Krew Illapa - Robert Kilen - ebook

Krew Illapa ebook

Robert Kilen

4,1

Opis

Na polskim rynku wydawniczym takiej powieści nie było. Początki historii opisanej przez Kilena sięgają XVIII wieku. Na zamku Niedzica, należącym wówczas do węgierskiej rodziny Bereviczy zamieszkali Indianie z potężnego rodu Amaru, w tym następca tronu Inków. Niedzica miała dać im schronienie przed prześladowcami, którzy podążali za nimi z Ameryki Południowej, przez Wenecję do Polski.

Czy dała? Czy w Niedzicy ukryto indiańskie złoto, jak przypuszczali prześladowcy rodu Amaru? Na razie pozostawmy te pytania bez odpowiedzi. Istotnym faktem jest jednak wydobycie po drugiej wojnie światowej, w 1946 przez Andrzeja Benesza, który utrzymywał, że jest potomkiem rodu Amaru i spadkobiercą dziedzictwa Inków, ze schowka znajdującego się pod progiem zamku w Niedzicy, ołowianej rury. W tej rurze, jak zrelacjonowali świadkowie znajdował się bardzo zagadkowy dokument. Był to prawdopodobnie testament spisany inkaskim pismem węzełkowym "Quipu". Niestety nic więcej nie wiadomo na temat treści tego dokumentu. A jego odkrywca Andrzej Benesz zginął w 1975 roku w wypadku samochodowym, w niewyjaśnionych okolicznościach...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
5
5
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redaktor merytoryczny Bożena Czerwińska

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Beata Jankowska

Korekta Hanna Rybak

© Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2014 © Copyright by Robert Kilen, Warszawa 2014

Zapraszamy na strony:www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku:www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks: 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

1

Nigdy przedtem nie był w takiej sytuacji. Czuł się taki bezradny. Bezsilność połączyła się z przeogromną chęcią krzyku. Jednak nie mógł krzyknąć. Może nawet chciał, ale nie mógł. Głos został uwięziony w gardle. Gdyby nawet zdecydował się na wydanie jakiegoś dźwięku, prawdopodobnie byłby to cichy charkot. Więcej nie wydobyłoby się z ust zasznurowanych strachem. Strach? Nie, to nie był strach. Raczej zaskoczenie sytuacją, której nie przewidział. W każdym razie niemoc opanowała go prawie całkowicie. Zaskoczenie i szok. Wielokrotnie widział podobne sceny w filmach, ale nigdy bohater nie zachowywał się tak, jak on. Pomyślał, że scenarzyści to kretyni. Ich bohaterowie zawsze w takiej sytuacji znajdowali z niej wyjście. Szybki cios obezwładniający przeciwnika mógłby z pewnością pomóc. Tylko jego organizm był tak sparaliżowany, że o żadnym ciosie nie mógł nawet myśleć. Nie, myśleć mógł. Bo niby co robił teraz. Myśleć mógł. Ale nic więcej. Analizował więc swoje położenie. W tej chwili krzyk, nawet jeśli wydobyłby się z ust, z pewnością stałby się łabędzim śpiewem, ostatnim dźwiękiem, który wydałby z siebie. Krzyk łabędzim śpiewem? Uśmiał się w duchu z tego sformułowania. O czym ja do cholery myślę? Widocznie człowiek w takiej chwili dostaje głupawki. Myśli zachęcone przypływem adrenaliny nazywanej hormonem strachu walki i ucieczki krążyły po głowie z niewiarygodną prędkością. Ale nic z nich nie wynikało. Hormon strachu, walki i ucieczki, a to dobre! W jego przypadku w tej chwili był to jedynie hormon złości. Na samego siebie. Mógł być ostrożniejszy. W końcu nie przyjechał tu na wakacje. Mógł się spodziewać sytuacji, w jakiej się teraz znajdował. Zdenerwowanie sprawiło, że zaczął się pocić. Dziwna reakcja organizmu. Czoło gorące, a kark lodowaty. Zimny pot, teraz zrozumiał znaczenie tego stwierdzenia. Chyba każdy by zrozumiał, gdyby patrzył na lufę samopowtarzalnego pistoletu skierowaną we własne czoło.

Krzyczeć nie mógł, jeśli chciał jeszcze trochę pożyć, to pewne. Ruszać się też nie bardzo. Spojrzał tylko w górę, zezując lekko na lufę.

– To glock, ale wydłuża go tłumik – uprzejmie wyjaśnił szeptem posiadacz pistoletu. Chciałoby się odwzajemnić uprzejmość i powiedzieć dziękuję, ale w tej sytuacji mogłoby to zostać źle odebrane. Nie chciałem, żeby stało się ono ostatnim wypowiedzianym słowem. Dziękuję! Ale za co? Za kulkę w łeb! Niedorzeczne. I pomyśleć, że jeszcze pięć minut temu leżał w łóżku. Nic nie wskazywało na taki rozwój sytuacji. Alida się kąpała. Cicho podśpiewywała sobie pod prysznicem. Z łazienki dochodził jednostajny szum wody, który współbrzmiał z burczeniem dochodzącym z jego brzucha. Naszła go chęć na pasztet z dzika na grzance z ciasta francuskiego. Poprzedniego wieczoru jedli taki w hotelowej restauracji. Wiedział, że dziś jego towarzyszka podróży nigdzie już z nim nie wyjdzie. Zmęczona całym dniem, postanowiła zrelaksować się w kąpieli. Zdecydował się więc zamówić przekąskę do pokoju. Chwycił za słuchawkę hotelowego telefonu i przez pięć minut próbował połączyć się z restauracją. Bezskutecznie. Wybrał inny numer.

– Recepcja, słucham – zabrzmiał miło kobiecy głos w słuchawce.

– Dobry wieczór, jeszcze nie ma dwudziestej drugiej, więc restauracja powinna być czynna, ale nikt nie odbiera telefonu. A ja trochę zgłodniałem.

– Postaram się pana przełączyć – zakomunikowała rzeczowo kobieta.

Nic jednak się nie stało. Telefon milczał. A właściwie cały czas wydawał jednostajny sygnał wskazujący na to, że nikt nie ma zamiaru go odebrać. Narzucił więc koszulkę, spodnie, zielono-żółte klapki i postanowił osobiście pójść do restauracji i złożyć zamówienie. Nie doszedł. Na skraju schodów zobaczył leżącą bez ruchu pokojówkę. Gdy zamierzał do niej podbiec i sprawdzić, co się stało, wstrzymała go lufa, która niespodziewanie wyłoniła się z cienia.

Stojąc z lufą przytkniętą do czoła, zastanawiał się, co będzie dalej. Posiadacz glocka chyba nie zamierzał go zabić, bo cały czas stał w cieniu, nie pokazując twarzy. Owszem, wypowiedział jedno zdanie, ale szeptem. Głos więc także trudno byłoby zidentyfikować. Poza tym, jestem tylko przypadkowym przechodniem, pomyślał. Owszem, znalazłem się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Ale każdemu mogło zachcieć się pasztetu z dzika na grzance z ciasta francuskiego. Do kiedy tak będziemy stać? Pewnie do zamknięcia restauracji piętro niżej. Personel wyjdzie do domu, pogasi wszystkie światła. Ja dostanę w łeb, a „mister Glock” ucieknie niezauważony. Dedukcja godna Sherlocka Holmesa, pomyślał. Do dwudziestej drugiej zostało pewnie jeszcze z piętnaście minut. Najdłuższy kwadrans w jego dotychczasowym życiu. Nadal stał nieruchomo, a szok i zaskoczenie sytuacją mijały. Przyzwyczajał się do warunków, w jakich się znalazł i powoli odzyskiwał jasność myślenia. Doszedł do wniosku, że posiadacz glocka też nie bardzo wie, co ma zrobić.

2

Gerhard hrabia zu Solms-Baruth był postawnym mężczyzną. Co prawda trzy lata brakowało mu do sześćdziesiątki, ale wciąż prowadził aktywny tryb życia. Biegał co najmniej pięć kilometrów dziennie. Bieg, jak mawiał, pozwala nie tylko poprawić kondycję, ale również oczyszcza umysł. W tej chwili właśnie tego potrzebował. Biegł Carolabrucke i skręcił w stronę Tarasów Bruhla. Jedno z najbardziej malowniczych miejsc w Dreźnie. Tuż nad samą rzeką. Elba w tym miejscu się łamała, tworząc jego ulubiony teren do biegania. Między dwoma mostami Carolabrucke i Augustusbrucke można było go spotkać przynajmniej kilka razy w tygodniu. O tej porze roku, w październiku, rzeka niesiona łagodnym wiatrem szumiała niepokojąco.

Hrabia minął jedną z nielicznych już wycieczek zwiedzających Drezno. Dwóch Japończyków fotografowało zawzięcie potężne, majestatyczne budynki. Gerhard szybko ich wyminął, dostrzegając jednocześnie, jak zmieniają się kolory liści w Bruhlschen Garten. Park wyglądał oszałamiająco. Mienił się wszystkimi kolorami jesieni. Żółte liście częściowo już opadły, inne dopiero zaczęły się czerwienić. Kontrastowało to z zimozielonymi iglakami i szarą taflą fontanny. W powietrzu czuć już było chłód. Ale to dobrze. Orzeźwiające powietrze pozwalało trzeźwiej myśleć. A miał nad czym. Dwa dni temu do jego drzwi zapukał niski, łysawy mężczyzna, rówieśnik hrabiego, Helmut Brandt. Podczas przedstawiania się wręczył wizytówkę. Równie dobrze mógł tego nie robić, pomyślał hrabia. Następnie przybysz zaproponował mu sto tysięcy euro. Gerhard miałby tylko pojechać z pewną damą na tygodniową wycieczkę do Polski, niedaleko od granicy, do byłego majątku rodzinnego w Klitschdorf.

Gerhard hrabia zu Solms-Baruth był nie tylko postawnym, ale również dumnym mężczyzną. W dawnych czasach jego przodkowie pewnie kazaliby takiemu delikwentowi się wynosić, a może nawet psami by poszczuli. Jednak dziś, kiedy praktycznie całym majątkiem Gerharda było nazwisko, zaczął się zastanawiać. Czego ów mężczyzna tak naprawdę od niego chce? Dlaczego do Klitschdorf miałby jechać z obcą kobietą? Może to jakaś prowokacja? Ale niby kto i po co miałby go prowokować? Ponieważ był człowiekiem nieufnym, odpowiedział, że się zastanowi.

Brandt dał mu czas do środy. Dziś była właśnie środa. Wyjątkowo ciepły jak na październik wiatr delikatnie smagał go po twarzy. Widocznie jeszcze jesteśmy pod wpływem powietrza znad Oceanu Atlantyckiego, pomyślał zu Solms-Baruth. Za kilka dni pewnie przyjdzie niż rosyjski. Wtedy będzie już zimniej. W tej chwili jednak zrobiło mu się gorąco i to nie za sprawą pogody, tylko na widok kobiety, która wchodziła wraz z Brandtem do kawiarni hotelu Hilton, w którym się umówili.

3

Sabine Blondemaler była, jak sama siebie nazywała, bywalczynią salonów Europy. Wysoka, zgrabna czterdziestodwuletnia blondynka potrafiła skupić na sobie męskie spojrzenia znacznie bardziej niż niejedna młodsza rywalka. Pomagało jej doświadczenie. Gdy mężczyźni z nią rozmawiali, odnosili wrażenie, że obcują z kobietą nie dość, że piękną, to dojrzałą. W rozmowie umiała doskonale dopieścić każdego z nich. To co, że inne były młodsze? Siuśmajtki, jak je nazywała, nie miały przy niej szans. Bo co mogły zaoferować? Ona sprawiała, że mężczyzna czuł się zdobywcą. Umiejętnie podkreślała jego zalety lub to, co uważał za swoje zalety. Celowała bezwzględnie w męską próżność, czarując rozmówców swoim towarzystwem. Na deser serwowała nienaganną figurę, podkreśloną delikatnie wyzywającymi strojami. Doskonale wiedziała, że mężczyźni dekoncentrują się, gdy patrzą jej w dekolt. Jej biodra i pełny biust działały niezawodnie na wyobraźnię mężczyzn. Wykorzystywała to niejednokrotnie. Prawdę mówiąc, dzięki dekoltowi właśnie zdobyła męża. Lukas Blondemaler był dystyngowanym mężczyzną, który zarządzał jednym z największych funduszy inwestycyjnych świata. W towarzystwie wyróżniał się fryzurą. Nie miał, jak większość finansistów, krótko, nienagannie przystrzyżonych włosów. Jego były lekko siwiejące i sięgały do ramiom. Mógł sobie pozwolić na ekstrawagancję, bo w ciągu czterdziestu lat działalności dorobił się potężnego majątku i nie musiał się liczyć ze zdaniem innych. To właśnie dzięki pieniądzom męża Sabine mogła zostać bywalczynią salonów Europy.

– Drezno to dziura – powiedziała, wydymając swoje poprawiane botoksem usta.

– Na szczęście niedługo tu zabawisz – uśmiechnął się Brandt. – Jutro wyjeżdżacie do Klitschdorf.

Jeżeli hrabia się zgodzi.

– A któż ci się oprze? – zarechotał Brandt. – Na pewno się zgodzi. Zresztą ty, prawdę mówiąc, jesteś tylko dodatkową zachętą, głównym powodem są pieniądze. Stary chciałby pożyć jeszcze trochę jak prawdziwy hrabia, a nie w dwupokojowym postenerdowskim mieszkanku.

– Ile mu zapłaciłeś? – zapytała.

– Mniej niż tobie – ponownie rozległ się rechot. – Wiem, że uwielbiasz pieniądze i świecidełka. Dlatego jesteś idealną kandydatką do tego zadania.

– Miło to słyszeć.

– Co takiego?

– Że jestem idealna – zalotnie powiedziała Sabine.

W tym momencie w hallu pojawił się Gerhard hrabia zu Solms-Baruth. Oczywiście natychmiast ściągnął na siebie wzrok paru gości i hotelowego portiera. W końcu nie co dzień do Hiltona wchodzi spocony biegacz w szarym dresie.

– Dzień dobry – zasapany skinął głową do portiera. – Szukam... a nie, już widzę. Dziękuję – powiedział, zauważywszy Brandta z piękną kobietą, i udał się w ich stronę.

– Powiem ci, szału nie ma, skomentowała wygląd hrabiego Sabine.

– Lepiej udawaj, że za nim właśnie szalejesz. Odgrywacie parę – przypomniał jej Helmut.

– Hrabio, jakże się cieszę, że pan się zjawił – zwrócił się już do podchodzącego zu Solms-Barutha. Portier i goście hotelowi przestali już zwracać na niego uwagę. Widocznie po usłyszeniu tytułu szlacheckiego uznali, że hrabia może być odrobinę ekscentryczny, a tym samym wypada wybaczyć mu wtargnięcie w adidasach i dresie do najbardziej eleganckiej kawiarni w Dreźnie.

– To, jak mniemam, ta dama, z którą mam udać się do Polski? – pomijając konwenanse, Gerhard przeszedł od razu do rzeczy.

– Owszem. Od razu przechodzimy do interesów – zauważył Brandt.

– Miło mi będzie podróżować w tak pięknym towarzystwie – elegancko skłonił się Sabine. – Jestem Gerhard hrabia zu Solms-Baruth.

W trakcie prezentacji tętno zaczęło mu bić mocniej. Ta kobieta działała na niego nadzwyczaj pobudzająco.

– Mnie również – odwzajemniła komplement, nie podejrzewając, że tak naprawdę Gerhard wie o niej bardzo dużo.

– To może po tym jakże uroczym wstępie powiem, dlaczego zwróciliśmy się do pana z prośbą – zaczął niedawny gość hrabiego.

Tego na pewno nie powiesz – pomyślał zu Solms-Baruth. – A wszystko, co mam wiedzieć, już wiem. Jadę z Sabine do Polski, do byłego majątku mojej rodziny. Mam udawać, że to wycieczka sentymentalna. Tyle Helmut powiedział mu podczas pierwszego spotkania.

– Zależy nam na tym, żeby...

– Zależy nam, czyli komu? – przerwał hrabia.

– Och, wydawało mi się to oczywiste. Drezdeńskiemu Towarzystwu Historycznemu zależy na dokładnym skatalogowaniu byłych majątków obywateli niemieckich. Oczywiście nie robimy tego w celu zgłoszenia potem jakichkolwiek żądań w stosunku do Polaków. Nasze Towarzystwo to twór czysto hobbystyczny. Chcemy po prostu wiedzieć, jakimi ziemiami i budynkami dysponowali nasi obywatele, a które obecnie należą do Polski. Dodam, że o ile doskonale wiemy, które ziemie należały do pańskiej rodziny, to gdzieś zawieruszył się dokładny plan zamku w Klitschdorf – kontynuował Brandt. – I stąd nasza prośba. Oficjalnymi kanałami zajęłoby to dużo czasu, a podróż sentymentalna potomka dawnych właścicieli nie powinna nikogo dziwić. Przecież nic złego nie będzie pan robił. Pani Blondemaler jest natomiast doskonałym obserwatorem, pomoże panu sporządzić plany zamku, a przy okazji, któż nie marzyłby o podróży z tak oszałamiającą kobietą.

On myśli, że jestem ostatnim naiwniakiem, pomyślał Gerhard. A głośno dodał:

– Zawstydził mnie pan. Z pewnością jestem czerwony jak burak. Oczywiście, że będzie mi bardzo miło – jak udajemy, to wszyscy. Zu Solms-Baruth zręcznie wpisał się w konwencję rozmowy.

Dla gości hotelu wyglądali jak troje dobrych znajomych. Ale nie dla kruczowłosego mężczyzny o ciemnej karnacji, który siedział dwa stoliki obok i obserwował dokładnie, co dzieje się wokół. Nikt poza nim nie zauważył, że Sabine, idąc na chwilę do toalety, wysłała ze swojego smartfona krótki SMS.

4

Ile jeszcze tak będziemy tu stać. Chyba minęło już 15 minut? Mężczyzna z lufą przytkniętą do czoła zauważył, że już trochę przyzwyczaił się do sytuacji. Jakby zobojętniał. Człowiek faktycznie potrafi się aklimatyzować w różnych warunkach. Podobno w siedzibie Facebooka pracownicy mają ustawioną temperaturę 16 stopni Celsjusza, żeby się nie rozleniwili i byli bardziej kreatywni. Ciekawe, ile tu jest stopni? Chyba znacznie więcej, bo jakoś niczego kreatywnego wymyślić nie potrafię.

Nagle mężczyzna usłyszał przytłumiony huk, cichy jęk, a ręka trzymająca lufę zwiotczała. Pistolet z głuchym łoskotem upadł na podłogę.

– Maks, nic ci nie jest? – usłyszał znajomy szept.

– Alida, to ty? – zapytał zaskoczony.

– Weź mi lepiej pomóż, odezwała się sapiąc. – Dopiero teraz zauważył, że jest całkiem naga i stara się utrzymać cały ciężar posiadacza glocka na sobie. – Nie może upaść, bo narobi rabanu. Pomóż mi, bo się ślizgam.

Rzeczywiście nagimi stopami stała na posadzce. Wokół było już trochę wody.

– Hm, nie wiedziałem, że jesteś specjalistką od mokrej roboty – zachichotał Maks.

– Jeszcze przed minutą nie było ci do śmiechu.

– Faktycznie, połóżmy go delikatnie, żeby nie narobił hałasu i zmykajmy do pokoju – zaproponował.

– Nie, bierzemy ją razem z nami – zdecydowała Alida.

– Ją? – zapytał zdziwiony.

– To moja siostra – poinformowała go dziewczyna, po czym zaczęła przesuwać się w kierunku drzwi do pokoju.

Hotel Kliczków składa się z kilku korytarzy, prowadzących do pokoi. Mamy w nim skrzydło Oficjalistów, skrzydło Rezydentów, stajnie przerobione na hotel i centrum konferencyjne, a nawet basen i sauny urządzone w dawnej ujeżdżalni. Szczęśliwie się złożyło, że pokój Maksa i Alidy znajdował się w skrzydle położonym najbliżej głównych schodów, tzw. skrzydle Rezydentów. Niemniej jednak i tak musieli przenieść ciało po schodach w dół. Oszołomiony tym, co usłyszał, Maks w ogóle się nie odzywał. Siostra? To ona ma siostrę? No tak, skąd niby miałem o tym wiedzieć? Gdy wreszcie dotargali ciało do pokoju i zamknęli za sobą drzwi, delikatnie opuściwszy bezwładne ciało na dywan, mógł dać upust emocjom.

– To ty masz siostrę? Zamierzałaś mi o tym powiedzieć? Co to ma znaczyć? – zaczął zasypywać ja pytaniami. – Czy twoja siostra jest zawodowym mordercą? Wiesz, że załatwiła pokojówkę na schodach? I dlaczego – spojrzał wreszcie na nieprzytomną kobietę – ona wygląda tak samo jak ty? – dokończył zdziwiony.

– Bo to moja siostra bliźniaczka – odparła Alida.

5

Obrazy zaczęły nabierać coraz wyraźniejszych kształtów. Stół, krzesła, biurko... sufit z przepięknym belkowaniem w ciemnobrązowym kolorze. Szafa, drzwi... Muszę być w jakimś pokoju, pomyślała. Ale, co się stało? Gdy zobaczyła leżącą pokojówkę, postanowiła ukryć się w załomie muru i obserwować, co się stanie. Sytuacja wydała się jej tragikomiczna. Leżąca w mrocznej ciszy pokojówka, a potem, jakby na zawołanie, napatoczył się ten idiota i chciał narobić rabanu na cały hotel. Musiała go powstrzymać i poczekać, co z tej sytuacji wyniknie. Tylko, co było potem? Straciła przytomność. Przecież ten wystraszony facet nie mógł jej obezwładnić. Nie był do tego zdolny, zdecydowała, zaliczając mężczyznę do niegroźnych. Umiała przecież rozpoznać przeciwnika od najmłodszych lat. Jej imię, Urika, pochodziło od dawnego indiańskiego imienia Jourika i znaczyło łowca. Co z niej był za łowca, jeśli została upolowana przez zwierzynę? Miała teraz o to do siebie pretensje.

– Widzę, że już coś niecoś kojarzysz – dotarł do niej znajomy głos. Przeniosła wzrok w miejsce, skąd usłyszała słowa. W szlafroku pochylała się nad nią jej własna twarz. Mam chyba omamy, pomyślała w pierwszej chwili. Ale po sekundzie skojarzyła.

– Alida? To ty mnie tak załatwiłaś? Dzięki siostrzyczko, pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Jak długo chciałaś jeszcze mu trzymać lufę przy czole? Dobrze się bawiłaś?

– Ten idiota narobiłby rabanu, a ja chciałam w ciszy obserwować, co się stanie.

– Ten idiota może wtrąci się do rozmowy siostrzyczek – postanowił włączyć się Maks. – A co niby miało się stać? Zakrwawiona dziewczyna miałaby przeistoczyć się w ducha i zacząć straszyć w zamku?

– On rzeczywiście jest idiotą – podsumowała Urika.

– On nic nie wie – powiedziała Alida.

– Wygląda na to, że jestem nic niewiedzącym idiotą – zgodził się Maks. – Ale zanim wyjaśnicie mi, o co tu chodzi, może zatrzyjmy ślady naszej obecności na korytarzu. Trzeba wytrzeć wodę z podłogi i chyba odnaleźć twój pistolet – zauważył trzeźwo.

– To nie macie mojego glocka?! – wybuchła Urika.

Nikt jej nie odpowiedział, natomiast Maks z palcem na ustach podszedł do drzwi, zgasił światło w pokoju i wyszedł na korytarz. Zamieszkiwany przez nich pokój 239 znajdował się tuż przy kamiennych schodkach, którymi trzeba było przejść w stronę głównej klatki schodowej. Na nieszczęście, po dwóch kamiennych schodkach należało przejść jeszcze kilkoma drewnianymi, które niemiłosiernie skrzypiały. W nocy korytarze hotelu nie były oświetlone prawie wcale. Księżyc dawałby więcej światła niż kinkiety na ścianach. Maks zaczął powoli, metodycznie wycierać ślady mokrych stóp Alidy hotelowymi ręcznikami. Gdy dotarł do góry schodów, powtórzył to samo z podłogą głównej klatki schodowej. Po kilku minutach wszystkie mokre ślady zniknęły. Ale zniknęło coś jeszcze. Na schodach nie było ciała pokojówki, a poza tym Maks nie znalazł pistoletu.

6

Kiedy niski łysawy mężczyzna, mówiący po polsku z wyraźnym niemieckim akcentem zaproponował jej kawę na rynku w Bolesławcu, Wiola chciała go spławić. Jeszcze jeden podstarzały amator kwaśnych jabłek, pomyślała. Co ja mam takiego w sobie, że ich przyciągam? Niejeden mężczyzna znalazłby odpowiedź na to pytanie. Wysoka, długowłosa dwudziestoparolatka mogła się podobać. Co prawda nie należała do klasycznych piękności, ale potrafiła uwodzić wzrokiem, trzepocząc długimi rzęsami przenikliwych zielonych oczu. Ten numer zawsze działał, i to nie tylko na podstarzałych playboyów, uśmiechnęła się w duchu. Teraz też mimowolnie zatrzepotała rzęsami i zrobiła niewinną minę. A co tam, niech mi postawi tę kawę,

– Uwielbiam latte z delikatną pianką i karmelem – uśmiechnęła się do nieznajomego.

– Ja również, czyli mamy coś wspólnego – odparł mężczyzna.

W chwilę potem siedzieli w skromnej cukierni na rynku. Kobieta za ladą pakowała klientom ciasta, paszteciki i robiła specjalność zakładu, tosty z serem i pieczarkami. Obok, w wydzielonej części, znajdowało się kilka stolików, przy których goście mogli zjeść zamówione ciastko i napić się kawy. Wiola patrzyła na wysoką szklankę, żałując, że dała się zaprosić. Myślała, że gość otworzy drzwi jakiegoś wypasionego mercedesa zaparkowanego nieopodal i pojadą autostradą do Legnicy, albo jeszcze dalej, 117 kilometrów stąd, do Wrocławia na prawdziwą latte z karmelem do Kawowego Nieba. Uwielbiała, jak mężczyźni ją tam zabierali. To było dla niej przypomnienie czegoś, co zostawiła już daleko za sobą. Od czasu do czasu pragnęła jednak wyrwać się z tej dziury, w której mieszkała i dlatego dawała się zapraszać mężczyznom, jeśli mieli ochotę z nią poflirtować. Jej matka zawsze powtarzała, że musi znaleźć bogatego faceta. Takiego trzeba ustrzelić, zrzędziła, odkąd Wiola skończyła osiemnaście lat. Zobacz, jak ja trafiłam; poczciwy ten twój ojciec, ale ustawić się nie umiał. Całe życie w tej glinie upaćkany chodzi, narzekała. Matka nigdy nie pracowała, jedynie, jak to się mówi, zajmowała się domem. Zresztą i to robiła niedbale. Cały czas marzyła o księciu z bajki, niepocieszona, że trafił jej się porządny, ale nudny mężczyzna. Ojciec Wioli pracował w jednej z bolesławieckich manufaktur produkujących ceramikę. Mimo że filiżanki, cukiernice, misy i czajniczki z Bolesławca znane są na całym świecie, praca przy ich wyrobie nie przynosiła dużych profitów. Na każdym produkcie manufaktury było napisane hand made, w sklepach kosztowały krocie, ale ci, co je wytwarzali, zarabiali tyle, że ledwie starczało do pierwszego. Dlatego matka Wioli tęskniła za komfortowym, bogatym życiem. I przenosiła swoje marzenia na córkę, zresztą skutecznie. Wiola miała już w swoim życiu epizod z księciem z bajki, do którego nie chciała wracać. Wiedziała, że „książęta” prawie nigdy nie są prawdziwi. Dysponując już pewnym doświadczeniem w tym zakresie, dość chłodno podchodziła do próbujących ją oczarować mężczyzn. Była pewna, że już się nie zadurzy w żadnym z nich. Dlatego kawa z nieznajomym Niemcem nie wydawała się jej niczym niebezpiecznym.

– Kawa smakuje? – zagaił nieznajomy.

– Piłam lepszą – wydęła usta Wiola.

– Gdybym chciał zrobić na tobie wrażenie, zabrałbym cię do Wrocławia do Kawowego Nieba. Ale myślę, że i bez kawy mogę cię uszczęśliwić – uśmiechnął się mężczyzna.

Szybko przechodzi do rzeczy, pomyślała dziewczyna. Zaś głośno powiedziała:

– Nie jestem taka, jak pan myśli.

– Och, jesteś taka, jak myślę. Wiem o tobie więcej niż ci się wydaje, Wiolu – powiedział, uśmiechający się nadal, Niemiec.

– Skąd zna pan moje imię? – spytała zaskoczona.

– Czy to ważne? Znam także twoje nazwisko. Nazywasz się Grzywacz, Wioletta Grzywacz. Masz dwadzieścia sześć lat. Uczyłaś się w szkole gastronomicznej, ale jej nie ukończyłaś. Potem wyjechałaś do Niemiec, żeby się dorobić. Chyba niezbyt się udało. Jednak z tego, co widzę, miłość do starszych panów pozostała.

Wiola podniosła się do wyjścia, lecz mężczyzna chwycił ją mocno za rękę.

– Zaczekaj, nasze spotkanie może nie zaczęło się najlepiej, ale zapewniam, że nie chcę ci zrobić krzywdy. Mam dla ciebie propozycję.

– W dupie mam takie propozycje – rzuciła zdenerwowana.

– Masz w dupie pięć tysięcy złotych? – zdziwił się Niemiec. – Nawet nie chcesz wiedzieć, za co miałabyś je dostać?

– Domyślam się.

– Prawdopodobnie źle się domyślasz – próbował uspokoić ją łysawy jegomość. – Nie chodzi o seks. Nie zależy mi na tym, żeby cię oglądać nago. Nic z tych rzeczy. Nie jest to nic sprośnego, jak wy tu w Polsce mówicie.

– To czego chcesz? – rzuciła zaczepnie Wiola.

– O!? Przeszliśmy na ty. Świetnie. Mam na imię Helmut – przedstawił się mężczyzna. – I chciałbym ci zaproponować pięć tysięcy złotych, o czym już nadmieniłem, w zamian za dyskretną obserwację pewnej dziewczyny, która zatrzymała się w hotelu Zamek Kliczków.

– To nawet pan wie, że tam pracuję – powiedziała już bardziej zrezygnowana niż zdziwiona.

– Mówiłem przecież, że wiem więcej niż ci się wydaje. A więc jak będzie?

– Jak się nazywa ta dziewczyna? – zapytała Wiola, myśląc już o pieniądzach, które zarobi.

– Ma na imię Alida, przebywa w hotelu od kilu dni z mężczyzną, który ma na imię Maksymilian. On jest nieważny. Chcę wiedzieć tylko, co robi ona. Czy zwiedza hotel, a jeżeli tak, to w których pomieszczeniach najczęściej bywa. Gdy natomiast będzie bywała w jakimś pomieszczeniu wyjątkowo często, czekam na telefon. Masz tu tysiąc złotych, to pierwsza rata – wyjął pieniądze z portfela i przeliczył.

Ta rozmowa miała miejsce tydzień temu. Przez ten czas Wiola obserwowała kruczowłosą, niezbyt wysoką, zgrabną dziewczynę o imieniu Alida. Zadanie było banalnie proste. Alida nigdzie się nie ruszała. Bywała na basenie, w restauracji i swoim pokoju. Nieraz nawet siedziała w nim, podczas gdy Wiola sprzątała i ścieliła łóżka. Dopiero dziś wieczorem zauważyła, że Alida idąc przeszklonym dziedzińcem w stronę basenu, coś liczy. Tak jakby odliczała metry. Potem nagle się zatrzymała, rozejrzała pospiesznie i zeszła nieużywanymi przez gości hotelu schodami. Co zrozumiałe, Wiola nie mogła za nią pobiec, żeby nie dać do zrozumienia, że ją obserwuje. Ale wydało się jej to dziwne, więc zadzwoniła do Helmuta. Ten po krótkim zastanowieniu kazał jej zrobić coś, co wprawi Alidę w niepokój. Łatwo powiedzieć, wprawi w niepokój. Ale co?

Wiola nie miała pomysłu. Właściwie nieco przez przypadek pomysł znalazł się sam. Po dwudziestej pierwszej, kiedy właśnie plotkowała z Justyną w recepcji, podsłuchała, że Maksymilian, ten mężczyzna z pokoju 239, chciał dodzwonić się do hotelowej restauracji, ale nikt nie odbierał. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ tego wieczoru na zmianie w kuchni był buc Marcin. Wiola powiedziała, że pójdzie do kuchni i powie, żeby się zainteresowali potrzebami gościa hotelu. Justyna była jej wdzięczna. Wiola pobiegła do kuchni, ale oczywiście nic nie powiedziała, tylko odłożyła słuchawkę z widełek. Pomyślała, zresztą słusznie, że Maksymilian nadal nie mogąc dodzwonić się do restauracji, sam zejdzie na dół i złoży zamówienie. Pobiegła zatem na główną klatkę schodową i położyła się. Zamierzała udawać nieprzytomną i wzbudzić zainteresowanie Maksymiliana. Powinien tędy przechodzić, pomyślała. A potem to już łatwo pójdzie. Zatrzepocze rzęsami, powie, że ktoś ją uderzył z tyłu, a nie wie dlaczego, że upadła i tylko dzięki niemu się ocknęła. Liczyła na to, że Maksymilian powtórzy wszystko Alidzie, a to wzbudzi jej podejrzliwość i niepokój, czego chciał Helmut.

Plan wydawał się bardzo sprytny. Maksymilian rzeczywiście wyszedł z pokoju, ale gdy stanął na szczycie schodów, znieruchomiał. Wiola kątem oka dostrzegła, że ktoś za nim stoi. Niestety, nie mogła się dobrze przyjrzeć, bo musiała przecież leżeć nieruchomo. Dlaczego on nie schodzi? Przecież widzi, że potrzebuje pomocy. Po kilkunastu minutach na górze, tam gdzie stał Maksymilian, zrobiło się jakieś zamieszanie. Wiola zobaczyła nagą Alidę, która z mężczyzną taszczy jakieś ciało do pokoju. Gdy tylko zamknęły się drzwi, dziewczyna zerwała się z podłogi, ale w holu potknęła się o jakiś metalowy przedmiot leżący na podłodze. Zaklęła zła na siebie, że narobiła hałasu i podbiegła w stronę pokoju, żeby podsłuchać rozmowę. Nic niestety nie usłyszała przez grube, drewniane drzwi. Kilka minut później ktoś przekręcił klucz w zamku. Dziewczyna ukryła się z wąskim przejściu naprzeciwko pokoju 239. Stała tam zszokowana. Nie tym, że Maksymilian wyciera mokre ślady ze schodów i holu. Szokiem dla niej było, że są dwie Alidy.

7

Kapitan Piotr de Uszkiewicz był dumny ze swego nazwiska. Pochodzący ze zubożałej arystokracji oficer Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zawsze z namaszczeniem wymawiał swoje nazwisko przy przedstawianiu się. Tym razem też tak było.

– Piotr de Uszkiewicz – powiedział, lekko zadzierając brodę do góry, przedstawiając się nowemu koledze. Iluż to już tych „nowych kolegów” przewinęło się przez Agencję. Nie każdy wytrzymywał w tej pracy. Większość liczyła na pełną emocji pracę w terenie. Walkę z terroryzmem, tropienie szpiegowskich szajek, o tym marzyli. Rozczarowani papierkową robotą i, co tu dużo mówić, głównie pisaniem raportów bądź sprawdzaniem fałszywych alarmów od świrów, odchodzili ze służby. Ale ten nowy wydawał się inny. Nie był tak napalony na robotę, jak inni. Ale to dobrze, może dzięki temu będzie miał większy kontakt z rzeczywistością. Może nie będzie mylił życia z filmami sensacyjnymi.

– Kapitanie de Uszkiewicz, to pan Maksymilian Keller. Będziecie razem pracować. Keller pracuje nad pewną ważną dla bezpieczeństwa narodowego sprawą. Nazwijmy to operacją „Indie”. Konieczne jest zapewnienie dyskretnego bezpieczeństwa – zakomunikował generał Witucki.

Dużo o nim można by powiedzieć, ale nie to, że generał był mówcą. Gdy miał być konkretny, był konkretny. A gdy nie mógł czegoś powiedzieć, zawsze używał oklepanych frazesów. Tak było i tym razem, stwierdził Piotr, bo przecież sformułowanie „bezpieczeństwo narodowe” to wyświechtany zwrot z amerykańskiego kina klasy B.

Tak wyglądało pierwsze spotkanie z Kellerem. Facet okazał się fajnym gościem. Po spotkaniu u Wituckiego skoczyli razem na piwo. Okazało się , że obaj lubią pszeniczne, niefiltrowane. Takie rzeczy zbliżają ludzi. Przegadali prawie pół nocy w jednym z pubów przy ulicy Żelaznej w Warszawie. Pozostałe pół nocy gadać już nie mogli, bo mięśnie twarzy im zwiotczały od nadmiaru pszenicznego, niefiltrowanego, a co za tym idzie zamiast dialogu wychodził bełkot, więc rozjechali się taksówkami do domów.

Dwa dni później Keller zadzwonił, żeby Piotr przyjechał do Złotych Tarasów. Podał nazwę kawiarni, w której będzie siedział z dziewczyną. Miał przyjrzeć się i zapamiętać, jak wygląda owa dama. Zadanie nie było trudne. Takich dziewczyn się nie zapomina. Niezbyt wysoka, ale zgrabna. Kruczowłosa, cera ciemna, uroda nie słowiańska, raczej jakby pochodziła z Ameryki Południowej. Piotr był zdziwiony tym bardziej, gdy podsłuchał, jak dziewczyna śmiejąc się, tłumaczy Kellerowi, że urodziła się i wychowała w polskich górach, w Pieninach nieopodal Szczawnicy. Teraz stojąc za kotarą na korytarzu hotelu Zamek Kliczków, był zdziwiony jeszcze bardziej. Góralka, jak się okazało, ma sobowtóra, który jest zdolny obezwładnić pracownika ABW. Piotr nie rozumiał kompletnie niczego ze sceny, która przed chwilą się rozegrała. Po co ta pokojówka leżała na schodach? Dlaczego radosna dziewczyna z okolic Szczawnicy uderzyła w głowę swojego sobowtóra? I przede wszystkim, dlaczego ta druga chciała unieszkodliwić Kellera pistoletem, który teraz trzymał w ręku? Na odpowiedzi musiał poczekać co najmniej do rana.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

26

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

51

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

76

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

101

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.