość?

– Nic podobnego. Mówił, że ze starością da sobie radę. Powtarzał, że jest „stary, ale jary” i że się tak łatwo nie da. Każdego rana uprawiał gimnastykę, chodził nawet na salę gimnastyczną. Bardzo dbał o dobrą kondycję.

– Czy pański ojciec często do pana pisywał? – spytał Marecki.

– Mniej więcej raz na miesiąc, czasem częściej.

– Czy w ostatnich listach nie zauważył pan jakiegoś tonu przygnębienia, melancholii?

Bugajski energicznie potrząsnął głową.

– Nie. Nic takiego nie zauważyłem. Listy mojego ojca były zawsze pogodne, a nawet wesołe. Od czasu do czasu wtrącał jakiś dowcip.

– Jaką sumę przesyłał pan ojcu miesięcznie?

– Dwieście dolarów, czasem trochę więcej.

– Czy ojciec odwiedził pana kiedyś w Nowym Jorku?

– Nie, nigdy. Wielokrotnie go prosiłem, żeby przyjechał, przesyłałem zaproszenia. Nie mógł się jakoś zdecydować. Mam wrażenie, że miał jakieś opory, jeśli chodzi o podróżowanie samolotem, a statek odpadał, ponieważ ojciec cierpiał na chorobę morską i nie mógł absolutnie pływać. Wystarczyło, że wszedł na pokład, już się źle czuł.

Marecki ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Tak. To oczywiście komplikowało sprawę. Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak się pan dowiedział o śmierci ojca?

– Zatelefonowała do mnie pani Rogujska.

– Kto to jest pani Rogujska?

– To dawna przyjaciółka naszej rodziny. Przyjaźniła się szczególnie z moją matką.

– Czy mógłby pan mi podać dokładny adres pani Rogujskiej i ewentualnie jej telefon?

– Oczywiście – Bugajski wyrwał kartkę z notesu i wyjął z kieszeni długopis.

– I jeszcze jedno – powiedział Marecki, chowając kartkę z

adresem do portfela. – Czy pański ojciec miał jakichś wrogów?

Bugajski zdumiony podniósł brwi do góry.

– Wrogów? Skądże. Mój ojciec należał do ludzi, którzy mają tylko przyjaciół.

– A czy komuś mogło zależeć na jego śmierci?

Bugajski poruszył się niespokojnie.

– Czy pan przypuszcza, panie kapitanie, że…

Marecki przerwał mu ruchem ręki.

– Na razie nic nie przypuszczam. Ponieważ jednak samobójstwo pańskiego ojca wydaje się rzeczą dosyć tajemniczą, zmuszony jestem rozważyć wszystkie możliwe ewentualności.

– Podejrzewa pan morderstwo?!

– To tylko jedna z tych ewentualności. Ale nie odpowiedział mi pan na moje ostatnie pytanie. Czy komuś mogło zależeć na śmierci pańskiego ojca?

Bugajski potrząsnął głową.

– Absolutnie nikomu. W każdym razie nic mi o czymś takim nie wiadomo. Jestem doprawdy zaskoczony tymi wszystkimi pytaniami.

– Życie dostarcza nam często najbardziej nieprawdopodobnych niespodzianek – powiedział sentencjonalnie Marecki. – I jeszcze chciałbym poruszyć pewną sprawę. Czy pański ojciec posiadał jakieś kosztowności?

Bugajski zastanowił się przez chwilę.

– Tak. Miał dużą, złotą bransoletę mojej matki i piękny naszyjnik z ametystów, oprawionych w złoto. Oba te precjoza miał zamiar podarować mojej żonie, jak do nas przyjedzie.

– Przeszukaliśmy bardzo dokładnie mieszkanie pańskiego ojca i tych przedmiotów nie znaleźliśmy – powiedział Marecki.

– Musiał ktoś ukraść.

– Tak, na to wygląda. Może sprzątaczka, która znalazła zwłoki.

Bugajski potrząsnął głową.

– Bardzo wątpię. Ojciec tych rzeczy nie trzymałby przecież na wierzchu i

na pewno nie chwalił się sprzątaczce, że ma coś takiego.

– Tak, to prawda. Ale w takim razie, co się stało z tą bransoletą i naszyjnikiem?

– Może ojciec pokazywał jakiemuś znajomemu, a ten korzystając z okazji…

– To możliwe – zgodził się Marecki. – Ale z drugiej strony starzy ludzie zazwyczaj bardzo starannie chowają swoje „skarby”. Mało prawdopodobne, żeby ktoś miał łatwy dostęp do tej biżuterii. A może jakaś skrytka? Będziemy musieli jeszcze raz przeszukać mieszkanie. Może za którymś z obrazów. Czy jak pan był w Warszawie, to widział pan wtedy te przedmioty?

– Widziałem. Ojciec mi pokazywał.

– Czy wtedy już był pan żonaty?

– Nie, jeszcze nie. Ożeniłem się dopiero trzy lata temu.

– Pańska żona jest Amerykanką?

– Tak.

– A jak pański ojciec zapatrywał się na to małżeństwo?

– Nie był zachwycony. Chciał, żebym się ożenił z Polką. Ale po pewnym czasie jakoś się z tym pogodził. Pisałem mu często o mojej żonie, przysłałem jej fotografie, fotografie dzieci.

– Podobno pański ojciec wybierał się na wiosnę do Nowego Jorku?

– Tak. Wreszcie się zdecydował. Wysłałem mu zaproszenie. Niestety…

– Czy mógłby mi pan coś powiedzieć na temat otoczenia pańskiego ojca? Jakich miał znajomych, przyjaciół?

Bugajski bezradnym ruchem rozłożył ręce.

– Bardzo żałuję, ale niewiele wiem na ten temat. Ojciec miał niewątpliwie sporo różnych znajomych. Był człowiekiem dosyć towarzyskim. Pisał mi, że czasami organizuje u siebie brydża. A ostatnio zaprzyjaźnił się z jakimś filatelistą, którego inteligencję bardzo wychwalał.

– Okazuje się, że nawet filatelista może być inteligentny – uśmiechnął się Marecki.

– Właśnie – podjął Bugajski. – Spotkałem w życiu paru zapalonych filatelistów, ale żaden z nich nie odznaczał się wybitną bystrością umysłu.

– Czy zna pan może nazwisko tego filatelisty? – spytał Marecki.

– Nie. Ojciec w listach nazywał go tylko filatelistą. Nie podał jego nazwiska, a ja specjalnie tym się nie interesowałem.

– Czy pański ojciec uprawiał hazard?

Bugajski był wyraźnie zaskoczony tym pytaniem.

– Hazard? Mój Ojciec? Co też panu do głowy przychodzi? Mój ojciec grywał wyłącznie w brydża, i to dla przyjemności, nie żeby koniecznie wygrać. Dlaczego pan o to pyta?

– Bo dług karciany mógłby być ewentualnym wytłumaczeniem podjęcia wszystkich oszczędności.

Bugajski energicznie potrząsnął głową.

– Ta koncepcja odpada, panie kapitanie. Mój ojciec nigdy nie miał pociągu do hazardu. Wiem, że nigdy nie chciał usiąść do pokera, chociaż go czasem namawiano. Uważał hazard za okradanie ludzi.

– Hm… – Marecki zamyślił się i zapalił papierosa. – Przyznaję, że ciągle jeszcze nie mogę stworzyć sobie żadnej rozsądnej hipotezy. Dlaczego pański ojciec podjął wszystkie swoje oszczędności i co z nimi zrobił? Przecież mógł te pieniądze przekazać panu. À propos. Czy pański ojciec miał jakieś dzieci, oprócz pana?

– Nie. Ja byłem jedynakiem.

– A czy pański ojciec był tylko raz żonaty?

– Tak.

Marecki w głębi duszy podziwiał cierpliwość, z jaką ten człowiek odpowiadał na jego pytania. Postanowił zakończyć rozmowę. Wstał.

– Nie będę już pana dłużej zatrzymywać. Dziękuję. W razie potrzeby, gdzie mogę pana znaleźć?

– Mieszkam w hotelu „Forum”.

– Czy po pogrzebie zaraz odlatuje pan do Nowego Jorku?

– Tak. Nie mam tu nic do roboty.

* * *

Ponowne przeszukanie mieszkania starego Bugajskiego nie dało rezultatów. Żadnej skrytki, żadnego schowka i ani śladu złotej bransolety i naszyjnika z ametystów.

– Ktoś najwyraźniej podgrandził biżuterię – powiedział porucznik Kosiński.

Marecki pokiwał głową.

– Tak. To dodatkowo komplikuje sprawę.

– Co masz na myśli?

– Że cała ta historia z samobójstwami coraz bardziej robi wrażenie zbrodniczej działalności. Ale, ale… Nie zdążyłem cię zapytać, czy sprawdziłeś tamtych dwóch.

– Oczywiście, wiesz, że ja działam błyskawicznie.

– I jakież wyniki tego „błyskawicznego działania”?

– Identycznie to samo. Podjęli wszystkie oszczędności i nie wiadomo, co zrobili z pieniędzmi.

– Mieli konta walutowe?

– Tak. Jeden miał tysiąc pięćset dolarów, a drugi trzy tysiące marek zachodnioniemieckich.

– I wszystko podjęli?

– Absolutnie wszystko.

– A książeczki PKO?

– Także zlikwidowali.

Marecki przeciągnął dłonią po gęstej czuprynie.

– Stanowczo coś się za tym wszystkim kryje. To nie mogą być przypadkowe zbiegi okoliczności.

– Absolutnie nie – zgodził się Kosiński. – To musi być jakaś celowa działalność. Ale trudno zgadnąć, o co tu chodzi. Komu ci staruszkowie oddawali wszystkie swoje oszczędności? Wszyscy mieszkali samotnie i mieli zamożną rodzinę za granicą. Dziwne, bardzo dziwne.

* * *

Włosy siwe, starannie uczesane. Twarz o regularnych rysach, zdradzających dawną urodę. Miała na sobie popielatą suknię, ozdobioną fioletową koronką. Tkała nieduży gobelin, ustawiony na sztalugach.

Gosposia wprowadziła gościa do pokoju i pośpiesznie się wycofała.

– Ach, to pan. Dobrze, że pan zatelefonował. Mógł mnie pan nie zastać w domu. O tej porze często wychodzę.

Marecki przedstawił się. Podała mu szczupłą dłoń o długich, kształtnych palcach.

– Proszę, niechżesz pan siada.

Marecki usiadł na filigranowym krzesełku. Czuł się trochę skrępowany.

– Napije się pan szklankę herbaty, a może kawy? – głos miała dźwięczny, nieomal młodzieńczy.

– Bardzo dziękuję, ale właśnie jestem po solidnej porcji kawy.

Przyglądała mu się z widocznym zainteresowaniem.

– Przyznaję, że inaczej wyobrażałam sobie oficera śledczego – powiedziała z uśmiechem.

– To znaczy?

– Jest pan zbyt młody i zbyt przystojny i ma pan zbyt łagodną twarz.

Skłonił się lekko.

– Bardzo pani uprzejma.

– Wyobrażałam sobie, że przyjdzie do mnie jakiś starszy jegomość i będzie miał bardzo poważną, surową minę, a tymczasem…

Marecki postanowił przerwać tę grzecznościową pogawędkę.

– Poprosiłem panią o chwilę rozmowy w konkretnej sprawie.

Skinęła głową.

– Domyślam się. Chodzi o biednego Leonarda.

– Tak. Chodzi o samobójstwo Leonarda Bugajskiego.

– To straszne. Zupełnie nie mogę tego pojąć.

– Czy nie domyśla się pani motywów tego desperackiego czynu?

– Kompletnie tego nie rozumiem. To nie był człowiek, który miał psychiczne dyspozycje do zrobienia czegoś takiego. Kochał życie, był zawsze wesoły, pogodny. To nieprawdopodobne, żeby właśnie on…

– Zdaje się, że pani od dawna znała pana Bugajskiego.

– O, od kilkudziesięciu lat. Był kiedyś wielką moją sympatią. Nawet mi się oświadczył.

– Ale nic nie wynikło z tych oświadczyn?

Pani Rogujska nieco kokieteryjnym ruchem dotknęła wypielęgnowaną dłonią fryzury.

– Uważałam wtedy, że jestem za młoda, że jeszcze mam czas na małżeństwo i w rezultacie w ogóle nie wyszłam za mąż i zostałam starą panną. Miałam wielu starających się, ale żaden mi nie odpowiadał. Miałam może zbyt duże wymagania. Nie warto się teraz nad tym zastanawiać.

– Czy często odwiedzała pani pana Bugajskiego?

– Jak kiedy. Czasami raz na miesiąc, czasami częściej.

– A on także do pani przyjeżdżał?

– Bardzo rzadko. Z Mokotowa na Bielany to cała wyprawa, a że ja mam małego fiata, to raczej ja do niego jeździłam.

– Czy mogłaby mi pani powiedzieć, z kim przyjaźnił się pan Bugajski?

– Miał sporo znajomych, o których mi opowiadał. Wiem, że ostatnio zaprzyjaźnił się z jakimś zapalonym filatelistą.

– Czy pani widziała tego filatelistę?

– Bardzo przelotnie. Kiedyś spotkałam go u Leonarda. Ale zaraz pożegnał się i poszedł. Mówił, że się ma z kimś spotkać i że się śpieszy.

– Zna pani może jego nazwisko?

– Nie. Leonard nazywał go Augustem.

– Jak wygląda ten człowiek?

– Dosyć wysoki, szczupły, szeroki w ramionach, długie siwe włosy i krótko przystrzyżona bródka.

– Jakie na pani zrobił wrażenie?

– Raczej sympatyczny. Tak krótko go widziałam i prawie z nim nie rozmawiałam. Zdawało mi się…

– Co się pani zdawało? – podchwycił z ożywieniem Marecki.

– Zdawało mi się, że był jakby trochę speszony moim przyjściem. Rzeczywiście odwiedziłam wtedy Leonarda zupełnie niespodziewanie. Zazwyczaj umawialiśmy się telefonicznie, ale tego dnia załatwiałam na Mokotowie pewne sprawy i dlatego…

– Czy pan Bugajski opowiadał pani o tym filateliście?

– Tak. Nadzwyczajnie go wychwalał. Mówił, że to niezwykle kulturalny i inteligentny człowiek, że ma wyższe wykształcenie i jest ogromnym erudytą, że rozmowa z nim to prawdziwa przyjemność.

– Czy nigdy nie wspomniał jego nazwiska?

– Nie. Zresztą ja się o to nie wypytywałam.

– Czy pani pozwoli, że zapalę? – spytał Marecki.

– Bardzo proszę. Mnie dym nie przeszkadza. Nawet lubię zapach dobrego tytoniu.

– A może pani?

– Dziękuję. Ja nie palę. Kiedyś w młodości próbowałam, ale doszłam do wniosku, że to nie ma sensu.

Marecki przestraszył się trochę nowej fali wspomnień z przeszłości. Spytał:

– Proszę mi powiedzieć, czy oprócz tego filatelisty poznała pani u pana Bugajskiego jakichś innych jego przyjaciół?

Potrząsnęła głową.

– Nie. Tak się jakoś składało, że zawsze był sam, kiedy do niego przychodziłam. Zresztą może kiedyś kogoś u niego spotkałam, ale teraz już nie pamiętam.

– Od kogo pani dowiedziała się o śmierci pana Bugajskiego?

– Od sprzątaczki, którą w zeszłym roku poleciłam Leonardowi. Zatelefonowała do mnie.

– Czy ta sprzątaczka to osoba godna zaufania?

– Najzupełniej. Ręczę za nią. Gdybym miała jakieś wątpliwości, to na pewno nie posłałabym jej do Leonarda.

Marecki zgasił papierosa w dużej popielniczce z kolorowego szkła.

– Bo widzi pani, jest taka sprawa, że z mieszkania pana Bugajskiego zniknęła biżuteria, złota bransoleta i naszyjnik z ametystów.

– Leosia na pewno tego nie wzięła. To człowiek wyjątkowej uczciwości. Znam ją od lat.

– Czy mogłaby mi pani podać nazwisko i adres tej sprzątaczki?

– Oczywiście.

* * *

Leontyna Kamińska otarła oczy wierzchem dłoni.

– Mój Boże. Taki porządny był człowiek. Tak mi go żal. Całkiem jakbym straciła kogoś z rodziny.

– Jak dawno pani zaczęła pracować u pana Bugajskiego? – spytał Marecki.

– W listopadzie będzie już chyba rok, ale mi się wydaje, że dużo dłużej. I dlaczego? Dlaczego on? – znowu podniosła rękę do oczu.

– Czy pan Bugajski był pogodnego usposobienia?

– No chyba. To był bardzo wesoły gość. Lubił pożartować, czasem opowiedział jakiś kawał. Lubił nawet pośpiewać, szczególnie w łazience przy goleniu. Miał bardzo przyjemny głos, taki chwytający za serce.

– A czy nie zauważyła pani, że pan Bugajski ostatnio jakoś się zmienił, posmutniał?

Leontyna skinęła głową.

– Faktycznie. Przypominam sobie, że jak ostatni raz u niego byłam, to jakoś nie miał humoru. Prawie nic się do mnie nie odzywał. Był jakiś nieswój. Nawet spytałam się, czy nie chory. Ale powiedział, że czuje się dobrze. Myślałam, że ma może jakieś kłopoty. Nie chciałam się wtrącać.

– Czy spotykała pani gości u pana Bugajskiego?

– Ja, proszę pana, przychodziłam sprzątać rano, a goście to go odwiedzali po południu albo wieczorem. Tak przynajmniej mówił. Wiem, że czasem zapraszał jakichś na karty. Wtedy było więcej roboty, bo naśmiecili, nakruszyli, popiół strzepywali byle gdzie, jakby nie było popielniczek.

– A czy spotykała pani u pana Bugajskiego takiego jegomościa z siwą bródką?

– Owszem. Faktycznie widziałam tego pana ze dwa albo ze trzy razy. Bardzo grzeczny człowiek. Złego słowa na niego nie mogę powiedzieć. Zawsze bardzo starannie wycierał buty, zanim wszedł do pokoju. To mi się ogromnie podobało. W ogóle lubię takich kulturalnych ludzi i może dlatego…

– Czy pani nosiła jakieś listy na pocztę?

– Czasami pan Bugajski prosił mnie, żebym wrzuciła list.

– A może pani pamięta, do kogo pisał pan Bugajski?

Energicznie potrząsnęła głową.

– To mnie nie obchodzi, do kogo kto pisze. Nie mój interes. Nawet byłoby nieładnie, jakbym patrzyła jaki adres. Wrzucałam listy do skrzynki i koniec.

– Czy pani widziała u pana Bugajskiego dużą, złotą bransoletę i naszyjnik z ametystów?

– Nie. Pan Bugajski nic mi takiego nie pokazywał.

– Czy pani wie, że syn pana Bugajskiego mieszka w Nowym Jorku?

– Jasne, że wiem. Pan Bugajski często mi o nim opowiadał. Mówił, że na wiosnę może do niego pojedzie. No i… nie doczekał. Biedaczysko.

* * *

– Czy wiesz, czym się zajmują filateliści?

Kosiński spojrzał zdziwiony.

– Oczywiście, że wiem. Zbierają znaczki pocztowe. Ja sam kiedyś…

– A może masz jakieś znajomości między filatelistami?

– Ja bawiłem się w zbieranie znaczków jeszcze za szkolnych czasów. To było dosyć dawno.

Marecki zapalił papierosa i przeszedł się po pokoju.

– Sprawa tych samobójstw coraz bardziej wydaje mi się podejrzana – powiedział wolno. – Bardzo chciałbym odszukać filatelistę z siwą bródką, który ma na imię August.

Kosiński uśmiechnął się.

– To chyba nie będzie takie łatwe.

ROZDZIAŁ II

Obudził się z przykrym uczuciem, że coś mu zagraża. Niepewną ręką sięgnął po szklankę z wodą stojącą na stoliku przy tapczanie. Wypił. Przez chwilę leżał nieruchomo, wpatrzony w sufit. Próbował zebrać myśli. Po podwójnej dawce środka nasennego z trudem przychodził do przytomności. Wiedział, że powinien już wstać, że musi się ruszyć, ale bezwład ogarniający całe ciało był tak silny, że paraliżował go. Wreszcie jednak zdobył się na wysiłek i podniósł się z tapczanu. Wolno, opierając się o ścianę, poczłapał do kuchni i zaparzył mocną kawę. To mu pomogło. Spojrzał przytomniej i już pewniej stał na nogach. Zaczął chodzić po mieszkaniu, jakby chciał sprawdzić sprawność swych ruchów.

Po pewnym czasie zrzucił przepoconą pidżamę i wykonał parę ćwiczeń gimnastycznych. Wziął zimny prysznic, ogolił się i natarł całe ciało wodą kolońską. Czuł się już prawie zupełnie dobrze. „Trzeba coś zjeść” – pomyślał. Nie miał apetytu, ale uważał, że musi się wzmocnić. Jajecznica z czterech jaj, chleb, masło, kiełbasa i dwie szklanki mocnej herbaty. Kiedy kończył śniadanie, zadzwonił telefon. Szybko podszedł do aparatu.

– Czekam na ciebie – zabrzmiał basowy głos w słuchawce.

– Tak. Wiem. Wybacz, ale trochę źle się czułem.

– Nie interesuje mnie, jak ty się czujesz. Czekam. Przyjeżdżaj natychmiast.

Nie sprzątnął nawet po śniadaniu. Narzucił płaszcz i zbiegł na dół do garażu. Niecierpliwie uruchomił wóz.

Prowadził niezbyt pewnie. Dwa razy nie zauważył czerwonego światła. Cudem uniknął kraksy. Posłyszał soczystą „wiązankę” pod swoim adresem. Kiedy przyjechał do Leśnej Podkowy, zwolnił i zatrzymał się na poboczu. Musiał się wziąć w garść. Nie mógł przecież taki roztrzęsiony iść na tę rozmowę. Wiedział, że czeka go ciężkie przejście.

Kiedy ponownie uruchomił silnik, był już spokojniejszy. „Przecież mnie nie zastrzeli” – myślał. „Przynajmniej nie zaraz. Nic by mu z tego nie przyszło. Miałby tylko kłopot z trupem.”

Zaparkował wóz przed żelazną furtką i wysiadł.

Żwir chrzęścił pod nogami. Wśród żółknących drzew błyszczały białe ściany niewielkiej willi.

Otworzył mu sam Szyndler. Mógł mieć około pięćdziesiątki. Wysoki, postawny, mocno zbudowany. Szeroka, kanciasta twarz, niskie czoło, a nad nim krótko przystrzyżone rudawe włosy. Oczy niebieskie, jakby wypłowiałe od słońca, były pozbawione źrenic.

– Ile czasu trzeba na ciebie czekać?

– Mówiłem ci już, że się źle czuję.

– Gówno mnie to obchodzi, jak ty się czujesz. Masz być o tej godzinie, na którą się ze mną umawiasz. Jest za piętnaście pierwsza. Spóźniłeś się „tylko” trzy kwadranse. Bagatela. Mam co innego do roboty, aniżeli siedzieć tu i czekać na ciebie.

Weszli do dużego pokoju, ocienionego gałęziami orzecha zaglądającymi przez okno.

– Siadaj!

Fetecki przysunął krzesło i usiadł.

– Masz forsę?

– Właśnie…

– Więc nie masz?

– Nie. Nie zdołałem… Bo widzisz…

Wypłowiałe oczy błysnęły gniewnie.

– I jak ty sobie to wyobrażasz, idioto! Może ci się zdaje, że sprawa przyschnie i że nie będziesz musiał…

– Nie, nie – przerwał z nagłą energią Fetecki. – Wiem, że muszę, ale to duża suma. Niełatwo mi zmobilizować. Na to trzeba trochę czasu.

– Nie trzeba było podgrandzać towaru.

– Przecież ci mówiłem, że mnie okradli.

– Takie bajki możesz opowiadać swojej babci. Wiem, że przerżnąłeś w karty. Przecież cię znam nie od dzisiaj. Ale cię ostrzegam…

Fetecki poprawił się na krześle i żeby sobie dodać animuszu, energicznym ruchem założył nogę na nogę.

– Możesz być pewny, że spłacę wszystko co do grosza.

– Kiedy?

– W najbliższym czasie.

– Konkretnie.

– Może w przyszłym miesiącu.

– „Może” to nie jest konkretny termin.

– Trudno mi tak dokładnie sprecyzować. Mam na widoku jeden bardzo dobry interes.

Szyndler pogardliwie wydął grube wargi.

– Znam ja te twoje „bardzo dobre interesy”. Czy wiesz, że ta sprawa ciągnie się już prawie rok?

– Wiem. Zaręczam ci, że załatwię…

Szyndler pochylił się nad stolikiem, na którym stała filiżanka z niedopitą kawą, i uważnie spojrzał na swego rozmówcę.

– Posłuchaj, Edek – powiedział przyciszonym głosem. – Ja cię do tej pory kryłem. Komu innemu już dawno łeb bym ukręcił. Ale dłużej nie mam zamiaru z tobą się patyczkować. Nie mam zamiaru nadstawiać za ciebie karku. Szef się niecierpliwi i wcale mu się nie dziwię. A jak do reszty straci cierpliwość, to nie chciałbym być w twojej skórze.

Fetecki poczuł krople potu spływające mu po kręgosłupie.

– Powiedziałem ci, że oddam, to oddam. Wszystko. Złotówki, dolary, absolutnie wszystko. A w ogóle to ci chciałem powiedzieć, że wycofuję się z tego interesu. Mam dosyć.

Kwadratowa twarz zadrgała w krótkim, nieprzyjemnym śmiechu.

– Wycofujesz się? I naprawdę ci się zdaje, że ten numer przejdzie? O nie, kochasiu. Grubo się mylisz. Nie wycofasz się. Ja ci to mówię.

– Nie jestem waszym niewolnikiem.

– Ale jesteś skończonym kretynem. Czy nie wiesz, że z tego interesu nie można się wycofać? Chyba że na cmentarz. Nikt ci nie kazał z nami współpracować. Wiedziałeś, co robisz.

– Ale jeżeli szef się zgodzi, żebym zrezygnował, jak spłacę tamto?

– Bądź spokojny. Nie zgodzi się. I radzę ci uważać. Zaczynasz niebezpiecznie zagrywać.

– Potrafię się obronić – powiedział ze sztuczną pewnością siebie Fetecki, chociaż wiedział, że nie miałby żadnych szans.

Szyndler wzruszył krzepkimi ramionami.

– No cóż… Zrobisz, jak będziesz uważał. Ja cię ostrzegłem. A jeżeli chodzi o tę forsę, to radzę ci się pośpieszyć.

– Przestań mnie wreszcie straszyć – Fetecki postanowił udawać pewnego siebie. – Powiedziałem już, że oddam w najkrótszym czasie. Sfinalizuję jedną transakcję i wszystko ureguluję.

– Chciałbym to widzieć – powiedział bez przekonania Szyndler.

* * *

Z Leśnej Podkowy pojechał w kierunku Sochaczewa. Był wściekły. Czuł, że ziemia zaczyna mu się palić pod nogami i że za wszelką cenę musi zdobyć te pieniądze. To rzeczywiście zaczynało wyglądać groźnie. Miał już odłożoną sporą sumę, ale wczoraj znowu spotkał Kornickiego, który zaciągnął go do tej przeklętej spelunki. Ileż razy przysięgał sobie, że nie siądzie do gry. Ciągnęło go, cholernie go ciągnęło, jak nałogowego alkoholika wódka. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Szyndler nie żartował i że sprawy nie można było lekceważyć. To naprawdę mogło się źle skończyć.

Minął Sochaczew i przejechawszy kilkanaście kilometrów, skręcił w boczną, piaszczystą drogę. Ogromne szklarnie błyszczały w jesiennym słońcu. Z jednego tunelu, okrytego szarą folią, wyszedł średniego wzrostu mężczyzna, niosąc dwa duże kosze pełne warzyw. Okrągła, rumiana twarz zdradzała wrodzoną pogodę ducha i radość życia. Solidnie zarysowany brzuch świadczył o dobrym apetycie. Na widok gościa rumiana twarz rozjaśniła się powitalnym uśmiechem.

– Kogo ja widzę? Edzio. Jak się masz? Kopę lat. Dawno się nie pokazywałeś. Cieszę się, ogromnie się cieszę – postawił kosze i serdecznie uściskał kuzyna. – No, chodźże, chodź. Musimy pogadać. Maryni, niestety, nie ma. Pojechała do Sochaczewa po zakupy. Takie tam drobiazgi.

„To się dobrze składa” – pomyślał Fetecki. Obecność Maryni mogła mu skomplikować sytuację. Ruszył za rozweselonym grubasem, który nie przestawał zachwycać się tą niespodziewaną wizytą.

Weszli do jednopiętrowego domu, stojącego w ogrodzie. Pokój był duży, ale trochę ciemnawy. Krzaki bzu i winna latorośl zasłaniały okna.

– Siadaj, proszę cię, siadaj.

Ogromne klubowe fotele pokryte skórą świadczyły o zamożności gospodarza. Fetecki zagłębił się w jednym z nich i wyjął papierosy.

– Napijesz się czegoś? Mam znakomitą nalewkę z czarnych porzeczek.

– Prowadzę wóz.

– Eee, jeden kieliszeczek nie zaszkodzi kierowcy. Nie proponuję ci pijaństwa – wybiegł i po chwili wrócił, niosąc na tacy kieliszki i karafkę z ciemnym, opalizującym płynem. – Zobaczysz, co za specjał. Pamiętam, że lubisz czarną porzeczkę.

Fetecki umoczył wargi.

– Rzeczywiście, bardzo dobra nalewka – pochwalił.

– A widzisz. Mówiłem ci. Ja ci tu byle czego nie dam do picia. U mnie wszystko pierwszy sort. Ale ty mi coś mizernie wyglądasz, Edziu.

– Może jestem trochę przemęczony.

– Uważaj na siebie, bój się Boga. Teraz masa ludzi wykańcza się na zawał. Ale, ale, à propos. Czy wiesz, że stary Bugajski nie żyje?

Fetecki wzruszył ramionami.

– No cóż… Każdy kiedyś musi umrzeć.

– Ale on nie umarł naturalną śmiercią ani z powodu jakiejś choroby. Podobno odebrał sobie życie.

– Widocznie znudziło mu się, miał dosyć.

– Nie mogę tego zrozumieć, nie mogę zrozumieć, żeby odbierać sobie życie bez żadnego powodu – Grabowski był wzburzony. – Przecież świat jest piękny i żyć jest bardzo przyjemnie. Tyle jest przyjemności. Chociażby te drzewa, te wszystkie rośliny, które nas otaczają, te ptaki. I zjeść coś smacznego to także prawdziwa przyjemność. Nie pojmuję, zupełnie nie pojmuję. Ty znałeś Bugajskiego?

– Chyba tak. Mam wrażenie, że spotkałem go kiedyś u ciebie.

– A prawda, prawda – przytaknął Grabowski. – Teraz sobie przypominam. To było jakoś na wiosnę czy może jeszcze w zimie. Urządziłem tutaj takiego małego brydżyka i przywiozłem Leonarda. Przemiły był człowiek. Zawsze w dobrym humorze, dowcipny. Nie rozumiem, co mu się stało.

Fetecki wysączył z kieliszka resztę nalewki i chrząknął:

– Chciałbym porozmawiać z tobą, Władziu, na inny temat.

– Mów. Słucham cię.

– Czy mógłbyś mi pożyczyć trochę forsy.

– A to ty w tym celu mnie odwiedziłeś – uśmiechnął się kwaśno Grabowski. – A ja już myślałem, że wezbrały w tobie uczucia rodzinne.

– Znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji – powiedział poważnie Fetecki – a ty jesteś jedynym człowiekiem, który może mi pomóc.

– Ile ci potrzeba?

– Trzy.

– Co trzy?

– Trzy miliony.

Okazały brzuch zatrząsł się od śmiechu.

– Jesteś kapitalny, Edziu. Zawsze miałeś ogromne poczucie humoru.

– Mówię zupełnie poważnie. To gardłowa sprawa.

Grabowski oparł ręce na brzuchu i ubawiony spojrzał na kuzyna.

– I ty sobie wyobrażasz, że ja tak lekką ręką ofiaruję ci trzy miliony złotych? Chyba się nie upiłeś tym kieliszeczkiem nalewki.

– Chodzi o krótkoterminową pożyczkę. Mam napięty pewien duży interes. Ale najprzód muszę…

– To duże pieniądze. Nawet przy dzisiejszej dewaluacji to duże pieniądze.

– Oddam ci. Słowo honoru.

Grabowski przesunął językiem po wargach.

– „Słowo honoru” teraz także bardzo się zdewaluowało. Nie sądzisz?

– A jeżeli ci powiem, że od tego zależy moje życie. To co?

– To nie uwierzę. Powiedz mi, Edek, znowu zacząłeś grać.

– To nie ma znaczenia.

– Owszem, to ma znaczenie, bardzo duże znaczenie. Nie dam ci ani stu złotych, żebyś przerzynał w pokera.

– Proszę cię, Władziu.

Grabowski energicznie potrząsnął głową.

– Nic z tego. Nie proś mnie, bo pieniędzy na twoje długi karciane nie dam.

– Przecież jesteś bardzo bogaty.

– To, co mam, zdobyłem własną ciężką pracą. I tobie także radzę, żebyś się zabrał do jakiejś uczciwej roboty. Tak jak żyjesz, daleko nie zajedziesz. Masz fach. Jesteś aktorem. Możesz uczciwie zarabiać na swoje utrzymanie.

– Do żadnego teatru nie dostanę się. A nie mam zamiaru jeździć z „Estradą” po tych rozmaitych dziurach. Wybij to sobie z głowy.

– A ty sobie wybij z głowy, żebym ci ofiarował w prezencie trzy miliony złotych. Jeszcze nie zwariowałem.

– Przecież ci mówię, że w bardzo krótkim czasie oddam ci te pieniądze.

Grabowski niecierpliwie machnął ręką.

– Bajki. Jeszcze się nie zdarzyło, żebyś oddał, jak pożyczyłeś.

– Mogłem czasami zapomnieć. To były drobne sumy.

– Nie takie znowu drobne. Jeżeli chodzi o mnie, to oddaję, jeżeli pożyczam, nawet i sto złotych. A w ogóle to najlepiej nie pożyczać. Ja nigdy nie zaciągam żadnych pożyczek i jakoś żyję.

– Bo ty jesteś chodzącym ideałem – żachnął się Fetecki.

Grabowski zmarszczył brwi. Jego rumiana twarz straciła nagle swój wesoły, pogodny wyraz.

– Słuchaj, Edziu, jeżeli przyjechałeś do mnie po to, żeby się ze mną kłócić, to lepiej zabieraj się i wracaj do domu. Nie mam najmniejszego zamiaru wysłuchiwać jakichś głupich złośliwości.

Fetecki wstał.

– Więc nie chcesz mi pomóc?

– Nie możesz liczyć na to, żebym ja finansował twoje włóczenie się po różnych spelunkach, po różnych szulerniach. Jesteś aktorem i

powinieneś pracować w swoim zawodzie. Staraj się dostać do jakiegoś teatru.

Fetecki wzruszył ramionami.

– To wykluczone. Trzeba mieć mocne plecy, żeby taką rzecz załatwić. A ja nie mam nikogo, kto by mnie poparł. Zresztą, ile bym zarobił w teatrze, grając jakieś trzeciorzędne rólki?

– A telewizja, radio?

– Beznadziejna sprawa. Jeżeli oglądasz telewizję, to chyba wiesz, że idą same powtórki. Poza tym tam także cholerna sitwa, jak zresztą wszędzie. A ja do tej teatralnej sitwy nie należę i nigdy nie należałem.

Grabowski podniósł się z fotela. Najwyraźniej miał dosyć już tej rozmowy.

– No cóż… Rób, jak uważasz. Na mnie nie licz.

– Nie pożyczysz?

– Już ci chyba wyraźnie powiedziałem, że nie dam ani grosza.

– Czy mam paść przed tobą na kolana?

– Jeżeli masz ochotę klękać, to idź do kościoła. Mnie na to nie nabierzesz.

Fetecki odwrócił się plecami do kuzyna i wyszedł bez słowa pożegnania.

Tak był zdenerwowany, że nie mógł trafić kluczykiem do stacyjki. Zapalił papierosa. Dopiero po chwili zdołał uruchomić silnik.

– Bydlę – mruczał pod nosem. – Parszywe bydlę, sknera.

Wiedział, że Grabowski to milioner, że nie wie, co robić z pieniędzmi. Te trzy miliony to nie była dla niego żadna suma.

Jadąc w kierunku Warszawy, myślał co dalej. Nie miał pojęcia, w jaki sposób zdobędzie te pieniądze, żeby spłacić Szyndlera i całą tę bandę. Wiedział, że z tymi ludźmi nie ma żartów i że ta sprawa może nawet zagrażać jego życiu. Ten numer, który ostatnio montował, wymagał czasu. Tego nie można było załatwić tak z dnia na dzień. Jeden nieostrożny krok, jedno niewłaściwe powiedzenie i wszystko mogli diabli wziąć. To precyzyjna, koronkowa robota. Nie ma mowy o pośpiechu. Sprawa musi dojrzeć.

Przyjechał do siebie na Saską Kępę. Nie zdejmując płaszcza, podszedł do telefonu. Nakręcił numer. „Może jej nie ma o tej porze w domu” – myślał niespokojnie. Przez chwilę nikt nie odbierał. Wreszcie jednak w słuchawce posłyszał znajomy kobiecy głos.

– Iza?

– To ty, Edziu?

– We własnej osobie. Co porabiasz?

– Przed chwilą wróciłam z pracy. Właśnie mam zamiar coś zjeść.

– Chciałbym się z tobą zobaczyć.

– Czy być może? Dawno już tego nie słyszałam.

– Byłem ostatnio bardzo zajęty.

– Coraz częściej bywasz „bardzo zajęty”. Czyżby jakaś postawna blondyna?

– À propos. Mam w lodówce kawał wspaniałego schabu. Przyjedź. Zrobimy sobie kotlety.

– Podrywasz mnie na schab?

– Nie tylko. Mam także i żytniówkę. Przyjedź.

Przyjechała. Wysoka, świetnie zbudowana. Twarz o delikatnie zarysowanym owalu, okolona gęstymi, kasztanowatymi włosami przypominała renesansowe portrety. Zaraz na wstępie spytała:

– W jaki sposób zdobyłeś schab? A może mnie zbujałeś?

– Nigdy w życiu nie byłem tak prawdomówny. Zajrzyj do lodówki.

Schab rzeczywiście był imponujący. Zachwyciła się.

– Wspaniały. Najmarniej sześć kotletów, a może i więcej. Skąd?

Fetecki uśmiechnął się.

– Zakochała się we mnie pewna postawna blondyna ze sklepu mięsnego.

Pokiwała ze zrozumieniem głową.

– Teraz wszystko jasne. No to… zabieramy się do roboty. Obierz parę kartofli, jeżeli masz, a ja zajmę się schabem.

Izabela umiała zajmować się schabem. Kotlety były wyśmienite. Po paru kieliszkach była w świetnym nastroju. Udawał dobry humor, chociaż daleki był od świetnego nastroju.

Zaparzył kawę i ułożył na drewnianym talerzu herbatniki.

– Niestety, nie mam żadnych innych specjałów – powiedział.

Kiedy usadowili się już wygodnie na tapczanie, spojrzała uważnie na przyjaciela.

– Coś ty, Edziu, taki mizerny? Źle się czujesz?

– Mam kłopoty.

– Znowu potrzebujesz forsy?

– Właśnie. I to sporo.

– Ile?

– Trzy miliony.

Roześmiała się szczerze ubawiona.

– Żartujesz.

– Niestety, to nie są żarty. Mam nóż na gardle.

– Dług karciany?

– Nie. Takie tam inne sprawy. Przeprowadzałem pewien interes i nie wyszło. Zaangażowałem cudze pieniądze. Teraz muszę oddać.

– I co zrobisz?

Wzruszył ramionami.

– A bo ja wiem. Chyba odbiorę sobie życie.

– Przestań gadać głupstwa. Nie jesteś z tych, którzy popełniają samobójstwa.

– Może mogłabyś mi jakoś pomóc? – zaryzykował nieśmiało.

– Pomóc? A to niby w jaki sposób? Mam na książeczce czterdzieści tysięcy. To trochę mało jak na twoje wymagania.

– A może mogłabyś gdzieś pożyczyć?

– Nie żartuj. Trzy miliony? Pożyczyć?

– Ten twój wujaszek siedzi na dolarach.

– I co z tego? Czy ci się wydaje, że on… Eee, głupstwa pleciesz.

– Słuchaj, Izuniu – delikatnie wziął ją za rękę. – Przecież to byłaby tylko pożyczka. Miesiąc, dwa… W krótkim czasie zainkasuję grubszą forsę. Mam na widoku pewny interes.

– Taki sam jak tamten, co?

– Nie, nie. Tym razem to pewniak. Może byś jednak spróbowała. W tobie moja ostatnia nadzieja.

Żachnęła się.

– Daj mi spokój. Chcesz, żebym wydębiła od wuja trzy miliony? Chyba oszalałeś.

– Spróbować zawsze można. Trzeba by tylko wykombinować jakiś inteligentny pretekst.

Energicznie potrząsnęła głową.

– Nie mam zamiaru się wygłupiać.

Fetecki jednak nie rezygnował.

– A gdybym ja twojemu wujowi zaproponował jakiś intratny interes, w który trzeba by włożyć pewien kapitał?

– Mój wuj jest za cwany na takie numery. Nie naciągniesz go na forsę. Spokojna głowa. Zresztą, będę z tobą zupełnie szczera. Nie mogę cię polecić mojemu wujowi jako solidnego człowieka.

– Ładne masz o mnie wyobrażenie.

– Takie, na jakie zasługujesz. Bardzo cię lubię. Mam do ciebie jakąś dziwną słabość. Przyznaję, że jako kochanek jesteś bez zarzutu, ale jeżeli chodzi o sprawy finansowe, to nie mam do ciebie za grosz zaufania.

– To przykre, co mówisz – westchnął Fetecki.

– Lubię jasne sytuacje.

– Tak. Sytuacja jest zupełnie jasna. A teraz mi powiedz, co ja mam zrobić. Powiesić się.

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. W każdym razie nie licz na to, że ja dla ciebie zdobędę trzy miliony złotych.

– Rozumiem. Nie mówmy już na ten temat. Zajmijmy się czymś weselszym. Zejdź z tapczanu. Wyjmę pościel.

– Nie, nie – powiedziała stanowczo. – Nie jestem w nastroju. Dziękuję ci za wspaniały kotlet schabowy, który miał być atrakcyjną przynętą. Do widzenia, Edziu. Trzymaj się.

Fetecki dłuższą chwilę patrzył na drzwi, za którymi zniknęła Iza. Zapalił papierosa i rzucił się na tapczan.

– Cholera – mruknął.

ROZDZIAŁ III

„Pasażerowie proszeni są o zapięcie pasów i o niepalenie. Za chwilę lądujemy w Warszawie na lotnisku Okęcie.” Karolina dotknęła dłoni męża.

– Bardzo się cieszę, że zdecydowałeś się przylecieć ze mną do Warszawy.

– Chciałem poznać twój kraj – głos miał niski, o miękkim, przyjemnym tembrze.

Zaczekali, aż współtowarzysze podróży przepchnęli się do wyjścia, i ostatni zeszli bez pośpiechu na płytę lotniska. Następnie wsiedli do oczekującego autobusu.

– Co to za barak? – spytał.

Zmieszała się. Zrobiło jej się przykro.

– To port lotniczy – odparła.

Nie ukrywał zdziwienia.

– To jest port lotniczy?

– To tylko prowizorycznie – wyjaśniła pośpiesznie.

Nie podejmował już tego tematu. Rozglądał się ciekawie wokoło. Formalności celno-paszportowe trwały bardzo długo. Kolejki były ogromne.

Horster zaczynał się niecierpliwić.

– Nie najlepsza u was organizacja – powiedział, wydymając wargi. – Gdyby tak u nas w ten sposób odprawiali pasażerów, to chyba wybuchłaby rewolucja.

– Dzisiaj wyjątkowo duży ruch – próbowała tłumaczyć.

– U nas zawsze duży ruch, a mimo to…

Musieli jeszcze zaczekać na bagaże i wreszcie wyszli przed budynek dworcowy.

– Weźmiemy taksówkę.

– Oczywiście.

Łatwiej było powiedzieć aniżeli wykonać. Na postoju taksówek stała kilometrowa kolejka. Amatorów przedostania się do miasta najwidoczniej nie brakowało.

– Co to się dzieje? – zdumiał sią Horster. – Nie ma u was taksówek.

– Nie denerwuj się. Zaraz będą podjeżdżać – uspokoiła go Karolina.

Okazało się jednak, że z tym „podjeżdżaniem” nie było najlepiej. Dwa, trzy wozy i długo nic.

– W ten sposób możemy stać tu do jutra.

Karolina ujęła męża pod rękę.

– Miej troszeczkę cierpliwości, kochanie.

W pewnej chwili podszedł do nich jakiś jegomość w skórzanej kurtce.

– Państwo potrzebują wozu? – spytał półgłosem.

– Jak pan widzi, czekamy na taksówkę.

– Mogę zawieźć – szepnął.

– Czego chce ten człowiek? – wtrącił się Horster.

– Chce nas zawieźć do miasta.

– No to niech nas wiezie.

– Tylko nie tutaj, proszę państwa, tylko nie tutaj. Bo jakby mnie milicjant przyuważył… – nie mając już wątpliwości, że to cudzoziemcy, usłużnie chwycił dwie najcięższe walizy i ruszył żwawym krokiem, rozglądając się bacznie dokoła.

Czerwony fiat stał na parkingu w znacznej odległości. Wsiedli. Ten w skórzanej kurtce ulokował walizy w bagażniku.

– Dziwne u was panują zwyczaje – powiedział z uśmiechem Horster. – Żeby na lotnisku nie można było dostać normalnej taksówki.

– Dokąd? – spytał kierowca.

– Hotel „Forum” – rzuciła trochę zbyt energicznie Karolina. Była zła, że ten ich przyjazd do Warszawy zrobił na Edgarze niezbyt dobre wrażenie.

W hotelu recepcjonista powiedział Karolinie zdecydowanym głosem, że wszystkie pokoje zajęte. Dopiero kiedy się zorientował, że ma do czynienia z gośćmi z Kanady, zastanowił się chwilę, zajrzał do książki i oświadczył już bardziej uprzejmie, że może się coś znajdzie. I rzeczywiście „znalazł się” wygodny apartament na dziewiątym piętrze. Horster rzucił na ladę suty napiwek. Recepcjonista ukłonił się z

uprzejmym uśmiechem i skinął na młodego człowieka, który pomógł zanieść bagaż do windy.

Horster był zadowolony z apartamentu, a Karolina była zadowolona, że on wreszcie przestał narzekać. Kiedy się rozpakowywali, powiedział:

– Początkowo ten w recepcji nie był zbyt uprzejmy. Co ci tak odburknął?

– Że nie ma wolnych pokoi.

– A jednak okazało się, że są wolne pokoje.

– Zorientował się, że jesteśmy cudzoziemcami, dolarowymi cudzoziemcami.

– Rozumiem. U was dolar stał się bogiem.

Pośpiesznie zmieniła temat rozmowy.

– Ed, kochany, musimy naszkicować sobie plan działania, żeby jak najlepiej wykorzystać nasz pobyt tutaj. Chciałabym ci pokazać Kraków, Zakopane, może pojechalibyśmy także do Ojcowa, do Wieliczki. Może chciałbyś obejrzeć nasze porty?

Machnął ręką.

– To niekoniecznie. Mam dosyć portów i tego wszystkiego, co dotyczy żeglugi. Chciałbym od tego odpocząć. Przede wszystkim musisz pokazać mi chyba Warszawę.

– Oczywiście. Ale jutro rano chciałabym pojechać do dziadka. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli pojadę sama na taką rodzinną pogawędkę. A któregoś innego dnia odwiedzimy go razem. Koniecznie chcę ciebie przedstawić dziadkowi.

– Rób, jak uważasz. Oddaję się całkowicie pod twoją komendę – uśmiechnął się.

Lubiła ten jego chłopięcy, trochę szelmowski uśmiech.

Karolinę czekała jeszcze niejedna przykrość w rodzinnym kraju. Kiedy wyszli z hotelu i Horster zobaczył to, co się dzieje w Alejach Jerozolimskich, stanął osłupiały.

– Co to jest? – spytał.

– Remontują most – wyjaśniła. – Chodź, chodź – pociągnęła go pośpiesznie.

– Zaczekaj. Niech się przyjrzę. Coś niebywałego, żeby unieruchomiono w ten sposób centrum miasta.

– Zdaje się, że prowadzone są tu także prace przy budowie metra – próbowała argumentować.

– Wszystko jedno. To nie do pomyślenia, żeby ktoś na świecie wpadł na taki pomysł. Przecież nie tylko u was remontują mosty. Dziwny kraj, bardzo dziwny kraj.

Następnie wynikła sprawa wyżywienia. W hotelu jedzenie było bardzo kiepskie, ale za to straszliwie drogie. Karolina spytała recepcjonisty:

– Czy mógłby pan nam polecić jakąś dobrą restaurację?

– A u nas państwu nie smakuje?

– Nie bardzo.

Bezradnym ruchem rozłożył ręce.

– Doprawdy, nie wiem, gdzie państwa skierować. Może hotel „Viktoria” albo „Europejski”. Ale i tam goście narzekają. Na starym mieście jest taka restauracja „Bazyliszek”. Kiedyś tam można było dobrze zjeść. Niech państwo spróbują.

– Co on powiedział? – spytał Horster.

– Pytałam go o jakąś dobrą restaurację.

– To u was także problem?

– W pewnym sensie. Jutro pojedziemy na obiad na Stare Miasto! Przy okazji zwiedzisz trochę Warszawę. Może będzie można zwiedzić zamek.

Horster był człowiekiem bardzo wnikliwym. W swoim czasie dużo podróżował, zwiedził kawał świata. Lubił poznawać nowe kraje, obserwować życie ich mieszkańców. Ciągle też o coś pytał, czymś się interesował, prosił o wyjaśnienia. Karolina musiała odpowiadać, tłumaczyć, naświetlać. A on słuchał uważnie i często się dziwił. Powstrzymywał się już jednak od krytycznych uwag.

– Kiedy chcesz jechać do dziadka? – spytał.

– Jutro z samego rana.

– Chcesz, żebym cię odwiózł?

– Nie, nie. To zbyteczne. Podróż na Powsińską nie jest taka atrakcyjna. Wezmę taksówkę i pojadę.

– Może byś zadzwoniła do dziadka, żeby go zastać w domu.

– Niestety, nie ma telefonu.

– Dlaczegóż sobie nie założy? Przecież posyłasz mu dosyć pieniędzy.

– To bardzo trudna sprawa. Trzeba całymi latami czekać na założenie telefonu.

Pokręcił głową, ale nie powiedział ani słowa. Przestał się dziwić.

Karolina zaczynała żałować, że namówiła Edgara na tę podróż. Chciała przecież, żeby spodobała mu się Polska, a tymczasem… Nie traciła jednak nadziei. Zamek Królewski, Łazienki, Wilanów, Wawel, Filharmonia, Opera. Jak mu to wszystko pokaże, jak pójdą na jakiś dobry koncert, to na pewno poprawi mu się nastrój, będzie miał trochę inne wyobrażenie o tym egzotycznym kraju, w którym życie wcale nie jest takie łatwe, nawet jak się ma pieniądze.

– A jak ty pojedziesz do dziadka, to co ja mam robić? – spytał.

– Pochodzisz sobie samodzielnie po Warszawie. Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy podrywać jakąś dziewczynę.

Roześmiał się.

– Bądź spokojna. Nie będę miał na to czasu. Ale trzeba przyznać, że wasze dziewczyny są atrakcyjne.

Nazajutrz z samego rana Karolina pojechała na Powsińską. Drzwi otworzyła jej starsza, tęga kobieta w zielonym fartuchu. W ręku trzymała cebulę i nóż. Najwidoczniej oderwała się od zajęć kuchennych.

– A pani do kogo?

– Do pana Wierzbickiego. Jestem jego wnuczką.

Pulchna, rumiana twarz rozpromieniła się uśmiechem.

– Proszę, bardzo proszę. Ale się pan ucieszy.

Siedział w głębokim, wolterowskim fotelu i czytał gazetę. Na widok wchodzącej podniósł się z pewnym wysiłkiem i otworzył ramiona.

– Lolunia! Dziecko kochane! Przyjechałaś?!

– Jak, dziadziu, widzisz, przyjechałam. Przyjechałam, żeby cię odwiedzić.

Wyściskali się serdecznie. Dziadzio Wierzbicki, mimo swych osiemdziesięciu lat, był jeszcze dość krzepki.

– Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Mój Boże! Tyle lat, tyle lat. No, siadajże. Napijesz się herbaty? A może masz ochotę coś przekąsić?

Potrząsnęła głową.

– Dziękuję. Dopiero co jadłam śniadanie. Powiedz mi, dziadziu, jak się czujesz.

Uśmiechnął się blado.

– No cóż… Stosownie do wieku, jak powiadają lekarze.

Przyjrzała mu się uważnie.

– Wyglądasz świetnie. Ciągle jeszcze masz tę swoją wspaniałą czuprynę. Wydaje mi się tylko, że jesteś jakiś smutny. Dlaczego?

– Nie mam zbyt dużo powodów do radości.

– Dolega ci coś? Chorujesz?

– Choruję na starość.

Machnęła niecierpliwie ręką.

– Eee… Co też ty mówisz, dziadziu? Znajduję cię w świetnej formie. Jak nic dociągniesz do setki.

– Sto lat? – roześmiał się. – Żartujesz, kochanie. Nie mam zamiaru żyć tak długo. Wiem, że chcesz mi dodać otuchy. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. Jesteś naprawdę bardzo, bardzo kochana. Już mnie to wszystko zaczyna trochę nudzić.

– Co cię nudzi?

– Tu mnie strzyka, tam mnie łamie, coraz trudniej mi chodzić.

– Może za mało się ruszasz?

– Może. A może mam zbyt wygodne życie dzięki tobie. Przychodzi gosposia, gotuje mi smaczne obiadki, posprząta, przepierze. Nie mam właściwie żadnych kłopotów, a że życie się kończy, na to nie ma rady. Nikt się jeszcze śmierci nie wywinął.

– Jeżeli chcesz, to zabiorę cię do nas, do Montrealu. Mamy duży dom. Znajdzie się dla ciebie wygodny pokój.

Uśmiechnął się i pociągnął dłonią po siwej czuprynie.

– Bardzo jesteś kochana. Dziękuję ci, ale zaczynać nowe życie to już nie dla mnie.

– Masz jakichś znajomych, przyjaciół?

– Tak. Ten i ów czasem mnie odwiedza. Ale większość moich przyjaciół, kolegów już na tamtym świecie. Kończy się, wszystko się kończy. Ostatnio zaprzyjaźniłem się z takim jednym filozofem. Ciekawy człowiek. Ma bardzo dużo wiadomości. Umie interesująco mówić.

– A muzyka? Grywasz jeszcze na skrzypcach?

Wyciągnął i pokazał przykurczony palec.

– Widzisz, co mi się stało? Jakżeż mogę grać.

Karolina dotknęła jego dłoni.

– Co się stało?

– Przykurcz. Tak się jakoś dziwnie nazywa ta choroba.

– A co na to lekarze?

– Mówią, że trzeba operować. Ale ja do szpitala nie pójdę. Zresztą specjalnie to mi nie przeszkadza. Przyzwyczaiłem się. Sama widzisz, że grać nie mogę – machnął ręką. – Komu potrzebne moje granie. W ogóle czuję się człowiekiem zupełnie niepotrzebnym.

Karolina zerwała się z fotela i wycałowała staruszka.

– Dziadziu! Co też ty mówisz? Co się z tobą dzieje? Zawsze byłeś taki pełen energii, pełen radości życia. Nie poznaję cię.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki