Krowy tłuste, krowy chude - Marcin Wolski - ebook

Krowy tłuste, krowy chude ebook

Marcin Wolski

4,5

Opis

Krowy tłuste, krowy chude to barwna i frapująca opowieść o niezwykłym życiu Marcina Wolskiego. Poznajemy w niej jego rodowód – korzenie rodzinne, atmosferę okresu międzywojennego, epizody z wojny Polsko-Bolszewickiej, okres II wojny światowej i dzieje PRL-u. Autor ujawnia kulisy powstania i realizacji popularnych i znanych w całej Polsce programów i audycji radiowych i telewizyjnych takich jak: 60 minut na godzinę, Matriarchat, Polskie ZOO. Przed naszymi oczami przesuwa się bogata galeria znanych i dziś legendarnych postać polskich scen, między innymi: Jan Kaczmarek, Jacek Fedorowicz, Andrzej Zaorski, Marian Kociniak, Jerzy Kryszak, Jan Pietrzak, Andrzej Rosiewicz, Zenon Laskowik, Krzysztof Materna, Stefan Friedmann, Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Jan Tadeusz Stanisławski, Tadeusz Ross, Bohdan Łazuka, Andrzej Waligórski, Piotr Fronczewski,  Wojciech Młynarski, Magda Umer, Maria Czubaszek …

Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników twórczość mistrza Wolskiego. Jest to swoista i arcyciekawa powtórka z rozrywki.

*  *  *


- Urodziłem się jako siedmiomiesięczny wcześniak. W lipcu, w roku czterdziestym siódmym. A kiedy miałem siedem lat,  napisałem  pierwszy w swoim życiu utwór...
Nie sposób nie zauważyć, że w moim życiorysie owe siódemki następują po sobie jak biblijne krowy
- Siedem chudych, siedem tłustych...
Całkiem niedawno uświadomiłem sobie, że było całkiem sporo osób, w większości szerzej nieznanych, którzy odegrali znaczącą role w moim życiu. Więcej powiem, owi anonimowi demiurgowie, którzy sprawili, że wszystko potoczyło się inaczej działali często nieświadomie...
Patrząc z perspektywy lat wydaje mi się, że miałem sporo szczęścia i jednoczenie nie marnowałem szans, które stwarzał mi los i napotkani ludzie. Szczególnie tacy, których wcale nie musiałem spotkać. (fragment książki)

*   *   *


Marcin Wolski – pisarz, dziennikarz i satyryk. Ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim. Otrzymał wiele nagród za teksty satyryczne. Wydał ponad 60 książek. Jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i „Rzeczy Wspólnych”, wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i członkiem Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Pracował w Programie III Polskiego Radia w latach 1969–1982 i ponownie od 2010 r., obecnie w Trójce po północy prowadzi program Nasz ulubiony ciąg dalszy. Podczas stanu wojennego zwolniony z pracy z zakazem zatrudnienia w mediach. Twórca opozycyjnego kabaretu objazdowego. W 2006 r. prezydent Lech Kaczyński odznaczył Marcina Wolskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, 20 maja 2009 r. otrzymał z rąk ministra kultury i dziedzictwa narodowego złoty medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (6 ocen)
3
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor techniczny: 

Ewa Czyżowska

Adiustacja:

Katarzyna Kierejsza

Łamanie: 

Edycja

Przygotowanie wersji cyfrowej:

Adam Kisiel

[email protected]

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2011

ISBN 978-83-7595-393-0

ISBN wersji cyfrowej 978-83-7595-563-7

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail: [email protected]

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Moje siódemki

– Jak to jest z tym systemem siódemkowym, panie Marcinie?

– Jest!

– To znaczy, że wierzy pan w pitagorejską mistykę liczb? 

– Nie jestem specjalnie zabobonny, nie wierzę też w jakąś szczególną magię, ale mój „układ siódemkowy” jest co najmniej zastanawiający.

– Dlaczego?

– Urodziłem się jako siedmiomiesięczny wcześniak. W lipcu, czyli siódmym miesiącu roku, i w roku czterdziestym siódmym. A kiedy miałem siedem lat, napisałem pierwszy w swoim życiu utwór... Znaczy nie tyle napisałem, ile narysowałem, bo to był komiks.

– Śledząc pański zawodowy życiorys, nie sposób nie zauważyć, że owe siódemki następują po sobie jak biblijne krowy...

– Siedem chudych, siedem tłustych... 

– No to zacznijmy od tego pierwszego okresu: 1966–1973. To były krowy tłuste czy chude? 

– Raczej zaliczyłbym je jednak do chudych. Na dorobku.

– Chude? Kolejne debiuty: „Szpilki” (1966), kabaret Pod Egidą (1968), własny kabaret Mikser (1969), potem Stodoła (1970), wczesne początki w radio – błyskawicznie etat w elitarnej Trójce...

– I za każdym razem: debiut, debiut. Ciągle młody zdolny. Nieźle się zapowiadający...

– I nagradzany: sukcesy na festiwalach, dyplom magistra historii... To mało?

– Mogło być lepiej. A ile było po drodze porażek! Ile trudności, poszukiwań własnego stylu. I wreszcie ile niewiary, że wybrałem właściwą drogę.

– No a drugie krowy: lata 1974–1981?

– Tłuste, nieomal krowy rekordzistki. Przygoda życia: magazyn 60 minut nagodzinę. Status Nadredaktora Wolskiego na antenie i w realu, program telewizyjny Winda, w teatrze – Czarny kabaret. Mnóstwo publikacji prasowych. Pierwsze książki. Słodki smak popularności. Śmietana! Mogło mi się zakręcić w głowie od sukcesu.

– A zakręciło się?

– Nie było czasu. Rozpoczął się festiwal „Solidarności”, w którym przeniesiona na estradę Sześćdziesiątka miała swój skromny udział...

– I wszystko tąpnęło 13 grudnia. Nastały lata 1982–1989. Zgaduję, że chyba dość chude krowiny?

– Jak u redaktora niezdolnego do służby w jednostce zmilitaryzowanej, jak się później okazało, z totalnym zakazem zatrudnienia w prasie, radio i telewizji.

– A gdyby nie było zakazu? Przecież i tak pan bojkotował reżim?

– Fakt.

– Z głodu też pan nie umarł. Ani nie wyemigrował.

– Wyemigrowałem, ale niedaleko, na emigrację wewnętrzną.

– I też raczej na pół etatu.

– Rzeczywiście, poza krótkimi okresami pełnego szlabanu system okazał się nieszczelny. Przeżyłem dzięki legalno-nielegalnej estradzie. Koncertów było mnóstwo. Ludzie, przychodząc na nasz kabaret (zamiast 60 minut na godzinę trzeba było się posługiwać tytułem 1000 metrów na kilometr), wierzyli, że w ten sposób walczą z komuną. 

– I niedługo powodziło się panu lepiej niż kolegom kolaborantom. Czyste sumienie plus kasa. Pozazdrościć!

– Ale miało to swoją cenę. Czasami tygodniami nie widziałem rodziny. W domu byłem gościem. Na Wszystkich Świętych, Boże Narodzenie i Wielkanoc. A po hotelach w wolnych chwilach pisałem książki. Przeważnie do szuflady.

– Lata 1989–1996...?

– Wypasione! – jak się mówi dzisiaj. Patrząc z perspektywy czasu, były może nawet za dobre. Powróciłem do radia. W Programie I Polskiego Radia stworzyłem nowy stały magazyn satyryczny ZSYP. Taką Sześćdziesiątkę na nowe czasy. W TVP pojawiły się Szopki (najczęściej realizowane wspólnie z Markiem Majewskim) i cotygodniowe Polskie zoo. Cokolwiek by rzec – program o najwyższej oglądalności w historii telewizji. Powyżej 60 procent. Jednak w 1994 roku Zoo zniknęło. Ponoć formuła wyczerpała się! Ale zaraz potem w tym samym składzie, z Zaorskim i Kryszakiem, zrobiliśmy cykle – Akropoland, Satirical fiction, dwie serie Rodziny Statystycznych, powstała Poradnia pozamałżeńska z Opanią...

– No i następny zestaw krów. Według moich obliczeń pojawiły się w 1996 roku i z tego, co wiem, wyglądały mizernie.

– Jeśli spojrzeć finansowo – zdecydowanie chudziej. Grupa Trzymająca Władzę wymiotła mnie z telewizji. Nawet z funkcji „dyżurnego szopkarza”. Przypomnę:w 1991 roku były aż trzy Szopki, w przełomowym 2000 – żadnej. W 2001 jakimś cudem udało się zrobić znowu dwie, choć miały być cztery... I potem w kratkę...

– A na innych polach eksploatacji?

– Różnie. Skończył się kabaret, aktorzy dawnej Sześćdziesiątki – Kryszak, Opania czy Zborowski – występują osobno, na własny rachunek. Ja spotykam się z publicznością raczej na wieczorach autorskich, a najczęściej można mnie zobaczyć w kabarecie Pod Egidą u Pietrzaka. Nie jestem powszechnie rozpoznawalną telegwiazdą. To jednak mój świadomy wybór, nie zamierzam się ścigać z sitcomami czy talk-show. Mam wreszcie trochę czasu na robienie tego, co lubię. Piszę książki, powieści, opowiadania. Siedem tytułów wydanych przez wydawnictwo SuperNOWA – między innymi Pies w studni czy Antybaśnie z 1001 dnia – dało mi sporo satysfakcji. Jeszcze więcej Alterland i Ekspiacja w W.A.B. 

Spróbowałem też sił jako recenzent. To zasługa Piotra Wierzbickiego, który wciągnął mnie do „Gazety Polskiej”.

– A ta ostatnia siódemka już w nowym tysiącleciu? 

– Dziwna. Pod pewnymi względami chuda, a pod innymi... Ciągle nie chcę być Stańczykiem rentierem. Poważnieję, poszukuję. I nieustannie się narażam. W latach 2003–2010 zdążyłem być wiceprezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i prezesem Fundacji Domów Literatury, członkiem Komitetu Honorowego Lecha Kaczyńskiego (w roku 2005), a w 2010 – Jarosława Kaczyńskiego. Dostałem Komandorię Orderu Polonia Restituta od Kaczyńskiego i Złotą Odznakę Gloria Artis od Zdrojewskiego.

– Ładny parytet.

– Dziewięć miesięcy byłem dyrektorem Programu I Polskiego Radia. Dwa lata spędziłem jako doradca w TVP.

– Ale kontrakt był na trzy lata.

– Wymiotła mnie czystka Farfała. Równocześnie po 20 latach działalności skasowano mi ZSYP i przez rok, gdyby nie pół etatu w „Gazecie Polskiej”, musiałbym chodzić do pośredniaka.

– Ale był czas na prawdziwą fontannę książek: „trylogia optymistyczna” – Nieprawe łoże, Noblista, Kaprys historii. Trzy rewelacyjne historie alternatywne Polski i świata – Wallenrod, Jedna przegrana bitwa, Cud nad Wisłą, niezła sprzedaż, wieczory autorskie...

– Przy przytłaczającym milczeniu krytyki. Wszyscy za to zauważyli mój wiersz Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego i zmieszali z błotem. Mimo kolejnych prób, poza średnio udaną Świnką, nie powstał też żaden film na podstawie mych opowieści.

– Ale wrócił pan do radia. Do Trójki.

– Można powiedzieć: wróciłem do punktu wyjścia. Ale to już inne radio. Nie ma pieniędzy na aktorów, którzy byli podstawą moich dokonań. Prowadzę audycję, raz w tygodniu po północy, zdając sobie sprawę, że to działalność zastępcza, i nie wiadomo, jak długo to potrwa, bo postrzegany jestem jako osobnik politycznie niepoprawny.

– Brzmi to bardzo pesymistycznie!

– Bynajmniej, realistycznie. W dłuższej perspektywie jestem optymistą. Wierzę, że moje najlepsze powieści nie zostały jeszcze napisane, że pewnego dnia uda mi się z filmem. Poza tym nie tylko pracuję.

– Słynne są pańskie podróże. Podobno odwiedził pan blisko setkę krajów.

– Przymierzam się nawet do napisania o tym książki. W 80 podróży dookołaświata.

– I wszędzie pan nurkuje? 

– Nie wszędzie się da.

– A prognozy na progu kolejnej siódemki? 

– Teoretycznie powinna być chuda. Ja jednak łudzę się, ba, nawet uszami wyobraźni słyszę ryk i tętent nadciągających tłustych krów, chociaż z rachunków wynika, że pora na te chude.

Rozmawiała Anna Marcińska

I Rodowód

Nie będę próbował wyprowadzać swego rodowodu od starożytnych Wolsków ani szukać korzeni sięgających Piasta czy Ruryka, bom, wedle wszelkich znaków na ziemi i niebie, jedynie z zaścianka, z gleby polskiej, słabej, bielicowej, kędy sosny, brzozy, głóg i jałowiec. Giganty myśli rodzą się tu rzadziej niż na kresach, choć Sienkiewiczowska Wola Okrzejska niedaleko...

Jest na Podlasiu, w dawnej guberni siedleckiej (za Gierka też było tam województwo), wieś Szawły, w której – jeśli wierzyć danym ze świadectwa zgonu – urodził się mój dziadek Franciszek Wolski. 

Dziś osada to brzydka, zabudowana jak to na Mazowszu sześcianami o płaskich dachach, udającymi nowoczesne domy – co to ni wiejskie, ni miejskie, jakieś tymczasowe, bez wyrazu, choć zamieszkane przez tubylców z dziada, pradziada, może czasem wzbogaconych krwią jakiego Jaćwięga czy Litwina, który się w one strony zapuścił i dziewek nagwałcił. Wolskich tam dostatek po dziś dzień, choć, co ciekawe, większość to zwyczajni Wolscy – zagonowe szaraki, a jedynie nieliczni, ostatnio już tylko jedna mieszkająca tam kobieta, posługują się nazwiskowym dwuczłonem – jak mój tamtejszy praszczur Feliks – Wolscy-Rzewuscy. (W całej Polsce żyją ponoć 24 osoby posługujące się tym nazwiskiem).

Powodu występowania owego zagadkowego apendyksu nie znam. Herb Krzywda, o którym mówił mi ojciec, wskazywałby na powiązania ze znanymi Rzewuskimi magnatami – nie tylko zdrajcami, jak Seweryn, ponoć mózg konfederacji targowickiej, ale także pisarzami, że wymienię Wacława Rzewuskiego, autora Pamiątek Soplicy.

Czy bastardztwo zdarzyło się tam jakieś, czy ktoś inostrańca, nie daj Bóg Żydowina, do klejnotu przygarnął, chętnie bym się dowiedział, ale nigdy czasu nie było, żeby zbadać, a i możliwości też. W przypływie zapału dotarłem wprawdzie do parafii w Helenowie (gmina Olszanka) i zajrzałem do szafy miejscowego organisty, gdzie księgi parafialne, i owszem, ostały się wśród burz dziejowych. Niestety, tylko przez krótki czas w latach sześćdziesiątych XIX wieku po polsku były prowadzone; wcześniej łaciną miejscowy proboszcz skrobał, tyleż zamaszystą, co niechlujną, a w 1969 roku, kiedy najpóźniej winien widnieć zapis o chrzcie mego dziada, wprowadzono cyrylicę, do której od szkoły ni talentu, ni sympatii nie mam.

Studiując pośpiesznie owe księgi, bo proboszcz dziwnie niechętny był mej kwerendzie, a organista śpieszył się, mając jakiś dodatkowy ślub czy chrzciny do obsłużenia, naraz oko w oko z rodzonym pradziadem żem się spotkał. W owym okresie wpisy czynione były pięknym kaligraficznym stylem i nie trzeba było być grafologiem, iżby rozpoznać, że ręka, która je kreśliła, podpisała się jako świadek pod jakimś aktem, należała do Feliksa Wolskiego-Rzewuskiego.

To, żem właśnie na pismo swego przodka trafił, uprawdopodabniało inne moje odkrycie. Owóż w Przewodniku warszawskim informacyjno-adresowym z roku 1869 w Sądzie Pokoju w Radzyniu Podlaskim (a więc niedaleko) trafiłem na onego Feliksa, podpisarza Trybunału.

Wiele więcej znaleźć mi się nie udało, poza tym imiona kobiet w różnych aktach nie zgadzały się z tym, co wyczytałem ze świadectwa zgonu mego dziadka. Niewątpliwie nad wszystkim unosi się tajemnica jakaś, której zgłębić mi się nie udało. Po pierwsze, nie doczytałem się świadectwa urodzenia Franciszka. Wedle aktu zgonu wydanego 30 listopada 1931 roku w parafii Świętego Michała w Łodzi mój dziadek po mieczu zmarł tam w wieku 63 lat, ergo winien urodzić się w roku 1868 jako syn Feliksa i Izabeli z Biernackich. Czemu nie ma go w księdze? Może ochrzczono go później i zapisano już cyrylicą? A może chrztu dokonano gdzie indziej... Po drugie, z opowieści ojca wiem, że wyjechawszy z rodzinnej wsi, dziadek Franciszek nigdy o niej, a także o swej rodzinie nie wspominał, żadnych kontaktów nie utrzymywał. Nie wiadomo nawet, czy miał braci, siostry. Co więcej, nigdy z mym ojcem na ten temat rozmawiać nie chciał. Czy z nieprawego łoża pochodził, czy z majątku go wyzuto, próżno by kombinować. W każdym razie zdobył wykształcenie, został rejentem i jako urzędnik państwowy zmieniał ciągle miejsce pobytu. Każde jego dziecko (a miał czterech synów: Stanisława, Stefana, Jerzego i Zbigniewa) urodziło się w innym mieście. Mój ojciec Jerzy – 11 października 1901 roku w Gostyninie. Potem dziadek osiadł w Łodzi, a na starość (inna sprawa, że prawdziwej starości nie dane mu było doczekać) kupił jakiś dom czy dworek pod Biłgorajem. Musiało mu się nieźle powodzić, bo ponoć straż pożarną tamże ufundował. Ojciec opowiadał o nim niewiele, a w pamiętnikach napisać nie zdążył prawie nic. W dodatku dziadek umarł stosunkowo wcześnie, w grudniu 1931 roku w Warszawie. Opowiadano mi, że skaleczył się drutem kolczastym i zmarł na zakażenie krwi. 

Takich kłopotów nie było z rodziną babci Stanisławy z domu Ereth. Tu kontakty familijne były dobre, a koligacje z rodziną Krzyckich dotrwały do moich czasów. Babcia Wolska, która zmarła w roku 1952 i pamiętam ją jak przez mgłę, jako z postury większą od babci Karczewskiej i zdecydowanie bardziej surową, była córką Andrzeja, też prawnika, którego odnalazłem we wspomnianej publikacji w roku 1869. Był naonczas jak drugi pradziadek także pisarzem Sądu Pokoju, tyle że w Tomaszowie Lubelskim. Znalazłem jeszcze jednego Eretha – Alexandra, asesora Sądu Policyjnego w Chęcinach, ale nie mam pojęcia, kim byli dla siebie. Legendy, że pochodzili z Węgier i mieli tam tytuł barona, nie udało mi się zweryfikować, co gorsza, żadnych Erethów, Eretów czy Eretich w książkach telefonicznych Budapesztu ani Wiednia nie znalazem. Czy pojawili się na Lubelszczyźnie po III rozbiorze Polski? Hipoteza dobra jak każda inna. 

Może kiedyś zdobędę się na ponowną wizytę w rodzinnych stronach i zabiorę kogoś znającego się na łacinie i cyrylicy, i wtedy uda się ustalić coś więcej.

Babcia Wolska umarła latem 1952 roku. Jedno z najwcześniejszych wspomnień dziecinnych to obraz śpieszącej przez wielkie puste pole, między ówczesną ulicą Kmicica (dziś Nowowiśniową) a Świecką, naszej lokatorki pani Kaniowej wymachującej telegramem. 

Wyczułem, że stało się nieszczęście: telegramy w tamtych czasach rzadko wykorzystywano do przesyłania dobrych wiadomości (wyjąwszy standardowe: Przyślijcie konie na dworzec). Interesująca sprawa, że w mym szczupłym archiwum posiadam także telegram nadany 23 lipca 1947 roku w Łodzi, zaadresowany do pana Tadeusza Karczewskiego, ul. Halicka 3, Wawer, następującej treści: Wnuk pozdrawia dziadka, wujka, Krystyna zdrowa – Jerzy.

Brak babci Kazimiery w telegramie wskazuje, że musiała przebywać w tym czasie w Łodzi, bo nie sądzę, żeby przy takiej okazji mój tata postanowił oszczędzić jedno słowo.

Skoro zaś o słowach mowa: podobno miałem być dziewczynką. Tak przynajmniej przypuszczała moja mama. Opowiadano, że razem z ojcem długo zastanawiała się nad imieniem dla córki. Kiedy jednak zapytała: – No dobrze, a jeśli będzie syn?... – Synek Marcinek – błyskawicznie zrymował tata, determinując w ten sposób moje życie, w którym, jak się miało okazać – wszystkie drogi prowadzą do rymu.

Więcej informacji na temat rodziny po kądzieli zawdzięczam, paradoksalnie, hitlerowcom. W roku 1941 z jakiegoś powodu mój dziadek postarał się o wyciągi z Bromberga (Bydgoszczy) i bliżej nieznanej mi Topolki dokumentujące rdzennie katolicko-polski rodowód. Można tylko się domyślać przyczyn owej kwerendy. Ta część mojej rodziny, w większości drobna i ciemnawa, wolała mieć na wszelki wypadek solidne aryjskie papiery.

Protoplastą jest tedy w pierwszej połowie XIX wieku Stanisław Karczewski, będący wedle tradycji rodzinnych rządcą włości hrabiów Dąbrowskich na Kujawach. Czy akurat tych od Mazurka – trudno orzec, w każdym razie musiało to być w okolicach Włocławka i Lubrańca, a więc w Kongresówce, bo jak wieść rodzinna głosi, za udział w powstaniu styczniowym Karczewskim odebrano szlachectwo. Miał się do tego przyczynić syn Stanisława – Karol Karczewski, urodzony w 1858 roku w Woli Sosnowej, który jako dziecko sypnął piaskiem w oczy carskim żandarmom przybyłym do majątku.

Jeśli idzie o rodzeństwo Karola, brat Nikodem utopił się w młodości, a siostra Żaneta Jarzynowska pozostała na Kujawach. Pamiętam, że razem z babcią odwiedzałem jakąś ciotkę pod Lubrańcem... Była też jakaś ciotka Rokicka, której syna poznałem po latach, kiedy w III RP odzyskał, a potem chyba sprzedał rodowy majątek w Wielkopolsce.

Ów Karol Karczewski, zamieszkały w Opielance, w wieku 21 lat poślubił w roku 1879 pannę o dwa lata od siebie starszą z pobliskiego Zgniłego Głuszynka, urodzoną w Żydowie Kasyldę Krzyżańską, córkę Wawrzyńca, określanego jako landwirt (gospodarz), i Franciszki (wedle jednych dokumentów de domo Zaborowskiej, wedle drugich Kropidłowskiej spod Nieszawy). Karczewski po ponoć burzliwym życiu zmarł około roku 1908; moja prababcia Kasylda przeżyła go o blisko 30 lat i zmarła w Bydgoszczy 26 września 1937 roku.

Małżeństwo to miało co najmniej siedmioro dzieci: Helenę Talpową, Zofię Kowalewską, Bronkę, chyba zmarłą bezdzietnie, Wiktora, o którym nie wiem nic zgoła, oraz Stanisława, Antoniego i Tadeusza – mojego dziadka.

Od Stanisława pochodzi gałąź toruńska Karczewskich – jego córka Irena wyszła za mąż za mecenasa Mroczkowskiego i mieli córkę Ewę.

Postacią niezwykłą był Antoni Karczewski. Walczył przeciw bolszewikom w dywizji syberyjskiej, przedarł się do Mandżurii, gdzie zaczął układać sobie życie, ale na pierwszą wiadomość o zmartwychwstaniu Polski rzucił wszystko i dookoła świata wrócił do Polski (z tej wędrówki pozostał w naszym posiadaniu miniaturowy serwis z brązu kupiony w Hongkongu). Zdołał jeszcze wziąć udział w wojnie bolszewickiej i piastować urzędnicze stanowiska w II RP w Wilnie. Zginął w tamtejszym więzieniu zakatowany przez NKWD.

Jego historię poznałem któregoś pięknego dnia w ogrodzie w upalnej Georgii, kiedy nad głową fruwały kolibry i purpurowe kardynały, z ust cioci Basi. Barbary Long. Ciocia, nieco młodsza od mojej mamy, opowiadała, że była świadkiem, jak w zawodach w Wilnie moja mama w sztafecie jazdy szybkiej wywalczyła mistrzostwo Polski (startując w zastępstwie, była bowiem łyżwiarką figurową). Sama ciocia też zaliczyła więzienie wileńskie, ale malutka i drobniutka została zwolniona jako dziecko. Później, po przedostaniu się do Warszawy, jakiś czas pomieszkiwała u nas w Wawrze, a wkrótce w Zakopanem poznała rosłego, przystojnego Amerykanina Boba Longa, z misji wojskowej USA, wzięła z nim ślub i prysnęła za ocean, zanim żelazna kurtyna opadła na dobre. Zamieszkali w Warm Spring, słynnym z wód termalnych ośrodku leczniczym (którego Bob był dyrektorem administracyjnym). Nieopodal znajduje się Mały Biały Dom, letnia rezydencja, w której prezydent Roosevelt spotykał się ze swymi kochankami, a na koniec umarł w 1945 roku. Po Bobie został cioci dom na Lisim Wzgórku i córka Małgosia. Ściągnęła też do Ameryki brata Andrzeja (zmarł w roku 2010) i jego syna Wojtka.

Mego ciotecznego brata widziałem raz, przed wyjazdem z Polski, i byłem tak podniecony faktem, że mam w ogóle jakąś rodzinę, że podarowałem mu całą kolekcję plastikowych żołnierzyków, otrzymywanych od babci za dobre stopnie. Jednak nie wzbudziłem w nim tymi figurkami jakichś większych uczuć patriotycznych. W USA Wojtek Karczewski zmienił imię i nazwisko na Albert Carson, czego ani ja, ani ciocia nie potrafimy ani zrozumieć, ani wybaczyć.

Mój dziadek Tadeusz Karczewski, urodzony w 1888 roku, ukończył gimnazjum, a następnie służył w carskiej armii głównie hen, w Azji Centralnej.

Jakoś w tym czasie, może podczas urlopu, poznał moją babcię Kazimierę. Romantyczna historia opowiada, że jechał konno, podczas gdy babcia przechadzała się po pniu powalonego drzewa, które upadło na mur cmentarny. W pewnym momencie zachwiała się i wpadła wprost w ramiona Tadeusza. W tej sytuacji musieli się pobrać. Podobno babcia miała wtedy 16 lat; znów legenda nie bardzo zgadza się z faktami. Babcia urodziła się w roku 1890, ergo całe zdarzenie winno nastąpić w roku 1906, ale wtedy dziadek był jeszcze gimnazjalistą. Poza tym ślub miał prawdopodobnie miejsce dopiero w roku 1910 (w kościółku na Powiślu), a rok później urodził im się syn Andrzej i wkrótce umarł. Ale czy zmarł jako niemowlę, czy podczas epidemii hiszpanki, zbierającej swe okrutne żniwo podczas wielkiej wojny?

Co się tyczy genealogii babci, też towarzyszy jej legenda, tym razem żołnierza armii napoleońskiej, który w trakcie wielkiego odwrotu odmroził sobie nogi, zakochał się w pięknej młynarce, a jego nazwisko De Vita przekształciło się w swojsko brzmiące Witas. Kuzynem babci był znakomity śpiewak operetkowy, osobliwie długowieczny Stefan Witas (1908–2006), jeszcze za moich czasów gwiazda Podwieczorku przy mikrofonie. W każdym razie babcia Kazia pochodziła z rodziny warszawskich mieszczuchów. Jej ojciec Wojciech Witas chyba gdzieś przepadł, matka chorowała i na koniec trafiła do jakiegoś zakładu, toteż babcia i jej siostry wychowywane były przez dalszych krewnych. Babcia znalazła się u jakichś zamożniejszych, posiadających majątek ziemski na terenie dawnej bitwy pod Olszynką Grochowską, i często opowiadała mi, że jako dziecko bawiła się metalowymi guzikami, które „wypluwała” tamtejsza ziemia. Uczyła się w domu; ze względów patriotycznych nie posłano jej do ruskiej szkoły, dlatego świetnie czytając i posiadając duży zasób wiedzy, miała praktyczne kłopoty z szybkim pisaniem. Miała ogromny dar narracji i, jak twierdziła mama, niezwykłą sprawność fizyczną. Jej popisowy numer polegał na wykonywaniu fikołków razem z krzesłem, wokół którego zaplatała ręce i nogi. Potrafiła tak okrążyć całe mieszkanie. Babcia nie cierpiała swojego imienia. Podobno miała nazywać się Marta, ale w drodze do kościoła chrzestni tak się popili, że na miejscu nie mogli sobie przypomnieć, co wcześniej ustalono, i zdecydował za nich ksiądz: – No to niech będzie Kazimira!

Jako dziewczynka przypominała luksusową laleczkę, wzbudzając zachwyt bliższych i dalszych krewnych – drobniutka, malutka, prawdziwa Francuzeczka, zawsze na oko wiele młodsza od swej metryki. Budziło to jej wielkie strapienie, bo kiedy podczas rewolucji 1905 roku, już jako panienka, biegała na demonstracje na plac Zamkowy, nigdy żaden Kozak nie zwrócił na nią uwagi ani nawet nie wypłazował. Carski reżim w odróżnieniu od bolszewickiego miał względy dla dzieci, a zwłaszcza małych, ślicznych dziewczynek.

Ale mimo swego wyglądu była to osoba silna, apodyktyczna. Przy dziadku wiecznie zajętym wojenką, a później pracą samodzielnie wychowała dwójkę dzieci: mego wujka Jurka (urodzonego w 1915 roku) i mamę Krystynę (urodzoną w 1920 roku).

W wolnej Polsce doszło w rodzinie Karczewskich do stabilizacji. Jako administrator domu przy Miodowej i Podwalu, należącego do adwokata Marczewskiego, dziadek dostał mieszkanie służbowe z malowniczym stryszkiem, tak zwaną górką, z widokiem na Zamek Królewski. Notabene moja babcia nigdy w nim nie była, bo zawsze sądziła, że zdąży. Przed wojną jakoś nie zdążyła, a gierkowskiej odbudowy nie doczekała. Co ciekawe, nasza służąca Mania (o której za chwilę) zwiedziła tę budowlę. Wedle jej opowieści wielkie wrażenie zrobiły na niej posadzki, a jeszcze większe, że któraś z turystek posikała się na nie z emocji.

Dziadek pracował w dziale prawnym stołecznych tramwajów i był jednym z inicjatorów budowy Kolonii Tramwajarzy, osiedla w Wawrze na terenach rozparcelowanych dóbr wilanowskich. Z początkiem lat trzydziestych na ulicach Sępiej, Halickiej i Szumnej powstały więc domy z wielkich sosnowych bali, mające przypominać wille w stylu zakopiańskim, choć chyba żaden z budynków nie został wykończony wedle pierwotnego planu. Budowali się dyrektorzy, jak państwo Jarzębscy pod jedynką, urzędnicy – jak dziadek – pan Wernik, pan Poller, ale również tramwajowi rzemieślnicy, jak nasz sąsiad stolarz pan Kupidłowski. Ci nowi wrastali w wawerskich autochtonów rolników: Molendów, Wolframów, Gawryszewskich czy Lepianków...

Przy odrobinie wysiłku mogę sobie wyobrazić ówczesne w większości bezdrzewne pola, ścianę dębowego lasu na horyzoncie (ten bliższy wyrąbano w czasie wielkiej wojny), z wieżą klasztoru Sióstr Felicjanek, dalej, w lewo, komin huty szkła i obok wielkie familoki z czerwonej cegły. Kilka chałupek wawerskich tubylców, pasmo szosy, za nim łąki i w mgiełce, za Wisłą, Warszawę, oczywiście bez szpikulca Pałacu Kultury, co najwyżej z kanciastą bryłą ówczesnego drapacza chmur – Prudentiala. Podobno na terenie pustej działki znaleziono jedynie but. Jeden. Nie wiadomo, lewy czy prawy?

Powietrze było tu zdrowe, miasto niedaleko – wzdłuż ulicy Płowieckiej, zwanej wówczas po prostu szosą, chodziła kolejka do Karczewa. Ze stacji Wawer można było dojechać koleją średnicową do centrum, na Gocławku powstała pętla tramwajowa, toteż ani dziadek nie miał kłopotu z dojazdem do pracy (z powrotem trochę miał, jako że był człowiekiem trunkowym), ani jego dzieci z dojazdem do szkół – wujek Jurek do Gimnazjum Górskiego, mama na pensję u Wołowskiej.

Wyobrażam sobie, że były to szczęśliwe lata, względny dostatek, mili sąsiedzi, dom zarządzany przez babcię i obrabiany przez posłuszną jej Manię (Karpicką), przybyłą ze wsi Bućki spod Radoszkowicz i Mołodeczna, pracowitą, wierną, a zarazem głodną wiedzy, pożerającą każdy skrawek zadrukowanego papieru. Inna sprawa, że wiek Mani pozostawał zagadką. Pochodziła z wielodzietnej rodziny, liczącej bodajże 22 pociech, wśród których były dwie Marie. Jedna zmarła w dzieciństwie. Moja przyszła niania stwierdziła, że nie wie, która – ona czy jej starsza siostra? W efekcie podawała się za tę młodszą, ale emeryturę, którą zapewnił jej mój dziadek, pobierała za starszą. Dorastający Jurek oddawał się rysowaniu i czytaniu książek, a mała Krysia rozplanowała swój ogródek (choć główny ciężar obrabiania spadł na Manię), próbowała też pisać. Zaczęła nawet powieść. Tytuł wymyśliła zgoła profetycznie: „Tajemnica starego Marcina”. Jeszcze zabawniejsze, że główna bohaterka nazywała się Krysia Wolska (sic!).

Babcia opowiadała o jeszcze jednym incydencie, do którego doszło chyba w Ogrodzie Saskim, gdzie moja mama, goniąc za kółkiem, wpadła z impetem na przystojnego młodego mężczyznę w garniturze. Starszy o 20 lat dżentelmen pomógł jej wstać i powiedział jakiś komplement.

Babcia twierdziła, że następnym razem zobaczyła tego mężczyznę jesienią 1942 roku w Wawrze, kiedy moja przyszła mama przedstawiła go słowami: – To mój mąż. – Babcia zemdlała.

 *

Rodzinna pamięć historyczna! Jakże jest ulotna. Ludzie odchodzą, zanim zdążą nam przekazać to, co przekazać by mogli. W efekcie w chwili próby rekonstrukcji zdani jesteśmy na jakieś pojedyncze historie, rzucone zdania, tematy zaczęte, do których nigdy nie powrócono. 

Nie przeprowadziłem wywiadu rzeki z babcią. Kupiłem nawet magnetofon, żeby ją nagrać, ale poza krótkim tekstem nie zarejestrowałem niczego. Babcia umarła parę dni później, nie doczekawszy mojej pierwszej audycji na antenie. Podobnie całe lata nosiłem się z zamiarem solidnego powypytywania mamy. Niestety, straciła głos, nim zasiedliśmy do pracy. Ojciec też odszedł nagle, właśnie wówczas, kiedy byłem wystarczająco dorosły, aby wiedzieć, o co pytać. Dziś już wiem, że jeśli sam nie zapiszę tego, co pamiętam, fakty i ludzie rozwieją się, tak jakby ich nigdy nie było. 

Na szczęście tata zaczął w końcu spisywać pamiętniki. Nieco za późno. Zostało ledwie kilka rozdziałów i garść luźnych notatek. Przypominają seans w starym fotoplastykonie na Alejach Jerozolimskich. Przed oczami przesuwają się wyblakłe fotografie, rozpoznajesz czasem jakieś miejsca, niektóre twarze.

Bywa, że dojrzysz zaskakujące podobieństwo do twoich doświadczeń. Niekiedy wzruszenie przytrzyma twój wzrok dłużej. Jak przy tym wspomnieniu o bracie:

Stach 

To był mój brat. Najstarszy. Jakim go mam w pamięci? W mundurze legionowym. Modroszarym. Bez dystynkcji, bez gwiazdek. A przecież był przywódcą. Właśnie – nie wodzem, a przywódcą.

Średniego zaledwie wzrostu, raczej krępy (tym różnił się od swoich braci, wysokich i szczupłych), o gęstej, prawie czarnej czuprynie spadającej na oczy, szare, spokojne i przenikliwe za szkłami binokli. Jakże się wszyscy czuli niepewnie pod spokojnym spojrzeniem tych oczu. Harcerze, później żołnierze, którzy mieli coś na sumieniu, wezwani do Stacha na rozmowę, truchleli pod tym spojrzeniem rzucanym ponad krawędziami szkieł. Raczej obsztorc, zwymyślanie, taka czy inna regulaminowa kara niż to skupione, poważne spojrzenie i spokojny głos za całe zło i brzydotę przewinienia.

Taki syntetyczny obraz Stacha mam w pamięci i muszę mocno się wysilić, by przywołać więcej szczegółów tej pięknej postaci. 

Sięgając najdalej pamięcią wstecz, widzę go zawsze jako kogoś trochę obcego, kogoś, kogo trzeba słuchać i szanować, z kim nie można się poufalić. I nie dlatego takim go widzę, że był ode mnie starszy (różnica wynosiła zaledwie trzy lata, podczas gdy Stefan był ode mnie starszy dwa lata), ale dlatego, że był inny, że miał w sobie coś autorytatywnego, że... właśnie, że był przywódcą z urodzenia. W domu nie brał na ogół udziału w naszych zabawach. Interesowały go sprawy ważniejsze. No, czasami wyjątkowo w wieczór wigilijny grał w orzechy lub w domino albo w loteryjkę.

Raz, pamiętam, było to na parę lat przed pierwszą wojną światową (nazywano ją wówczas wojną europejską)... toczyła się właśnie wojna na Bałkanach (nie pomnę już – pierwsza czy druga), Stach przyszedł do pokoju dziecinnego i powiedział:

– Bawimy się w wojnę bałkańską – Stefan jest Bułgarią, Jurek Serbią, a Zbyszek Czarnogórą. 

– A ty? – zapytałem. 

– Ja będę Turcją!

Rozsiadł się pysznie na łóżku i zawołał:

– No, atakujcie mnie! 

Zawsze byłem wielkim zawadiaką, więc od razu z indiańskim okrzykiem ruszyłem do boju, pociągając za sobą Stefana i Zbyszka.

Niestety, tym razem Bałkany nie zostały wyzwolone [...]. 

Stach bardzo rzadko bywał w domu. Przeważnie u kolegów coś opracowywał, organizował. Przez pewien czas pochłaniała go bez reszty przyroda. Zaczęło się to w Częstocicach, małej miejscowości pod Ostrowcem nad Kamienną. Mieszkał tam pracujący w tamtejszej cukrowni brat mojej matki, wuj Konrad Ereth. Jego syn Stanisław, starszy nieco od naszego Stacha, zaszczepił mu zainteresowanie do przyrody. Razem w czasie lata penetrowali okolice w poszukiwaniu okazów, w szczególności ze świata owadziego. Stach, chłopak wówczas trzynastoletni, przywiózł ze sobą przepiękny zbiór motyli, misternie rozpiętych w oszklonych pudełkach. Trzeba było podziwiać, z jaką cierpliwością i dokładnością nie tylko suszył rośliny, rozpinał motyle, ale wydmuchiwał i suszył gąsienice oraz poczwarki, że wyglądały zupełnie jak żywe. Oczywiście, że natychmiast i ja, i Stefan zaczęliśmy łowić motyle (na zbieranie roślin nie zdobyliśmy się), ale zapał szybko nam przeszedł. Nie mieliśmy wytrwałości Stacha.

Ciekawe, że cztery dziesiątki lat później tata również i mnie próbował zarazić tym zbieractwem. Ostatniego lata jego pobytu w Wawrze łowiliśmy motyle, robiliśmy ekspozycje w gablotkach, a którejś nocy, kiedy trenując moją odwagę, wysłał mnie na koniec ciemnego ogrodu i siadła na mnie ogromna ćma, tata złapał ją i dołączył do naszej kolekcji. 

Ale wracajmy do jego pamiętnika!

W 1912 roku odbył się w Birmingham pierwszy w historii zjazd skautów, związku założonego przez angielskiego generała Baden-Powella. Nie wiem, jakim sposobem w ręce Stacha wpadła książka (po polsku) o ruchu skautowskim. Ta idea zafascynowała go bez reszty i pozostał jej wierny do końca życia [...]. 

Stach nie mógł mieć wówczas więcej niż jakieś 12 lat. W Polsce właśnie powstało stowarzyszenie „Rozwój”, którego zadaniem m.in. było rozbudzanie w społeczeństwie polskim inicjatywy zmierzającej do przełamania absolutnej hegemonii żydowskiego handlu. „Rozwój” szerzył więc hasła „Nie kupuj u Żyda” czy „Swój do swego po swoje”.

Stach, który zresztą nigdy nie był „zoologicznym antysemitą”, włączył się do akcji rozwojowej. Trudno zresztą mówić o włączeniu się, on ją prowadził w sposób charakterystyczny dla tego wówczas jeszcze dziecka. Zebrał kilku swoich kolegów, dobrał jeszcze Stefana i mnie, podzielił całą Łódź, przynajmniej tę handlową, na rejony, przydzielając każdy poszczególnym swym podkomendnym. Naszym zadaniem było przeczesać całą dzielnicę, wyszukując sklepy, sklepiki i warsztaty polskie, chrześcijańskie, jak je wtedy nazywano. Określenie „aryjski” przyszło dopiero w latach trzydziestych z Niemiec. Sam z naszych materiałów sporządził systematyczny wykaz, który nazwał „spisem firm chrześcijańskich”. Spis ten powielał za pomocą hektografu. Pomagałem mu w tej pracy, która nie była łatwa. [...] Zabierała bardzo wiele czasu, toteż nic dziwnego, że Stachowi jako głównemu organizatorowi i wykonawcy brakowało czasu na naukę. Odbijało się to na jego wynikach w szkole, mimo że był wybitnie zdolny i inteligentny. W rezultacie, nie pamiętam już, dwa czy trzy razy, repetował klasę. Zdaje się, że nie przejmował się tym zbytnio, gdyż uważał, że to, co robi, jest ważniejsze niż nauka. Dopiero później docenił jej wagę, kiedy na własną rękę robił maturę i kiedy uczył żołnierzy. [...]

Wracając do skautingu.

Tym razem nie zaczął od natychmiastowego tworzenia organizacji, lecz od pozyskiwania częściowych adeptów. Wyrażało się to w organizowaniu wycieczek, jakże różnych od szkolnych majówek, prowadzonych przez nauczycieli, albo od wyjazdów na trawkę z rodzicami.

Matka była przerażona, kiedy Stach zabierał Stefana i mnie i szliśmy w lasy na kilka dni. Żyliśmy wówczas życiem pierwotnych ludzi, nocując pod namiotami.

Ach, co to było za życie! Lasy były wtedy prawdziwymi kniejami, gdzie kilometrami nie widziało się i nie słyszało ludzi. Za to roiły się od wszelkiej zwierzyny i dzwoniły śpiewem ptaków. Grzyby wprawdzie nie roiły się i nie dzwoniły, ale było ich zatrzęsienie. Tak samo jak jagód, malin, poziomek i jeżyn.

Druga formą prowadzącą nas do zawiązanej później Polskiej Organizacji Skautowej (POS-u) było interesowanie nas, braci i kolegów z zaprzyjaźnionych rodzin, gimnastyką – oczywiście szwedzką, i sportem, w szczególności palantem i piłką nożną. Wszystko to odbywało się głównie w czasie letnich miesięcy spędzanych w latach 1911–1914 na letnisku w Rudzie Pabianickiej pod Łodzią.

W tych laskach przeprowadziliśmy wieczorne ćwiczenia w terenie, polegające na przekradaniu się jednej grupy przez łańcuch pikiet strony przeciwnej. Przekradanie odbywało się oczywiście metodą indiańską, tj. czołganiem się na brzuchu.

Jedyną nieprzyjemną stroną tego wychowania było ranne wstawanie. Stach ściągał z nas koce – często sypialiśmy na werandzie – kazał rozbierać się do naga i nacierać całe ciało zimną wodą, ze studni lub miednicy.

To było okropne, ale Stachowi nie można było się sprzeciwić. Dziwne, ale dopiero teraz uprzytamniam sobie, że nigdy nas nie bił, nigdy nie wykorzystywał swojej przewagi fizycznej. Było to dziwne tym bardziej, że Stefan był z natury krnąbrny i leniwy, a ja miałem rogatą duszę. A przecież nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby nie stosować się do jego rozkazów.

Tak nam upływały wakacje, gdy pewnego ranka, może około szóstej, obudziły nas jakieś krzyki. Chłopcy z sąsiednich domów biegli w stronę ulicy, wskazując niebo. Wołali: „Balon, balon!”.

Narzuciliśmy na siebie koszule i spodenki i już byliśmy na polu. Na niebie widniało ogromne szare cygaro.

– To zeppelin, sterowiec niemiecki – zawyrokował Stach.

Tak zaczęła się wojna europejska, która miała przynieść Polsce wolność.

Wybiegając w przód, przypominam sobie, że postęp techniki zawsze fascynował mego ojca. Kilkakrotnie podkreślał, jak gigantycznego kroku dokonała ludzkość za jego życia. Widział pierwsze samoloty, a doczekał lądowania na Księżycu.

Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, na spacerze w parku Kościuszki w Katowicach wskazał mi jakiegoś staruszka. Zauważyłem, że jest silnie wzruszony. – Wiesz, kto to jest? Bohater mojej młodości. Scypio del Campo. – Nie wiedziałem, kto zacz. Ale wysłuchawszy informacji ojca, sprawdziłem jeszcze w encyklopedii. Legendarny pionier polskiego lotnictwa. Przeżył mego tatę o lat dziesięć i zmarł w roku 1994 w wieku 97 lat.

Wkrótce zaczęły się kłopoty ze Stachem. Rozeszły się wieści, że w Krakowie tworzy się wojsko polskie, Legiony, pod dowództwem Piłsudskiego.

Stach znikał z domu na całe dni. Albo przychodzili do niego starsi chłopcy. Wyrzucano nas wtedy z pokoju, a oni długo radzili.

Matka coś przeczuwała, a może Stach wyznał jej swoje plany, dość, że któregoś dnia wyjechała z nim do Warszawy. Wróciła po paru dniach sama, a na nasze pytania odpowiedziała, że zapobiegła w ten sposób zaciągnięciu się Stacha do Legionów.

Jak potrafiła odciągnąć Stacha od jego zamiarów, nigdy się nie dowiedziałem, ale nie na wiele to się zdało, gdyż w rok później po zajęciu Warszawy przez Niemców przyszedł od niego list. Stach gorąco przepraszał rodziców, ale nie mógł inaczej, nie mógł spokojnie siedzieć, gdy „inni już wykuwali Polskę!”.

A więc kiedy do Warszawy zjechała delegatura Naczelnego Komitetu Narodowego i otworzyła biuro werbunkowe, zaciągnął się natychmiast.

W kilka tygodni później był już na froncie jako żołnierz 2. pułku I Brygady Legionów. Później pułk zmienił nazwę na 5. pułk piechoty. Dowódcą był pułkownik Leon Barbecki. Dowódcą I batalionu – major Wyrwa-Furgalski, dowódcą IV kompanii – kapitan Zwierzyński, plutonem dowodził Wacław Lipiński, późniejszy pułkownik i szef Biura Historycznego, a jego sekcją – Edward Fajfer (w przyszłości generał).

Dopiero teraz tocząca się na terenach nieistniejącej Polski wojna stała się NASZĄ wojną, od której wyniku zależał los naszego kraju, no i życie naszego wspaniałego brata. Oczywiście my, dzieci, nie rozumieliśmy, jak to się może stać, że zwycięstwo nad jednym nieprzyjacielem – Rosją nie spowoduje niewoli u drugiego śmiertelnego wroga – Niemiec, ale to nieważne, ślepo wierzyliśmy w Stacha.

Pamiętam ten dzień. Jesienią 1916 roku. Właśnie wychodziłem z domu, prawdopodobnie do któregoś z kolegów, gdy na schodach natknąłem się na zgrabnego młodego żołnierza w szaromodrym mundurze, maciejówce z orzełkiem i z tornistrem na plecach. W półmroku klatki schodowej błysnęły szkła – Stach! Rzuciłem się, nieomal zwalając go z nóg. Ściskałem i całowałem ciepłą twarz, teraz okoloną miękkimi bokobrodami. Ściągnąłem mu z ramion tornister. I tak wkroczyliśmy do mieszkania.

Stach otrzymał urlop.

A potem zaczęły się długie rozmowy. A raczej był to monolog. Stach musiał opowiadać o swych przeżyciach, o bitwach, w których brał udział, o bohaterstwie swych kolegów, o Niemcach (z respektem), o Austriakach (z lekceważeniem) i Rosjanach (z nienawiścią). Śpiewał – a miał piękny, choć nieszkolony głos – legionowe piosenki, a więc: „My, pierwsza brygada”, „O mój rozmarynie”, „Jedzie, jedzie na kasztance”, „Wojenko, wojenko”, „Rozkwitały pęki białych róż”...

Słuchaliśmy jego słów z rozjarzonymi oczyma i zapartym tchem. Płakać mi się chciało, że nie mogłem iść z nim. Byłem za młody.

Po roku przyjechał znowu na urlop. Spędził go w sposób jakże dla niego charakterystyczny. Oddał się całkowicie pracy w harcerstwie, jako instruktor przygotowania bojowego. W tym właśnie charakterze wyjechał z moją drużyną harcerską na kolonie. [...]

Ówczesne harcerstwo nie miało żadnego patrona ani żadnej bazy oparcia. Nie było popierane przez państwo, wprost przeciwnie – zabraniane i ścigane przez okupanta niemieckiego, nie miało też oparcia w ówczesnej szkole, a nawet rodzice patrzyli na tę organizację z nieufnością, obawą i niechęcią. Kolonie były tą instytucją, która pozwalała harcerzom spędzić kilka tygodni na wsi bezpłatnie. Należało tylko zapracować na utrzymanie – pomocą w polu. W tym celu wybierało się z reguły jakiś większy majątek, w którym można było liczyć na jakieś pomieszczenia.

W tym przypadku zostaliśmy przyjęci przez państwa Siniarskich-Cza plickich, właścicieli pięknego folwarku Borzymie na Kujawach. Majątek około 40 włók [czyli około 600 hektarów], wprawdzie bezleśny, za to nad dużym jeziorem.

Dostaliśmy się tam częściowo tramwajem podmiejskim do Zgierza, częściowo kolejką wąskotorową do Łęczycy, a ostatnie 30 kilometrów pieszo.

Zakwaterowano nas w pustym budynku gospodarczym (prawdopodobnie spichrzu), wyposażonym w stoły i stołki oraz sienniki na ziemi do spania.

Prowadziliśmy życie spartańskie. Rano o szóstej pobudka, ablucja w zimnej wodzie na podwórzu, a po prostym posiłku praca w polu. Najpierw okopywaliśmy kartofle, a potem pomagaliśmy przy żniwach. Była to ciężka praca i nieraz bolały nas plecy. Za to po obiedzie wypoczywaliśmy nad jeziorem, kąpiąc się i opalając, albo też prowadziliśmy musztrę i ćwiczenia bojowe. [...]

Czasem byliśmy zajęci i w nocy. Pełniliśmy mianowicie straż na rozrzuconych posterunkach, gdy potajemnie młócono zboże, aby go nie oddawać Niemcom.

Właśnie w tym czasie nastąpiły ważne wydarzenia polityczne. Niemcy zażądali od Legionów przysięgi na wierność ich sojusznikom, a wobec stanowczej odmowy internowali Piłsudskiego w Magdeburgu. Natomiast żołnierzy w Szczypiornie. Było to w sierpniu 1917 roku i Stach, który przebywał w Borzymiu, uniknął losu swoich kolegów, ale musiał zacząć się ukrywać.

Żeby zapobiec jego aresztowaniu, wynajęliśmy w naszej kamienicy, od życzliwej nam właścicielki (chociaż Niemki) pani Krygierowej, na ostatnim piętrze osobny pokój, który stał się dla Stacha kwaterą. Tam zanosiliśmy mu posiłki, tam spotykał się z najzaufańszymi kolegami, tam wreszcie uczył się, przygotowując do matury. Nie chcąc być dla nas ciężarem, bo ojciec po zamknięciu notariatów zajmował się belferką, co nie dawało wiele, uzyskał pracę jako nauczyciel w szkole „elementarnej” na peryferiach Łodzi, na tzw. „kuraku”. Od szyldu na knajpie ozdobionego wielkim, kolorowym kogutem oraz napisem: „Korczma, wypicia w miejscu i do domów”. Dzisiaj to nazywa się „Sienkiewiczówka”.

Ja oczywiście nie byłem wtajemniczony we wszystkie jego poczynania i dopiero później zorientowałem się, że Stach w tym okresie rozwijał żywą działalność polityczną. Niezależnie od intensywnej pracy w harcerstwie – wchodził w skład komendy okręgu (dziś nazwalibyśmy to chorągwią) – był jednym ze współzałożycieli POW na terenie Łodzi i aktywnym działaczem tej konspiracyjnej, ściganej przez Niemców organizacji. Jednocześnie sam uczył się do matury, gdyż miał zaledwie sześć ukończonych klas. [...]

Przyszedł rok 1918. Jesień. W powietrzu czuło się jakiś niepokój. 

Wieści podawane w gazetach były dziwnie powściągliwe, ale ustnie przekazywano wiadomości o klęskach niemieckich wojsk. Stach pokazywał się coraz rzadziej. 11 listopada siedzieliśmy wieczorem przy stole, już było po kolacji. Matka coś cerowała, ja czytałem, Zbyszek spał, a Stefan jak zwykle był nieobecny. Ojciec w tym czasie był już przeniesiony do Biłgoraja. 

Nagle rozległa się salwa karabinowa, gdzieś niedaleko, która przeszła w bezładną, gęstą strzelaninę. Odezwały się też karabiny maszynowe. Domyśliłem się, że to nasi atakują pobliskie koszary na ulicy Konstantynowskiej, powyżej Ogrodowej, i chciałem tam biec. 

– Ja muszę, tam jest Stach! – wołałem, chwytając płaszcz. Ale Matka uczepiła się mnie, błagając:

– Nie chodź, przynajmniej ty zostań! [...]

Zaledwie szarzało, kiedy Stach wrócił do domu. Brudny, nieogolony, w mundurze i z karabinem. – Niemcy rozbrojeni! Koszary zdobyte. Mamo, proszę dać mi coś do zjedzenia, bo muszę zaraz lecieć – powiedział.

Później dowiedziałem się (nie od niego!), że istotnie dowodził oddziałem zdobywającym koszary na Konstantynowskiej. Zaraz po śniadaniu pobiegłem do komendy ZHP na ulicę Wólczańską, aby zgłosić się do służby. Na ulicy przewalały się tłumy radosne, podniecone. Balkony były udekorowane godłami narodowymi i chorągwiami.

W kilka tygodni później opuścił Łódź. Na czele pospiesznie sformowanej kompanii harcerskiej pojechał do Warszawy.

Odprowadzały ich tłumy. Ja – wprawdzie na chodniku – ale maszerowałem wraz z nimi przez całe miasto aż na Dworzec Kaliski. W Warszawie oddział Stacha został włączony do Batalionu Harcerskiego, który poza ćwiczeniami pełnił służbę wartowniczą. Było to zadanie bardzo ważne o tyle, że elementy przestępcze i wywrotowe dopuszczały się sabotaży, rabunków i gwałtów. 

Ale Stachowi ta służba nie odpowiadała. Chciał walczyć na froncie. „Tam jest moje miejsce, ja stary legun, żołnierz” – mówił.

Ponieważ nie chciano go zwolnić, napisał podanie do samego Piłsudskiego.

„Jako Twój stary żołnierz – pisał – jako żołnierz 2. pułku I Brygady Legionów, pułku «Zuchowatych», proszę Cię o polecenie przekazania mnie do mojego macierzystego pułku, gdyż uważam, że moje miejsce jest tylko na froncie”.

Podanie odniosło skutek i już w połowie 1919 roku Stach znalazł się w szeregach swojego pułku. Miał szarżę podchorążego (wówczas był to najniższy stopień oficerski) i dowodził plutonem. 

Ale było to dla niego za mało. Czuł się przede wszystkim wychowawcą i społecznikiem. Toteż wkrótce przeniesiono go na „oficera oświatowego” kompanii. Na tym stanowisku w ciągu paru miesięcy zlikwidował całkowicie analfabetyzm w tej jednostce i awansował na oficera oświatowego batalionu. 

Jednocześnie, ponieważ to wszystko odbywało się na froncie w czasie trwania działań bojowych, dowodził oddziałem karabinów maszynowych. 

Te funkcje nie wyczerpywały jego zainteresowań i pasji. Pisywał też artykuły do ówczesnego organu Wojska Polskiego „Polska Zbrojna”. 

Wrażliwy na wszelką krzywdę i niesprawiedliwość opublikował tam artykuł pt. „Dość tego!”, w którym piętnował gwałty, jakich dopuszczali się nasi żołnierze na wyzwalanych terenach Litwy i Białorusi.

„Nie wchodzimy do kraju obcego i wrogiego – pisał – wracamy do prastarych ziem Rzeczypospolitej, których ludnoś? jest ko?? z?ko?ci naszymi bra?mi!?

Artyku? ten narobi? wiele zamieszania. ?ywio?y reakcyjne i?szowinistyczne insynuowa?y robot? ?bolszewick??, komunistyczn?, sianie defetyzmu ić jest kość z kości naszymi braćmi!”

Artykuł ten narobił wiele zamieszania. Żywioły reakcyjne i szowinistyczne insynuowały robotę „bolszewicką”, komunistyczną, sianie defetyzmu i pacyfizmu... Domagano się głowy autora. Uratowała Stacha interwencja samego Piłsudskiego.

A w niewiele tygodni później podchorąży Stanisław Wolski, prowadząc kompanię piechoty na stanowiska sowieckich karabinów maszynowych, padł skoszony celną serią. 

Było to 3 stycznia 1920 roku na wschód do Dźwińska. Padł, walcząc o oswobodzenie Litwy, Łotwy, Estonii. Za naszą i waszą wolność. [...]

Byłem jego bratem, a więc znałem go nie tylko jako herosa na cokole, w glorii chwały, ale jako człowieka w życiu codziennym, jak to się mówi, w szlafroku i rannych pantoflach (jeśli ktoś mógłby go sobie w ogóle wyobrazić w szlafroku). I stwierdzam, że nie znałem w całym życiu nikogo, kto poświęciłby w podobnym stopniu swe życie sprawom społecznym i narodowym, a jego cele były zawsze szlachetne, uczciwe, prawe i bezinteresowne.

O sobie myślał najmniej. Nawet swoją pierwszą i czystą miłość do Jadzi Wocalewskiej odłożył na czas pokoju. Nie zdążył. Był gorejącym zniczem... Jego pogrzeb w Łodzi był olbrzymią manifestacją, jedną z największych, jakie kiedykolwiek widziałem. Wzięło w nim udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Pozostał po nim piękny kamienny nagrobek na cmentarzu łódzkim. I imię, które w latach trzydziestych przybrała jedna z łódzkich drużyn harcerskich. 

Sama Jadwiga, siostra naczelnik polskich harcerek, została w latach dwudziestych komendantem choragwi łódzkiej ZHP i żoną harcmistrza Stefana Szletyńskiego, zamordowanego w 1940 roku w Katyniu, zginęła podczas Powstania Warszawskiego, prawdopodobnie pędzona w grupie żywych tarcz przed czołgami niemieckimi atakującymi pozycje powstańcze.

Po stryju Stanisławie pozostały też zachowane jakimś cudem notatki, sześć zeszycików oprawnych w ceratę, zapisywanych dzień po dniu. Niestety, pismem niezbyt kaligraficznym. Moje próby odcyfrowywania powiodły się w niewielkim zakresie. Zresztą najstarszy z braci Wolskich chyba nie miał zdolności epickich mojego ojca. W notatkach pisanych dla siebie mnóstwo jest codziennych czynności, miejsc i nazwisk nieznanych. Czasami podejrzewam używanie słów kluczy, dla szyfrowania informacji. 

Pamiętnik potwierdza wszystko to, o czym pisał mój ojciec, tyle że wobec siebie Stach nie jest człowiekiem ze stali; widać, jak wiele wysiłku kosztuje go walka z własnymi słabościami, spóźnianiem, niesolidnością, łakomstwem. Duch wychowawcy objawia się również w domu. W pewnym stopniu przejął tam rolę ojca, który po utracie pracy popadł w pijaństwo, z czego uratowała go propozycja notariatu w Biłgoraju. W tym czasie Stach de facto kieruje matką, instruuje ją, jak postępować z młodszymi synami. Ciekawe, że najważniejszy moment najnowszej historii zostaje w pamiętniku pominięty. Zapiski, urwane 11 listopada 1918 roku wiadomością o powrocie Piłsudskiego, zostają wznowione dopiero z początkiem grudnia. Nic dziwnego. Za dużo się dzieje, żeby znaleźć czas na notowanie.

Cały czas przewija się wątek wielkiej miłości do Jadźki, jakże delikatnej, nieśpiesznej, pełnej wahań i niedomówień, wspólnych planów i marzeń. Miłości tak różnej od przeżyć dzisiejszych nastolatków.

Obecna jest też częsta świadomość śmierci, pojawiająca się szczególnie na cmentarzu, na którym często odwiedza grób przyjaciela, Jaśka: Pomyślałem, że mogę leżeć obok ciebie.

Trzeba tu dodać, że w odróżnieniu od mego ojca Stach jest człowiekiem głębokiej i silnej wiary. Przeżywanie świąt religijnych – Bożego Narodzenia, Wielkanocy, Bożego Ciała – przeplata się z częstymi westchnieniami, prośbami...

15 kwietnia 1919, wtorek, godzina 11.25 wieczorem

Dzisiaj skończyłem 21 lat. A więc ustalam się. Od dziś mogę stanąć w miejscu, a zatem i cofać się. O Boże! Krzep wiarę mą w rozwój, wlej siły do marszu. Uśmiech daj duszy i oczom, by ludzi krzepiły, by czuły Ciebie! Daj młode ciało, bym z Twego rozkazu począł z Jadźką syna. Zwiąż nas: dwa światy, dwa ciała w jasną pracy wiosenkę. Daj wzgardę dla złota, dla sławy, dla szyku. I daj mi, Boże, cichą rozmowę z Tobą.

I jeszcze wpis z 22 kwietnia tego roku. Na wpół zatarte notatki kreślone ołówkiem:

Boli mnie gardło i kojarzy mi się to z myślą o śmierci. Ale ja jej jeszcze nie chcę! Bom swego nie zrobił, a wierzę w to, com rzekł Jadźce, że żyć będę, póki celu z oczu nie stracę. Wielkiego Celu. A ja chcę być synem Dziadka. Boże, uczyń moje ciało zdrowym i pięknym! Od jutra ma być nowe życie(?)

Dlaczego postawiłeś na końcu ten znak zapytania, mój stryju!?

 *

Następny rozdział wspomnień taty wykorzystałem w znacznym stopniu, pisząc Jedną przegraną bitwę, powieść, w której zawarłem alternatywną historię Polski, bez „cudu nad Wisłą”, bez słynnego zwycięstwa nad bolszewikami nazwanego osiemnastą najważniejszą bitwą w historii świata. Po tej przegranej Europa staje się sowiecka, a wielkorządcą Polszy na długie lata będzie Feliks Dzierżyński. Zanim jednak dojdzie do dramatycznego zwrotu i Eligiusz Niewiadomski zabije marszałka Piłsudskiego. W tej powieści cytowałem wspomnienia ojca z niewielkimi tylko retuszami, a dziś mam okazję przytoczyć prawie wszystko.

Krótka wojaczka

Szło lato 1920 roku. Wszystko zapowiadało się wspaniale. Właśnie przyjechałem na wakacje do Biłgoraja, do rodziców, z promocją do VIII klasy w kieszeni. Zastałem dom udekorowany na moją cześć girlandą i napisem „Witamy” i pełen gości. [...] Znalazły się wśród nich dwie młode dziewczyny. I ja od roku prowadzący intensywne miłosne życie. Żeby nie było nieporozumień: ówczesne „miłosne życie” sprowadzało się do aranżowanych „przypadkowych” spotkań na ulicy, pod kościołem, w drodze do szkoły lub czytelni. O żadnych wspólnych wycieczkach czy nawet odwiedzaniu kin nie było mowy. Wyjątkowo w karnawale – taneczna zabawa harcerska.

W tym okresie kochałem się permanentnie. Najpierw w Jance Brzozowskiej, pięknej rudej dziewczynie, na koloniach w Borzymiu – majątku jej wujostwa.

Była to miłość beznadziejna i oczywiście najzupełniej platoniczna. Dziewczyna nawet o niej nie wiedziała. A ja marzyłem o niej jak o dalekiej, nieosiągalnej gwieździe. Kiedy czasem spotykałem ją na ulicy, nogi się pode mną uginały. Uciekałem od niej wzrokiem, w obawie że zemdleję. Kiedyś, bezpośrednio po jej spotkaniu, spojrzałem w lustro na sklepowej wystawie. Twarz moja była bez kropli krwi, szarozielona, z brązowymi cętkami piegów.

Tak wyglądała moja pierwsza egzaltowana i pokorna miłość sztubacka, która zaczęła się w lecie 1917 roku. Ale życie szło naprzód, a ja stawałem się coraz bardziej łaknący realnej miłości. Serce moje było szeroko otwarte na jej przyjęcie. W grudniu 1918 roku, przez Tadka Jóźwickiego, poznałem Irkę Nitecką. Na ślizgawce Union Turingu, przy ulicy Przejazd. Jeździłem na łyżwach bardzo dobrze (jak na ówczesne kryteria), holendrowałem, robiłem pistoleta, a nawet skakałem „trójki”. Irka stawiała raczej pierwsze kroki, toteż bardzo jej imponowało, że chciałem z nią jeździć. Okazywała mi dużo sympatii i zainteresowania, a że była ładniutka i drobna – zakochałem się w niej. 

Codziennie z niecierpliwą radością biegłem na ślizgawkę, by się z nią spotkać i trzymać ją za ręce, przemierzając taflę. Miękko czyniło mi się na sercu, gdy spojrzawszy w dół, spotykałem niebieskozielonkawe oczy wzniesione ku moim z ufnością i sympatią.

Ale niedługo to trwało. Po Nowym Roku nastała odwilż, ustały spotkania na ślizgawce, Natomiast na harcerskim balu zgasła moja nadzieja. Nie umiałem tańczyć, a Irka przepadała za tańcem. Patrzyłem ze ściśniętym sercem, jak wirowała w walcu z przystojnym Jurkiem Arnekerem, mając na twarzy wyraz upojenia i oczarowania.

(Skąd ja to znam, czy z takim samym uczuciem nie podpierałem ściany na sali gimnastycznej w Aninie, obserwując Elkę Czemerko w ramionach Krzyśka Pawelca...)

Ten romans skończył się nieodwołalnie. Cierpiałem kilka tygodni, a na wiosnę poznałem inną dziewczynę – Irkę Sawicką. [...] była drobna, bardzo zgrabna, miała włosy w kędziorach i ogromne zielonkawe oczy...

(Można powiedzieć, że był tata wierny określonemu wzorcowi urody!)

Z tym wszystkim była bardzo poważna i trochę sensatka. Spotykaliśmy się początkowo we czwórkę. Ja z Tadkiem Jóźwickim czatowaliśmy na trasie, gdy ze swą koleżanką Lusią Macherską wracała do domu z czytelni albo z kościoła, gdyż właśnie był maj, a one codziennie chodziły na nabożeństwa majowe do kościoła Świętego Krzyża. 

W czasie tych spacerów, które trwały około pół godziny, główny ciężar rozmowy utrzymywałem ja z Lusią, która była bardzo oczytana i wymowna, a Irka tylko od czasu do czasu rzucała ku mnie ukośne spojrzenia.

Po niedługim czasie spotykaliśmy się już tylko we dwoje – zawsze niby przypadkiem, z tą różnicą, że wstępowaliśmy po drodze do parku Staszica i tam siadaliśmy na ławce, pogrążeni w poważnej rozmowie. Wymienialiśmy poglądy na życie, na sztukę, a zwłaszcza na poezję. Czytałem jej moje wiersze, które pisałem z myślą o niej. Byliśmy w sobie zakochani do niepamięci, ale nasza miłość, sztubacka i nieśmiała, była czysta i piękna. Nie było między nami ani wyznań, ani zaklęć, tym bardziej nawet najskromniejszych pieszczot. Nie padało słowo „kocham”.

Jeden jedyny raz, 7 czerwca 1919 roku, na ławce pod krzewem rozkwitłego bzu, powiedziała cichym głosem: „Przecież ja pana lubię, może nawet bardziej niż lubię...”.

Straciłem oddech, patrzyłem na łunę zachodzącego słońca nad koronami drzew parkowych. Wreszcie wyjąkałem przerywanym głosem: „Czy mogę panią w rączkę pocałować?”.

I to było wszystko. Dzisiaj wydaje się śmieszne, ckliwe, dziecinne. Ale tacy wówczas byliśmy. Prości, czyści, egzaltowani, ale moralni i pełni ideałów. Ówcześni harcerze.

Ten etap naszego „romansu” nie trwał długo. Gdy po wakacjach wróciłem do Łodzi, unikała mnie. Ktoś narobił jakichś plotek (nigdy nie udało mi się ustalić, o co chodziło) i dziewczyna wrażliwa i dumna odrzuciła moją miłość.

Nie było to jednak absolutne zakończenie znajomości. Z tajnego załącznika do pamiętników taty można dowiedzieć się o ciągu dalszym tej historii:

W kilka lat później – w 1922 roku wyszła za mąż i była bardzo nieszczęśliwa w tym małżeństwie – nawiązała ze mną kontakt i w 1927 roku przyjechała do mnie do Warszawy. Oddała mi się gwałtownie, namiętnie, bez opamiętania. Ale ja byłem zimny i zakłopotany. Z egzaltowanej młodzieńczej miłości, tak czystej i delikatnej jak pyłek na skrzydłach motylich, nie zostało ani śladu.

(Zdarzało się to nie tylko Tobie, Tato!)

Po kilku miesiącach uspokoił się mój ból i gdy przyszła następna wiosna, przeżywałem nowe uczucie. Partnerką była Irena (Znów! Trzecia z kolei!) Królikowska. Znowu niskiego wzrostu, ale pulchniutka, jasna blondynka o szeroko rozwartych błękitnych oczach. Energiczna, rezolutna i wygadana.

Przykleiłem się do niej, szukając odtrutki na ostatnie bolesne zawody. Nie byłem w niej zakochany, ale choć w części zaspokajała moje zapotrzebowanie na kobiecość. Ona również – przynajmniej na początku – nie była we mnie zadurzona. Po prostu flirtowaliśmy.

Aż przyszedł pewien majowy dzień. Po zwykłym spacerze po deptaku na Piotrkowskiej odprowadziłem ją do bramy jej domu (Piotrkowska 125), gdy zaproponowała, byśmy wstąpili do ogródka znajdującego się w głębi podwórza. Ogródek nie był wielki, ale zadrzewiony i zupełnie pusty. [...]

Znów jak przed rokiem, pogodny zmierzch i ławka pod pachnącymi kiściami bzu. Ale akcja przebiegała inaczej. Mówiliśmy mało, poddając się czarowi chwili. W powietrzu wisiała miłość; my byliśmy jedynie – używając dzisiejszych terminów – jej odbiornikami. 

Pomału jej głowa spoczęła na moim ramieniu. Przywarłem twarzą do jej jasnych włosów... Musnąłem ustami jej ucho. W tejże chwili ujrzałem, jak jej ucho, szyja i twarzyczka oblewają się łuną rumieńca. 

Tę scenę widzę tak żywo, tak plastycznie, jakby miała miejsce dzisiaj. [...] I wtedy usta moje przesunęły się trochę i spoczęły na jej wargach. I wtedy ujrzałem – przysięgam, że to najczystsza prawda – jak jej modre tęczówki zachodzą mgłą i rozpływają się w tęczowej bieli, tak że jej oczy wyglądały jak wielkie srebrne krople rtęci. A potem zasunęły się jej powieki.

To był mój pierwszy w życiu pocałunek i najpiękniejszy. Nigdy już nie przeżyłem podobnego uczucia, takiego świętego i pokornego zachwycenia.

To było jeszcze potężniejsze, słodsze i gł?bsze ni? przyj?cie pierwszej w??yciu Komunii!

ębsze niż przyjęcie pierwszej w życiu Komunii!

(A więc jednak wierzyłeś kiedyś w Boga, Tato!)

Najdziwniejsze, że potem już nie wracaliśmy do tego wydarzenia, tak jakbyśmy nie chcieli pospolitować czegoś świętego. A może po prostu wstydziliśmy się jak pierwsi rodzice w Raju?

Kiedy w końcu czerwca wyjeżdżałem na wakacje do Biłgoraja, żegnaliśmy się jak dwoje przyjaciół, obiecując pisać do siebie.

Ale... jako się rzekło na początku, w gościnnych ścianach „Rejentówki”, czekały na mnie dwie urocze dziewczyny, obie smagłe czarnookie brunetki: Stacha i Zoja. Nie byłem specjalnie zaangażowany w stosunku do żadnej z nich, one natomiast obie obdarzały mnie sympatią i atencją.

Wieczorami odbywaliśmy w trójkę długie spacery, przysiadając na ławeczkach pod żywopłotem. Rozmawiawszy o rzeczach poważnych i drobnych, o znajomych i zagadnieniach bytu. Obie dziewczyny były inteligentne.

Często też całowaliśmy się, przy czym ja moje pocałunki dzieliłem sprawiedliwie między obie, bez zabarwienia seksualnego – ot, pocałunek usprawiedliwiony zażyłością od dziecka. I Stacha, i Zoja były córkami starych przyjaciół moich rodziców i znaliśmy się prawie od niemowlęctwa. A przy tym byliśmy niezepsuci i młodzi, ja miałem 18 lat, Stacha 18, a Zoja niespełna 15.

Niemniej „to były naprawdę piękne dni” i pławiłem się w atmosferze pogody, dobrobytu i miłości. 

I nagle około połowy lipca dostałem telegram: „Wszyscy idziemy do wojska. Przyjeżdżaj natychmiast. Jóźwicki”. Dopiero wówczas uprzytomniłem sobie, że na wschodnich kresach Rzeczypospolitej toczy się wojna, a nasze wojska, niedawno jeszcze zajmujące Kijów, cofają się coraz bardziej, wróg zaś zbliża się niebezpiecznie.

Decyzja mogła być tylko jedna. Spakowałem się szybko i jeszcze tego samego dnia opuściłem Biłgoraj, żegnany łzami matki i obu dziewczyn.

Przybywszy do Łodzi, zgłosiłem się do Tadka Jóźwickiego. Dowiedziałem się od niego, że większość naszych kolegów razem z nim zgłosiła się do trzeciego pułku ułanów. (Byli to Strzeszewski, Gajdziński, Skowroński). 

Mnie ta służba nie bardzo odpowiadała, toteż po porozumieniu się z Kazikiem Barlińskim stawiliśmy się więc do koszar 29. Pułku Piechoty Strzelców Kaniowskich przy ulicy 6 sierpnia. 

Po zarejestrowaniu zostaliśmy skoszarowani, zaczęła się musztra oraz ćwiczenia z bronią.

Było nas w kompanii kilkudziesięciu ochotników: w większości młodzi chłopcy oraz trochę starszych, wszyscy nieobeznani z musztrą, a tym bardziej z bronią. Toteż dwóch podoficerów, którzy musieli ćwiczyć taką gromadę niezdarów, wychodziło niejednokrotnie „z nerw”. Mimo że byli to „panowie ochotnicy!”.

Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z soczystymi, wyszukanymi i wielopiętrowymi przekleństwami. Niepozbawionymi nieraz figlarnej malowniczości. Sam nie miałem najmniejszych trudności w ćwiczeniach, dzięki mojej fizycznej sprawności, a przede wszystkim dzięki ćwiczeniom, jakie z nami przeprowadzał Stach.

Kiedy dostałem przepustkę z koszar, pobiegłem do państwa Brzozowskich, u których mieszkałem od roku (po przeprowadzeniu się rodziców do Biłgoraja), aby zaprezentować się w mundurze, który przedziwnym trafem leżał na mnie zupełnie przyzwoicie. Oczywiście zostałem przyjęty serdecznie, jak najbliższy członek rodziny. Nawet Janka patrzyła na mnie wilgotnymi oczyma z czułością i podziwem.

„O Janko, Janko! – pomyślałem. – Żeby to było dwa lata temu, kiedy kochałem cię jak święty obraz”. 

Pani Brzozowska poinformowała mnie, że szuka mnie Irka Królikowska, która właśnie wróciła z wakacji, uciekając przed następującymi wojskami sowieckimi.

Nie zwlekając, pobiegłem na Piotrkowską 125, do mojej miłej, która przyjęła mnie tak, jak mogłem się spodziewać – jak bohatera i obrońcę Ojczyzny.

Odtąd każdą godzinę wyjścia z koszar spędzaliśmy razem, przeważnie w pamiętnym ogródku, na wyznaniach miłosnych przeplatanych pocałunkami.

Nie było tych chwil wiele, gdyż po kilku dniach załadowano całą ochotniczą kompanię do wagonów i przewieziono do Torunia, gdzie formował się I Pułk Strzelców Syberyjskich. (Drugi taki tworzył się w Grudziądzu). 

Nasz pułk w zasadzie opierał się na kadrze oficerów i podoficerów byłej 5. Dywizji Syberyjskiej pułkownika Czumy, wsławionej walkami z bolszewikami w pierwszym okresie wojny domowej. Bieda była w tem, że kadra ta była niesłychanie szczupła. Na kompanię przypadał jeden, najwyżej dwóch oficerów i od jednego do trzech podoficerów, w tym jeden oczywiście szef kompanii. A przecież cały pułk składał się z samych ochotników, którzy nigdy nie mieli do czynienia z wojskiem i stanowili zupełnie surowy materiał. Moja kompania, licząca około 200 żołnierzy, miała dowódcę kapitana Trznadla, jego zastępcę porucznika Górnego, sierżanta – szefa Dymowskiego i kaprala Wieczorka. I to wszystko. A żołnierze... To był niestety dopiero materiał na żołnierzy: uczniowie, młodzi robotnicy, nie brakowało też „niebieskich ptaków” z przedmieść. [...] A czasu było bardzo mało.

Zaczęliśmy więc ostro ćwiczyć na dziedzińcu koszar toruńskich. Moja kompania dostała numer 4, wchodziła w skład II batalionu, pod dowództwem majora Czapli. Pułkiem dowodził major Dindorf-Ankowicz.

Zaraz pierwszego dnia, przed rozpoczęciem ćwiczeń, dowódca kompanii zapytał: – Kto z ochotników zna musztrę? – Wystąpiło kilku harcerzy, w tej liczbie Kazik Barliński i ja. Kapitan zlustrował naszą postawę i zdecydował, że będę dowódcą I plutonu. W ten sposób dostałem komendę nad kilkudziesięcioma żołnierzami i z miejsca przystąpiłem do pracy. „Baczność, spocznij, w lewo zwrot itp.”

Potem przyszły ćwiczenia z bronią: „Na ramię broń, do nogi broń, prezentuj broń...”. Tylko prób strzelania nie przeprowadzaliśmy. [...] 

Przejęty swoją rolą wyciskałem z moich żołnierzy ostatnie krople potu, ale jak się wydaje, miałem u nich pewien autorytet.

Po kilku dniach postoju pod Skierniewicami śpiesznie załadowano nas do wagonów i przewieziono do Warszawy. Parę godzin staliśmy przy stacji Warszawa Zachodnia, skąd przemaszerowaliśmy przez całe miasto – Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem – na Dworzec Brzeski. Ulice wypełnione były tłumami warszawiaków wiwatujących na naszą cześć i błogosławiących nas: „Zwyciężajcie i wracajcie!”. Wręczano nam kwiaty, papierosy i słodycze. Nic dziwnego, ci żołnierze byli tacy młodzi, prawie dzieci. A musieli powstrzymać wroga, który już podchodził pod Warszawę. [...] Pociąg dowiózł nas jedynie do Zegrza i dalej szliśmy piechotą.

Było to 12 sierpnia. Dopiero tutaj, na postoju w polu, słysząc już dochodzącą z oddali kanonadę armatnią, otrzymaliśmy nowiutką broń, wprost ze skrzyń, jeszcze naoliwioną. Broń była nowa i nieznana nikomu, gdyż dotychczas ćwiczyliśmy starymi mauzerami. Nikt nie zadbał nawet, by nam wytłumaczyć, jak się z nią obchodzić, jak się ją ładuje, jak operuje celownikiem i jak nasadza bagnet. Każdy więc oglądał i obmacywał, aby własnym sprytem się z nią zaznajomić.

Udało mi się dość szybko, bo byłem z bronią obznajomiony; innym szło gorzej, a jeden nawet ciężko ranił swego kolegę.

Wyruszyliśmy o zmierzchu, w kierunku północnym, przez Modlin, aż do wsi Borkowo nad Wkrą. Tu zapadliśmy na wzgórzach nad rzeką, w polu zrytym okopami pozostałymi po ostatniej wojnie europejskiej. Z oddali niósł się huk dział. Noc spędziliśmy, kuląc się z chłodu i ogrzewając się paleniem papierosów. Rozmów prawie nie było słychać. Panował nastrój niepokoju i oczekiwania.

Nikt nic nie wiedział, a oficerowie „byli w sztabie”. Wczesnym rankiem dowieziono żywność, a po śniadaniu plutonowi rozdali ludziom chleb i konserwy. Nadal czekaliśmy.

Po paru godzinach ożywiło się na przedpolu. Zza rzeki niosła się palba pojedynczych wystrzałów i morderczy terkot karabinów maszynowych. Zjawił się kapitan Trznadel i chodził niespokojnie przed frontem, tam i z powrotem. Nikt nic nie mówił, ale we wszystkich podnosiła się i rosła fala niepewności i strachu.

W pewnym momencie przypadł do nas major Czapla. Niski, krępy, jasny blondyn, z odkrytą głową. W ręku trzymał nagana.

– Czwarta kompania, naprzód marsz! – krzyknął.

Rozkaz powtórzył kapitan, nie precyzując wszakże, co dokładnie mamy czynić.

Jako dowódca I plutonu sprawiłem mój oddział czwórkami; pomaszerowaliśmy w kierunku mostu. Idąc na czele, w głowie czułem pustkę.

Byliśmy w połowie przeprawy, kiedy zaterkotał z przeciwnej strony karabin maszynowy i seria pocisków z gwizdem przeleciała nad naszymi głowami. Czy szły za wysoko, czy za nisko – nie zdawałem sobie sprawy, pierwszy raz strzelano do mnie. Instynktownie pochyliłem się nieco i obejrzałem za siebie. Twarze moich ludzi były napięte i przerażone. Może świadomość odpowiedzialności za nich sprawiła, że nie czułem strachu. Prawie bez zastanowienia zakomenderowałem:

 – Pluton, biegiem marsz!

Ledwo znaleźliśmy się na drugim brzegu, płaskim, zarośniętym rzadkimi krzakami, zawołałem:

– Tyralierą w lewo!

Żołnierze wykonali rozkaz, po czym otworzyli bezładny ogień, ale poleciłem go wstrzymać – przed nami mogła się znajdować nasza linia.

Ucichło i nie działo się nic. Byliśmy sami, w nieznanym terenie, bez żadnej widoczności (krzaki), bez znajomości pozycji naszych i nieprzyjacielskich oddziałów i bez dowódców.