Krajobrazy mojej duszy - Jarosław Bzoma - ebook

Krajobrazy mojej duszy ebook

Jarosław Bzoma

5,0

Opis

„Krajobrazy” to cykl 6 tomów, w których autor zadaje pytania i stara się dać odpowiedź na fundamentalne psychologiczno-filozoficzne zagadnienia metafizyczne, epistemologiczne i ontologiczne dotyczące człowieka. To sokratejski przewodnik po tym, co ludziom znane i nieznane, czego chcieliby się dowiedzieć o sobie samych, a co często leży na pograniczach i peryferiach ludzkiej świadomości. Co leży w zakresie naszego poznania, a co być może na zawsze pozostanie tajemnicą.

 

Księga I wciąga czytelnika w eksperyment, któremu autor poddał się osobiście. Czy możliwe jest podróżowanie świadomością poza ciałem?

 

Kim jestem?

Czy już kiedyś żyłem?

Kim byłem w poprzednim życiu?

Kim będę w kolejnym?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 516

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Jarosław Bzoma

Krajobrazy mojej duszy

Księga o podróży nocnej

Księga pierwsza

Strona redakcyjna

Redakcja: Zuzanna Gościcka-Miotk

Korekta: Katarzyna Czapiewska

Okładka: Daniel Rusnak

Skład: Monika Burakiewicz

© Jarosław Bzoma i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-793-0

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Wstęp

Najpierw była moja ciekawość. Potem nazywałem to eksperymentem. Po jakimś czasie zaczął we mnie wzbierać lęk o własne zdrowie psychiczne. Kolejnym etapem, próbą poradzenia sobie z tym z nocy na noc rosnącym ciężarem, był wysiłek zmierzający do zdemaskowania samego siebie, złudności moich przeżyć. W końcu wbrew logice zdarzeń przestałem wierzyć w to, co mówią do mnie moi senni przewodnicy, mimo że wciąż podróżowałem w snach i nie chciałem przestać.

Aż przyszedł dzień, w którym stojąc przed lustrem, ja, pięćdziesięcioletni mężczyzna, poczułem się jak bezradne dziecko.

Oszukano nas?

Od wieków nauczyciele, kapłani wszystkich religii karmili nas gotową wiedzą. Żyliśmy cudzym doświadczeniem. Staliśmy się tworem wszystkich wpływów i nie ma w nas niczego osobistego. Żadnego autentycznego doświadczenia metafizycznego. Zapewniano nas, że jeżeli dopełnimy obrzędów, powtórzymy zalecone rytuały i modlitwy, stłumimy pragnienia, to odnajdziemy drogę do Źródła.

Tymczasem droga jest nadspodziewanie prosta! Książka, którą trzymają Państwo w rękach, opowiada historię mojej podróży do własnego wnętrza. Do naszego wspólnego Źródła.

Metoda, jaką się posłużyłem, to sen w jego wszystkich wymiarach i na wszystkich poziomach.

Trudno w to uwierzyć? Czyżbym był zatem tym przysłowiowym głupcem, który przypadkiem odsłonił tajemnicę będącą na wyciągniecie dłoni?

Musiano znać tę Prawdę! Nie chciano jej nam wyjawić, bo wszyscy są wobec niej bezsilni!!!

Jednego jestem pewien: gdy zaufaliśmy mądrości innych, utraciliśmy swoją wolność!

Gdyby ogół miał dostęp do tego, co jest po drugiej stronie dziennej świadomości, nikt nie mógłby pozbawić nas niezależności sądów. Nikt nie mógłby nas oszukać. Pomiędzy świadomością, jaką mamy we śnie, a świadomością dzienną czy inspiracją, jakiej doznają artyści w czasie tworzenia swoich dzieł, nie ma wyraźnej granicy. Dlatego pozwoliłem sobie na poparcie tej tezy zapoznać Państwa na samym początku pierwszej księgi z moją twórczością „dzienną”. Pokuszę się o stwierdzenie, że tak naprawdę śnimy cały czas. Wrażenia dnia jedynie zagłuszają ciągłą relację z naszym wnętrzem. Dlaczego więc lekceważymy wewnętrznego obserwatora, Świadomość?

Pozwolę sobie przywołać słowa J. Krishnamurtiego. Wiele takich cytatów i odniesień do samodzielnie myślących poszukiwaczy Źródła znajdą Państwo na stronach mojej książki:

„Świat przyjmuje i stosuje tradycyjne podejście. Pierwotną przyczyną bezładu w nas jest szukanie rzeczywistości przez kogoś nam obiecanej; idziemy mechanicznie za kimś, kto zapewnia nam wygodne życie duchowe. Jest to niezwykle dziwne, że choć większość z nas przeciwstawia się tyranii politycznej czy wszelkiej formie dyktatury, w tym wypadku przyjmuje cudzy autorytet i poddaje się tyranii, by zwichnąć swój umysł i wykrzywić swą drogę życia. Jeśli jednak całkowicie odrzucimy (i to aktywnie, a nie tylko rozumowo) wszelkie tak zwane autorytety duchowe, wszelkie obrzędy, rytuały i dogmaty, to stwierdzimy, że znajdujemy się w konflikcie ze społeczeństwem, tracimy szacunek społeczny. Ale zasługująca na szacunek istota ludzka nie może żadną miarą zbliżyć się do rzeczywistości, która jest nieskończona i niezmierzona” [1].

Cokolwiek sądzimy o nauczycielach takich jak Krishnamurti, nie da się zaprzeczyć, że aby wyrwać się ze społecznego transu konsensualnego, musimy stać się ekscentryczni, jeżeli nie na płaszczyźnie społecznej, to przynajmniej na płaszczyźnie wewnętrznego rozumienia rzeczywistości.

Przed laty Terence McKenna wysunął hipotezę głoszącą, że stymulatorem rozwoju ludzkości były substancje psychodeliczne dostępne w naturze. Pozwolę sobie podać tę teorię w wątpliwość. Największym stymulatorem dostępnym każdemu, w każdym miejscu i o każdej porze był sen i to, co nazywam w swoich relacjach podróżą nocną, śnieniem. Sądzę, że wykazałem dość dobrze, że drugą stronę można zapytać o wszystko: o podstawy bytu i o to, jakich wyborów dokonywać w życiu. Jednym słowem przez tysiące lat swojej historii ludzie byli prowadzeni przez przewodników, których spotykali w swoich snach. Jestem przekonany, że w czasach, kiedy ludzkie umysły nie były zanurzone w falowej mgle emitowanej z elektromagnetycznych nadajników, przekaz senny był o wiele wyraźniejszy i jeżeli nawet nie dominujący, to przynajmniej równorzędny świadomości dziennej naszych przodków.

Mentalne odcięcie nas od tej wiedzy, zdeprecjonowanie źródła jej pozyskania jest największym nadużyciem elit, jakiego kiedykolwiek dokonały na swoich poddanych.

Wprowadzenie mentalnych zapór mówiących, że po tamtej stronie snu możemy zostać uwiedzeni przez Szatana, to najbardziej spektakularne oszustwo w historii ludzkiej cywilizacji!!! Zainstalowano w naszych głowach „druty kolczaste” po to, aby władać naszymi jaźniami. Jako namiastkę naturalnego sposobu rozwoju naszej duszy, przewodnictwa wyższej świadomości, podano nam religijną papkę, spreparowaną przez nauczycieli podobnych nauczycielom molierowskiego mieszczanina pragnącego stać się szlachcicem. Nauczyciele ci wolą patrzeć, jak się nienawidzimy i zagryzamy nawzajem, podobni do wściekłych psów, niż pokazać nam właściwą drogę!

Jestem głęboko przekonany, że każdy, kto uzmysłowi sobie bliskość Źródła naszej świadomości, już nigdy nie będzie nadużywał możliwości, jakie niesie ze sobą posiadanie ludzkiego ciała.

Pozwolę sobie na kilka refleksji osobistych.

Co się stało ze mną jako osobą przez te cztery lata poświęcone aktywnemu śnieniu? Chciałem odpowiedzieć: „nic szczególnego”, ale kiedy bliżej się przyjrzałem swojemu dzisiejszemu stanowi świadomości, dostrzegłem kilka różnic. Otóż przestałem planować, przeskakiwać z celu na cel. Nawet wydanie książki pozostawiłem swobodnemu dryfowi okoliczności. Zyskałem nieznany mi dotychczas dystans do siebie samego i do otoczenia.

W tym miejscu chciałbym podziękować mej wspaniałej i wyrozumiałej żonie za zaufanie do mojego zdrowego rozsądku. Za przeświadczenie, że poradzę sobie z natłokiem informacji burzących moją dotychczasową równowagę, podważających zastane recepty na życie. Zachowała się jak cierpliwa mistrzyni nowicjatu.

Skoro mowa o podziękowaniach, pragnę również złożyć je Panu T.K., który towarzyszył mi podczas pisania całego cyklu Krajobrazów. Wspierał mnie w chwilach zamętu poznawczego.

A zatem, powracając do przemian, jakie we mnie zaszły, przestałem widzieć cel w ciągłym, natrętnym działaniu. Zyskałem inną perspektywę. Zacząłem przyglądać się z przyjemnością najprostszym oznakom procesów zachodzących w świecie przejawionym na zewnątrz mnie i w świecie Świadomości. Zacząłem rozumieć, że nie ma pomiędzy nimi jakiejś zasadniczej różnicy. Polubiłem zanurzanie się w świecie w każdym z jego przejawów i wymiarów.

Mówiąc jeszcze chyba trochę na wyrost: zaczyna się we mnie krystalizować postawa oczekiwania na, nieuchronny przecież, koniec życia nie z przerażeniem, a z... ciekawością!

Teraz kilka refleksji o samej książce.

Każda lektura po przekroczeniu granicy pięciuset, sześciuset, stron objętości zyskuje pewien rodzaj własnego życia. Wewnętrzne procesy myślowe zaczynają krążyć pomiędzy akapitami, stronami i rozdziałami w zastanawiający dla uważnego czytelnika sposób!

Podobnie jest z moją książką, tym bardziej że po jakimś czasie okazało się również, że zapisane wcześniej relacje z podróży są informacjami, do których warto ciągle wracać. Już na samym początku bowiem złożono na moje barki wiedzę. Do właściwego zrozumienia jej dorastałem w ciągu kolejnych miesięcy i lat.

Czy to w Harrym Potterze, czy w Finnegans Wake prądy wzbudzone nieświadomie przez autorów wciągają czytelnika jak wodne wiry. Ośmielam się stwierdzić, że treść takich książek ma drugorzędne znaczenie. Wystarczy, aby narracja była na tyle zajmująca, żeby utrzymać czytelnika do samego jej końca.

Odnoszę wrażenie, że moja książka oprócz swojej znacznej objętości ma wszystkie atrybuty uczciwej relacji i zapewniam, że może pochłonąć Was z całym Waszym jestestwem. Nie wyjdziecie z jej przestrzeni tacy sami. Zmienicie całkowicie sposób patrzenia na rzeczywistość, która Was otacza i wypełnia. Książka ma zdolność wzbudzania w czytelniku rezonansu, pod jej wpływem rozpoczniecie najbardziej zajmującą z podróży. Mój wysiłek ustawienia drogowskazów w tej niezbadanej do końca przestrzeni wewnętrznej nie powinien zatem pójść na marne.

Wydanie cyklu książek, a jest ich już sześć, to przedsięwzięcie karkołomne. Długo nie otrzymywałem wsparcia ze strony wydawców. Współcześni cenzorzy świadomości czytelników z sobie tylko znanych powodów nie potrafią zdobyć się na ryzyko opublikowania książki o treści płynącej pod prąd wobec ustalonych oczekiwań. Oczywiście ich opinia, że lektura jest niszowa, to jedynie niesprawdzone twierdzenie, za którym ukrywają się wewnętrzne przekonania właścicieli oficyn. Strach przed środowiskowym ośmieszeniem? Chyba nie, wydaje się książki ewidentnie głupie. Ryzyko finansowe? A na co liczył wydawca Finneganów Trenu? Na sukces wydawniczy? Nie wspomnę już o heroizmie tłumacza tego dzieła, skądinąd ciekawego koncepcyjnie i rozwijającego wyobraźnię słowotwórczą. Jego autor, Joyce, nie wiedział, jakie skutki przyniesie czytanie tak dziwacznego formalnie tekstu. Zakładał zapewne, że zapewni czytelnikowi rozwój.

Moja książka ma tę zaletę, że jej konstrukcja opiera się na istniejących, pulsujących życiem, wewnętrznych procesach zachodzących w naszej Świadomości. Struktury zasiedlające nasze wnętrze, a które towarzyszą nam w wewnętrznej podróży, można by nazwać Przewodnikami. W czasie lektury zapewne odczujecie ich obecność w Waszej przestrzeni.

A zatem są dzieła bardziej miałkie, mniej zrozumiałe dla czytelników, ba, może nawet mało czytelne dla ich autorów, a mimo to znajdują wydawców.

Co zatem stało na przeszkodzie opublikowaniu tej książki? Czyżby strach przed zachwianiem utartego oglądu świata, jaki przynależy do domeny zarezerwowanej przez religie? No, może jest coś na rzeczy, ale i przecież znajdują się wydawcy, którzy ryzykują fatfę razem z zaszczutymi autorami takich publikacji!

Co zatem mogło być przeszkodą?

Chyba się domyślam!

Wydawcy bywają też czasem czytelnikami wydawanych przez siebie książek. Być może właśnie ten manuskrypt przeczytali. „No to dobrze” – powie czytelnik tego wstępu. „Niekoniecznie!” – odpowiem. Przeczytali i pomyśleli, że to, co w niej napisałem, może być prawdą. A taka prawda jest zbyt dojmująca! W świetle jej istnienia trzeba by zacząć traktować poważnie innych ludzi, podróżników w czasie i przestrzeni!

Tym bardziej pragnę złożyć podziękowanie wydawnictwu Novae Res za odwagę zmierzenia się z zastałą obyczajowością czytelników i rynkiem książki w Polsce.

Część pierwsza

Nie wiem, co Mr. Sturdy rozumie przez sformułowanie „zdolność do kontrolowania marzeń sennych”. Czy on może wytwarzać dowolne sny? Czy może na przykład powiedzieć: „Dzisiaj w nocy będę śnił o tym i o tym?”. Jeszcze nic na ten temat nie słyszałem.

Carl Gustav Jung, O istocie psychiczności – listy 1906 – 1961

Wszyscy jesteśmy na właściwym miejscu i o właściwej porze!

Stuart Wilde

Kierowanie ludzką duchowością jest umiejętnością zbyt cenną, aby tu, na ziemi, mogli ją utrzymać w swoich rękach uczciwi ludzie!

Jarosław Bzoma

Moje dzieciństwo

„W małym mieście Tajdarajda mieszkał Knotuś, niedorajda. Mały był, głupi był. Nie wiedział jak, nie wiedział którędy, i w ogóle i...” [2].

Czy ja to ten Knotuś? Trudno mi ocenić siebie obiektywnie. Jak spojrzę w lustro, to raczej wyglądam na mordercę Knotusia.

Sam nie wiem, czy powinienem opowiadać Wam o tym dalej. Co?... Opowiadać!

Niech będzie!

Powracając do wątku Knotusia, sparafrazuję cytat z dzieła znanego autora: NIE PYTAJ, KTO JEST MORDERCĄ KNOTUSIA, JESTEŚ NIM TY!

No tak, tak, ale do rzeczy, bracia, do rzeczy!

Odkąd pamiętam, Knotuś był towarzyszem wszystkich moich dziecięcych zabaw, ale trosk również. Był ze mną, kiedy w zbroi zrobionej z kamizelki ojca i z mieczem z dwóch patyków wyruszałem na podbój drugiej strony naszej ulicy, jak i wtedy, kiedy otarłem kolana, spadając ze schodów prowadzących na strych. Dorośli początkowo podśmiewali się z naszej przyjaźni, ale w miarę jak stawałem się coraz starszym chłopcem, próbowali przerwać naszą znajomość. Mama mówiła, że Knotuś jest nieodpowiedzialny, źle wychowany i dziecinny.

Cezurą naszej znajomości stało się moje pójście do szkoły. Kiedy wyszedłem z domu po raz pierwszy z tornistrem na plecach, po prostu udałem, że nie widzę Knotusia.

Jeszcze sporadycznie, w czasie letnich wakacji, spotykaliśmy się w ogrodzie za domem. On ciągle fikał koziołki, łaził po drzewach i wyjadał kleistą żywicę z pękniętej wiśni, mnie takie zabawy już nie bawiły, a wręcz wydawały mi się niegodnymi drugoklasisty.

Któregoś roku, chyba w trzeciej czy czwartej klasie, zdałem sobie sprawę, że Knotuś zniknął. Nie zmartwiłem się tym zbytnio, miałem tylu fajnych kolegów. Zupełnie o nim zapomniałem.

Kiedy skończyłem studia, zacząłem pracować. Najpierw na jednym, potem na dwóch etatach. Kupiłem pierwszy samochód, zasiedliłem pierwsze mieszkanie, ożeniłem się. Nie wspominałem już ani Knotusia, ani nawet szkolnych kolegów. Byłem dorosły, miałem rodzinę, dwa domy, dwa samochody, dwa rowery i nawet po dwie pompki do nich. Jednak wcale mnie to nie cieszyło, powiedziałbym nawet, że zaczęło mi ciążyć.

Kiedyś siedząc w domu późnym wieczorem, po ciemku, z zamkniętymi oczami, przywołałem wspomnienie dziecięcych czasów. Znowu klaskałem z radości, jeżdżąc wyścigówką zrobioną ze skrzynki po jabłkach, śmiałem się hałaśliwie, kiedy „najszybciej na świecie” biegłem w dół naszej ulicy, robiąc ogromne siedmiomilowe kroki, potem drzemałem rozleniwiony w namiocie z inspektowych okien.

Wtedy przypomniałem sobie również Knotusia. Zatęskniłem za nim. Gorąca łza wymknęła się spod mojej powieki, czułem, jak płynie po policzku.

Otworzyłem oczy. Naprzeciw mnie na kanapie siedział Knotuś. Nie zmienił się przez te czterdzieści lat, wciąż był dzieckiem. Spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem, po raz pierwszy patrzyliśmy sobie w oczy. A Knotuś miał oczy tak błękitne, jakby się w nich odbijały wszystkie nieba świata. Na moje „szczęście” jeszcze potrafiłem się im oprzeć!

To niestety nie cała prawda, jaką miałem do wyjawienia. Przez kilka lat byłem przekonany, że wtedy, w tamtym pokoju, unicestwiłem niewinną istotę. Myślałem tak aż do chwili, w której pewnego dnia stanąłem przed lustrem i spojrzałem sobie głęboko w oczy.

To nie ja zabiłem Knotusia. To on zabił mnie!!!

Mój życiorys

Filologię białoruską skończyłem w sporym akademickim mieście Mścisławiu. Mieście słynnym w całym kraju ze swojego położenia na kilku dość wysokich wzniesieniach, pełnym ostrych podjazdów i karkołomnych pochyłości, co, jak sami się przekonacie, nie jest obojętne dla biegu mojej opowieści.

Studia, jak rzekłem, skończyłem, ale pracy po nich nie znalazłem. W Mścisławiu nikt nie był ciekaw moich umiejętności lingwistycznych. Zresztą nie bardzo mnie to zdziwiło, jako że kiepska opinia na temat szans zatrudnienia filologów białoruskich na Białorusi dość powszechnie panowała na naszym wydziale od pierwszego roku studiów.

Rozejrzawszy się po rynku pracy, zdecydowałem się na posadę w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych. Zdałem egzaminy uprawniające do prowadzenia autobusów i zostałem współprowadzącym dość podniszczony autobus przegubowy.

W pierwszym dniu pracy, mimo że miałem dopiero drugą zmianę, przyszedłem razem z moją zmienniczką, bardziej doświadczoną... kierowcą? Siedziałem jako pasażer z przodu, obserwując dość nonszalancki styl prowadzenia pojazdu w wykonaniu koleżanki.

Nieubłaganie nadchodziła godzina mojej zmiany. Godzina mojej samodzielności zawodowej. Koleżanka na którymś z kolei przystanków wstała, zabrała swoją torbę, zdawkowo pożegnała się ze mną, uśmiechając się współczująco, i zniknęła w przechodzącej obok przystanku grupie ludzi.

Usiadłem na przyjemnie ciepłym siedzeniu kierowcy, zamknąłem wszystkie drzwi i... ruszyłem. Bezwładność pojazdu była tak wielka, że co chwila nieomalże taranowałem samochody jadące przede mną, dźwignia biegów, którą dawało się manipulować jedynie oburącz, kierunkowskazy, jakieś mikroskopijne guziczki, w które trzeba było trafić paznokciem małego palca, a to wszystko w dodatku w rozwibrowanym wnętrzu starego, rozklekotanego grata. I ten pierwszy zjazd, tuż za ratuszem... koszmar!

Hamulec, mimo swojej opieszałości, szczęśliwie działał i dawał mi jakąś szansę na ocalenie. Pojawił się jednak nowy problem. Ulica. Właściwie uliczka, która zdawała się wraz z rosnącym spadkiem zwężać dramatycznie.

Zatrzymałem się na przystanku. Autobus ledwie mieścił się między ścianami kamienic. Jakieś sto metrów przede mną widziałem następny przystanek, a uliczka wyglądała na jeszcze ciaśniejszą.

Co robić!? Pasażerowie z rozbawieniem przyglądali się mojemu niepokojowi, a raczej panice. Jak powinienem się teraz zachować? Może wysiąść, pójść na przystanek pieszo i poprosić stojących tam pasażerów o przejście na ten, na którym się zatrzymałem? Może gdzieś w autobusie jest wózek do dowożenia pasażerów? Nonsens! Co ja mam właściwie teraz zrobić? Dyskretnie spróbowałem podnieść fotel za swoim siedzeniem. Ani drgnął.

„Dobrze, zachowam się jak profesjonalista” – pomyślałem. Nonszalancko wysiadłem przednimi drzwiami i nieśpiesznym krokiem udałem się w stronę niezbyt odległego przystanku. Jezdnia coraz większym spadkiem prowadziła w jakiś rodzaj zaułka, dość ciasnego podwórka.

Dotarłem wreszcie do przystanku. Wyglądało na to, że jest stacją końcową tej linii. Niestety miejsca było niewyobrażalnie mało. „Przecież tu nie da się zawrócić” – pomyślałem zrezygnowany.

Na przystanku i wokół niego nikogo szczęśliwie nie spotkałem. W związku z tym zadowolony, że uniknąłem kompromitacji, odwróciłem się na pięcie i... stanąłem twarzą w twarz z jegomościem w stroju wyglądającym na domowy.

Zawahałem się.

– Pan czeka na autobus? – zapytałem.

Przecząco pokręcił głową. Zrobił to jakby z lekkim niedowierzaniem.

– Rozumiem. Pan tutaj mieszka – kontynuowałem.

Skinął z namysłem.

– Sam pan widzi – powiedziałem – że umieszczenie przystanku w takim zaułku jest nonsensem. Czy nie można by tutaj wywiesić tablicy, aby ewentualni pasażerowie przechodzili tam, do tej wyżej położonej stacji? – wskazałem ręką mój autobus.

Jegomość uśmiechnął się ironicznie. W końcu otworzył usta i niezbyt przyjemnym głosem powiedział:

– Wam, szoferakom, wciąż się wydaje, że robicie ludziom łaskę, co? Panie, tutaj w tej bramie – wskazał głową – dają przedstawienia. Aktorzy i publika jakoś muszą tu dojechać, odjechać, a wy z tej swojej autobusiarni zawsze to samo!

Jego opryskliwość niemile mnie zaskoczyła.

Rozejrzałem się. Zaiste, w pobliskiej bramie wisiała kurtyna. Nieco sfatygowane, niegdyś białe płótno, częściowo zasłaniało niską scenę. Nad bramą na dość niedbale zawieszonej tekturze widniało zamaszyście wypisane słowo... Może italicuł albo nazwa teatru? Trudno było powiedzieć.

– „Makczasycz” – głośno odczytałem dziwne słowo.

Chciałem zapytać o jakieś szczegóły, ale kiedy się odwróciłem, faceta, z którym rozmawiałem, już nie było.

Wróciłem do autobusu. Zdecydowanie, jakbym robił to setny raz, usiadłem na swoim miejscu. Dałem wsteczny bieg i powoli, ostrożnie wyjechałem tyłem aż na samą górę, aż do samego ratusza, gdzie zaczynał się ten karkołomny spadek ulicy i gdzie mogłem już zawrócić. Pasażerowie mój ekwilibrystyczny wyczyn traktowali z zupełną obojętnością. Chyba byli do tego przyzwyczajeni, w każdym razie wydawali się przekonani, że tak powinno się dziać.

– A więc zdałem egzamin z samodzielności! – wyszeptałem radośnie do siebie, wracając po pracy do domu.

Kiedy wchodziłem już do swojej bramy, przypomniała mi się ta całkiem do niej podobna brama na końcowym przystanku. „Co to mogło znaczyć? Mak... czaszyc? Makczasycz?” Moja ciekawość rosła i z każdą minutą przeradzała się w coraz silniejsze postanowienie. „Wieczorem pójdę obejrzeć to przedstawienie!”

Otworzyłem drzwi wynajętego mieszkania, torbę, którą miałem na ramieniu, rzuciłem w kąt, podszedłem do lodówki, wyjąłem talerzyk z kawałkiem kurczaka, odwróciłem się w stronę biurka i postawiłam talerzyk na jego brzegu, tak aby go nie zrzucić przy pisaniu, i nareszcie po całym dniu prozaicznych zabiegów usiadłem do swojego ulubionego zajęcia – pisania pierwszej w życiu książki.

Chwilę posiedziałem z rękoma opartymi na uchylonej szufladzie, uspokoiłem nieco przyśpieszony dzisiejszymi wydarzeniami oddech. Wyjąłem z szuflady czystą kartkę, ołówek i bez dłuższego namysłu zacząłem kreślić pierwsze zdanie opowiadania.

Wszystko zaczęło się jednego z tych przeraźliwie jasnych dni lata. Obudziło mnie ostre słońce. Pokój nagrzany jak piec. Wstałem z bólem głowy i już w tamtej chwili zacząłem coś przeczuwać.

Podszedłem do okna. Kiedy wyjrzałem, wszystko stało się jasne. „Nareszcie szlag trafił ten cały parszywy świat!” Biały dzień, a tu ani jednego człowieka, wszystko stoi, cisza. Zacząłem myśleć gorączkowo. „A więc wszystko należy do mnie? No, może w najgorszym wypadku ocalała jedna czy dwie osoby”.

Szybko włożyłem ubranie i wybiegłem na ulicę. Przemierzałem miasto, taksując wszystko okiem spadkobiercy. Mijając kiosk, wziąłem paczkę papierosów. „Że też nie mogło ich wytłuc, kiedy wszystko było otwarte!”

Zapaliłem papierosa i rozejrzałem się po okolicy. „A gdyby się tak gdzieś przejechać?”

Ruszyłem nieśpiesznie wzdłuż parkingu. W środku długiego szeregu aut trafiłem na nowego mercedesa. Wybrałem trasę zupełnie przypadkowo.

Upojony pędem powietrza, oszołomiony ogromem możliwości, zacząłem myśleć o przyszłości. „Jeżeli wszyscy zginęli, to przecież ciała gdzieś pozostały. Za jakieś dwa, trzy dni do miasta nie ma nawet po co wracać. Dobrze by było zaszyć się na jakimś odludziu i poczekać, aż wszystko samo się rozlezie”.

Zatrzymałem się w pierwszym z napotkanych miasteczek. Rozejrzałem się za jakąś przyczepą mieszkalną. Doczepiłem ją do samochodu i ruszyłem w poszukiwaniu zaopatrzenia.

Uwinąłem się dość szybko. Potem znalazłem na mapie największy las w zasięgu pięćdziesięciu kilometrów. Ruszyłem w drogę. I właśnie wtedy minął mnie przepełniony autobus.

Spojrzałem na zegarek. Była czwarta trzydzieści.

Postawiłem kropkę i wyglądało na to, że to koniec opowiadania. Nie bardzo wiedziałem, jak je dalej poprowadzić. Zawsze kiedy zamierzałem napisać coś dłuższego, wychodziły niewielkie formy. No cóż, może na tyle starczało mi talentu. Kiedy nazbieram więcej takich opowiastek, pewnie połączę je wspólnym wątkiem i wyjdzie z tego książka.

„O właśnie...” – sięgnąłem do szuflady – „gdzieś tu miałem krótką scenkę napisaną dla szkolnego teatru. Nikt nigdy jej nawet nie przeczytał, woleli grywać Warszawianki. O, jest” – ucieszyłem się. Wyjąłem pożółkłą kartkę. Zacząłem czytać.

(On i Ona wchodzą na scenę z lewej strony. On – podstarzały elegant. Ona wyciera mokre oczy, twarz rozświetlona uśmiechem).

Ona: Dawno się tak nie wzruszyłam.

On: (uśmiecha się uprzejmie).

Ona: Zaraz, zaraz, kiedy to ja ostatnio płakałam... aha, pamiętam, to było w czasie wojny. Funię rozerwało na strzępy. Mina! Tak, to była miła kocina.

On: Aaa, tak, tak, pamiętam, bardzo miła, czarna sierść, zielone oczy.

Ona: Teraz już nie ma takich kotów.

(Za pobliskim parkanem słychać człapanie konia).

On: Dzisiejsze koty nie chodzą już tak miękko. Wie pani? Kiedyś to...

(Przed siedzącymi bezszelestnie przemyka kot. On udaje, że czegoś szuka w kieszeni, Ona zręcznie zmienia temat rozmowy).

Ona: Albo takie wróble, głuche! Czy widział pan przed wojną, ażeby kot złapał wróbla?

On: O tak, tak, wojna, huk, łomot, to nawet i te biedne wróble... Nie wiem, czy pani opowiadałem... Miałem koleżankę, zginęła w czasie wojny. Ładna, bardzo ładna, czarne włosy, zielone oczy. Weszła na minę.

(Siedzą chwilę w milczeniu).

Ona: Czy słyszy pan, jak śpiewa skowronek, jaki trel?

(Za parkanem z wielkim hukiem przejeżdża pociąg).

On: Polne śpiewają ładniej, ten to pewnie brunatny. Taaaak... całkiem brunatny.

Ona: Eee, chyba nie całkiem. Widziałam jakieś białe napisy.

On: ???

On: Pamięta pani, kiedyś młodzi chodzili do parku, wieczorem słuchali słowików...

Ona: Teraz też by mogli, ale nie, oni już nie są romantyczni, są... wypaleni!

On: Nie wiedzą, co tracą. Jak się postarzeją, będą żałowali, że tu z nami nie siedzieli.

(Za parkanem słychać ryk stutonowej ciężarówki).

Ona: Ach, ta dzisiejsza młodzież...

(Do ławki zbliża się dziesięcioletni chłopaczek w grubych szkłach, zajęty studiowaniem jakiegoś skryptu. On, widząc to, wysuwa nogę. Dziecko uderza głową w chodnik. Podnosi się z trudem. Nie zauważa siedzących. Oddala się, lekko kulejąc).

On: I chodniki nie te. Kiedyś jakby tak wyrżnął, toby już nie wstał!

(Ona kiwa z aprobatą głową. Oboje wstają i idą w przeciwnym, niż weszli na scenę, kierunku).

KURTYNA

Wszystko na nowo stanęło mi przed oczami. Nasz teatr, koledzy, nasze wygłupy...

Bezwiednie spojrzałem w okno. „Już chyba jestem spóźniony! Zupełnie zapomniałem, miałem iść do teatru na przystanku”. Bez entuzjazmu zacząłem się zbierać do wyjścia.

Zapadający zmrok zastał mnie schodzącego ulicą mojego popołudniowego zwycięstwa. Kiedy zbliżałem się do teatru, odniosłem wrażenie, że nikogo tam nie ma, ale mijając przystanek, ujrzałem widownię. Pięć osób siedzących na ławce. Dla ochrony przed wieczornym chłodem miały narzucone na ramiona swetry.

„Widownia jak w jakimś Bayreuth” – pomyślałem nie bez ironii. Stanąłem z boku, oparłem się ramieniem o ścianę kamienicy.

Za plecami usłyszałem cichy trzask. Odwróciłem się zaniepokojony. To mój dzisiejszy znajomy stał tuż za mną, kruszył łupinki fistaszków.

Spojrzał na mnie porozumiewawczo.

– Czasem bywa, że przychodzi ich więcej. – Wskazał brodą na widownię.

– Pan zna to przedstawienie? – zapytałem.

Skinął głową.

– Od dawna je wystawiają?

Machnął dłonią.

– Ciekawe? Warto oglądać?

– Panie – odrzekł wreszcie – ja to oglądam co wieczór już od miesiąca i nadziwić się tej ludzkiej głupocie, co to ją tam przedstawiają, nie mogę. Sam pan zobaczysz. Ci tam – wskazał w gęstniejący mrok – to pozostali z całej tej widowni premierowej, tak jak ja.

– Kiedy się zacznie? – przerwałem ten niespodziewany potok słów.

– Trzeba czekać. Czasem zaczyna się zaraz po zmierzchu, a czasem bliżej północy.

„A zatem nie będę tracił czasu” – pomyślałem. „Naszkicuję nowy wątek do mojej książki”. Udając zainteresowanie jakimś szczegółem podwórka, odszedłem kilka kroków, tak aby znajomy nie zaczął być natrętny i nie psuł misternej tkanki opowiadania, jakie zaczynało „wychynać” z mroków mojego umysłu.

Wyjąłem ołówek i notes, przysiadłem na torbie, bez której nie wypuszczałem się na takie wyprawy, i zacząłem pisać.

Nie wiadomo, z jakiego powodu wyobraził sobie, że otwiera oczy. Zaraz potem, że oczy te należą do mężczyzny. W jednym mgnieniu stworzył szczegóły dotyczące samej osoby, jak i pomieszczenia, które zamieszkiwał.

Dopiero po chwili pojąłem, że obudziłem się we własnym mieszkaniu. Zaraz potem przypomniałem sobie wczorajszy samotny wieczór i postanowienie, aby otworzyć się na ludzi, nareszcie poznać kilka osób.

Włożyłem ubranie i wyszedłem.

Spotkałem ich w pobliskim barze. Od razu wiedziałem, że to oni. Podszedłem i przedstawiłem się.

Wcale nie byłem zdziwiony ich bezinteresowną życzliwością.

Rozmowa zataczała coraz szersze kręgi, wygłaszałem coraz śmielsze opinie. Tworzyłem je na poczekaniu i z przyjemnością obserwowałem, jak gospodarze z zajęciem słuchają tego, co mówię.

Pod wieczór przypomniałem sobie, że powinienem wracać do domu. Pożegnałem się z całym towarzystwem i wyszedłem na dwór.

Lodowaty wiatr dął prosto w twarz. Na przystanku tłok. Wszystkie miejsca, w których panował względny spokój, zajęte. Odwróciłem się plecami do śnieżnej zadymki i czekałem.

Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały w różnych kierunkach. Przystanek pustoszał, a ja dla zabicia czasu zacząłem przypominać sobie ten dzień, pełen przyjemnych wrażeń. Wszystkie pragnienia spełniły się.

„Byłoby interesująco” – pomyślałem – „gdyby wszystko, co mnie spotyka, zależało od mojej woli. Może autobus nie przyjeżdża dlatego, że jeszcze nie chcę wracać do domu? Wolałem być teraz z dopiero co poznanymi ludźmi?” Zastanawiałem się przez chwilę krytycznie.

Tymczasem przed przystankiem zatrzymał się... parowóz. Wytężyłem uwagę i przyjrzałem się dokładnie, z niedowierzaniem, pojazdowi. Ależ tak, to autobus, na który tyle czekałem, to gra wyobraźni i śnieg sugerowały inny kształt.

Wsiadłem. Byłem zziębnięty i zmęczony. Bolała mnie głowa, a tu jak na złość jakiś dzieciak wciąż kasował bilet dla zabawy.

Poszedłem na sam koniec autobusu. Usiadłem.

Kasownik wciąż trzaskał. Jaki nieznośny hałas! Zamknąłem oczy.

Ułamek sekundy przedtem pomyślał o tym samym. I nawet nie wiadomo, z jakiej przyczyny jaźń, a z nią cały świat, przestały istnieć.

Tak, wszystko we mnie znikło, a w tym samym czasie przede mną rozsunęła się kurtyna w bramie teatralnej. Powoli nabierały mocy dwie sodowe lampy ustawione po przeciwległych stronach zaułka.

Rozpoczęto przedstawienie, a ja właściwie czułem się tak, jakbym był tam nieobecny. Jak to możliwe? Przecież patrzyłem, słuchałem, a z ledwością byłem w stanie ogarnąć swoją świadomością to, co odbywało się na scenie. Dziwny stan. Zrozumiałem, dlaczego inni oglądają je po wielekroć.

Fabuła, po części historyczna, po części metafizyczna, opowiada o zdarzeniach, o których do tej pory nie słyszałem. Bohater, dziewiętnastowieczny nawiedzony, nazywany przez ludzi zamieszkałych w Galicji Makczasyczem, wędrując po dawnych kresach Rzeczypospolitej, namawia miejscowych ziemian do podpalania dworskich oficyn. Zawsze tych znajdujących się po prawej stronie dworów. Jeśli ich tam nie było, stawiano w pośpiechu budynki, by następnie je podpalić. Czasem podkładano ogień pod chłopskie czworaki, jeżeli usytuowane były po właściwej stronie. Pożar stanowił rodzaj obrzędu natury magicznej. Kiedy zabudowania płonęły, w ciągu tych zaledwie kilkunastu minut, właściciele, patrząc w płomienie, mogli spojrzeć w swoją i swoich bliskich przyszłość na wiele pokoleń naprzód. Jeżeli dziedzic miał takie życzenie, a był po temu czas, oficyny były znaczniejszym stosem paliwa, widz mógł spojrzeć w przeszłość własnego rodu.

Ludowe bajania przekazywane z ust do ust mówiły, że to sam Bóg zstępuje na ziemię i za cenę ofiary ze swojego majątku pozwala zajrzeć za zasłonę istnienia.

Jak zdroworozsądkowo myślący podejrzewali już wcześniej, wkrótce po zniknięciu proroka wszystkie poszlaki zaczęły układać się w całość i wskazywać na to, że Makczasycz był agentem austriackim, podobnym do Szeli, z tą jednak różnicą, że po ustaniu pożarów nikt go już więcej nie spotkał wśród żywych.

Faktem pozostawało, że w czasie oglądania inscenizacji widzowie wpadali w stan zadumy tak wielkiej, że tracili poczucie rzeczywistości i nierzadko uzyskiwali wgląd w nie wiadomo czyje i jak głębokie pokłady świadomości. Wracali do rzeczywistości odmienieni.

Kiedy podobnie jak inni w uniesieniu opuszczałem podwórko, w mijanej bramie spostrzegłem mojego znajomego. Dobiegł mnie jego szept.

– Panie! Teraz i pan możesz poznać swoją przyszłość! My wszyscy, którzy tu przychodzimy, od czasu premiery jesteśmy już pogorzelcami. Przestrzegam jednak, dobrze się pan zastanów, zanim podpalisz pan dom!

Uśmiechnąłem się do niego.

„Dom?” – pomyślałem. „Przecież ja nie mam żadnego domu. No a jak podpalę stancję, to czyją przyszłość zobaczę?”

– To się dopiero okaże – szepnął nieznajomy.

„Czyżby słyszał moje myśli?” Drgnąłem zaniepokojony jego słowami.

Nieznajomy, mówiąc to, niepostrzeżenie dotknął mojego ramienia, a ja nie potrafiłem oderwać uwagi od jego drwiącego spojrzenia. Zacząłem czuć się naprawdę nieswojo.

„Jak wycofać się z tej idiotycznej sytuacji? Czego on ode mnie chciał, u licha?”

Udając obojętność, zacząłem szukać czegoś w kieszeni, niczego konkretnego, chodziło jedynie o podjęcie jakiejkolwiek czynności, której on nie mógłby kontrolować. Aby odwrócić uwagę od jego oczu, zacząłem w końcu czubkiem buta skrobać brzeg krawężnika, na którego krawędzi spoczęła właśnie moja noga.

„Rany boskie, ten krawężnik, jego chropowatą strukturę, jego inkrustację różnokolorowymi kamykami zapamiętam do końca życia. Te dwa źdźbła trawy rosnące w szparze oddzielającej go od asfaltu będę miał przed oczyma nawet w chwili śmierci”. Dwa źdźbła wydały mi się nagle wystarczająco ważne, aby uklęknąć nad nimi i z niekłamanym zainteresowaniem przyglądać się im wnikliwie.

Pewnie znacie to dziwne uczucie, kiedy jedziecie samochodem albo pociągiem i nagle przyciąga Waszą uwagę kawałek gałązki, kamyk leżący na poboczu. Jesteście już pewni, że jego obraz poniesiecie przez całe życie.

Ja właśnie w tym momencie uzmysłowiłem sobie, że stałem się pisarzem, zacząłem zwracać uwagę na umykające na co dzień detale. Nawet zapach terpentyny, jaki czułem od dłuższej chwili, pobudził moją uwagę do dalszej obserwacji. Kątem oka zerknąłem za siebie na buty tego faceta, u którego stóp dojrzewała ta moja literacka samoświadomość. Próbowałem poprzestać na ich obserwacji. Ale gdzie tam, moje myśli poszybowały ku wspomnieniom zapachów dzieciństwa, woni płyt gramofonowych, które ojciec przywoził z delegacji do NRD. Moje dzieciństwo było naprawdę...

W tym momencie na moje wciąż bez końca płynące refleksje nałożyła się świadomość, że przecież kiedyś będę musiał wstać, on nie da się zbyć w ten sposób. Spojrzałem do góry, gdzie spodziewałem się zobaczyć jego twarz.

Przyglądał mi się przenikliwie.

Nagle gdzieś poza swoją świadomością podjąłem decyzję. Gwałtownie odwróciłem się i pędem ruszyłem przed siebie, byle znaleźć się jak najdalej od niego. „Moja torba” – błysnęła gwałtownie myśl. Zawahałem się, spojrzałem za siebie. „Nie, nie wrócę po nią, choćby była pełna diamentów!”

Biegłem opętańczo, zwinnie lawirowałem pomiędzy ludźmi idącymi chodnikiem. A widziałem ich już inaczej, widziałem cały bagaż ich życia, jaki ze sobą wlekli, oblepieni swoim lękiem, pulsowali brudną czerwienią i sinym błękitem, czarną smolistość wylewali uchylonymi ustami.

Większość z nich, uchwyciwszy moje spojrzenie, uciekała w popłochu, a ja byłem jak nóż czystej świadomości, tnący bezwład cywilizacji pożądliwości jak masło.

Gwałtownie skręciłem w bramę prowadzącą do niewielkiego parku, w kilku susach pokonałem zarośla i wybiegłem na rozległą łąkę, poczułem nozdrzami wilgoć, gęsty opar, uderzyłem o niego jak o niewidzialną ścianę, zatrzymałem się zdyszany.

Z wolna zacząłem się uspokajać. Mój umysł przeszedł w poetycki tryb percepcji:

Już ciemno

Mógłbym ruszać

Głos prowadzi obcymi drogami

Nogi grzęzną

Łąka pachnie jesiennym gniciem

Jeszcze wąska kładka

Ludzie prowadzą wóz

Pełen płonących żagwi

Już słychać stąd

Ryk owych szaleńców

Znowu zabiją Mandelsztama.

Westchnąłem cicho. „Oj, Osia, Osia, mnie pewnie też ktoś komuś kiedyś... wyda”.

Ruszyłem truchtem wzdłuż rzeczki, w stronę domu.

Wbiegłem do bramy mojej kamienicy, susami pokonałem schody. Kiedy dotarłem do swoich drzwi, obydwiema łapami nacisnąłem klamkę. Cicho skrzypnęły i otworzyły się szeroko. Byłem tak wyczerpany, że nie pomyślałem nawet o zapaleniu światła. Położyłem się na podłodze tuż koło łóżka i zasnąłem.

Obudziłem się późno, jak zwykle w wolną sobotę. Prawie bezwładną ręką namacałem radio. Z głośnika popłynął głos spikera, jakby bardziej zachrypnięty niż zwykle. Zapowiadał opady śniegu z deszczem, a potem spory wzrost ciśnienia.

Wstałem nie bez trudu. Podszedłem do drzwi, otworzyłem. Na wycieraczce stała butelka po mleku z wgniecionym kapslem. Chwilę stałem zaskoczony, wreszcie dotarło do mnie: „To pewnie... ciśnienie”.

Kiedy zgłębiałem to dziwne zjawisko, z windy wysiadł sąsiad.

– No co? Panie Jarku, idziemy na słoneczko? Skwar taki, że ledwie wysiedziałem pół godziny.

Uśmiechnąłem się z politowaniem. „Jeszcze nie słuchał radia, nieszczęśnik”.

– Panie Marku, co pan opowiada? Przecież pada śnieg, a ciśnienie takie wysokie, że aż wygniotło mleko z butelki.

Sąsiad spojrzał na mnie nic nierozumiejącym wzrokiem. Chciał coś odpowiedzieć, ale kiedy spojrzał na pustą butelkę, zawahał się.

– No i jak? – zagadnąłem z przekąsem.

Sąsiad podbiegł do okna. Kiedy się odwrócił, twarz miał bladą jak papier.

– Pada śnieg z deszczem – stęknął niewyraźnie.

– Niech się pan, panie Marku, nie martwi. Zapraszam na kielicha, nie trzeba się dawać!

Po południu ciśnienie tak wzrosło, że musieliśmy ułożyć się na podłodze.

Wieczorem byliśmy przerażeni. Radio, które stało jak zwykle na podłodze koło łóżka, było całkowicie wgniecione w parkiet. Pan Marek wygrzebał z kieszeni scyzoryk i zaczął wydłubywać odbiornik.

Pracę skończyliśmy nad ranem. Włączyłem radio. Spikerka kończyła czytać wiadomości. Wytężyłem uwagę.

– Ciśnienie spada.

Odetchnęliśmy.

– No to, panie Mareczku, abyśmy zdrowi byli!

Koło południa poprawiło się na tyle, że mogłem przepełznąć do kuchni. Tu sytuacja wyglądała dość dobrze. Sprzęty zaczynały z trzaskiem wynurzać się z podłogi.

– Panie Marku, wie pan co, ja tak sobie myślę... może by na wszelki wypadek obciążyć się jakimś żelastwem?

Sąsiad zlekceważył moją radę, a ciśnienie spadało na łeb na szyję. Kiedy kończyłem wieszać na sobie maszynkę do mielenia mięsa, pan Marek przesunął się przez korytarz na wysokości moich oczu.

Pobiegłem do pokoju i chwyciłem lewitujące pod sufitem radio. Włączyłem. Spiker kończył objaśniać jakiś eksperyment i dziękował za wyrozumiałość.

Zaczęło świtać mi w głowie.

– Panie Marku! – zawołałem, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie. – Zaraz panu coś powiem, tylko niech się pan czegoś przytrzyma! Niech się pan czegoś przytrzyma!

Obudziłem się zziębnięty. Spanie na podłodze nie prowadzi do niczego dobrego, a i sny miewa się nie pierwszej jakości. Poczłapałem do kuchni. Byłem głodny jak wilk.

Zajrzałem do lodówki. Wyschnięty kawałek żółtego sera. Kurczak! Przecież wczoraj go nie zjadłem.

Podszedłem do biurka, został jedynie talerzyk. To jakaś niewyjaśniona sprawa.

Zacząłem przeglądać szafki w kuchni. Całkowity mortus! Znalazłem jedynie butelkę nafty.

„No to podpalamy” – pomyślałem bez większych emocji. „Wyjść z domu to się po wczorajszym boję, znowu dostanę wilczych zębów. Jeszcze chwila” – odstawiłem butelkę. „Wypada zostawić jakieś wyjaśnienia, na wypadek gdyby nie udało się uciec”.

Wydarłem kartkę z moim ulubionym wierszem Eliota. Wziąłem gwoździe i młotek. Otworzyłem drzwi i na wszelki wypadek nie przekraczając progu, przybiłem kartkę do ich zewnętrznej strony.

Z przyjemnością przeczytałem wiersz raz jeszcze:

Oto pusta kaplica, mieszkanie dla wichrów.

Nie ma okien, wiatr tylko jej drzwiami kołysze,

I wyschłe kości, które nie skrzywdzą nikogo

[...].

Co mamy teraz zrobić? Co ja mam zrobić?

Czy wybiec tak jak stoję, po ulicy chodzić

Z włosami w rozwichrzeniu? A jutro co uczynić?

Co uczynimy z jutrem?

Kąpiel o dziesiątej,

O czwartej powóz, aby przed deszczem się skryć,

A potem partia szachów. Oczy bez powiek

Przyciskam, czekając na łoskot do drzwi.

[...]

Myślę, że jesteśmy na szczurzej alei,

Gdzie przed nami umarli pogubili kości [3].

Wróciłem do środka, odkręciłem butelkę, rozejrzałem się raz jeszcze po pokoju. Z moimi zmysłami zaczynały dziać się nieoczekiwane rzeczy. Wzrok tracił ostrość, by po chwili zamglić się zupełnie.

W samym środku mojego pola widzenia zaczął majaczyć ludzki kształt. Po chwili ze zdziwieniem rozpoznałem samego siebie trzymającego butelkę nafty w jednej ręce, a zapaloną zapałkę w drugiej.

„O matko z ojcem, przecież ja zwariowałem!”

Poczułem narastający spokój, nieledwie ulgę. Zamknąłem oczy. Poczułem nieograniczoną niczym przestrzeń wokół siebie. Zacząłem biec bez zastanowienia przed siebie.

„Biegnę!”

Nie pamiętam już jak długo, ale wiem, że wokół mnie jest cały tłum do mnie podobnych. Kiedy mijamy przecznice, widać biegnących po ulicy prawie równoległej do naszej.

Kiedy zaczynałem ten bieg, miałem więcej sił, trzymałem się czołówki, zresztą początkowo droga była gładka i wszyscy biegli bez większego wysiłku.

Rozmawiano rzadko. Kiedy mijaliśmy przecznice, a nie było widać biegnących równolegle, żywiliśmy nadzieję, że to oni zostali w tyle. W miarę jak droga pogarszała się, biegnący rozciągali się na większej przestrzeni, głowy opadały im na piersi. Coraz częściej widziałem zatrzymujących się i siadających na schodach mijanych domów.

W pewnym momencie czołówka biegnąca przed nami orzekła, że człowiek, którego co jakiś czas widzimy w przecznicy, a który biegnie prawie równolegle, jest ostatnim, a nie, jak sądzono, pierwszym spośród nich. Postanowiono więc skręcić i kontynuować bieg po lepszej, jak przypuszczano, nawierzchni. Skręcili bez ostrzeżenia i część, pośród niej ja, pobiegła dalej bez nich, na wprost.

Zmęczenie dawało się we znaki również mnie. Zacząłem zostawać w tyle. Zatrzymałem się.

Wtedy właśnie ostatni z biegnących przede mną obejrzał się za siebie, zawahał się, zawrócił, znowu się zatrzymał, coś krzyknął do pozostałych. Biegnący zaczęli się zatrzymywać, a niektórzy spośród nich ruszyli w moją stronę.

Cóż więc miałem robić? Przybrałem hieratyczną pozę, podniosłem ręce jak do błogosławieństwa i gromkim głosem rozpocząłem deklamację:

Purusza szapira wa pura karmana,

A pura a tara ma karma warana,

Litudo?

Valpura karmapa a krysza,

Garuda pusz para,

Garudaar Pisza.

Ma tudo?

Anioły dwa z natką,

Z mielonym węgorzem,

W błękitnej emalii.

I cichutko, żeby inni nie usłyszeli, dodałem:

– Ale czy wam to... pomoże?

Moje wigilie

Poczułem na ramieniu delikatny dotyk dłoni.

– Kochanie – powiedziała żona – już powinniśmy wychodzić.

Podszedłem do komody, podniosłem leżącą na niej słuchawkę interkomu.

– Bogdan, wyjeżdżamy!

Wyszedłem z pokoju. Idąc przez słabo oświetlony hol do garderoby, zdałem sobie sprawę, jak nienaturalnie cicho jest w całym domu. Zazwyczaj pełen codziennej krzątaniny, dzisiaj zamilkł, jak gdyby czekał w skupieniu na wielkie wydarzenia.

Narzuciłem zimowy płaszcz, zszedłem po schodach. Przy drzwiach czekała żona.

Wyszliśmy na zewnątrz. Na chwilę zatrzymaliśmy się pod kolumnadą ganku. Prószył drobny śnieg, ale już na podjeździe zachrzęściły koła naszej nowej limuzyny, więc zeszliśmy ostrożnie po śliskich schodkach.

Bogdan wysiadł, otworzył drzwi mojej żonie i troskliwie pomógł jej włożyć do auta tren sukni od Dolce i Gabbany, aby nie został przycięty drzwiami.

Ja, już bez jego pomocy, wsiadłem z drugiej strony.

– Jedziemy do Radeon Palace Hotel – powiedziałem bardziej dla formy niż z potrzeby wydania polecenia.

– Wiem, proszę pana – odparł kierowca. – Starszy pan prezes to potrafi zadbać o swoją rodzinę, wigilia w takiej oprawie to musi być wielka przyjemność!

Przez całą drogę nie padło już między nami żadne słowo.

Wjechaliśmy na dziedziniec przed Hotelem.

– Spójrz, Krysiu – spróbowałem przełamać milczenie. – To nie do wiary, że w Lublinie mógł powstać tak wspaniały budynek. Jest bardziej luksusowy niż Merlin Palace w Dubaju! A, byłbym zapomniał: potraktujmy to jak świąteczny prezent, a właściwie sylwestrowy.

Żona spojrzała na mnie wyczekująco.

– Zamówiłem na sylwestra apartament w Dubaju, ten sam co w zeszłym roku. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie tamtego balu.

Pocałowała mnie w policzek.

– A zatem prezent trafiony. – Roześmiałem się radośnie.

Zatrzymaliśmy się pod oświetlonym rzęsiście hotelowym baldachimem.

Podbiegł boy z wielkim parasolem i otworzył nam drzwi. Podążyliśmy za nim, osłaniani troskliwie przed wiatrem, w stronę drzwi wejściowych.

Bogdan odprowadzał nas wzrokiem, stojąc przy otwartych drzwiach auta, aż do momentu, kiedy weszliśmy do rozświetlonego holu. W progu odwróciłem się i gestem ręki podziękowałem kierowcy. Ukłonił się, zdejmując szoferską czapkę.

Obsługa pomogła nam w przygotowaniu do wejścia na salę bankietową. Potem poprowadzono nas do jej drzwi.

– Pani i pan magistris ludi – zaanonsowano.

Podszedł ojciec, uścisnęliśmy się wylewnie. Podał ramię mojej żonie i poprowadził ją w stronę miejsca, które zajmowała mama. Panie przywitały się z widoczną sympatią, potem ja ucałowałem maminą dłoń.

– Siadajcie, proszę – prawie jednocześnie powiedzieli rodzice. – O, tam jest dla was przygotowane honorowe miejsce – ojciec wskazał dwa krzesła, właściwie trony, na końcu stołu.

Kiedy zdążaliśmy ku wskazanym miejscom, wszystkie mijane osoby odkłaniały się nam życzliwie, a wokół żony z każdą chwilą rósł coraz większy orszak pań ciekawych jej kreacji i komentarzy towarzyskich, jakie zwykle jej cięty język pozwalał głosić z wielką swobodą wśród wybuchów perlistego śmiechu.

Usiedliśmy, a jeszcze wiele pań nie opuszczało naszej rozbawionej gromadki.

Tymczasem ojciec, na drugim końcu sali, wszedł na specjalnie w tym celu przygotowane podwyższenie.

Klasnął kilkakrotnie w dłonie, by przerwać ogólny harmider.

– Moi drodzy – zaczął pośród zapadającej z wolna ciszy. – Moi drodzy – dzisiejsza wigilia jest już moją osiemdziesiątą z rzędu.

Rozległy się oklaski.

Ojciec ukłonił się, uciszył wszystkich gestem rąk i kontynuował:

– W związku z czym na dzisiejszy wieczór przygotowałem dla was kilka atrakcji.

Pośród zebranych rozległ się pomruk zadowolenia.

– Oprócz świetnego menu na stołach powitajmy moją drogą synową i mojego syna, Europejczyków roku 2008, powracających wprost z Paryża!

Rozległy się frenetyczne owacje.

Wstałem, podałem dłoń żonie, ona również się uniosła. Ukłoniliśmy się całemu towarzystwu.

– Proszę państwa! Proszę państwa! – ojciec przekrzykiwał hałas. Znów próbował uciszyć zebranych. – Kolejna propozycja, uwaga, proszę państwa! Kolejna propozycja! Proponuję państwu występ estradowy. Z powodu ograniczeń czasowych proszę o wybór jednej z dwu możliwości! Pierwszym wykonawcą jest maestro Penderecki. Towarzyszą mu chór oraz Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia i Telewizji w naszym mieście. W programie maestro proponuje Siedem Bram Jerozolimy.

Na sali rozległy się rzęsiste brawa.

– A jako kontrpropozycja... – ojciec zawiesił głos jak profesjonalny konferansjer. – Jako kontrpropozycja... – powtórzył. – Pan Kupicha i zespół... FEEL!!!

Tym razem aplauz wybuchł z taką siłą, że naszą wcześniejszą prezentację można było uznać za ledwie zauważoną.

Ktoś obok zaczął nawet śpiewać: „Jest już ciemno, zostań ze mną...”.

Wszyscy siedzący wstali i kontynuowali owację na stojąco.

– Zrozumiałem! Zrozumiałem! – głos ojca przedzierał się przez aplauz i gwizdy publiczności. – Zrozumiałem, że prosimy na scenę pana Kupichę! Ale przedtem...

Zgromadzeni powoli zaczynali siadać, ale jeszcze gdzieniegdzie słychać było oklaski.

– Przedtem jeszcze ostatnia i, jak się spodziewam, największa atrakcja! Moja firma przygotowała dla państwa prezentację nowej technologii: NHT! Holograficzny pokaz ruchomej postaci naturalnej wielkości! Co zrozumiałe, skoro mamy Wigilię, przedstawione zostanie Błogosławieństwo Dzieciątka dla nas wszystkich zgromadzonych oraz... – zawiesił na chwilę głos – dla langust i homarów na naszych półmiskach! – Skłonił się zebranym z przesadną atencją.

Rozległy się śmiech i brawa nagradzające jego poczucie humoru.

Zamyśliłem się. Mimo zgiełku moje wspomnienia pożeglowały ku całkiem innej wigilii.

– Która godzina, skarbie? – zawołała z łazienki moja żona.

Zerwałem się na równe nogi, spojrzałem na zegar.

– Już piąta. Proszę cię, zaraz trzeba wychodzić. Przecież rodzice nie będą czekali z wigilią w nieskończoność.

– Jeszcze pięć minut! – odkrzyknęła zniekształconym głosem.

Opadłem z powrotem na fotel. Od godziny siedziałem w nim ubrany w kurtkę i buty. Zdaje się, że nawet zasnąłem. „A zresztą, co mnie to obchodzi?!”- pomyślałem. „Zaczną bez nas! Wielka mi atrakcja!”

– Wiesz co, kochanie – mruknąłem do przechodzącej obok żony – coś nie mam specjalnie ochoty wychodzić z domu. Wiem! Wiem! Lepiej już nic nie mów!

Jej spojrzenie starczyło mi za cały komentarz.

„Nooo! Gotowa! Nareszcie!” – pomyślałem.

– Idź do samochodu, a ja pozamykam – zadysponowałem.

Żona zbiegła po schodach z lekkością, jakiej bym się po niej nie spodziewał.

– Zadowolona? – zapytałem kluczy trzymanych w ręku. Zamknąłem wszystkie zamki i podążyłem śladem żony.

Rodzice mieszkali dwie ulice od nas, ale wypadało przyjechać samochodem. „Przecież wszyscy przybędą autami, a wy jak dziady chcecie przyjść na piechotę?” – zapytała mamusia retorycznie we wczorajszej rozmowie telefonicznej.

Dojeżdżamy po pięciu minutach. Nawet szyby nie zdążyły rozmarznąć!

Wchodzimy do bloku. Na klatce schodowej pachnie smażony karp.

„O! Zgasło światło. Ale heca, może to jakaś grubsza awaria?” – ucieszyłem się.

Gdzie tam! Żona już namacała włącznik. Znowu cała klatka tonie w nieprzyjemnym świetle jarzeniowym.

„Ciemność krzepnie, blask ciemnieje!” – rozlega się za drzwiami, które właśnie mijamy.

Po kilkudziesięciostopniowej wspinaczce docieramy do celu. Stajemy pod drzwiami. Za nimi słychać szwagra i jego tyrady na któryś z bieżących tematów. Argumenty oczywiście zaczerpnięte z jedynej gazety, jaką czyta.

„Boże, spraw cud, abym to znowu wytrzymał!”

Dzwonimy.

– Pukajcie, a będzie wam otwarte – zażartował ojciec, otwierając nam drzwi.

– Aleee śmieszne! – odciąłem się zgryźliwie.

W przedpokoju wieszak już pełen kożuchów i futer. Znowu przyszliśmy jako ostatni.

Żona szturcha mnie łokciem.

– Widzisz, jak się noszą? A my jak zwykle...!

– Jak w tej piosence – odrzekłem. – „Ty w tej samej kurtce siódmy rok”.

– A, powitać, powitać! – zagrzmiało zza stołu ciasno obsadzonego rodziną.

– Proszę, proszę! – Siostra ustąpiła miejsca mojej żonie. Zgrzytnęły broszki i jakoś usadowiliśmy się za stołem.

– No to już jesteśmy w komplecie! – rzekł z ulgą ojciec i podniósł talerzyk z opłatkiem. – Ja jako głowa domu – sięgnął po opłatek, a talerzyk oddał szwagrowi – życzę wam...

Opłatek, jakoś tak niefortunnie podany w moją stronę, otarł się trochę zbyt mocno o dłoń. Zapiekło!

– Życzę wam... – Chyba niczego nie zauważył. Kontynuował. – Tobie pierwszemu, jako że jesteś...

– Pod ręką! – dodałem.

Wszyscy niby zaśmiali się z żartu.

– Wszystkiego najlepszego! – zakończył. Coś tam jeszcze mówił, ale moja uwaga skupiła się na skaleczonej ręce. Spojrzałem na opłatek. Miał zakrwawiony brzeg. „Nieźle mnie dziabnął” – pomyślałem i żeby nie wzbudzać sensacji, odłamałem zabrudzony fragment.

Uścisnęliśmy się z ojcem. Udałem, że wkładam opłatek do ust, ale tak naprawdę opuszczając niby pustą dłoń, przeniosłem go do kieszeni marynarki.

Ogólne życzenia, przepychanki, bo ciasno, całuski przez stół do tych, którzy są fizycznie nieosiągalni. No i powoli zaczynamy siadać.

Karpik albo śledzik, jak to na wigilii. Wszystko zaczęło rozwijać się w znanym nam wszystkim kierunku.

Kiedy podawano kutię, odniosłem wrażenie, że ktoś dotknął mojego boku. Odsunąłem się odruchowo, ale delikatny, powtarzający się nacisk nie ustał. Spojrzałem w tę stronę, ale siedzącej obok mnie żony nie było. Poszła widocznie do kuchni.

Zerknąłem na połę marynarki. W kieszeni coś się poruszyło! Poczułem, jak przerażenie lodowatym dreszczem przemknęło wzdłuż mojego kręgosłupa. „Szczur?!? Coś tam musiało wleźć! To jakiś głupi dowcip?” Wcale nie było mi do śmiechu.

Ostrożnie odchyliłem kciukiem brzeg kieszeni i... osłupiałem. Opłatek, który tam włożyłem, obrzmiał, zaróżowił się i, o zgrozo, wyraźnie się poruszył!

Starając się powstrzymać drżenie rąk, sięgnąłem po papierową serwetkę leżącą na stole.

Kiedy wziąłem przez nią drżący kawałek ciała, nie czułem nawet obrzydzenia, niczego nie czułem, byłem głuchy i ślepy, tylko gdzieś wewnątrz dudniło mi serce. Powstrzymywałem się całą mocą woli, aby nie zacząć krzyczeć ze zgrozy.

Zawiniątko rzuciłem pod fotel, na którym siedziałem. Chociaż wiedziałem, że na tym się nie skończy, chciałem zyskać nieco czasu na ogarnięcie wszystkiego rozumem.

– Co tam, wujek, masz pod stołem? – zaczął dociekać siostrzeniec. – Pieska? – dopytywał.

– Skąd pieska! Wujek nie lubi piesków – odburknąłem.

Gówniarz nie dawał za wygraną. Zaczął zaglądać pod stół i rzucać w moją stronę kawałki chleba.

– Przestań, kurwa, rzucać chlebem! – z niespodziewaną odsieczą przyszła mi siostra.

Niestety, stało się to, czego nie mogłem przewidzieć. Kawałek skórki upadł blisko żywego ochłapu, a on skwapliwie przykrył go swoim jestestwem.

Tymczasem szwagier rozpoczął kolędowanie. Korzystając z zamieszania, jakie powstało, wepchnąłem to coś pod swój fotel.

– Bóg się rodzi, moc truchleje... – beczał szwagier.

„Oj, zaraz i ty struchlejesz, jak tylko to wylezie spod stołu” – pomyślałem.

Nie minęły nawet dwie zwrotki kolędy, kiedy poczułem na nodze mocny uchwyt obcej dłoni. Spojrzałem pod stół. To była ręka spod mojego fotela!

„Zaczął się różnicować” – jęknąłem w cichości ducha.

Dłoń zacisnęła się na moim kolanie. Nie dała się oderwać.

„Co robić? Chleb!!!”

– Poproszę kromkę chleba – szepnąłem do ojca siedzącego naprzeciw mnie.

Krtań miałem tak ściśniętą przerażeniem, że nie mogłem wydobyć z siebie normalnego głosu.

Wziąłem dwie kromki i niepostrzeżenie podałem je dłoni pod stołem. Natychmiast puściła kolano.

„Ostatni moment żeby uciekać”.

Wstałem niby dla rozprostowania kości. Niestety, ręka zdążyła chwycić mnie za stopę! Wyglądało na to, że chce więcej.

„Czekaj, cholero! Dam ci karpia z chrzanem, to się nim zatkasz na amen!”

Wziąłem na widelec kawałek ryby i niby niechcący upuściłem na podłogę. Capnęła w jednej chwili. Wykorzystałem ten, jak się dzisiaj domyślam, ostatni moment, aby uciec. Rzuciłem się do przedpokoju. Za plecami usłyszałem rumor, jakby przewrócił się cały stół.

W głębi przedpokoju odzyskałem świadomość na tyle, aby się odwrócić i sprawdzić, co się za mną dzieje.

Wśród porozrzucanych potraw, zastawy i poroztrącanych gości stało Coś!

Coś, co gdyby nie budziło grozy, byłoby komiczne. Coś, co przypominało warzywny stragan przyozdobiony kawałkami ryby w galarecie i sinymi uszkami z barszczu.

Coś z początku wydawało nieartykułowane dźwięki.

Goście uciekali w moją stronę do przedpokoju.

Coś podniosło dłoń zaciśniętą w pięść i rzekło apokaliptycznym głosem, od którego drżały sople zwisające z niby-kryształowego żyrandola, głosem tym razem dobrze zrozumiałym dla wszystkich.

– Ja dałem wam duszę, ciało i wolną wolę na swoje podobieństwo, a kiedy wychynęliście z niebytu, to co daliście mi w zamian! – wskazał na swoje jestestwo. – Tak się wywdzięczyliście Ojcu swemu? – dodał po krótkiej przerwie. To rzekłszy, odwrócił się obliczem do ściany, błysnął lśniącymi bielą pośladkami i omiótłszy je ogonem podobnym do ogona dorodnego węgorza, wstąpił w mur.

Tak zniknął nam z oczu.

Moja matka stała w drzwiach. Drżała. Teraz odgradzała pozostałych ciałem od wydarzeń w pokoju.

Zasłoniła twarz dłońmi i krzyczała wniebogłosy:

– Co za wstyd! Co za wstyd!

Do dziś nie wiem, czy miała na myśli wstyd przed Bogiem, ludźmi, czy kimś jeszcze.

Od tamtej pory unikamy wspólnych spotkań, na ulicy witamy się zdawkowo i w pośpiechu mijamy. Właściwie widujemy się już tylko w rocznice tamtej wigilii.

Dlatego właśnie oprócz składania tradycyjnych świątecznych życzeń, jakie powtarzamy przy wszystkich wigilijnych stołach, proszę Was – weźcie przykład z doświadczenia Waszego kolegi i nie karmcie Pana Boga swego, który znowu narodzi się w nadchodzącą noc wigilijną, byle gównem!

Sami widzicie, że ten zeszłoroczny czymś się zatruł. Pozwólcie, że zgadnę czym. Czy to nasze... NIENASYCENIE?

Pozdrawiam Was i Waszych bliskich.

Wasz oddany scriptor dolores.

Opowiem jeszcze, ale już bardzo krótko, o regresingu i o tym, dokąd doprowadziła mnie eksploracja umysłu Metodą Silvy.

Wydaje się Państwu, że rozmowa z Panem moim jest taka szczera i niezobowiązująca. Prawda? Widać z tego, że nie jesteście świadomi, z jakim monstrum macie do czynienia. Skorzystam więc z momentu nieobecności mojego „zwierzchnika” i wyjawię jego sekret. Powrócę tylko do przyrodzonego mi sposobu wypowiadania myśli.

A zatem...

Skoro pryncypał, pałkę zaprószywszy okowitą, pawimentum swoją osobą zaszczyciwszy, legł. Ja tedy sekretum wyłożę onego cyrulika, filistra, bufona i nieuka przebrzydłego. W którego to przytomności wielorakiej jestem wtórą personą. Jam to jest, który trzymam korespondencyją z Waszmościństwem poprzez oną machinę piekielną.

Pojmał mię, będzie temu sto i sześćdziesięci roków, za kulbakę chwyciwszy, kiedym do rabacyi jechał na koniku mojem. Wyznałem jemu nieopatrznie, żem jest z Włości znanej jemu.

Tedy aby mię w niewolnego obrócić, nabył oną majętność i tem więzi duszę moję. Jest i w onej mózgownicy pokracznej jeden Kitajczyk, wędrownym pedagogusem mieniący się, azaliż tej mowy jego nikt wyrozumieć nie zdoła. Jest i niewiasta za szaloną mniemana, z epoki anglijskiej Królowej Viktoryi, zamkniona w pokoju bibliotecznem. Jest na koniec straszna baba wróżebna z kolonij zamorskiech, co ją garrotą karano na gardle za jej gębę niewyparzonę.

A ja miazmata person owych na machinę przelewam, służbę u balwierza trzymając!

O tempora! Quidquid id est, timeo Danaos et dona ferentes!

To taka zbeletryzowana forma regresji. Sam przebieg tych doświadczeń jest bardziej prozaiczny. Metoda Silvy pozwoliła mi sięgnąć kilku, jak mi się wydaje, żywotów.

Szamanka w Ameryce Południowej. Dopadł mnie tłum. Starałam się ukryć nad jeziorem, pod prymitywnym, skleconym z desek pomostem. Niestety zostałam wytropiona, kilka osób wywlekło mnie na wolną przestrzeń między jeziorem a zaroślami i jedna z nich, której przeznaczono rolę kata, zarzuciła mi pętlę na szyję i zacisnęła ją mocno za moimi plecami. Tłum stał spokojnie, przyglądając mi się z nabożną trwogą. Kiedy zaczynałam się dusić, wszyscy obecni głęboko mi się ukłonili. Wiedziałam, za co zostałam ukarana. Zdradziłam tajemnicę, jaką powierzyła mi miejscowa władczyni. Brzmienie języka portugalskiego działa na mnie jeszcze dziś jak waleriana na kota.

Szalona kobieta w Anglii. Zamykana na dzień w bibliotece mającej duże szklane drzwi, przez które można wyjść do parku, jeśli nie są zamknięte tak jak teraz. Stoję w długiej sukni sięgającej aż do ziemi. Jestem smutna, a nie szalona. Schowano wszystkie ostre metalowe rzeczy, jakich mogłabym użyć przeciwko sobie i otoczeniu. Zabrano nawet świeczniki.

Nauczyciel. To moje najmądrzejsze wcielenie. Widzę, jak przemierzam polną drogą bambusowy zagajnik. Mam na głowie stożkowy kapelusz z bambusa. Po mojej lewej stronie idzie chłopiec. To mój uczeń. Pytam, czy ja z przeszłości, jako wykształcona osoba, mam sobie dzisiejszemu coś do przekazania. Zatrzymuję się i odwracam w stronę mnie dzisiejszego. Mówię: „Mam ci do przekazania Błogosławieństwo Czerwonego Smoka”. Do dziś, kiedy widzę chińskie filmy krajoznawcze, czuję głębokie wzruszenie. Kiedy pierwszy raz usłyszałem nazwę Harbin, omal się nie rozpłakałem.

Powstaniec. Pędzę na koniu poprzez las. Wiem, że już za zakrętem w prawo jest oberża. Tam powstańcy czekają na wiadomość, którą wiozę. Nie udało mi się pokonać tego zakrętu. Nie wiem dlaczego.

Syn czarownika. Anglicy zamknęli nas w obozie koncentracyjnym. Młodych z całej wsi. Mojego ojca, który był czarownikiem, powiesili. Ojciec mojego przyjaciela (kolegi, który w tym życiu chodził ze mną do liceum) żyje. Był wodzem we wsi. Anglicy mimo swojej pogardy dla nas honorują miejscową władzę. Pilnuje nas Anglik, który, kiedy żaden z jego pobratymców go nie widzi, odnosi się do nas życzliwie (dzisiaj to mój profesor od języka angielskiego z liceum). Zna kilka naszych słów, a my kilka w jego języku. Opowiada nam o swoim pięknym kraju. Myślę, że dobrze by było stąd uciec i dotrzeć do jego ojczyzny. Udaje mi się namówić kilku młodych, którzy mają do mnie zaufanie, jeszcze z czasów, kiedy mój ojciec był znaczącą osobą we wsi. Syna wodza nie wtajemniczyłem. Obawiałem się, że mógłby wszystko wygadać swojemu ojcu. Ucieczka się udała, ale nikt mi nie powiedział, że do przejścia jest cały kontynent. Towarzysze opuszczają mnie potajemnie. Pamiętam końcowy moment mojego życia, kiedy ostatni towarzysz odwrócił się do mnie plecami i coś odgryzło mi głowę.

Dziś lubię Anglików, ale próba nauczenia się ich języka budzi we mnie głęboki sprzeciw.

Do Anglii mogłem dotrzeć w inny sposób, ale zrezygnowałem. Kiedy postawiono mnie przed wyborem kolejnego życia, mogłem urodzić się w angielskiej rodzinie panującej. W czasie drugiej wojny światowej. Proszę mnie nie podejrzewać o syndrom królewski. Mnie ta planowana nobilitacja wcale nie ucieszyła. Widziałem tłumy przerażonych, bezradnych poddanych, za których czułbym się odpowiedzialny. Ta odpowiedzialność wówczas mnie przerażała. Zrezygnowałem z tej inkarnacji z ulgą.

Druga oferta, ta, którą wybrałem, wydawała się w porównaniu z pierwszą niemal oazą spokoju. Jakże byłem naiwny... W życiu lekarza udzieliłem osobiście, licząc w przybliżeniu, pięćdziesięciu tysięcy porad. Często ludziom będącym w stresie, cierpiącym. Nierzadko zabiegi, które wykonywałem, wiązały się ze sporym ryzykiem i przeważnie pacjenci odczuwali ból. Moje umiejętności rozładowywania stresu i napięcia nierzadko były poddawane próbie.

Wstęp do części drugiej

Zanim zacząłem przygodę z OOBE (jeżeli nie wiecie, o czym mówię, znaczenie tego terminu poznacie za chwilę), wielokrotnie miewałem sen, w którym dowiadywałem się, że nadchodzi czas ważnego egzaminu, tymczasem ja nie byłem jeszcze na żadnych zajęciach. Początkowo sądziłem, że to pozostałości stresów egzaminacyjnych z okresu studiów, ale kiedy zbliżałem się do pięćdziesiątki, trudno mi było uwierzyć, że to dobre wytłumaczenie.

A zatem sny dotyczyły czego innego.

Teraz kiedy podróżuję, rozumiem, że było to wezwanie do działania. Wezwanie z tamtej strony. Wołano z mojego wnętrza.

Dotychczas interesowałem się różnymi religiami, filozofią, psychoanalizą, doskonaleniem umysłu, parapsychologią, nawet antropologią, a wciąż nie rozumiałem, co mówią do mnie sny. Pomiędzy moim cyklicznie powtarzającym się snem a chęcią dotarcia do rdzenia swojej istoty nie widziałem żadnego związku. Dopiero kiedy wziąłem do ręki książkę pewnego autora, opowiadającą o OOBE, a potem przez niego zainspirowany przeczytałem trylogię Monroe, książki Moena i Sztukę śnienia Castanedy, zrozumiałem, że to właśnie tędy wiedzie moja droga.

Nauczono nas myśleć o snach, marzeniach i fantazjach jak o myślach, które niepotrzebnie zboczyły z właściwego prawdziwemu życiu toru. Ja też tak sądziłem. Przykład zastosowania takich fantazji w twórczości literackiej mieli Państwo dopiero co przed sobą. Jednak prawdziwego wstrząsu doznałem dopiero po doświadczeniach, które opiszę poniżej.

To, co przez naszą ignorancję nazwaliśmy fantazjami, jest jedną z form postrzegania drugiej rzeczywistości. Rzeczywistości, która tkwi wewnątrz nas, a która wydaje się bezbrzeżna i bezczasowa. To, co dotychczas brałem za widzialny wszechświat, wobec rzeczywistości, jakiej dotknąłem, jest pozbawioną wyjścia drewnianą komórką. To, co brałem za otaczającą nas przestrzeń, jest jedynie projekcją świadomości. To, co brałem za fantazję umysłu, po odpowiednim przygotowaniu jaźni może posłużyć za rozbieg ku bezkresnym podróżom po wszechbycie. Tak jak ręczną pompę wodną najłatwiej jest uruchomić, kiedy tłok najpierw zalejemy wodą, tak ja, pisząc o swoich doświadczeniach, pragnę indukować waszą jaźń. Niech wyobraźnia stanie się trampoliną, jak zapewne ciągle się Wam wydaje, WASZEJ świadomości.

Piszę te słowa na zakończenie pierwszej części, jak mogłoby się wydawać komuś niedoświadczonemu w eksplorowaniu własnej świadomości fabularnej. Z wielkim zdziwieniem odkryłem, że tak naprawdę śnienie i podróżowanie poza ciałem trwa nieprzerwanie, zarówno w czasie naszego czuwania, odpoczynku, jak i snu. Bodźce z drugiej strony zwierciadła umysłu napływają bez najmniejszej przerwy. Wystarczy zamknąć na chwilę powieki albo zagapić się na moment, kierując uwagę ku myślom. Wybory, jakich dokonujemy na jawie, którą właściwiej byłoby nazwać transem konsensualnym, są również powodowane ciągłym wpływem świadomego, pozaczasowego obserwatora, który nigdy nie przestaje patrzeć!

Zapraszam Was do przeczytania prawdziwej relacji z...?

No właśnie, jak można by to określić?

Nazwijmy tę część moim świadomym doświadczeniem pozaczasowej Świadomości pozbawionej ciała fizycznego! OOBE (Out Of the Body Experience).

Część druga. Moje doświadczenia z OOBE

Przed rozpoczęciem tej niezapomnianej przygody podaję opis fokusów (poziomów dostrojenia naszej jaźni do poziomów energetycznych świata...no właśnie, jakiego? Pozamaterialnego? Pozazmysłowego? Prezmysłowego? Prematerialnego?).

To temat na wielką debatę, do której Was zapraszam. Opis czynię według klasyfikacji Monroe Institute (poza oczywiście fokusem 49., bo ten jest na razie nowością). Numerki nie mają żadnego znaczenia. Zostały wzięte z kosmosu. W związku z tym, że są to tylko nazwy odnoszące się do pewnych stanów świadomości mniej lub bardziej odległych, pytania o fokus 7. czy 11. nie mają sensu. Te liczby są jedynie pomocną podpórką dla naszego umysłu, dla jego chęci definiowania wszystkiego wokół. Czyli można teoretycznie być gdzieś między fokusem 12. i 15., ale nie istnieje nazwa tego stanu.

Jak powiedziałby Castaneda, to jedynie kilka z co najmniej sześciuset Punktów Połączenia dostępnych dla Wojownika w Podróży.

Fokus C1: Poziom zwyczajnej świadomości świata fizycznego. Poziom rzeczywistości świata fizycznego, w którym żyjemy na co dzień.

Fokus 10. (Umysł Rozbudzony / Ciało Uśpione): Stan świadomości, w którym ciało fizyczne śpi, lecz umysł jest rozbudzony i gotowy do działania. W tym stanie można rozwijać narzędzia konceptualne, które pomogą zredukować napięcie i niepokój, uzdrawiać, widzieć na odległość i nauczyć się innych metod gromadzenia informacji. W fokusie 10., podobnie jak w stanie snu na jawie, uczymy się myśleć obrazami, a nie słowami.

Fokus 12. (Rozszerzona Świadomość): Jest to stan, w którym świadoma jaźń wychodzi poza granice ciała fizycznego. Fokus 12. ma wiele różnych aspektów, łącznie z odkrywaniem rzeczywistości niefizycznych, podejmowaniem decyzji, rozwiązywaniem problemów i wzmożoną ekspresją twórczą.

Fokus 15. (Bez Czasu): Stan „Bez Czasu” jest poziomem świadomości, który otwiera ścieżki umysłu oferujące szerokie możliwości odkrywania samego siebie poza ograniczeniami, jakie niosą za sobą czas i przestrzeń.

Fokus 21. (Systemy Odmiennych Energii): Ten poziom oferuje możliwość odkrywania innych systemów rzeczywistości i energii znajdujących się poza tym, co nazywamy czasem, przestrzenią i materią.

Fokus 22.: Stan świadomości ludzkiej, w którym ludzie wciąż żyją fizycznie i mają tylko częściową świadomość. W tym stanie znajdują się ci, którzy cierpią z powodu delirium, uzależnili się od środków chemicznych lub alkoholu albo też znajdują się w stanie demencji. Do tej kategorii zaliczamy również pacjentów znieczulonych lub pozostających w śpiączce. Doświadczenia tu przeżyte mogą zapisać się w naszej pamięci jako sny lub halucynacje. Moje osobiste doświadczenie mówi mi, że wielu przebywających tu to ludzie zdezorientowani i zagubieni. A to sprawia, że może być trudno nawiązać z nimi kontakt.

Fokus 23.: Poziom zamieszkany przez tych, którzy niedawno opuścili egzystencję fizyczną, lecz nie potrafili albo rozpoznać i zaakceptować tego stanu rzeczy, albo wyzwolić się z pęt Systemu Życia Ziemskiego. Znajdują się tu ludzie żyjący w najróżniejszych okresach historycznych. Ci, którzy tu przebywają, są niemal zawsze wyizolowani i samotni. Często okoliczności ich śmierci sprawiły, że czują się zagubieni i nie wiedzą, gdzie są, a nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że umarli. Wielu z nich utrzymuje taką czy inną formę kontaktu ze światem fizycznym, a tym samym ogranicza sobie możliwość spostrzeżenia tych, którzy przyszli z Życia po Śmierci, aby im pomóc.

Fokusy 24., 25. i 26.: Terytoria Systemów Przekonań zamieszkane przez ludzi nieposiadających formy fizycznej, a pochodzących ze wszystkich okresów historycznych i miejsc na kuli ziemskiej, którzy przyjęli i wyznawali najróżniejsze przekonania i koncepty. Należą do nich wierzenia religijne i przekonania filozoficzne, które postulują jakąś formę pofizycznej egzystencji.

Fokus 27.: Tu właśnie znajduje się Centrum Przyjęć lub Park, będący jego sercem. Jest to świat sztuczny, stworzony przez ludzkie umysły, przystanek w podróży mający zmniejszyć szok przejścia z rzeczywistości fizycznej. Przybiera kształt różnych miejsc na Ziemi najłatwiejszych do zaakceptowania dla nowo przybyłych.

Fokus 34. / 35.: Poziom świadomości poza świadomością ludzką, znany również pod nazwą „Zgromadzenie”. Tu zbierają się inteligencje należące do innych obszarów wszechświata, aby obserwować zmiany zachodzące na Ziemi. Tutaj jest możliwy kontakt z tymi inteligencjami.

A oto zapowiedź nowych przygód. Monroe Institute rozpoczął eksplorację fokusu 49.: „Using Focus™ 34 / 35 as our launch pad, we will be exploring the mystery and majesty of energy systems throughout our Milky Way galaxy and beyond... moving gradually into new states of awareness, being, and perception through Focus 49. Aided by hundreds of images from the space telescopes, and sound translations of the radiations from various celestial bodies (the true Music of the Spheres), we will collectively journey into interdimensional frontiers... seeking, asking, observing... awakening past and future memories associated with these distant energy systems, and thereby reclaiming more of our Total Self” [4].

Moje pierwsze wyjścia