Koniec punku w Helsinkach - Jaroslav Rudiš - ebook + książka

Koniec punku w Helsinkach ebook

Jaroslav Rudis

4,5

Opis

Ole ma czterdzieści lat i jest właścicielem jednego z ostatnich barów, gdzie można palić, a matki z wózkami nie mają wstępu. Do jedzenia podaje się tu wyłącznie solankę i rolmopsy. Jako wieczne dziecko enerdowskiej epoki punku, Ole nie potrafi odnaleźć się w nowych wspaniałych czasach. Walcząc z demonami przeszłości, próbuje sobie wmówić, że pragnie tylko świętego spokoju. To jednak ostatnia rzecz, którą los ma Olemu do zaoferowania.

Jego opowieść przeplata pisany pod koniec lat 80. dziennik zbuntowanej czeskiej nastolatki. Nancy mieszka w położonym przy granicy z Polską Jeseniku, gdzie jedynie dzięki radiowej Trójce można posłuchać przyzwoitej muzyki. To właśnie zespoły takie jak Sex Pistols, Die Toten Hosen, Dezerter, Moskwa czy Siekiera czynią jej życie bardziej znośnym i nie pozwalają zwariować.

W swojej najnowszej powieści Jaroslav Rudiš opowiada o dojrzewaniu w cieniu radioaktywnego absurdu, ślepych uliczkach samotności oraz próżni, w której rozpływa się bunt. Wyrusz w podróż do Helsinek i przekonaj się, czy właśnie tam skończył się punk…

PUNK EI OLE KUOLLUT!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (21 ocen)
15
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ja­ro­slav Ru­diš

Ko­niec pun­ku w Hel­sin­kach

Prze­ło­ży­ła: Ka­ta­rzy­na Du­dzic

Wro­cław 2013

Für Chri­sti­ne

To już musi być bli­sko. Idę po wą­skiej le­śnej dro­dze. Wów­czas nie było na niej as­fal­tu, tyl­ko żwir, bło­to, a na za­ro­śnię­tym po­bo­czu po­roz­rzu­ca­ne ogrom­ne ocio­sa­ne pnie. Na drze­wach żad­nych ozna­czeń szla­ków tu­ry­stycz­nych. Kto by wte­dy tędy cho­dził.

Za­trzy­mu­ję się na roz­dro­żu. Zie­lo­ny i żół­ty szlak skrę­ca­ją w ciem­ny las, każ­dy w inną stro­nę. Czy tu stał ten krzyż? Czy Je­zus miał uła­ma­ną gło­wę? Czer­wo­ny pro­wa­dzi da­lej po as­fal­cie. To musi być w tym kie­run­ku.

Chce mi się pić. Ale jesz­cze bar­dziej chce mi się pa­lić, rzu­ca­nie nie było naj­lep­szym po­my­słem. Mo­głem to zro­bić kie­dy in­dziej, w ja­kimś in­nym mo­men­cie. Idę da­lej. Las jest przy­gnie­cio­ny ci­szą, tyl­ko gdzieś w od­da­li sły­chać piłę spa­li­no­wą i trak­tor.

Na­gle sły­szę okrop­ny dźwięk. Boję się i wska­ku­ję do rowu. Obok mnie prze­my­ka pię­ciu ro­we­rzy­stów. Szyb­ka gru­pa ar­mii os, któ­ra spa­dła z Mar­sa. Umię­śnio­ne nogi mo­no­ton­nie skra­ca­ją od­cin­ki tra­sy. Ostat­ni ko­larz prze­ry­wa wy­ćwi­czo­ny ruch, prze­sta­je na chwi­lę pe­da­ło­wać i splu­wa na krza­ki ja­gód. Lśnią­ce cia­ła zni­ka­ją w od­da­li po­mię­dzy drze­wa­mi.

Wciąż nie je­stem pe­wien, czy do­brze idę, mi­nę­ło prze­cież ze dwa­dzie­ścia lat. Mam mapę w ple­ca­ku, ale nie chce mi się jej wy­cią­gać. Wte­dy też ją mie­li­śmy, a i tak za­błą­dzi­li­śmy. Cho­wa­li­śmy się w le­sie i w ogó­le nie wy­cho­dzi­li­śmy na dro­gę. Za bar­dzo się ba­li­śmy. Ale te­raz to już nie­waż­ne. Wąż prze­śli­zgnął się po as­fal­cie. Za­skro­niec.

Idę da­lej i słu­cham wia­tru ko­ły­szą­ce­go ko­ro­na­mi drzew, nie­mal sa­mych igla­stych, cza­sem brzo­zy albo osi­ki. Idę da­lej i na­gle za­czy­nam się bać. Wte­dy też się ba­łem, to było cał­kiem zro­zu­mia­łe. Ale dla­cze­go też te­raz, kie­dy to już prze­szłość? Kie­dy nie trze­ba się oba­wiać, że za każ­dym drze­wem może stać żoł­nierz z ka­ra­bi­nem, a w krza­kach kun­del z wy­szcze­rzo­ny­mi kła­mi. Szu­mi mi w uszach. Wiatr wie­je, w koń­cu wy­pro­wa­dza mnie na skraj lasu.

Cie­szę się, że je­stem na dwo­rze. Roz­glą­dam się i my­ślę o ota­cza­ją­cej mnie przy­ro­dzie, o tych wszyst­kich stu­let­nich drze­wach. Pró­bu­ję się uspo­ko­ić my­ślą, że były tu na dłu­go przede mną i będą też po mnie, że te drze­wa są tym, co na­zy­wa się nie­skoń­czo­no­ścią. Przede wszyst­kim ko­niecz­nie mu­szę za­pa­lić. Cho­le­ra. Gdzie jest pacz­ka pierw­szej po­mo­cy?

Na­gle słoń­ce razi mnie w oczy. Pa­trzę na ła­god­ne szczy­ty po­gra­nicz­nych gór. To na pew­no Niem­cy. Ta góra to już musi być Ba­wa­ria – mó­wi­li­śmy so­bie wte­dy.

Idę da­lej i roz­glą­dam się. Wiel­ka let­nia łąka fa­lu­ją­ca na wie­trze jak ta­fla mo­rza. Sto­do­ła, w któ­rej kie­dyś no­co­wa­li­śmy. Tu prze­ży­łem swój pierw­szy raz. Ni­ski płot i dom. Su­ro­wo ocio­sa­na gór­ska cha­ta z ja­skra­wo­czer­wo­nym bla­sza­nym da­chem, pod ma­ły­mi okna­mi sta­ran­nie uło­żo­ne po­la­na. Od po­łu­dnia an­te­na sa­te­li­tar­na. Cha­łu­pa lśni w słoń­cu, jest wy­re­mon­to­wa­na, wy­glą­da jak z baj­ki. Z pew­no­ścią ku­pi­li ją lu­dzie z mia­sta jako do­mek let­ni­sko­wy. Ni­g­dzie ży­wej du­szy.

Idę w stro­nę domu i na­gle go za­uwa­żam. Trzy­ma w rę­kach kosę i żnie tra­wę. Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, czy to on. To musi być on! Ze­sta­rzał się, jest bar­dziej zgar­bio­ny, ale wte­dy prze­cież też był. Lewe ra­mię wy­żej niż pra­we. Może być już po osiem­dzie­siąt­ce, ale kosę trzy­ma moc­no i pew­nie, tak jak wte­dy, kie­dy dał nam wody, a jego żona chle­ba, sło­ni­ny i piwa. Tra­wa kła­dzie się pod ude­rze­nia­mi kosy, idzie na śmierć dość spo­koj­nie i z od­da­niem.

Na­gle chu­dy sta­rzec za­sty­ga w po­ło­wie ru­chu. Pro­stu­je się, prze­cią­ga i spo­glą­da na słoń­ce. Spo­co­ne po­marsz­czo­ne czo­ło ocie­ra rę­ka­wem fla­ne­lo­wej ko­szu­li w krat­kę, z kie­sze­ni spodni wy­cią­ga ostrzał­kę, plu­je na nią i za­czy­na ostrzyć.

I za­uwa­ża mnie.

Pa­trzy­my na sie­bie. Dłuż­szą chwi­lę. Wiatr mierz­wi mu reszt­ki si­wych wło­sów, sta­rzec wy­cie­ra usta w rę­kaw, lewą ręką wciąż opie­ra się o kosę. Ma nie­bie­skie, odro­bi­nę wy­bla­kłe oczy i żół­te po­ła­ma­ne zęby. Zrzu­cam ple­cak z ra­mion. Wciąż od­dał­bym dwa lata ży­cia za pa­pie­ro­sa. Nic nie mó­wię, on też mil­czy. Po pro­stu, ot tak, na sie­bie pa­trzy­my. Wy­so­ka tra­wa fa­lu­je, a po dro­dze prze­jeż­dża cię­ża­rów­ka wy­ła­do­wa­na drew­nem.

Wte­dy lato do­bie­ga­ło koń­ca, te­raz do­pie­ro się za­czy­na.

Paczki papierosów

Od­pa­la pa­pie­ro­sa, za­pi­na kurt­kę pod samą szy­ję, po­ły­ka pi­guł­kę prze­ciw śmier­ci i idzie. Uli­ca jest jak pu­sty­nia. Wie­je, a pod ru­ra­mi prze­su­wa­ją się wy­dmy ko­lo­ro­wych li­ści. Ga­łę­zie i pnie drzew pod­pie­ra­ją po­pę­ka­ny su­fit ciem­nych chmur jak na­gie, sza­re żer­dzie.

Ole za­sta­na­wia się przez chwi­lę, czy wy­łą­czył ku­chen­kę, i dzie­sięć razy za­pew­nia sie­bie, że tak. Ani on, ani Pra­żak nie go­to­wa­li na niej od mie­się­cy, ale i tak ma wąt­pli­wo­ści. Idzie da­lej, li­ście chrzęsz­czą mu pod no­ga­mi. Ole pró­bu­je so­bie przy­po­mnieć, kie­dy wła­ści­wie ostat­nio ugo­to­wał coś w domu, ale bez efek­tu.

Po­skrę­ca­ne rury grzmią nad jego gło­wą. Przez uła­mek se­kun­dy wy­da­je mu się, że za mo­ment pęk­ną. Po­tem uświa­da­mia so­bie, że chy­ba pęk­nie mu gło­wa. Że to nie nad nią, tyl­ko w niej ja­koś tak dziw­nie grzmi. Nie był­by pierw­szym, któ­re­mu w tym roz­bi­tym mie­ście od­bi­ła­by szaj­ba. Tu­taj to nor­mal­ne.

Jest na głów­nej uli­cy. Mógł­by pod­je­chać trzy przy­stan­ki tram­wa­jem, ale rano lubi się przejść. Poza tym w tram­wa­ju nie wol­no pa­lić. Sko­ro idzie, to chce pa­lić. Idzie, jed­na ręka w kie­sze­ni, w dru­giej pa­pie­ros i pa­trzy na ostre czub­ki swo­ich scho­dzo­nych skó­rza­nych bu­tów.

Po uli­cy prze­to­czy­ła się cięż­ka wy­wrot­ka za­ła­do­wa­na gli­ną i pia­skiem. Jed­ną au­to­stra­dę zbu­do­wa­li już przed woj­ną, w kształ­cie okrę­gu ota­cza­ją­ce­go mia­sto. Ro­bot­ni­cy się cie­szy­li, że po la­tach ktoś dał im pra­cę. Cho­ciaż w za­mian za nią ten ktoś po­zwo­lił ich po­wy­strze­lać albo zo­sta­wił, żeby po­zdy­cha­li gdzieś w Ro­sji, jak bra­ta dziad­ka i ich ku­zy­na, i pew­nie jesz­cze ko­goś. A te­raz ro­bot­ni­cy bu­du­ją ko­lej­ną au­to­stra­dę, pod mia­stem, żeby z okrę­gu zro­bić pół­okrąg. I też się cie­szą, że mają pra­cę, bo jest bez­na­dziej­nie, od kie­dy Po­la­cy za­ję­li ich miej­sca. In­ży­nie­ro­wie chcą zbu­do­wać jesz­cze je­den tu­nel i prze­kro­ić mia­sto Ole­go jak piz­zę. Nikt już nie pa­mię­ta, od jak daw­na ro­bot­ni­cy są pod zie­mią. Może trzy lata, może dzie­sięć, może dwa­dzie­ścia. I nikt nie wie, jak dłu­go tam jesz­cze będą.

In­ży­nie­ro­wie wy­cią­gnę­li pla­ny, ro­bot­ni­cy za­czę­li ko­pać, ale wszy­scy za­po­mnie­li o mo­rzu wody, na któ­rym mia­sto uno­si się jak ol­brzy­mia wy­spa. No i te­raz mu­szą ją pom­po­wać ru­ra­mi spod zie­mi aż za blo­ko­wi­ska na obrze­żach mia­sta, żeby to wszyst­ko im się nie za­wa­li­ło, a mia­sto nie za­pa­dło. I żeby tam na dole ktoś się znów nie uto­pił. Dla­te­go za­le­wa­ją wszyst­ko be­to­nem i pom­pu­ją wodę do góry za mia­sto, a woda w ru­rach szu­mi la­tem i zimą. Po­noć w tu­ne­lach mają wiel­kie pie­ce, któ­ry­mi ogrze­wa­ją wodę, żeby na ze­wnątrz nie za­mar­z­ła.

Ole idzie da­lej pod li­nia­mi rur. Pali pa­pie­ro­sa i wie, że tu był za­kład ku­śnier­ski, tam fry­zjer, a obok mały brud­ny spo­żyw­czak z eks­pe­dient­ką w nie­bie­skim far­tu­chu. Wi­dzi wszyst­kie te skle­pi­ki, któ­re kie­dyś się tu znaj­do­wa­ły, a te­raz za­miast nich są same bu­ti­ki. Idzie da­lej i mija jed­ną z tych no­wych, spo­koj­nych re­stau­ra­cji dla nie­pa­lą­cych. Idzie da­lej, a mia­sto na­pi­na się i skrzy­pi. Ole wy­obra­ża so­bie, jak by to było spoj­rzeć na wszyst­ko z góry, za­po­mnieć o mie­ście i oglą­dać tyl­ko te li­nie po­ma­rań­czo­wych i nie­bie­skich rur. Wi­dzieć te odra­pa­ne ko­lo­ro­we żyły wy­rwa­ne z cia­ła mia­sta, tak jak się robi w szpi­ta­lach pod­czas ope­ra­cji, kie­dy le­ka­rze chcą wy­cią­gnąć ludz­kie ser­ce, żeby wy­mie­nić je na inne. Po­ka­zy­wa­li to raz w te­le­wi­zji.

Mija ko­lej­ny z no­wych bu­dyn­ków, któ­ry wy­rósł na miej­scu ma­łej, nie­gdyś zna­nej fa­bry­ki ro­we­rów. Fa­bry­ki, któ­ra prze­trwa­ła wszyst­kie sys­te­my po­li­tycz­ne, oprócz tego in­ży­nier­sko-tu­ne­lo­we­go. Moż­na te­raz wje­chać tu au­tem pod same drzwi miesz­ka­nia.

Przy jed­nym z wejść stoi łysy ko­leż­ka w sza­rym pro­chow­cu i coś fo­to­gra­fu­je. Trzy pla­my po czer­wo­nej far­bie, któ­re nie­daw­no po­ja­wi­ły się na no­wej fa­sa­dzie. Z nie­co zmę­czo­ną gębą ko­leż­ki roz­ma­wia ład­na, świe­ża bio­dziew­czy­na koło trzy­dziest­ki, ze świe­żym bio­bo­ba­sem w wóz­ku, ja­kich te­raz peł­no w dziel­ni­cy. Ole nie wie dla­cze­go, ale jej czy­sta mię­si­sta twarz o ostrych ry­sach przy­po­mi­na mu nowy, wil­czy de­sign be­em­ki.

– A co, jak na­stęp­nym ra­zem rzu­cą w okno? – wy­ra­ża tro­skę. Ko­leż­ka kiwa gło­wą i nic nie mówi. Kie­dy na­ci­ska na mi­gaw­kę, krzy­wi lewą stro­nę twa­rzy.

Ole idzie da­lej, za­pa­la jesz­cze jed­ne­go pa­pie­ro­sa i wie, że po­czu­je po nim de­li­kat­ny ucisk w płu­cach, jak­by ktoś na­dep­nął mu na pierś. Cie­szy się, kie­dy coś czu­je. W dro­dze do pra­cy za­wsze wy­pa­la trzy. Cza­sem my­śli, że jego cza­su nie od­mie­rza ze­gar, ale pa­pie­ro­sy. Pacz­ki pa­pie­ro­sów. Kar­to­ny wy­pa­lo­nych szlu­gów jed­nej sta­rej mar­ki, któ­ra ist­nie­je od woj­ny. A kie­dy spo­glą­da za sie­bie, nie wi­dzi głów­nej uli­cy, tyl­ko mnó­stwo zgnie­cio­nych pu­stych pa­czek po pa­pie­ro­sach, nad któ­ry­mi słoń­ce bez­sku­tecz­nie pró­bu­je prze­gryźć się przez chmu­ry.

Skrzy­żo­wa­nie. Musi jesz­cze przejść przez sze­ro­ki bul­war, uwa­żać na tram­wa­je i bę­dzie na miej­scu.

Wojna wybuchła

Naj­pierw włą­cza pięk­ną włosz­kę, któ­rą wziął na raty. Cze­ka, aż ma­szy­na się na­grze­je, a tym­cza­sem wy­pa­la ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Kasz­le, po­rząd­nie, bo te­raz już nie ci­śnie go w płu­cach, tyl­ko kłu­je. Pa­trzy na bu­tel­ki za ba­rem i za­sta­na­wia się, co trze­ba do­ku­pić. A co waż­niej­sze – cze­go już nie ku­po­wać. Na przy­kład mo­re­lo­wy bols – ni­g­dy wię­cej. Ba­na­no­wy i po­ma­rań­czo­wy to też żad­ne cuda. Kie­dy raz przy­pad­kiem pró­bo­wa­li to pić, żo­łąd­ki wy­sko­czy­ły im przez okno na uli­cę i ura­to­wa­ła je do­pie­ro wód­ka z so­kiem po­mi­do­ro­wym. Że też już daw­no tego nie wy­wa­lił.

Po­tem otwo­rzy­ły się drzwi, do środ­ka wpadł po­dmuch wia­tru, a Ole od razu wie­dział, kto przy­szedł. W Hel­sin­kach za­trzy­mu­je się kil­ka razy w mie­sią­cu, czę­sto jest pierw­szym go­ściem, jesz­cze przed dwu­na­stą, ofi­cjal­ną go­dzi­ną otwar­cia. Ole sły­szy, że idzie pro­sto do baru. Po­znał­by go, na­wet gdy­by oślepł, po ocię­ża­łych kro­kach.

Do­ty­ka włosz­ki. Ma już od­po­wied­nią tem­pe­ra­tu­rę. Na­peł­nia kol­bę dwie­ma por­cja­mi kawy, przy­krę­ca ją, pod­su­wa dwie fi­li­żan­ki i na­ci­ska gu­zik. Od­wra­ca się i wita Fran­ka.

– Co sły­chać?

– Li­sto­pad.

Ole wie, że gdy­by był sier­pień, Frank po­wie­dział­by „sier­pień”, a gdy­by był kwie­cień – „kwie­cień”. Ale te­raz jest li­sto­pad. Czy­li tro­chę chan­dra.

Przez chwi­lę mil­czą i Ole do­strze­ga, że Frank w cią­gu kil­ku ostat­nich mie­się­cy moc­no się po­sta­rzał. Za­ko­la wy­żar­ły mu po­rząd­ny ka­wa­łek wło­sów, pod ocza­mi po­ja­wi­ły mu się ciem­ne krę­gi, jak­by rano ktoś po­cią­gnął je gru­bym fla­ma­strem. I ta wy­chu­dzo­na twarz. Jak gdy­by ja­kiś od­ku­rzacz w środ­ku jego gło­wy wcią­gał ją co­raz bar­dziej w sie­bie. No i te jego oczy, czy ra­czej tro­chę spuch­nię­te szpa­ry, pod któ­ry­mi praw­do­po­dob­nie znaj­du­ją się oczy. Wiecz­nie zmę­czo­ne, męt­ne oczy, bo Frank nie śpi. Już od kil­ku lat. Wszyst­ko przez te jego eks­pe­ry­men­ty.

– Wy­glą­dasz na cał­kiem znisz­czo­ne­go – roz­bi­ja ci­szę Frank.

– Ja? – pyta za­sko­czo­ny Ole.

– Tak, ty. Masz zu­peł­nie siwe wło­sy, ko­le­go. I gębę masz wy­chu­dzo­ną. Jesz coś w ogó­le?

– No.

– Spójrz cza­sem w lu­stro… Wrak czło­wie­ka. Cie­nie pod ocza­mi, zmarszcz­ki, za­ko­la. Wszyst­ko jest ze sobą po­wią­za­ne. Po­wie­dział­bym, że w nocy nie mo­żesz za­snąć.

– Za­ko­la? Ja? Ni­g­dy nie mia­łem za­ko­li. – Ole prze­jeż­dża dło­nią po wło­sach, spo­glą­da na za­ko­la Fran­ka i jego bla­dą wy­chu­dzo­ną twarz.

– Ni­g­dy nie mów ni­g­dy. Prze­cież młod­si już nie bę­dzie­my.

– Co z two­ją hi­sto­rią po­wszech­ną, cią­gle się to­czy?

– Pra­cu­ję nad tym. – Frank się uśmie­cha, ale Ole wie, że to ża­den po­wód do ra­do­ści, że hi­sto­ria po­wszech­na błą­ka­ją­ca się po gło­wie Fran­ka jest jego alfą i ome­gą. Po­cząt­kiem jego koń­ca.

– Wkrót­ce bę­dzie go­to­wa. Jesz­cze kil­ka dni, naj­wy­żej ty­go­dni.

– Mó­wisz to już od paru lat.

– Hi­sto­ria po­wszech­na to nie dupa Ma­ry­ny!

I na­gle sły­chać wiel­ki przy­tłu­mio­ny wy­buch. Zie­mia trzę­sie się pod Hel­sin­ka­mi, a szklan­ki na pół­kach ca­łu­ją się przez se­kun­dę, brzdę­ka­jąc.

– Kur­na, woj­na wy­bu­chła – mówi Ole.

Od­strzał w tu­ne­lu pod mia­stem. Dzię­ki nie­mu Ole za­wsze wie, że wy­bi­ło po­łu­dnie. Nie tyl­ko pa­pie­ro­sy, ale też pod­ziem­ne eks­plo­zje od­mie­rza­ją mu czas. Włą­cza mu­zy­kę. Kawa jest już daw­no go­to­wa. Bie­rze obie fi­li­żan­ki i sta­wia je na ba­rze, jed­ną so­bie, dru­gą pod­su­wa Fran­ko­wi. Mię­dzy nimi kła­dzie po­piel­nicz­kę, czę­stu­je Fran­ka pa­pie­ro­sem i przy­pa­la.

– To mi się po­do­ba. Dzi­siaj w żad­nej knaj­pie się nie pali, ale tu się jara. Na po­hy­bel wóz­kom z dzieć­mi – mówi Frank, a w tym cza­sie Gabi przy­no­si mu śnia­da­nie.

– Dzie­cię­ca por­cja so­lan­ki, jak zwy­kle – stwier­dza Ole, a Frank coś mru­czy, rwie buł­kę na ka­wał­ki i wrzu­ca do zupy. Je po­wo­li, dmu­cha na każ­dą łyż­kę. Ole za­uwa­ża, jak moc­ne i zgru­bia­łe są jego pal­ce.

– Bę­dzie kino? – pyta Frank po skoń­cze­niu zupy.

– Dam ci znać.

– No to wpad­nę jesz­cze. I za­cznij po­rząd­nie jeść, se­rio, wy­glą­dasz strasz­nie – do­da­je.

– Po­ca­łuj mnie w dupę.

– Daj znać!

– O ile ta two­ja hi­sto­ria po­wszech­na nie prze­to­czy się przez cie­bie – krzy­czy Ole. Frank od­wra­ca się w drzwiach i mówi:

– Jak­by­śmy się mie­li już nie zo­ba­czyć, to dzię­ki, było pięk­nie.

Ole wi­dzi, jak do Hel­si­nek pod­jeż­dża­ją na ro­we­rach Lena i Ulri­ke. Omi­ja­ją zmor­do­wa­ne­go Fran­ka, któ­ry nie­po­rad­nie stoi im na dro­dze i spo­glą­da na wa­lą­ce się na nie­go nie­bo, jak­by się w nim za­czy­tał.

Lena z Ulri­ke wsta­wia­ją ro­we­ry na sto­jak, a Ole wciąż nie wie, czy z Leną już spał, czy nie. Ma to gdzieś, bo tego wszyst­kie­go było już po pro­stu za dużo. Ja­kiś czas temu po­sta­no­wił, że leje na dziew­czy­ny, bo nie ba­wią go już te śle­pe ulicz­ki i wiecz­ne głu­pie gier­ki. Wszyst­ko za­wsze było tak samo źle. Grunt, żeby Lena zno­wu tyle nie ga­da­ła, a pew­nie bę­dzie. Boże, na bank bę­dzie chcia­ła ga­dać. Skąd się to bie­rze w tych wiot­kich dziew­czy­nach? I cze­mu cią­gle chcą się zwie­rzać wła­śnie jemu?

Lena po­ło­ży­ła na sto­le apa­rat, a Ole się za­sta­na­wia, ile tych po­krę­co­nych zdjęć na­ro­bi­ła przez ten ty­dzień, co się nie wi­dzie­li. Obie za­mó­wi­ły kawę i so­lan­kę, zresz­tą nic in­ne­go dzi­siaj nie ma do je­dze­nia. A kie­dy Gabi przy­nio­sła dy­mią­ce ta­le­rze, a Ole po­sta­wił przed nimi dwie kawy, Lena po­wie­dzia­ła:

– Im fa­cet przy­stoj­niej­szy, tym bar­dziej po­krę­co­ny. Tego nie ku­po­wać.

– Do­kład­nie, ta­kie­go mię­sa nie ku­po­wać – przy­ta­ku­je Ulri­ke.

Cho­le­ra, o ja­kim zno­wu mię­sie ga­da­ją? O nim? O Fran­ku? Czy może tyl­ko tak so­bie do­ra­dza­ją, jak się zno­wu nie spa­rzyć, i mó­wią ogól­nie o wszyst­kich fa­ce­tach? Może Lena ma ra­cję. Ale może to do­ty­czy też dziew­czyn. Im ład­niej­sza, tym bar­dziej po­krę­co­na. Tego nie ku­po­wać.

Ole się cie­szy, że dziew­czy­ny już go nie in­te­re­su­ją. Że po la­tach wa­ha­nia, prób i błę­dów doj­rzał do po­waż­nej de­cy­zji, do naj­bar­dziej po­waż­nej z wszyst­kich de­cy­zji, że prze­sta­nie in­te­re­so­wać się dziew­czy­na­mi, bo już nie chce kom­pli­ko­wać so­bie ży­cia, bo po pro­stu naj­le­piej się czu­je, jak jest sam. I je­śli ktoś jest wi­nien wszyst­kich jego pro­ble­mów, i nie jest to tyl­ko on, a na pew­no nie jest, to są to dziew­czy­ny.

Ta de­cy­zja nie była ła­twa, ale cie­szy się, że ją pod­jął. Ole szyb­ko się prze­ko­nał, że bez dziew­czyn moż­na ro­bić tyle świet­nych rze­czy. Na przy­kład nie trze­ba sprzą­tać, bo nie ma moż­li­wo­ści, że ja­kaś do nie­go przyj­dzie. Ani ro­bić ko­muś śnia­da­nia. Nie trze­ba być uważ­nym, wraż­li­wym i wy­ro­zu­mia­łym, kie­dy ona za­tra­ca się w sen­ty­men­tal­no­ści i roz­draż­nie­niu w cza­sie tych ich świę­tych nie­ty­kal­nych dni, któ­re im prze­szka­dza­ją, a z któ­rych z dru­giej stro­ny są tak dum­ne. Nie musi być spo­strze­gaw­czy, kie­dy mu się po pro­stu nie chce. Nie musi być za­baw­ny i wciąż ko­goś ba­wić, bo dziew­czy­ny wy­ma­ga­ją od fa­ce­tów ab­so­lut­ne­go mak­si­mum. Tyl­ko skąd cią­gle brać te żar­ty? Może ca­ły­mi dnia­mi mil­czeć. Może być okrop­nym. Może rzu­cać ga­cie i skar­pe­ty na pod­ło­gę w ła­zien­ce. Może pa­lić w łóż­ku i sie­dzieć w ki­blu, jak dłu­go chce, nie my­śleć o ni­czym i czy­tać kry­mi­na­ły.

Bez dziew­czyn moż­na jesz­cze z pew­no­ścią ro­bić wie­le in­nych wspa­nia­łych rze­czy, któ­rych te­raz na szyb­ko nie może so­bie przy­po­mnieć albo po pro­stu do tej pory nie od­krył, w koń­cu nie tak daw­no pod­jął naj­waż­niej­szą de­cy­zję ostat­nich lat.

Lena i Ulri­ke uśmiech­nę­ły się do nie­go, po czym na­chy­li­ły ku so­bie i znów coś ta­jem­ni­czo oma­wia­ły. W koń­cu za­mó­wi­ły sok po­ma­rań­czo­wy. Naj­chęt­niej by je stąd wy­wa­lił. Hel­sin­ki prze­cież nie są po­cze­kal­nią dla dziew­cząt, w któ­rej się sie­dzi, do­pó­ki coś się w ży­ciu nie wy­da­rzy. A ten typ dziew­czyn wiecz­nie na coś cze­ka i ni­g­dy się nie do­cze­ka. Ale prze­cież obie są jego ko­le­żan­ka­mi i mają też swo­je do­bre mo­men­ty. Za­tem Ole też się uśmiech­nął. Przy­niósł im sok, a do tego po­wie­dział, tro­chę zmie­sza­ny, że ład­ny dziś dzień, choć na dwo­rze wła­śnie za­czę­ło pa­dać.

Dziew­czy­ny pa­trzą na nie­go, jak­by spadł z księ­ży­ca. Ja­sne, nie po­wi­nien był tego mó­wić.

Za oknem Frank wciąż wga­pia się w nie­bo. Chy­ba już na se­rio mu od­bi­ło. Po to­rach prze­my­ka sta­ry cze­cho­sło­wac­ki tram­waj, któ­ry wy­glą­da jak prze­ro­śnię­ty szer­szeń, i tak też bu­czy.

Szkło

Ulri­ke wsia­dła na ro­wer i znik­nę­ła w desz­czu. Pra­cu­je w Mu­zeum Sztu­ki Współ­cze­snej, w tej no­wej be­to­no­wej ko­st­ce w cen­trum, gdzie wcze­śniej sta­ły trzy blo­ki ze słyn­ną cu­kier­nią i gdzie Ole wciąż jesz­cze nie był.

Lena ni­g­dzie nie musi być. Pra­cu­je tyl­ko cza­sa­mi, bo już od ja­kichś pię­ciu lat pi­sze pra­cę o wpły­wie pta­sich mo­ty­wów z mi­to­lo­gii Ma­jów na nie­miec­ki eks­pre­sjo­nizm.

Po­ży­cza kar­tę i wy­cho­dzi na ze­wnątrz do au­to­ma­tu. Wra­ca z pacz­ką li­gh­tów, ale nie idzie do sto­li­ka. Sia­da przy ba­rze. Ole mówi do sie­bie: kur­na, zno­wu się za­cznie, dla­cze­go ja.

I za­nim Lena zdą­ży coś za­mó­wić, na­le­wa jej ró­żo­we­go wina, bo po pro­stu wie.

– Mogę coś po­wie­dzieć?

– O ile nie bę­dzie to za dłu­go trwać.

Naj­chęt­niej by się wy­krę­cił, że boli go gło­wa, ale kła­ma­nie ni­g­dy nie szło mu za do­brze.

– Wal się.

Lena się na­pi­ła, jed­nym ły­kiem po­chło­nę­ła po­ło­wę kie­lisz­ka.

– Lena, cho­dzi mi tyl­ko o to, że to jest bar, a nie po­rad­nia psy­cho­lo­gicz­na…

– Po­wie­dzia­łam, wal się.

– Ja mogę się wa­lić, ale ty i tak mi to po­wiesz, już ja cię znam. Nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak spy­tać, cze­mu cią­gle ja.

– Bo cie­bie to in­te­re­su­je.

– Mnie in­te­re­su­je? Mnie in­te­re­su­ją zu­peł­nie inne rze­czy.

– Na przy­kład?

– No… wszyst­ko mnie in­te­re­su­je. Mnó­stwo in­nych rze­czy.

– Cze­kam, aż so­bie przy­po­mnisz choć jed­ną sen­sow­ną rzecz.

Ole po­le­ru­je szklan­kę i my­śli. Mu­zy­ka? Jego sta­re fil­my, któ­re pusz­cza w swo­im se­kret­nym ki­nie? Byłe dziew­czy­ny? Kry­mi­na­ły? Po­tem na­lał so­bie szny­ta, na­pił się, spoj­rzał na nią i nic nie po­wie­dział.

– Nie po­trze­bu­ję po­ra­dy, chcę ci tyl­ko coś po­wie­dzieć.

– Ale cze­mu za­wsze mnie?

– Bo chwi­lo­wo ni­ko­go in­ne­go tu nie ma.

Nie wie, dla­cze­go ni­g­dy jej nie od­mó­wił. Może ja­kaś de­pry­wa­cja z dzie­ciń­stwa, czy coś ta­kie­go. Albo to po­ła­ma­ne mia­sto, któ­re też ni­g­dy nie od­mó­wi­ło i przez to o mały włos już parę razy nie zo­sta­ło ob­ró­co­ne w proch. Pra­żak też cią­gle chce z nim ga­dać. Cią­gle mówi, ale Ole nie za bar­dzo chce z nim roz­ma­wiać, bo w koń­cu i tak za­wsze scho­dzi na prze­pi­sy ku­li­nar­ne i pro­ble­my Pra­ża­ka z ba­ba­mi.

– Dość czę­sto na­cho­dzi mnie coś, co nie do koń­ca pa­mię­tam. Ob­ja­wia się to w ta­kich nie­ja­snych za­ry­sach i za­wsze mu­szę uwa­żać, żeby nie utra­cić tego wspo­mnie­nia, żeby w ca­ło­ści je so­bie przy­po­mnieć – za­czę­ła Lena, kie­dy po­sta­wił przed nią dru­gi kie­li­szek ró­żo­we­go. A Ole mówi so­bie w du­chu: mój Boże, w ci­chych za­ry­sach… Dla­cze­go ja?

Lena sie­dzi przy ba­rze. Noga na no­dze, pra­we ra­mię roz­cią­gnię­te na krze­śle obok, jak­by ko­goś obej­mo­wa­ła. Ale nikt obok nie sie­dzi. Bie­rze łyk wina.

– Tato miał bia­łe­go wart­bur­ga. Naj­tań­szy mo­del tu­ry­stycz­ny, ide­al­ny na na­sze po­dró­że na pół­noc nad mo­rze i na po­łu­dnie w góry. Dziś już wiem, że ko­chał to auto bar­dziej niż mamę, bar­dziej niż mnie. Kil­ka razy przy­ła­pa­łam go, jak pod­czas po­le­ro­wa­nia je­le­nią ir­chą roz­ma­wiał z au­tem w ga­ra­żu. Se­rio.

Lena wy­py­cha dym z płuc wy­so­ko pod su­fit. Sza­ry stru­mień jest jesz­cze cień­szy niż jej szczu­płe pal­ce i gwał­tow­nie zni­ka w naj­wyż­szym punk­cie. Po­tem gasi pa­pie­ro­sa, do­kład­nie w po­ło­wie, jak zwy­kle, bo nie wie­dzieć cze­mu, jest świę­cie prze­ko­na­na, że w ten spo­sób ma pa­le­nie pod kon­tro­lą, nie jest uza­leż­nio­na i nie umrze tak szyb­ko.

Ole po­le­ru­je szkło, ma swo­je zda­nie na ten te­mat i nie chce się od­zy­wać. Ale nie daje mu to spo­ko­ju, więc w koń­cu mówi, że to nie jest nic wy­jąt­ko­we­go, że jego oj­ciec na­zy­wał swo­je­go wart­bur­ga Ho­nec­ker. I że też ko­chał go naj­bar­dziej na świe­cie, dla­te­go co roku roz­bie­rał auto na czę­ści i skła­dał od nowa. Że ko­chał też wszyst­kie inne sa­mo­cho­dy, któ­re so­bie ku­pił. Że mi­łość do nich jest chy­ba ja­kąś dzi­wacz­ną nie­miec­ką cho­ro­bą, któ­ra sze­rzy się po Eu­ro­pie i po ca­łym świe­cie jak ja­kiś szcze­gól­ny nie­miec­ki wi­rus, nie­bez­piecz­niej­szy od pta­siej i świń­skiej gry­py, ale że ra­czej nie jest to dzie­dzicz­ne, bo na przy­kład jego ta cho­ro­ba nie do­tknę­ła. Mówi jej to wszyst­ko i tro­chę się przy tym śmie­je, ale Lena w ogó­le go nie słu­cha. Zresz­tą jak zwy­kle.

Lena od­wra­ca się na chwi­lę i spo­glą­da przez okno. Po­tem głasz­cze krzy­wy zie­lo­ny wa­zo­nik z kwia­ta­mi, któ­re co­dzien­nie rano Gabi skądś przy­no­si, a zie­mia pod Hel­sin­ka­mi nie­wi­docz­nie się uno­si i znów osia­da, gdzieś na dole grzmi przy­tłu­mio­ny wy­buch, szklan­ki na ba­rze znów ca­łu­ją się przez se­kun­dę, a Ole mówi: kur­wa, zno­wu. Gdzieś pod mia­stem ode­rwa­no ko­lej­ny ka­wał ska­ły, ale Lena na­wet tego nie za­uwa­ży­ła i opo­wia­da da­lej.

– Tato ku­pił małe po­du­szecz­ki do środ­ka, ale nie zro­bił tego dla nas, tyl­ko ze wzglę­du na to auto z Eise­nach. Cią­gle po­wta­rzał: ten dwu­takt ma du­szę. Pro­wa­dził też taki mi­ło­sny dzien­nik, za­pi­sy­wał zu­ży­cie pa­li­wa, prze­je­cha­ne ki­lo­me­try i wszyst­kie mia­sta, zam­ki, pa­ła­ce, któ­re od­wie­dzi­li­śmy, ale też to, co że­śmy tam je­dli, a przede wszyst­kim, co sza­mał nasz war­czy­burg, któ­re­go tato na­zwał Karl, po dziad­ku, na­uczy­cie­lu hi­sto­rii, któ­ry też kop­cił jak dwu­takt i uto­pił się w Ła­bie, kie­dy chciał po­ka­zać uczniom, w któ­rym miej­scu jest bród, przez któ­ry prze­szedł raz Ka­rol IV. By­łeś kie­dyś w Tan­ger­mün­de?

– Co?

– Czy ty mnie w ogó­le słu­chasz?

– No. Pew­nie. Tyl­ko po pro­stu mam też tro­chę ro­bo­ty, ale w po­rząd­ku, kon­ty­nu­uj – mówi Ole, my­jąc ster­tę szkla­nek po pi­wie z wczo­raj­sze­go wie­czo­ru.

– To by­łeś czy nie?

– Nie by­łem.

– Nic nie stra­ci­łeś. Mama zmu­si­ła mnie, że­bym tam po­je­cha­ła i zo­ba­czy­ła, gdzie umarł dzia­dek. By­li­śmy tam może pięć mi­nut, bo strasz­nie wia­ło. Wschod­nio­nie­miec­ka pam­pa. Po pro­stu ko­niec świa­ta.

– Ale też Ka­rol IV.

– Hi­sto­ria nie wy­klu­cza się z koń­cem świa­ta. Co wię­cej, wraz z nad­cho­dzą­cym koń­cem świa­ta na­by­wa ulot­ne­go zna­cze­nia.

Ole czę­sto nie wie, czy ją do­brze ro­zu­mie. Ulot­ne zna­cze­nie, Boże mój, to cała Lena, ulot­nie prze­mą­drza­ła i nie­ulot­nie pięk­na, czy­li tro­chę za­gu­bio­na. I te jej bał­tyc­kie oczy… Kiwa gło­wą, w sen­sie, że się z tym zga­dza.

Wła­ści­wie na­wet nie wie, co Lena stu­diu­je już od tylu lat. Hi­sto­rię, kul­tu­ro­znaw­stwo, hi­sto­rię sztu­ki czy fi­lo­zo­fię. Być może wszyst­ko na­raz plus na pew­no jesz­cze coś do­dat­ko­wo.

– Z two­je­go punk­tu wi­dze­nia na­wet to mia­sto, w któ­rym ży­je­my, jest na koń­cu świa­ta. Zresz­tą to chy­ba praw­da – mówi wresz­cie Ole.

– Ale to nie ma nic wspól­ne­go z hi­sto­rią, któ­rą ci opo­wia­dam.

– Ja tyl­ko spró­bo­wa­łem sfor­mu­ło­wać też ja­kąś myśl o ulot­nym zna­cze­niu.

– W ogó­le cię nie ro­zu­miem.

– Nie szko­dzi. Spy­ta­łaś, czy by­łem kie­dyś nad Łabą w miej­scu, w któ­rym prze­kra­czał ją Ka­rol IV. Nie by­łem. Ale wiem coś o tym, kim był Ka­rol IV, nie je­stem aż tak głu­pi.

– Słu­chaj, in­te­re­su­je cię w ogó­le to, o czym mó­wię?

– No ja­sne, za­wsze.

Ole roz­niósł dwie bar­dzo póź­no śnia­da­nio­we so­lan­ki i prze­tarł sto­ły ze sklej­ki, któ­re przy­wiózł ze sta­rej szkol­nej sto­łów­ki. Lena za­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, a on znów po­my­ślał o tym, że wciąż nie wie, czy z nią spał. Nie żeby chciał z nią spać, ten cze­ka­ją­co-sen­nie-roz­ma­rzo­ny mo­del dziew­czyn ma już za sobą w kil­ku in­nych, wła­ści­wie iden­tycz­nych, wer­sjach i ni­g­dy z tego nic nie wy­ni­ka­ło – py­ta­nie, czy w ogó­le z cze­goś coś wy­nik­nę­ło – po pro­stu to py­ta­nie go ja­koś drę­czy. Mimo że za­ka­zał so­bie je za­da­wać w związ­ku ze swo­ją de­cy­zją, że bę­dzie po­dą­żać przez ży­cie bez to­wa­rzy­stwa dziew­czyn. Tyl­ko dla­cze­go, do cho­le­ry, tego nie pa­mię­ta? Może po pro­stu się boi, że pa­mięć mu szwan­ku­je.

– Otwie­rać okna mo­gli­śmy, tyl­ko ja­dąc w dół, ni­g­dy pod górę, bo to zwięk­sza­ło zu­ży­cie pa­li­wa i nisz­czy­ło sil­nik. La­tem po­ci­li­śmy się jak idio­ci na pa­gór­kach w Le­sie Tu­ryń­skim, ale tato był szczę­śli­wy, że Karl we­so­ło się to­czy. A po­tem to się sta­ło.

Za okna­mi Hel­si­nek hu­czą sta­re, na wpół pu­ste cze­cho­sło­wac­kie tram­wa­je, któ­re tato Ole­go na­zy­wał Ze­mstą Hu­sáka, bo były tak cięż­kie, że znisz­czy­ły wszyst­kie tory. A ze­spół Au­to­mat na­grał kie­dyś pio­sen­kę pod tym sa­mym ty­tu­łem. Ostry ulicz­ny in­du­strial, któ­ry nie­za­wod­nie nisz­czył bę­ben­ki w uszach. Mia­sto mięk­nie w dłu­gim sza­rym desz­czu. Trój­ka pod­sta­rza­łych roc­ker­sów sie­dzą­cych w ką­cie za­mó­wi­ła po­po­łu­dnio­wą wód­kę. Ole pa­trzy przez chwi­lę na drob­ne pier­si Leny, de­li­kat­nie fa­lu­ją­ce, to tu, to tam, pod luź­ną gra­na­to­wą ko­szul­ką. Gła­skał je czy nie? Głu­pia pa­mięć. Są na to ja­kieś pi­guł­ki?

– Słu­chasz mnie?

– No pew­nie, słu­cham.

– Tyl­ko że ga­pisz się na moje pier­si.

– Ej, co to za dur­ne gier­ki? Wszyst­kie pier­si, któ­re chcia­łem zo­ba­czyć, już wi­dzia­łem, ja­sne?

Na ten typ dziew­czyn dzia­ła tyl­ko kontr­atak, to za­pę­dza je w kozi róg. Ale nie było to dla nie­go cał­kiem ja­sne.

– Te­raz to się po­win­nam chy­ba ob­ra­zić, nie?

– Rób, co chcesz, masz już do­wód, nie? Jesz­cze raz to samo?

Lena po­ki­wa­ła gło­wą.

– To było w sierp­niu osiem­dzie­sią­te­go siód­me­go. Wa­ka­cyj­na at­mos­fe­ra, taka chwi­la, wiesz, kie­dy pra­gniesz, żeby się to za­cię­ło, żeby czas sta­nął w miej­scu. Le­cie­li­śmy w dół, na­sze auto sta­ło się lek­kie jak ża­glów­ka. Pa­trzy­łam przez okno. Chmu­ry na nie­bie, las, ska­ły, sta­ry młyn i na­gle huk. Wszyst­ko się za­trzy­ma­ło. Tyl­ko te chmu­ry na gó­rze cią­gle le­cia­ły, mam to jesz­cze przed ocza­mi. Inny bia­ły war­czy­burg nie dał pierw­szeń­stwa Kar­lo­wi, taki sam bia­ły mo­del tu­ry­stycz­ny z iden­tycz­ną ener­dow­ską ro­dzin­ką w środ­ku, jak się do­wie­dzia­łam po­tem w szpi­ta­lu. Moja mama po tym wy­pad­ku ma cią­gle odłam­ki szkła w łok­ciu. Mówi, że to szkło, któ­re­go nie może się po­zbyć i któ­re cza­sa­mi ją ukłu­je, że to jest Nie­miec­ka Re­pu­bli­ka De­mo­kra­tycz­na. Jej ży­cie w niej.

Przez chwi­lę jest ci­cho, mia­sto roz­pły­wa się w desz­czu, a po bul­wa­rze prze­jeż­dża ko­lej­ny tram­waj.

– A co mówi twój tato? – Ole na mo­ment ze­sztyw­niał i po­sta­wił przed nią ko­lej­ne ró­żo­we. Ob­ser­wo­wał, jak kil­ka kro­pel ście­ka po­wo­li po cie­le kie­lisz­ka na stół. Wziął do ręki po­piel­nicz­kę peł­ną wy­pa­lo­nych do po­ło­wy pa­pie­ro­sów i pa­trzył w wiel­kie sza­ro­błę­kit­ne oczy Leny, któ­re błysz­cza­ły jak dwa Mo­rza Bał­tyc­kie – cho­ciaż jego tato Bał­tyk na­zy­wał Mo­rzem Tłu­stym z po­wo­du tych wszyst­kich oty­łych Cze­chów, któ­rzy tam kie­dyś jeź­dzi­li.

Lena nic nie mówi. Za­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Stru­mień dymu gwał­tow­nie wy­strze­lił pod su­fit, pękł, roz­pły­nął się. A ona prze­cze­sa­ła dło­nią dłu­gie de­li­kat­ne wło­sy. Bar­dzo po­wo­li. To jesz­cze Ole zdą­żył za­uwa­żyć, nim w jed­nej chwi­li Hel­sin­ki wy­peł­ni­li lu­dzie. Przy­szli Ra­mo­ne, Tom i Cin­dy, wszy­scy chcą piwo, kawę, wino i so­lan­kę Gabi.

Leny nie ma już przy ba­rze, jej bia­ło-nie­bie­ski sta­ry ro­wer też znik­nął, a Ole na­gle do­stał na rę­kach gę­siej skór­ki. Ale to może tyl­ko przez otwar­te okno w rogu.

No pew­nie, grunt to się nie wzru­szać, każ­dy nosi w so­bie ja­kiś pro­blem, mówi so­bie. Idzie i za­my­ka okno. Prze­ciąg po­tra­fi być czymś pa­skud­nym, kie­dy czło­wiek zbli­ża się do czter­dziest­ki.

Szkło i jeszcze więcej szkła

Kie­dy Ole usnął dłu­go po pół­no­cy, roz­bo­lał go brzuch. Śni­ły mu się odłam­ki szkła błą­dzą­ce po roz­ga­łę­zio­nych uli­cach mia­sta, błą­dzą­ce po jego tęt­ni­cach i szu­ka­ją­ce jego ser­ca. Może każ­dy ma w so­bie ja­kieś szkło, z pew­no­ścią, to przy­naj­mniej po­wie­dzia­ła mu le­kar­ka we śnie, kie­dy przy­szedł do niej ze swo­im bo­le­snym pro­ble­mem.

Wy­glą­da jak Lena i chy­ba też ma być Leną. Oglą­da jego brzuch, któ­ry kie­dyś był pła­ski i tak za­pad­nię­ty, że jego mama za­sta­na­wia­ła się, czy nie ma ta­siem­ca, i wy­sy­ła­ła go na ba­da­nia. W ostat­nim cza­sie jed­nak w dole co­raz bar­dziej się za­okrą­gla i puch­nie, więc chy­ba przy­dał­by się ja­kiś ta­sie­miec. Ta Lena pod bia­łym roz­pię­tym ki­tlem ma tyl­ko nie­bie­ską prze­świ­tu­ją­cą ko­szul­kę i majt­ki, poza tym jest naga. Ole bro­ni się we śnie, mówi so­bie: Boże, nie chcę śnić o głu­pim sek­sie z le­kar­ką, nie chcę w ogó­le żad­ne­go sek­su, chcę się do­wie­dzieć cze­goś o szkle w moim cie­le. Pró­bu­je wy­tłu­ma­czyć to le­kar­ce, ale ona go nie słu­cha, coś mu opo­wia­da, ale on jej nie ro­zu­mie, głasz­cze go po brzu­chu i do­ty­ka miejsc, w któ­rych odłam­ki wy­ła­żą przez skó­rę. Oglą­da brzuch i klat­kę pier­sio­wą za po­mo­cą gło­wi­cy ul­tra­dź­wię­ko­wej i po­ka­zu­je Ole­mu na ekra­nie tyl­ko je­den wiel­ki odła­mek w jego nie­ustan­nie na­dy­ma­ją­cym się brzu­chu, ale na­gle tych odłam­ków po­ja­wia się wię­cej i wszyst­kie na­raz bolą. W tym mo­men­cie le­kar­ka nie jest już Leną, tyl­ko Con­nie. A po­tem i to się zmie­nia. Ole wi­dzi twa­rze in­nych dziew­czyn. Być może są tu wszyst­kie, z któ­ry­mi spał albo chciał spać. Z któ­ry­mi był, a po­tem znów nie był, któ­re zdra­dzał i któ­re zdra­dza­ły jego. Wszyst­kie te dziew­czy­ny dzi­ko tań­czą wo­kół nie­go, a Ole pra­gnie, by wresz­cie dały mu spo­kój, i krzy­czy, że już nie chce być z żad­ną ko­bie­tą.

W koń­cu sen, któ­ry być może nie jest snem, za­trzy­mu­je się na twa­rzy jed­nej drob­nej dziew­czy­ny, któ­rą znał nie dłu­żej niż trzy dni. Ole się poci. Czu­je, że jej hi­sto­ria jest naj­więk­szym odłam­kiem w jego brzu­chu, boli go i prze­śla­du­je od chwi­li, kie­dy wi­dział jej śmierć. Czu­je, jak prze­ci­na tkan­kę, jak ro­śnie, jak prze­bi­ja się na ze­wnątrz. Pie­cze­nie jest nie do znie­sie­nia.

W koń­cu nie ma przed ocza­mi już na­wet tej dziew­czy­ny, tyl­ko swo­ją cór­kę, któ­rej nie wi­dział od roku, a może od dwóch czy pię­ciu lat. Po pro­stu od ostat­niej wiel­kiej woj­ny emo­cjo­nal­nej, kie­dy przed­sta­wił ją swo­jej ów­cze­snej dziew­czy­nie, chy­ba San­drze albo Kri­stin, a ona ja­koś źle to znio­sła. Po­twor­nie to wszyst­ko pie­cze. W brzu­chu, w gar­dle, w nim.

Bu­dzi się. Pie­cze go zga­ga. To przez to ta­nie wę­gier­skie wino, któ­re po po­wro­cie z Hel­si­nek wy­pił przez po­mył­kę z Pra­ża­kiem, któ­ry mu przy tym na­opo­wia­dał o swo­im ko­lej­nym ży­cio­wym pro­ble­mie. A po­tem Ole za­sta­na­wiał się, czy go nie wy­rzu­cić, żeby zna­lazł so­bie inne miesz­ka­nie, bo on po­trze­bu­je po pra­cy spo­ko­ju.

Pa­trzy na ko­mór­kę. Czwar­ta rano. Uli­cą prze­jeż­dża ra­dio­wóz, a za nim straż po­żar­na. Ko­gu­ty wy­gry­za­ją w nocy nie­bie­skie i po­ma­rań­czo­we dziu­ry, któ­re od razu za­le­wa czerń.

Ocie­ra spo­co­ne czo­ło, chwy­ta te­le­fon i pi­sze ese­mes do swo­jej cór­ki, czy wszyst­ko u niej w po­rząd­ku. Ma sie­dem­na­ście lat czy już osiem­na­ście, a może cią­gle szes­na­ście? Cho­le­ra, dla­cze­go nie wie na­wet tego? Któ­ry mamy te­raz rok? Do­brze. Spo­koj­nie. Te­raz ma sie­dem­na­ście, a wkrót­ce bę­dzie mia­ła osiem­na­ście. Spa­ła już z kimś? A może jest w cią­ży? Co wła­ści­wie robi? Ja­sne, ogól­niak. A poza tym? I kie­dy ją ostat­ni raz wi­dział? Kie­dyś była u nie­go w Hel­sin­kach. Wzię­ła dwie stó­wy, wy­pi­ła kawę i po­szła.

Za­sy­pia. Po pół­go­dzi­nie jego ko­mór­ka wy­da­je krót­ki sy­gnał. Cór­ka pyta, czy to z nim jest wszyst­ko w po­rząd­ku, czy mu nie od­bi­ło i czy nie jest na­wa­lo­ny. I żeby się od­cze­pił, bo nie jest już dziec­kiem. Chciał jej na­pi­sać, że prze­pra­sza, ale na­gle za­czął się o nią bać, jed­nak za­raz to zma­zał, nie bę­dzie ma­łost­ko­wy. W koń­cu na­pi­sał tyl­ko: Chciał­bym się z tobą zo­ba­czyć. Chwi­lę się za­sta­no­wił i po­mię­dzy sło­wa „się”i „z tobą” wsta­wił jesz­cze „kie­dyś”. Nie przy­szła już żad­na od­po­wiedź.

Pod­cho­dzi do okna, za­pa­la pa­pie­ro­sa i przez chwi­lę pa­trzy w ciem­ność. Wy­dmu­chu­je dym, a uli­cą prze­jeż­dża ko­lej­ny ra­dio­wóz, świa­tła ko­gu­ta bi­czu­ją noc jak ostre śmi­gła he­li­kop­te­ra.

Ole się kła­dzie, za­my­ka oczy, ale po chwi­li znów je otwie­ra, po­nie­waż pisz­czy mu w uszach. To wszyst­ko te głu­pie kon­cer­ty. Au­to­mat.

Rano boli go gło­wa. Za­tem pierw­sze, co robi, to po­ły­ka pi­guł­kę prze­ciw śmier­ci.

Dolina pustych głów

sty­czeń

To jest mój taj­ny dzien­nik a ja się ang­stu­ję że je­stem w cią­ży a jak tak to za­bi­ję Hel­mu­ta bo nie uwa­żał cho­ciaż mó­wił że za­wsze uwa­ża no nie wiem już jed­ne­go ba­cho­ra zmaj­stro­wał ale mówi że wte­dy go chciał mieć ale jak sta­ry nie spę­dza ze swo­im dzie­cia­kiem cza­su to chy­ba ra­czej go nie chciał ale to praw­da że po tej jego by­łej żmii już na pierw­szy rzut oka wi­dać że to za­ro­zu­mia­ła fran­ca co ni­ko­mu cześć nie po­wie no to tro­chę go ro­zu­miem że so­bie po­szedł. A jak se­ryj­nie w cią­ży je­stem to już po mnie bo mu­ter mnie raz dwa za­bi­je dla­te­go tro­chę mam cy­ko­ra.

Co się jesz­cze sta­ło: Tro­chę ka­cor i jesz­cze spa­dła kupa śnie­gu. Wczo­raj była śro­da i syl­we­ster roku 1986 się skoń­czył a 1987 się za­czął a ja nie spa­łam w domu tyl­ko u Hel­mu­ta na cha­cie i pi­li­śmy ja­bo­la z alpą któ­rą Hel­mut na­zy­wa wód­ką al­pej­ską a to żad­na wód­ka tyl­ko syf z pla­ne­ty gów­no.

Cho­ciaż już trzy dni mam przez to cy­ko­ra i tak zno­wu z nim spa­łam cho­ciaż cza­sem mu nie wie­rzę że mnie ko­cha jak już raz był chajt­nię­ty.

To był mój dru­gi syl­we­ster u nie­go na cha­cie a po­wie­dzia­łam mu­ter że je­ste­śmy w dom­ku w Hor­ní Li­po­vej z Piłą i in­ny­mi dziew­czy­na­mi ze szko­ły i że tam będą też ro­dzi­ce Piły więc bez ang­stu. Byli też Cha­os Ty­fus Kar­la Świ­nia Mo­gi­ła i Gle­ba i jesz­cze kupa lu­dzi któ­rych do­brze nie zna­łam chy­ba ze Zla­tych i jesz­cze ktoś z Píse­čnej i na­wet ktoś z Pra­gi. Też był tam Czar­ny może nie fi­zycz­nie ale wszy­scy o nim mó­wi­li gdzie jest i co robi cho­ciaż nikt tego nie wie i było mi przez chwi­lę smut­no ale tyl­ko przez chwi­lę. Wszy­scy byli na­wa­le­ni i ktoś przy­niósł też ma­ryś­kę a Cha­os rzy­gał przez okno na świe­ży śnieg a jak to zo­ba­czy­ła Kar­la to też się po­rzy­ga­ła jak­bym ja to zo­ba­czy­ła też bym się pew­nie po­rzy­ga­ła ale po­noć już by­łam nie­przy­tom­na.

Wró­ci­łam do domu na pie­cho­tę aku­rat na obiad i gach mamy go­to­wał gło­wi­znę bo to u nich w domu była tra­dy­cja ale ja nie chcę tego jeść bo się trzę­sie ob­le­śnie no to chleb z ma­słem i musz­tar­dą może być.

W te­le­wi­zor­ni ga­dał Hu­sák a gach mamy mó­wił że to cie­ka­we jak mówi tro­chę po cze­sku tro­chę po sło­wac­ku i że naj­cie­kaw­sze jest to że ni­g­dy nic nie po­wie i po­tem jesz­cze po­wie­dział że Hu­sák na­wet nie mówi tyl­ko tak se hu­sa­ku­je. Hu­sák se hu­sa­ko­wał da­lej a mi się chcia­ło ha­fto­wać to po­szłam się po­ło­żyć i nie po­wie­dzia­łam mu­ter że chy­ba je­stem w cią­ży bo o tym ang­ście jej jesz­cze ni­g­dy nie mó­wi­łam.

* * *

Też mnie cią­gle boli gar­dło od ze­szło­rocz­ne­go Czar­no­by­la co to u nas wię­cej na­szko­dził niż gdzie­kol­wiek in­dziej i pra­wie wszy­scy lu­dzie mają pro­ble­my i żrą leki. Też na syl­we­stra pierw­szy raz wy­pró­bo­wa­łam apa­rat któ­ry zna­la­złam pod gwiazd­ko­wym cho­ja­kiem od ga­cha mo­jej mamy. Ona go bar­dzo ko­cha i wła­ści­wie rów­ny z nie­go gość.

Apa­rat jest ru­ski i na­zy­wa się Ze­nit a Hel­mut mi po­wie­dział że to ko­pia nie­miec­kie­go apa­ra­tu bo Ru­scy ni­g­dy nic nie wy­my­śli­li i wszyst­ko sko­pio­wa­li na­wet ko­mu­nizm Le­nin przy­wiózł po­cią­giem z Nie­miec od­ga­pio­ny od Mark­sa. Jak ro­bi­łam zdję­cia to Cha­os chciał że­bym zro­bi­ła jed­no jak ca­łu­je pier­si Gle­by no to zro­bi­łam ale te­raz nie wiem gdzie mi to wy­wo­ła­ją.

* * *

Aha! Dzień przed syl­we­strem by­li­śmy u omy w Adol­fo­vi­cach. Ma tam cha­łup­kę chy­ba naj­mniej­szą na świe­cie tuż nad po­to­kiem i roz­ma­wia­my po nie­miec­ku cho­ciaż mu­ter nie chce mó­wić po nie­miec­ku bo się wsty­dzi że jest Niem­ką a mój bru­der któ­ry jest moim bliź­nia­kiem też nie bar­dzo. Woli się uczyć ru­skie­go. A gach mo­jej mamy nie umie po nie­miec­ku na­wet gu­ten­tag a na­zy­wa się Mül­ler. Ale ja się nie wsty­dzę bo mam to w du­pie i mó­wię po nie­miec­ku i wiem że wszyst­kich wner­wiam i pro­wo­ku­ję i o to się roz­cho­dzi to jest pank a na­sza psor­ka od nie­miec­kie­go mnie lubi chy­ba jako je­dy­na psor­ka. Oma dała mi stó­wę a te­raz je­stem już zmę­czo­na i idę spać.

* * *

Tak się za­sta­na­wiam że chy­ba każ­dy dzien­nik jest taj­ny i chy­ba nie mu­sia­łam tego pi­sać. Albo po­wi­nien być. Albo nie. No nie wiem. Ale ten jest taj­ny. Tak to bę­dzie a jak mój cwi­lings­bru­der się do nie­go do­rwie to mu urwę jaja. A pi­szę go dla­te­go bo ostat­nio się dzie­ją i ob­ja­wia­ją dziw­ne rze­czy. Chcę go pi­sać bo nikt mi nie wie­rzy a Hel­mut się ze mnie śmie­je.

* * *

W tym roku będę mieć sie­dem­nast­kę ale do­pie­ro 15 wrze­śnia ale już nie mogę się do­cze­kać. I je­stem Nan­cy. To wy­my­ślił Hel­mut że je­stem Nan­cy jak jed­na ostra Nan­cy któ­ra cho­dzi­ła z Si­dem z Sex Pi­stols ka­pe­li któ­rą ko­cham i oni też się ko­cha­li a on ją za­bił gdzieś w ho­te­lu a Hel­mut mó­wił że to mi­łość na całe ży­cie tak jak ta na­sza i że też woli mnie za­bić niż stra­cić. Mó­wi­li o nich w ra­diu u Po­la­ków. Hel­mut też nie jest Hel­mut na­zy­wa się Petr Mi­keš ale jest Hel­mut przez tę jego grzyw­kę i wy­go­lo­ne wło­sy.

Wszy­scy mają ja­kieś po­sta­no­wie­nia tyl­ko nie ja bo dla mnie to po­wa­lo­ne.

A te­raz idę już spać.

* * *

Zno­wu spadł śnieg i jesz­cze jest wol­ne a bru­der po­szedł z ga­chem mamy na nar­ty na Sze­rak no to zaj­rza­łam bru­de­ro­wi do szu­fla­dy i przej­rza­łam jego rze­czy ale nic cie­ka­we­go nie zna­la­złam tyl­ko baby w sta­ni­kach wy­rwa­ne z Qu­el­le wkle­jo­ne do ze­szy­tu i ob­raz­ki z sa­mo­lo­ta­mi.

Po po­łu­dniu spo­tka­łam w skle­pie byłą Hel­mu­ta i tro­chę się spie­tra­łam bo nie wiem czy ona wie że te­raz Hel­mut cho­dzi ze mną. Ale się nie za­trzy­ma­ła i wy­glą­da­ła na wkur­wio­ną jak wszyst­kie te bab­ska w ko­lej­ce po po­ma­rań­cze. Od razu bym po­szła do Hel­mu­ta ale mu­ter mnie pil­nu­je i chce że­bym z nią sprzą­ta­ła po świę­tach.

No to sprzą­ta­łam a po­tem sra­ka w te­le­wi­zji.

* * *

Wczo­raj na chwi­lę się urwa­łam. Po­wie­dzia­łam że idę do Piły ro­bić za­da­nie z mat­my ale po­szłam na cha­tę do Hel­mu­ta. Nie po­wie­dzia­łam mu że się ang­stu­ję że je­stem w cią­ży bo się ang­sto­wa­łam co on na to. Ale jak je­stem to go za­bi­ję sło­wo har­ce­rza czy ra­czej sło­wo pan­cu­ra.

Nie­dzie­la to naj­bar­dziej de­bil­ny dzień w ty­go­dniu a naj­bar­dziej de­bil­na nie­dzie­la to za­wsze ta kie­dy ju­tro trze­ba po wol­nym wró­cić do budy. Dla bru­de­ra luz blu­es czy­ta te swo­je książ­ki o sa­mo­lo­tach ko­smo­nau­tach i woj­nach i cie­szy ryja.

Cią­gle nie mam cio­ty.

* * *

Pre­zent no­wo­rocz­ny – kart­ków­ka z mat­my.

Cią­gle nie mam okre­su i mam nie­złe­go cy­ko­ra Piła mi po­ra­dzi­ła go­rą­cą ką­piel no to wy­la­złam z wan­ny do­pie­ro po go­dzi­nie cała czer­wo­na i para była wszę­dzie ale na­wet po­tem nie do­sta­łam okre­su.

Je­stem w cią­ży. Na mur-be­ton. Piła mi po­ra­dzi­ła grza­ne wino no to zro­bi­łam je w domu po­ta­jem­nie za­nim mu­ter przy­szła z pra­cy i by­łam nie­źle na­bom­bio­na i mu­ter na mnie dar­ła ryło i plu­ła za­ka­za­mi czy­li zła­ma­ła swo­je po­sta­no­wie­nie no­wo­rocz­ne że bę­dzie­my cały rok dla sie­bie miłe ale i tak po­bi­ła w tym roku re­kord. Przede wszyst­kim cią­gle nic.

Hel­mut za­su­wa gdzieś w le­sie i tak pew­nie by mu to było ganc egal jak­by wie­dział że je­stem w cią­ży bo już prze­cież ma jed­ne­go dzie­cia­ka i też mu to jest ganc egal.

* * *

Cią­gle nic. O ja cię krę­cę… Pa­ni­ka. Po­ma­ga­łam mu­ter zdjąć bomb­ki z cho­ja­ka i ona się py­ta­ła co mnie ugry­zło to jej po­wie­dzia­łam że chy­ba będę cho­ra.

* * *

Uf. Mam okres!!! Ale i tak za­bi­ję Hel­mu­ta bo z tych ner­wów moż­na kip­nąć. Też da­łam wy­wo­łać zdję­cia u fo­to­gra­fa cho­ciaż do­bry fo­to­graf wszyst­ko robi sam cza­sem coś jest nie­ostre ale tak to gut. To zdję­cie jak Cha­os ca­łu­je Gle­bę po pier­siach jest ostre to się za­sta­na­wiam czy fo­to­graf so­bie nie wa­lił ko­nia przy wy­wo­ły­wa­niu.

* * *

Piła u nich w domu wy­go­li­ła mi po bo­kach gło­wę bo już mi za­ra­sta­ła i Hel­mut też ma wy­go­lo­ną ale mu­ter jest wner­wio­na bo jej obie­ca­łam że nie będę już no­sić ko­gu­ta.

Zro­bi­ła się sce­na i mu­ter wa­li­ła za­ka­zy że nie będę się szla­jać z pan­cu­ra­mi albo won z domu no to po­szłam się spa­ko­wać że na ra­zie ale wie­dzia­łam że jak będę na ko­ry­ta­rzu to za mną po­bie­gnie a ten jej gach ją bę­dzie uspo­ka­jał a cwi­lings­bru­der mi po­tem po­wie że je­stem głu­pia cipa. No to się tro­chę po­szar­pa­li­śmy w po­ko­ju i on mi jesz­cze po­wie­dział że śmier­dzę no to mu po­wie­dzia­łam że wiem że so­bie wali ko­nia w ła­zien­ce nad zdję­cia­mi ze sta­re­go Qu­el­le je­dy­nej rze­czy któ­rą nam nasi krew­ni z Za­cho­du re­gu­lar­nie przy­sy­ła­ją że­by­śmy wy­wa­la­li gały że u nich jest do­brze a u nas nie. I że po­wiem na­szej mu­ter.

Czy­li kłót­nia i wal­ka.

* * *

W nocy przy­szedł do mnie Czar­ny i było su­per mieć go bli­sko. Tro­chę się po­pie­ści­li­śmy a po­tem mi było smut­no że po­szedł i że to tyl­ko sen i mam na­dzie­ję że bru­der spał i nie ga­pił się na mnie bo go za­bi­ję. A po­tem nie mo­głam za­snąć i po­szłam do okna. Pa­dał śnieg a mię­dzy au­ta­mi szło wiel­kie zwie­rzę ze świe­cą­cą gło­wą i to jest do­kład­nie jed­na z tych rze­czy w któ­re nikt mi nie wie­rzy a co mi się dzie­ją.

* * *

Knaj­pa Be­se­da w któ­rej sie­dzia­ło dwóch Ru­skich i chło­pa­ki nie chcie­li żeby Jo­žin im na­lał ale on jest tchó­rzem to im dał tej wód­ki a w ki­blu Cha­os szturch­nął jed­ne­go Ru­ska i ten ob­szczał so­bie buty i chciał się bić a po­tem wo­le­li­śmy pójść do Hel­mu­ta na cha­tę.

Słu­cha­li­śmy HNF i ma­rzy­li­śmy o pun­ko­wej re­wo­lu­cji w ra­diu będą grać tyl­ko HNF i Pi­stol­sów a nie Got­ta i Da­vi­da i wszy­scy lu­dzie na uli­cy też będą pan­cu­ra­mi tyl­ko nie wiem kim my wte­dy bę­dzie­my.