Konie i deszcz - Magdalena Madej - ebook

Konie i deszcz ebook

Magdalena Madej

3,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2009
Opis

Konie i deszcz to drugi, po Słońcu i koniach, zbiór opowiadań Magdaleny Madej, których wspólnym tematem są konie i ludzie z nimi związani. Pierwsze, najdłuższe, to historia Patrycji i Magdy (18 i 21 lat), które realizując swoją pasję, spędzają w Bieszczadach wakacje w siodle. Bohaterki przywożą dwa własne konie i spędzają dziesięć deszczowych dni u samotnie mieszkającej pani Łucji. Poznają dziką górską przyrodę, przeżywają chwile grozy na niebezpiecznych szlakach, zaprzyjaźniają się ze swoją gospodynią, która jest niezwykłą osobą. W przedostatni dzień pobytu dziewczyny odwiedza dwóch chłopaków, których poznały podczas ubiegłorocznych wakacji. Zakończenie nie mówi wyraźnie, czy Patrycja znalazła swoją miłość w jednym z nich, ale jest jasne, że mimo niesprzyjającej pogody to był bardzo słoneczny czas. Pozostałe opowiadania, liryczne i pełne ciepła, z pewnością na długo utkwią w pamięci czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Magdalena Madej
Konie i deszcz
© Copyright by Magdalena Madej 2009Ilustracje: Monika StyszProjekt okładki: Magdalena Madej i Tomasz JaniszewskiIlustracja na stronie 146: Aneta Korzyniec
ISBN 978-83-7564-225-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

KONIE I DESZCZ

HURAGAN

Wicher szalony

i gromy biją

Do stajni znużony,

kiwając szyją…

pioruny ranią drzew korony

niebo błyska gniewnym tonem

…człapie rudo kropiony

z wyliniałym ogonem…

przy drodze igliwie się tli

deszcz młode listki kosi

…o sianie pachnącym na jawie śni

koń stary, co imię Huragan nosi…

Maj 1996

Już z korytarza słyszałam dzwonek telefonu i w pośpiechu otwierając drzwi mieszkania, upuściłam siatkę z zakupami. Nie zważając na toczące się po schodach ziemniaki, wpadłam do kuchni i podniosłam słuchawkę. To była Patrycja. Dawno nie miałyśmy ze sobą kontaktu, bo wyjechała na kilka miesięcy do Stanów, gdzie pracowała jako opiekunka do dzieci. Teraz wróciła do Polski i stęskniona za jazdą konną, namawiała mnie gorąco na wspólny wyjazd w Bieszczady. Burzliwa rozmowa, przeplatana wszystkimi możliwymi wątkami naszego życia z ostatniego półrocza, zakończyła się niespodziewanie, bo właśnie w tym momencie odłączono mi telefon za niezapłacony rachunek. Sygnał umilkł na dobre i nie pozostało mi nic innego, jak tylko pojechać do Patrycji i dopytać o szczegóły jej pomysłu.

Było już późno i w tramwaju jechało niewiele osób. Cały tył wagonu był wolny, z wyjątkiem jednego siedzenia, na którym drzemała jakaś brudna kobieta ubrana w łachmany. Bił od niej okropny zapach i stało się dla mnie jasne, dlaczego jest wokół niej tyle miejsca. I dlaczego pozostali pasażerowie ze złośliwym zaciekawieniem patrzyli, jak jeszcze tego nieświadoma, zmierzam w jej stronę. Ale jakoś głupio mi było teraz zawrócić, tym bardziej że ona nagle otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie, ukazując pojedyncze zniszczone zęby. Odwzajemniłam uśmiech, a ona sięgnęła do jednego ze swoich tobołków i dała mi kiczowaty święty obrazek. Na odwrocie było napisane: „Nie trza mi domu, tylko serca. Klara”. Podziękowałam i poczęstowałam ją kanapką z serem, która została mi z pracy, bo z tego zaaferowania nie wypakowałam torebki. Nawet nie pomyślałam, że mogłaby odmówić albo zapytać, dlaczego sądzę, że ma ochotę na mój chleb z rana. I że mogłabym wtedy poczuć się niezręcznie. Kobieta jednak pogłaskała mnie po ręce i wysepleniła, że trzeba wierzyć w to, że jak będę głodna, to i mnie ktoś poratuje chlebem. Zabrzmiało to tak patetycznie, że w tych okolicznościach wydawało się aż groteskowe. Ludzie gapili się na nas i wręcz miałam wrażenie, że niektórzy dawno już powinni byli wysiąść, ale wolą przyglądać się tej scenie. Było mi wstyd, że z odrazą myślałam o brudnej, śmierdzącej dłoni, która mnie dotknęła, i o cuchnącym oddechu bezdomnej. Ale jednocześnie strzeliłam w gapiów spojrzeniem: „Patrzcie! Było mnie na to stać”.

Gdy wysiadałam z tramwaju, dostrzegłam Patrycję na przystanku po przeciwnej stronie ulicy. Chyba obydwie wpadłyśmy na ten sam pomysł.

Uścisnęłyśmy się serdecznie i ze śmiechem najpierw ustalałyśmy, dokąd pójdziemy sobie na lody. Tyle czasu się nie widziałyśmy, a teraz potrafiłyśmy tylko mówić o dzisiejszym dniu, ostatnich trzydziestu minutach, o naszych fryzurach i nowych ciuchach. Nawet zapytała mnie o telefon do znajomej kosmetyczki. To wszystko zajęło nam sporo czasu, a gdzie reszta? To chyba tak szybko się nie skończy. Trzeba się nagadać.

Gdzieś tak około drugiej w nocy zaczęłyśmy wspominać nasze zeszłoroczne wakacje z końmi i wreszcie dotarłyśmy do tematu: Bieszczady.

Wzięłam zaległy urlop. Tym razem zaplanowałyśmy dziesięciodniowy pobyt. Niestety, skończyły się dobre czasy, kiedy to miało się dwa miesiące wakacji. Patrycja była w lepszej sytuacji pod tym względem, ale za to po powrocie z Bieszczad czekało ją poszukiwanie pracy. Cieszyła się jednak z tego, że dzięki pracy w Stanach mogła sobie teraz pozwolić na taki wyjazd. Oznajmiła, że pracuje się po to, żeby czerpać większą radość z wypoczynku… i ona nie zamierza się na tym polu ograniczać. Zaimponowała mi tym odważnym podejściem do sprawy. Wysupłałam moje uciułane na czarną godzinę grosze i też przeznaczyłam je na swoje wakacyjne kieszonkowe. Zasadniczo wystarczyła mi sama świadomość swobody finansowej, żeby się w pełni rozluźnić psychicznie. Nawet nie naruszyłam tej dodatkowej kwoty. Inna rzecz, że tam gdzie zamieszkałyśmy, nieszczególnie było na co te pieniądze wydawać. Najwięcej nas kosztowało paliwo i wynajęcie przyczepy. Za noclegi nie płaciłyśmy, a za wyżywienie policzono nam naprawdę niewiele.

Patrycja nie zabrała w tym roku swojego konia. Smukłonogi, lubiący szybkość i przestrzeń Dagmar nie nadawał się na górskie szlaki. Idealne do tego były Pionier i Kulka, hucuły, które niedawno kupił ojciec Patrycji. Zasadniczo chciał tylko jednego konia, prawdziwego hucuła. Kulka została wzięta jako bezimienna, okropnie zapasiona przyjaciółka Pioniera. Konie tak były ze sobą związane, że właściciel sprzedał je po atrakcyjnej cenie „w pęczku”. Chociaż Kulka żadnych dokumentów na swoje pochodzenie nie miała, pasowała charakterem i pokrojem do rasowego konika górskiego. Przyjęło się więc mówić na tę parę „hucuły”. Kiedy grubaska zaczęła chodzić pod siodłem, w mgnieniu oka straciła zbędne kilogramy i wkrótce jej były właściciel żałował, że tak łatwo pozbył się łagodnego, dobrze ułożonego, zgrabnego wierzchowca.

Droga nie była łatwa. Żadna z nas nie miała doświadczenia w wielogodzinnym prowadzeniu samochodu. Szczerze mówiąc, tylko Patrycja miała prawo jazdy na przyczepę, ale sprawiedliwie się zmieniałyśmy za kółkiem, choć może nie było to najrozsądniejsze. Do tego wszystkiego padało. I to nie była jakaś tam sobie mżawka. To była nieustająca ulewa, która ograniczała widoczność oraz zmuszała do jeszcze wolniejszej i ostrożniejszej jazdy. Widząc białą, gęstą firanę deszczu, zastanawiałyśmy się, kiedy i czy w ogóle trafimy na miejsce. Szczęśliwie, kiedy minęłyśmy Lesko, niebo się przejaśniło. Zupełnie nieprzyzwyczajone do nieustannych wiraży i serpentyn, obawiając się o nasze konie, posuwałyśmy się w tempie około dwudziestu kilometrów na godzinę. Inni kierowcy odgrażali nam się na rozmaite sposoby, bo sezon turystyczny już trwał i ruch był wzmożony. Stres spalił obiad, który zjadłyśmy jakiś czas temu na postoju, i teraz nie mogłyśmy się doczekać końca podróży. Wreszcie, około osiemnastej, zaparkowałyśmy przed domem otoczonym zielonym płotem. Dodatkowym punktem orientacyjnym, jaki podał nam ojciec Patrycji, była altanka z pergolą, stojąca w cieniu ogromnej lipy. To tutaj.

Nacisnęłam klakson, żeby zapowiedzieć nasz przyjazd, i wysiadłyśmy z samochodu, oczekując na pojawienie się gospodyni. Trochę zaniepokoiła nas pustka i cisza w obejściu. Nie weszłyśmy na teren gospodarstwa, bo zaraz przy bramie stała buda, a w niej leżał duży pies. Nie wiedziałyśmy, jak długi ma łańcuch, a właściwie, czy w ogóle jest uwiązany. Najwyraźniej nie był w ogóle nami zainteresowany, chyba nawet spał. Ale lepiej nie ryzykować.

Minął kwadrans i usłyszałyśmy kobiecy głos, dobiegający zza zakrętu drogi, którą przyjechałyśmy:

– Dalej, no, Krasula, idziesz! Dalej!

To była pani Łucja Bieniek, na którą czekałyśmy. Prowadziła dwie krowy z pastwiska na wieczorne dojenie. Aż przystanęła, tak się zdziwiła na nasz widok przed swoją bramą. Zbiło nas to z tropu.

– Dzień dobry! Jesteśmy – powiedziała z wahaniem Patrycja.

– A do kogo?

– No, ojciec wysłał telegram, że przyjadę z koleżanką na dwa tygodnie. Jestem Patrycja. A to Magda.

– Dzień dobry – przywitałam się – chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Pani się nas nie spodziewała?

– Aaa! Teraz sobie przypominam! – zawołała, a my odetchnęłyśmy z ulgą – Tak, przepraszam, wejdźcie, dziewczyny! Zapraszam. Zdrożone, a ja was tu trzymam. Oj, no to się narobiło. Tadek pewnie nie dotarł z telegramem. Listonosz nasz. Wiecznie mu się auto psuje i tak to jest potem. A to ci historia! Ale wszystko w porządku, pamiętam, pamiętam. Ojciec, jak był tu w zeszłym roku z bratem twoim, to mówił, żeś na koniach na wsi i że na pewno cię musi tutaj przysłać, bo zachwycony był okolicą. Mówił, że masz swojego konia i że jeździsz, że historia! Tak, pamiętam, pamiętam. A pani – zwróciła się do mnie – też ma swojego konia, jak widzę?

– Proszę mi mówić po imieniu. Nie, obydwa konie należą do Patrycji. W ubiegłym roku byłyśmy w Modrolasku, to taka maleńka wieś. Tam zabrałyśmy Dagmara. Ale on to jest wyścigowiec, nie sprawdziłby się w górach. Te tutaj to hucuły, Pionier i Kulka.

– Hucuły? Cha, cha, cha! A to ci historia! Toście drzewo do lasu przywiozły! Cha, cha, cha! Wejdźcie, wejdźcie, już wrota otwieram. Szmat drogi za wami. Nic nie mam przygotowane, bo i się nie spodziewałam przez tego Tadka nieszczęsnego. Ale to nic. Nie, psa się nie bójcie. Hektor ma dwanaście lat już, półgłuchy jest i całkiem ślepy, nic nie zrobi. Ale podchodzić nie radzę, bo strachliwy jest i ze strachu zaatakować może, choć na oślep. Trzeba zawsze go głośno uprzedzić. Nawet jak z miską do niego idę, to krzyczeć muszę. Krótko go mam, jeszcze nie obłaskawiony. Wzięłam go od takiej starej babki, co umarła. Kobiecina nikogo nie miała, a kto by takie psisko chciał chować.

Pani Bieńkowa, miała około pięćdziesięciu lat, była kobietą tęgiej budowy, szczerą, wesołą i żwawą. Nosiła kolorową, kwiecistą chustkę na głowie, czerwony sweter, spódnicę w jeszcze żywszych barwach niż chustka i zielone gumowce. Teraz zapędziła dwie krowy (Krasulę i Stokrotkę) do obory, podczas gdy my wyprowadzałyśmy konie z przyczepy. Porozglądały się ciekawie, po czym, niewzruszone niczym, schyliły się ku trawie. Zostawiłyśmy je nieprzywiązane na podwórzu, a same weszłyśmy za gospodynią do domu. Wskazała nam pokój i poszła wydoić krowy.

Zaledwie zdążyłyśmy wypakować rzeczy, a już usłyszałyśmy:

– Dziewczyny! A bojler tam załączcie w łazience, to wam się woda na kąpiel nagrzeje. Patrycja! Na herbatę postaw. Magda! Chodź tutaj, to pokażę, gdzie konie będą.

Byłyśmy mile zaskoczone: przebywałyśmy tu raptem pół godziny, a już czułyśmy się zadomowione.

Wytaszczyłam z samochodu wiaderko witamin, wyłożyłam na trawę siodła i weszłam do obory. Gospodyni siedziała na zydelku, opierała czoło o krowi bok i energicznie ściskała krowie wymiona. Mleko sikało do wiadra, tworząc pianę. Wokół niej siedział wianuszek pięciu różnomaścistych kotów. Wszystkie wpatrywały się jak zahipnotyzowane w białe strugi. Gdyby wejść w ten krąg spojrzeń, niewątpliwie odczułoby się fizyczny ból, tak były przeszywające. Nagle koty śmignęły pod ścianę, przy której stało kilka spodeczków. Domyśliłam się, że dojenie dobiega końca i małe chytrusy, nauczone doświadczeniem, doskonale wiedzą, jaka jest kolejność rzeczy. Faktycznie, jeszcze kilka sekund i pani Bieńkowa wstała. Przelała mleko do kany1, następnie poczęstowała kociarnię, wskazała mi w przestronnej oborze miejsce dla hucułków i komórkę na nasz sprzęt jeździecki. Następnie poleciła mi „uwolnić krowom ogony”, bowiem na czas dojenia każda krowa miała sznurkiem przywiązany ogon do własnej nogi.

Tymczasem Patrycja wysprzątała auto i przyczepę. Rzuciła psu ostatnią kanapkę z podróży. Hektor usiadł i długo węszył, zanim w końcu znalazł chleb leżący tuż obok. Zauważyłam, że jest zaniedbany. Długa sierść, posklejana w strąki sięgające ziemi, najwyraźniej nigdy nie była czesana. Biedak, co chwilę się drapał i szarpał zębami kłaki. Teraz jeszcze był okropnie brudny, bo po deszczu wokół jego budy utworzyła się błotna kałuża. Nie wiedziałam jeszcze jak, ale postanowiłam, że się tym zajmę jak najszybciej.

– Spójrzcie, dziewczyny! Tęcza! O, no to może na pogodę się zapowiada. Od początku lipca zimno i pogoda w kratkę, że historia. Może jednak będziecie miały szczęście. Teraz chodźcie na jajecznicę, jak człowiek najedzony, to tęczę ciągle będzie widział, cha, cha, cha.

Po obfitej kolacji wykąpałyśmy się i ogarnęła nas taka błogość i senność, że mało brakowało, a przespałybyśmy ten pierwszy wieczór w Bieszczadach. A przecież chciałyśmy nacieszyć się każdą chwilą tu spędzoną. Nie możemy zmarnować tego na sen. Na to jeszcze będzie czas. Ubrałyśmy się zatem ciepło i poszłyśmy na spacer.

Bita droga prowadziła łagodnie pod górę. Milczałyśmy, chłonąc rześkie powietrze, słuchając naszych kroków i dźwięku toczących się małych kamyczków, które umykały nam spod nóg. Dotarłyśmy do rzeki. Była zmącona, ciemnożółta, wartka. Trochę dalej tworzyła rozlewisko, najwidoczniej głębokie, bo woda była tu spokojna. Na jej powierzchni pływały leniwie listki i małe patyczki. Na brzegu leżało kilka dużych kamieni, obeschły już, więc usiadłyśmy na nich. Góry parowały wilgocią. Gęsta mgła unosiła się, stanowiąc niejako kurtynę, która odsłaniała powoli widok. Ostatnie promienie słońca walczyły z ciężkimi chmurami, a bardzo wysoko na niebie, jakby zawieszony na niewidzialnej nici, szybował jastrząb, zapewne wypatrując ofiary. Wydało nam się nieprawdopodobne, że jeszcze rano stałyśmy w miejskim korku.

Wróciłyśmy do „Hektorówki”, jak ochrzciłyśmy gospodarstwo pani Bieńkowej. Śmiała się serdecznie, usłyszawszy tę nazwę.

Zmrok zapadł w jednej chwili i gdy pogasiłyśmy światła w oborze, nastała taka ciemność, do jakiej nikt w mieście nie jest przyzwyczajony. Napoiłyśmy nasze konie, zadałyśmy im siana i udałyśmy się na spoczynek. Mocny sen przyszedł natychmiast.

Niedzielny poranek obudził nas przenikliwym chłodem. Dobrze, że pani Łucja zaopatrzyła nas dodatkowo w koce. Teraz naciągnęłyśmy je na śpiwory i czekałyśmy, aż nas rozgrzeją. Na niewiele się to zdało; trzeba było wstać i ubrać się. Patrycja wygrzebała się pierwsza. Spała w polarze i mimo to szczękała zębami. Na dodatek miała chrypkę. Zapewniła, że to ze zmiany klimatu, że zawsze tak ma na początku. Kiedy otworzyła drzwi, buchnęło w nas ciepło. W całym domu była wysoka temperatura, gdyż gospodyni już o świcie rozpaliła w piecu w kuchni, tylko my się tak odseparowałyśmy. Akurat zajrzała do nas:

– No, jak się spało? Cha, cha, cha! Te miejskie zwyczaje. Ja to zawsze się śmieję z miastowych, że uparcie zasłony zasłaniają, a tu wokoło tylko lasy! Nie tak jak u was: tylko bloki i każdy każdemu w okna zagląda, że historia. Jakbyście się tak nie chowały, to i ciepło by było, i jasność by was obudziła. Koniom waszym siana podrzuciłam, ale resztę to same zróbcie.

– Oczywiście, dziękujemy. Aż wstyd, że musiała nas pani wyręczać. Ale tak tu się śpi dobrze…

– A, śpijcie, śpijcie, na wasze zdrowie. Każdy wypoczywa, jak mu wygodnie. Jeszcze tego brakowało, żebyście mi się musiały tłumaczyć. Krowom dawałam, to przecież i koniom wrzuciłam. Jakbyście chciały do kościoła jechać, to na południową mszę możecie bez problemu zdążyć. Chodź za mną, Patrycja, to ci pokażę jak dom zamykać, bo ja już teraz do kościoła idę, na dziewiątą. Zabieram się autem, niedługo po mnie siostra ze szwagrem ma wstąpić. Wiecie, jak do miasteczka trafić? Wiecie, bo przecież musiałyście przejeżdżać…

Szybko się ubrałyśmy i wyszłyśmy przed dom. To było wspaniałe, że można tak od razu na dworze się znaleźć. To zdecydowanie różni wieś od miasta. Tam nawet wyjście ze śmieciami to ekspedycja. Wszystkie koty leżały na masce naszego samochodu, który był schowany pod zadaszeniem otwartej na oścież stodoły. Hektor wykazał minimalne zainteresowanie, kiedy zawołałam go po imieniu. Chociaż gospodyni ostrzegała nas, zbliżyłam się do psa. Wyciągnęłam rękę z kawałkiem wędliny i czekałam. Aż mi ramię zdrętwiało, tak długo psisko łowiło nęcącą woń. Nareszcie ujął zębami plasterek, ale w tym momencie zastygł. Zrozumiałam, że dotarł do niego zapach mojej ręki. Nie ruszałam się, nadal przemawiałam zachęcająco. Nie powiem, żebym się nie bała. Może i był stary, ślepy i półgłuchy, ale zęby miał w porządku. Z niedowierzaniem patrzyłyśmy, jak Hektor, naciągając łańcuch do granic możliwości, usiłuje polizać moją dłoń. Jego ogon niepewnie zaczął się poruszać: w prawo, w lewo. Z wielką ostrożnością zbliżyłam się do psa. Zamaszyście liznął ozorem. Kątem oka zauważyłam zatrzymujący się samochód przed bramą i wiedziałam już, że teraz muszę przerwać. Rzeczywiście, w porę podniosłam się z klęczek.

– Dzień dobry! – ryknął basem szwagier pani Bieńkowej. – Łusia gotowa?

– Dzień dobry – odparłam – tak, czeka już na państwa. O, jest.

– No, myślałam, że wcześniej będziesz, to jeszcze byśmy na cmentarz podjechali. Ale teraz nie zdążymy, to po mszy najwyżej. Patrycja, dopilnuj tu wszystkiego. Może byście kartofli obrały, to obiad byłby szybciej.

– Nami proszę się nie przejmować – odpowiedziała moja przyjaciółka – my zjemy w miasteczku. Ale ziemniaki oczywiście dla pani obierzemy.

– A, no to jak chcecie. To nawet dobrze, nie muszę się gonić. Do zobaczenia! – trzasnęła drzwiczkami samochodu.

– Do zobaczenia!– krzyknęłyśmy chórem za odjeżdżającym fiatem.

Hektor przez cały czas stał zwrócony w naszą stronę i czekał. Nagle wydał z siebie podwójne, stłumione szczeknięcie, unosząc się przy tym lekko na tylnych łapach. Po chwili znowu:

– Hau – hau! – przednie łapy poderwały się i opadły, kiedy pies zamilkł.

I jeszcze raz.

Spojrzałyśmy na siebie z Patrycją w zdumieniu. Zaryzykowałam. Odezwałam się głośno do psa i dałam mu poniuchać moją rękę. Nie było żadnych oznak agresji. Raczej niedowierzanie, że ktoś podjął wreszcie taką próbę. Hektor zaczął śmielej wachlować ogonem i wówczas zdecydowanie położyłam mu rękę na łbie. On jakby na to czekał. Ogon mu się rozruszał na dobre, kosmata głowa poddawała się pieszczocie. Patrycja wyraziła wątpliwość, czy dobrze zrozumiałyśmy panią Bieńkową, bo niebezpieczne to to zwierzę na pewno nie jest. Zaczęłyśmy psa obydwie głaskać i szczebiotać do niego. Jednakże wkrótce musiałyśmy iść nakarmić konie.

– Hau – hau! – ociężały podskok.

Hektor najwidoczniej miał w swoim repertuarze tylko jedną formę wyrażania uczuć. Zmieniał jedynie w niewielkim stopniu ton głosu i odległość przednich łap od ziemi, w zależności od aktualnego stanu emocjonalnego.

Pionier i Kulka chrupały siano. Na pewno po wczorajszej podróży były zmęczone wielogodzinnym utrzymywaniem równowagi w przyczepie. Ale jadły z apetytem, więc można było uznać, że już zregenerowały siły. Napoiłyśmy je i dałyśmy im owsa. Potem zaś wyczyściłyśmy porządnie, bo widać było, że się tarzały. Obydwa hucuły były gniade, bez żadnych odmian. Różniły się tym, że wałach miał pręgę grzbietową, a Kulka nie. Wszak prawdziwym hucułem nie była i pręga jej nie przysługiwała.

Na śniadanie zjadłyśmy chleb z miodem. Miałyśmy wilczy apetyt, to pewnie górskie powietrze tak działało. Omówiłyśmy sprawę telefonu do chłopaków poznanych ubiegłego lata. Nie odnawiałyśmy tej znajomości, ponieważ jak się poznaje towarzystwo podczas wakacji, to zawsze jest beztrosko i wesoło. A potem przychodzi codzienność i rozmowa się jakoś nie klei. Byłyśmy zgodne, że zadzwonimy dopiero po przyjeździe w Bieszczady, jak się zadomowimy i rozeznamy warunki. Wiedziałyśmy, że koledzy wolny czas spędzają na motocyklach i że kilkusetkilometrowa odległość nie stanowi dla nich problemu. Wręcz przeciwnie, był to świetny pretekst do przejażdżki. Dzisiaj była możliwość skorzystania z budki telefonicznej w miasteczku, wobec tego ułożyłyśmy sobie scenariusz rozmowy i postanowiłyśmy zadzwonić.

Patrycja zgoniła obrażone koty i wyruszyłyśmy. Było zimno i pochmurnie, ale na szczęście nie padało. Kościółek był drewniany i taki malutki, że z trudem zmieściło się w nim dwadzieścia osób. Wokół niego stało dużo wiernych, przeważnie turystów w koszulach flanelowych, swetrach, kurtkach przeciwdeszczowych, podwiniętych spodniach i ubłoconych traperach nałożonych na grube skarpety z owczej wełny. Większość siedziała na swoich wielkich plecakach ze stelażem. Oni nie mieli szans na wejście do środka z tymi bagażami. Nam się to udało.

Po mszy poszłyśmy zadzwonić. Chłopcy mieszkali w różnych częściach Polski. Wybrałyśmy tego, który pochodził z Krakowa. Rozmawiałam ja, bo Patrycja, nie dość, że miała chrypkę, to chichotała, jakby ją ktoś piórkiem smyrał. Rezultat rozmowy był zaskakujący. W ten piątek jest jakiś zlot „harleyowców” w okolicach Tarnowa, więc jak Konrad będzie się widział w chłopakami, to zaproponuje im, żeby wpaść przy okazji w Bieszczady. Przecież to zaledwie około dwustu kilometrów, nie ma co się zastanawiać. Postara się tak wszystko zorganizować, żeby mieli czas w sobotę rano „wyleczyć kaca” i na wieczór przyjechać na grilla do nas.

Jadłyśmy obiad i musiałam kilkakrotnie opowiadać Patrycji mój dialog z Konradem, chociaż wisiała mi na słuchawce przez cały czas. Do soboty jest mnóstwo czasu, nie ma co się ekscytować. Nie wiadomo, czy w ogóle przyjadą. Inna rzecz, że na takim zlocie jest chyba raczej więcej osób i może się zdarzyć, iż w pięćdziesięciu się pojawią, skoro to tak „mała” odległość. A to już mogłoby stanowić drobny kłopot…

Konie raźno wyszły za furtę gospodarstwa. Zupełnie nie orientowałyśmy się w tutejszym terenie, toteż było obojętne, w którą stronę pojedziemy. Poprzedniego dnia widziałyśmy wyładowany klocami drzewa samochód terenowy, który wyjeżdżał z leśnej przecinki. Tam właśnie zmierzałyśmy. Po krótkim, twardym, równym odcinku, wkroczyłyśmy na szeroki szlak głębokich kolein, utworzonych w miękkiej ziemi przez ciągniki. Było bardzo ślisko i grząsko, naszą trasę przecinały liczne dzikie strumyczki. Niebawem zaczęłyśmy się piąć pod górę, konie były ubłocone i coraz głośniej dyszały. Ale szły dzielnie, nie ociągały się. Przeciwnie. Każde utrudnienie, jak wyrwa na drodze, powalone drzewo, stos gałęzi, rów bądź strome podejście, powodowało u nich ewidentnie przypływ wigoru po pokonaniu takiej naturalnej przeszkody. Pionier prowadził. Dopiero w tych warunkach mógł pokazać, co naprawdę znaczy huculska krew. Z każdym krokiem przekonywał nas o tym, że tu w górach, jeśli dosiada się górskiego konika, to właściwie wcale nie trzeba umieć jeździć. Wystarczyło mu nie przeszkadzać. Patrycja kilkakrotnie usiłowała przejąć inicjatywę i coś ominąć, ale Pionier wiedział swoje i, tuląc uszy, parł naprzód wedle własnego uznania. Jak trzeba było – według niego – cokolwiek obejść, wówczas czynił to, nie czekając na sygnał amazonki.

Jako że Kulka wiernie naśladowała przyjaciela, nie miałam wiele roboty. Nie przewidziałyśmy jednego: w jaki sposób rozstępować zdyszane, spocone jak po galopie konie, skoro one wciąż idą stępem, tyle że pod górę. Zejście nie rozwiązywało problemu, albowiem też wymagało od koni wysiłku i uwagi. Nieoczekiwanie na to pytanie odpowiedział nam Pionier. Otóż po prostu stanął w poprzek drogi, spuścił łeb, żądając dłuższej wodzy, i łapał oddech. Nie od razu zorientowałyśmy się w czym rzecz. Patrycja myślała, że jej wierzchowiec się zbuntował i odmawia dalszej wędrówki. Nie reagował w ogóle na jej popędzanie, więc zaprzestała i zaczęłyśmy doszukiwać się przyczyny jego zachowania. Kulka wyraziła swoją lojalność do Pioniera, również stając bokiem, acz w tamtej chwili z pewnością nie była świadoma, jaki to ma cel. My też nie. Naraz wałach podniósł głowę i tak jak się niespodziewanie zatrzymał, tak teraz niespodziewanie ruszył. Klaczka trochę się zagapiła i z tęsknym rżeniem doganiała prowadzącą parę, zapominając, że biegnie pod górkę i zaraz się znowu zasapie.

Dopiero na drugim przystanku zarządzonym przez Pioniera dotarło do nas, że koń doskonale wie, co robi. A on, jak nas już nauczył, o co mu chodzi, dodał do tych postojów nowy element. Mianowicie wybierał takie miejsce, gdzie we wgłębieniu gliniastego podłoża zbierała się woda, tworząc małą, jasnopomarańczową nieckę. Siorbał tę wodę, gryzł brzeg niecki i wkrótce miał cały pysk utytłany jak nieboskie stworzenie. Oczywiste było, że Kulka niebawem wyglądała tak samo.

W czasie zjazdu okazało się, że siodła nam się obsuwają do przodu. No, tak, co to znaczy brak doświadczenia. Całą drogę powrotną zastanawiałyśmy się, jak temu zaradzić. Nie zabrałyśmy podogoni. Pozostawało liczyć na bogato zagracony strych w Hektorówce.

Nagle Patrycja zatrzymała się. Omal na nią nie wpadłam:

– Co się stało? To on się zatrzymał czy ty? – zapytałam.

– On! Ale tak inaczej niż poprzednio. Nie wiem czemu, przecież nic tu nie ma, a też nie jest zmęczony, bo przecież idziemy po równym.

– Może ja spróbuję – zaproponowałam. Wyprzedziłam ich, ale dalej moja klacz nie chciała zrobić ani kroku. Co więcej, cofnęła się niespokojnie za Pioniera.

Tuż przed nami na ziemi była idealnie gładka, owalna, gliniasta powierzchnia. Żadnej dziury, żadnej wody, żadnej kłody. Patrycja zmuszała wierzchowca do dalszej drogi, ale zapierał się nogami, zadzierał łeb i ani rusz. Ułamała sobie gałązkę i lekko smagnęła go, ale to nie pomogło. W końcu się zdenerwowała i mocno go popędziła. Koń potrząsnął grzywą i stanął dęba. W tym momencie chciałam uprzedzić przyjaciółkę, bo już zrozumiałam, przed czym się bronił, ale było za późno. Pionier opadł na ziemię, źle wymierzył skok i wpadł wprost na gliniastą płaszczyznę. Zapadł się po brzuch, a Patrycja spadła na bok. Pod jej niewielkim ciężarem zdradziecka pułapka nawet się nie ugięła. Dziewczyna błyskawicznie wstała i złapała wodze. Ja zeskoczyłam i ułamałam najbliższą gałąź. Dopadłam Pioniera i z krzykiem biłam go po zadzie, Patrycja zaś ciągnęła go za wodze. Zapierając się, zaczęła grzęznąć w glinie. Przytomnie szarpnęła uwiąz przytroczony do siodła i przypięła go do kantara. Uwiąz był o wiele dłuższy od wodzy i pozwalał stanąć na bezpiecznej nawierzchni. Pionier przez kilka sekund w ogóle się nie ruszał, jakby analizując swoje położenie. Trudno było mu uwolnić nogi zassane głęboko w gęstej topieli. Wtem, z głośnym charkotem, gwałtownie poderwał kilkakrotnie ciałem, aż za którymś razem wydostał się.

W trójkę staliśmy na