Kolega pracuje głową - Przemysław Liziniewicz - ebook

Kolega pracuje głową ebook

Liziniewicz Przemysław

0,0

Opis


Kolega pracuje głową pióra Przemysława Liziniewicza to fascynująca powieść. która przedstawia historię mężczyzny, od dzieciństwa do dorosłości. Opowiada o wszystkich etapach życia. Opisuje wszelkiego rodzaju przygody, wzloty i upadki jakie mu towarzyszą. Przedstawia życie takim jakie jest - czasem świeci słońce, czasem pada deszcz.

Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Lektura dla wszystkich, którzy lubią czytać powieści opisujące prozę życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przemysław Liziniewicz "Kolega pracuje głową"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013

Copyright © by Przemysław Liziniewicz, 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok

Zdjęcie okładki © Olly - Fotolia.com

ISBN: 978-83-7900-018-0

Wydawnictwo Psychoskok

ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Przemysław Liziniewicz

Kolega pracuje głową

Wydawnictwo Psychoskok 2013

Konin

CHULIGAŃSKA PIOSENKA

Ach żeby tak zbrukać, pokalać, potargać, całą tę świętą, ugrzecznioną rzeczywistość! To mycie rączek i księdza po kolędzie, i te obrazki. Tę całą zapyziałą atmosferę. Chociaż nie - to nie tak! To tkwi gdzieś głębiej. We wszystkim - w meblach, w powietrzu, w głowie, w sercu. Właśnie! Wyjąć to z serca! Zohydzić, splugawić.

Siedziałem w pokoju, na podłodze, przed wysokimi drzwiami prowadzącymi na korytarz i stopniowo, z wolna narastała we mnie potrzeba wyrzucenia z siebie jakiegoś morza wezbranej w głębi jestestwa, długo tłumionej obrzydliwości, jakiejś nieprzyzwoitości najwstrętniejszej - niedozwolonej. Czegoś, co aż dotychczas utajone we mnie, dawało o sobie znać. Pragnęło wydobyć się na wolność, wyskoczyć, wytrysnąć.

Zamierzając dać wyraz owemu nagłemu pragnieniu, pochwyciłem ze stołu kopiowy ołówek i ponownie usiadłem z nim na podłodze. Ołówkiem zamierzałem posłużyć się w celu umownego urzeczywistnienia - wylania ze środka siebie - całego tego roztaplania, unurzania w ohydzie. 

Czymś, co w moim ówczesnym pojęciu uosabiało najpodlejsze i bezwstydne zło, był diabeł. Tak, więc, niewiele myśląc, postanowiłem na drzwiach prowadzących do korytarza wyrysować diabła. Wziąłem się do roboty i po niedługiej chwili dzieło było gotowe.

Miałem wówczas ok. 4 lat i poziom wykonania rysunku odpowiadał moim ówczesnym możliwościom - nie przedstawiał on niczego więcej, ponad plątaninę poprowadzonych kolistymi ruchami kresek. Z owej plątaniny, ku górze wystawały rogi i widły, ku dołowi zaś, kopyta oraz ogon. Ale ja w ową plątaninę włożyłem całą swoją pasję, całą posiadaną żarliwość i zapał, a w moim dziecięcym umyśle zrodziło się przekonanie, że to, co podczas rysowania myślałem i czułem, zostało na rysunku uwidocznione. Że teraz, jeśli tylko ktoś spojrzy na moje dzieło, to od razu zakosztuje tej samej odrazy i ohydy, którą ja rysując przelałem z serca na drzwi, czyli że - mówiąc najoględniej - zdradziłem się z czymś, do czego nie miałem wcale ochoty się przyznawać (w każdym razie nie przed babcią).

I oto właśnie na korytarzu zabrzmiały jej kroki. Poczułem nagły lęk, więcej - wpadłem w panikę. Skruszony i szczerze pragnąc poprawy, pośliniłem dłoń i zamaszystymi ruchami zacząłem ścierać z drzwi to, co na nich narysowałem. Niestety, jedynym uzyskanym przeze mnie efektem była tylko większa płynność linii, obrazek stał się wyrazistszy. Ale już nie było na nic czasu - klamka w drzwiach poruszyła się, a ja odskoczyłem kawałek dalej, wciąż jednak pozostając na podłodze. Babcia wkroczyła do pokoju, a ujrzawszy mnie siedzącego tuz pod swoimi nogami, zapytała: A czemu ty tu siedzisz - bawisz się? Następnie wędrując spojrzeniem za moim wzrokiem, zakrzyknęła:, O jaki ładny diabełek, jakiego to ładnego diabełka narysował!

Ja jednak, zamiast zaznać ulgi płynącej z faktu, że intencja przyświecająca mi podczas nanoszenia na drzwi wizerunku diabła, nie została ujawniona, czułem się zdruzgotany i upokorzony. Pojąłem wszak, iż zamiłowanie do zgnilizny, do ohydy, nieśmiało kołaczące się na dnie mojej duszy, pozostało niewyrażone... 

Miałem już wówczas 6, a może nawet 7 lat, w każdym razie już nie byłem wożony wózkiem. Powoli zaczynały kształtować się moje fobie i upodobania. Zaczynałem bać się piekła.

Dlaczego właśnie wtedy? Ano, dlatego, że trochę wcześniej babcia poinformowała mnie, że do 7 roku życia, grzechy się nie liczą. Lecz skoro tak, oznaczało to, że później już się liczą. Jakkolwiek, zatem początkowo, owe 7 lat zdawały się czymś dość odległym, niedosiężnym (do chwili ich ukończenia mogło się we mnie jeszcze wiele zmienić), to kiedy wyczekiwana „dorosłość” zjawiła się tuż, tuż na wyciągnięcie ręki - a ja pod względem wymaganej „czystości” nie rokowałem poprawy (o ile wydawałem się zmieniać, to jedynie na gorsze...) zacząłem w coraz większym stopniu obawiać się piekielnych płomieni i mroku. 

Nie wiedzieć, czemu, zawsze wyobrażałem sobie, że w piekle - mimo ognia - musi panować ciemność.

Bo ja tym czasem nawet podczas modlitwy nie byłem zdolny osiągnąć właściwego poziomu skupienia. Pamiętam, jak pewnego dnia, po drodze na łąki zaszliśmy z babcią do kaplicy. Ot tak, pomodlić się. To nastąpiło z samego rana, w dzień powszedni; w świątyni oprócz nas nie było prawie nikogo. Przez kolorowe szybki witraży, wpadały ukosem do środka, wielobarwne smugi światła, a w nich unosiły się tumany pyłu. Po kościele rozchodziło się echo czyichś kroków… Gdzieś z boku zaszurała (z donośnym pogłosem) drewniana ławka. 

Klęczałem przed bocznym ołtarzem i czyniłem daremne wysiłki by uzyskać skupienie na automatycznie wyklepywanej modlitwie. Niestety, przez moją głowę nieomal bez przerwy przelatywały potoki myśli, które zupełnie nie były związane z treścią szeptem wypowiadanych słów. I to, jakich myśli! Za samo takie myślenie należało się piekło.

Nagle poczułem, że czyjaś dłoń gładzi mnie po głowie. Uniosłem oczy, spojrzałem - nade mną stał dobrotliwie uśmiechnięty ksiądz. Widocznie, kiedy przechodził wzdłuż nawy, dostrzegł rozmodlone dziecko, wzruszyło go to i się zatrzymał. Przecież nie mógł wiedzieć, jaki naprawdę jestem. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Gdyby wiedział - dopiero by mi dał.

Każdej nocy przed zaśnięciem, straszyły mnie języki ognia. Każdego dnia gubiłem resztkę nadziei na to, by ów trend, nieuchronnie wiodący mnie ku zgubie, mógł jeszcze gdzieś w niedalekiej przyszłości ulec odwróceniu. 

A tego pamiętnego dnia znajdowałem się z babcią na spacerze. Szliśmy chodnikiem. Zbliżał się wieczór i w pewnej chwili babcia powiedziała: Przejdźmy przez jezdnię, ponieważ tam, za nami z tyłu idą chuligani - a następnie mnie wzięła za rękę i pociągnęła na drugą stronę. Obejrzałem się - chodnikiem w odległości ok. 50 -70 m za nami, podążała grupka jakichś może 11-letnich chłopców. Wyglądali imponująco, wzbudzali szacunek, szli z rękami w kieszeniach i wszyscy mieli nasunięte na oczy berety. 

Zazdrościłem im: Gdybym to ja był już taki duży, jak oni - żeby wszyscy się mnie bali. Uczułem dreszcz emocji, a po ciele rozlała mi się fala łagodnego ciepła. I oblała mnie jakaś taka nieznana dotąd słodycz, jak gdyby przyobiecanie czegoś nieznanego, co byłoby w stanie zrekompensować lęk przed piekielnym ogniem...

Następnie przez długi czas - nie przyznając się babci - oczekiwałem, że tych chuliganów gdzieś jeszcze spotkamy, że to nie koniec, coś zdarzy się takiego, że nawet nie będzie mi żal, że na razie nie mogę być jednym z nich. I później w trakcie wyczekiwania na owo coś, co miało nadejść, już w nieomalże każdym śnie stawałem się chuliganem. 

 Po niedługim czasie ukończyłem wreszcie owe wymarzone 11 lat. To się dokonało jak podczas jazdy pociągiem metra, kiedy za oknami panuje ciemność i brakuje punktów odniesienia dla wzroku. Być może właśnie to sprawia, że po przebyciu pewnej trasy, nie odczuwa się długości czasu, w jakim dokonał się przejazd, a więc tego, czy przejechało się pięć, czy dziesięć stacji. Posiadałem także beret.

Mieszkałem w Warszawie i każdego dnia chodziłem z babcią do parku przy cmentarzu żołnierzy radzieckich. Któregoś dnia, będąc na takim spacerze i wyliczywszy, że właśnie nadszedł odpowiedni moment, zaciągnąłem na oczy wspomniane nakrycie głowy i wsunąłem ręce do kieszeni spodni, po czym wysforowałem się przed babcię kilka metrów do przodu. Kroczyłem pogwizdując. W pewnej chwili jakaś pani w sposób niezwykle życzliwy, zaczepiła mnie słowami: Chłopczyku, popraw sobie... Podnieś trochę wyżej ten beret, bo nic nie widzisz i możesz wejść na jakiś wystający korzeń, i nawet przewrócić się. Oczywiście zabolało. Musiało zaboleć.

Czy oni nie widzą - rozważałem - otaczającej mnie atmosfery grozy, eksplodującego zła? No, ale przecież jedna jaskółka nie czyni wiosny, na pewno inni się mnie boją. Więc dalej wędrowałem z rękami w kieszeniach. A gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie rosło drzewo, na które lubiłem się wspinać, spostrzegłem, że gałąź, na której zazwyczaj siadywałem, zajmuje grupka chłopców, o co najmniej rok starszych ode mnie. Otóż i - pomyślałem sobie - chuligani. Byłem w tamtej chwili gotów na spełnienie wszelkich oczekujących mnie wymogów inicjacji.

Nie zastanawiając się, wskoczyłem na drzewo i przysiadłem na jednej z niższych gałęzi. Oblało mnie radosne podniecenie. Byłem dumny i szczęśliwy. Już czułem się jednym z nich. Prawdę powiedziawszy, oczekiwałem nawet z ich strony na jakiś sygnał, na rodzaj zachęty do zawarcia z nimi znajomości. Naraz z dołu dobiegł mnie głos babci: Przemek schodź z drzewa, pójdziemy robić zakupy, a potem ja będę musiała ugotować obiad.

Ale ja nie zareagowałem, nie odezwałem się choćby jednym słowem, nieporuszony dalej siedziałem na gałęzi. Babcia parokrotnie powtórzyła swoje zawołanie, a ja - nic. W końcu powolnym krokiem zaczęła odchodzić. A wówczas jeden chłopców, ten, co znajdował się tuż nade mną, pochylił głowę i konfidencjonalnym szeptem odezwał się: Masz rację! Nie słuchaj babci! Dobrze robisz nie słuchaj babci! W oszołomieniu wynikającym z poczucia spełnienia, nie byłem zdolny wykrztusić z siebie ani słowa.

Nazajutrz, kiedy wraz z babcią ponownie znaleźliśmy się przy samym drzewie, podbiegłem do niego i od razu wdrapałem się na najwyższą gałąź. Po chwili nadeszła jakaś staruszka, która przyprowadziła ze sobą chłopca z wyglądu nieco młodszego ode mnie. Obie panie zaczęły wymieniać uwagi na temat życia, dzieląc się przeróżnymi wspomnieniami, a chłopiec wskoczył na drzewo i usiadł na gałęzi zajmowanej przeze mnie poprzedniego dnia. Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu, a potem ta starsza pani, która wcześniej nadeszła z malcem, zawołała do niego, żeby zszedł z drzewa. Wówczas ja nachyliłem się i konfidencjonalnym szeptem wyrzuciłem: Dobrze robisz, masz rację, nie słuchaj babci!

Ale chłopiec najwyraźniej odmienną miał naturę od mojej. Bo podniósł do góry głowę i z miną oburzoną, jak gdybym mu chciał wyrządzić jakąś krzywdę, sepleniąc wybełkotał: - A właśnie ze słucham!

Cios okazał się w takim stopniu druzgocący, że po opisanym incydencie, z ideą chuligaństwa rozstałem się na długie lata. Kolejny epizod, o którym da się powiedzieć, że w jakiś sposób wiązał się z tym zagadnieniem, zaistniał w moim życiu dopiero po upływie kilkunastu lat. 

Byłem z dziewczyną. Wsiedliśmy do autobusu. Wszystko spowodował najzwyklejszy zbieg okoliczności. Dopiero, co przypaliłem sobie papierosa i znalazłszy się w środku lokomocji. Po prostu zapomniałem wyjąć go z ust, a kiedy już się we wszystkim połapałem, zdecydowałem się nie psuć efektu i przypadkową rolę odegrać do końca. Sam nie wiem, w jaki sposób udało mi się wtedy zachować honor. Papieros pozostawał w moich zębach przez całą drogę, a po policzkach nie pociekła mi ani jedna łza (taka sobie codzienność). Następnego dnia dziewczyna powiedziała, że była dumna stojąc w autobusie naprzeciw mnie. Przejechaliśmy kilka przystanków i przez całą drogę nikt nie ośmielił się choćby zwrócić mi uwagi. Byłem chuliganem.

A w sposób najtrafniejszy dałem wyraz mojej miłości do wszystkiego, co nieeleganckie, podłe i ponure w jedynym skomponowanym przez siebie utworze, (jeżeli można użyć takiego określenia) muzycznym. Tytuł brzmiał po prostu: - „Chuligańska Piosenka”. Śpiewałem ową piosenkę przy akompaniamencie gitary na obozowiskach i biwakach. Po jakimś czasie jej echo wróciło do mnie. Usłyszałem jak ktoś ją śpiewa. Z tym, że była nieco inna. Inne słowa. Tylko melodia i tematyka ta sama.

UŚMIERCIĆ NALEŻY

Liczyliśmy po jakieś 12, może 13 lat. Właśnie przygotowywałem kąpiel, kiedy przyszedł z propozycją, byśmy „zarzucili”. W jego dłoni tkwiła buteleczka - wywabiacz do plam. Nie kojarzę obecnie, co tam aktywnego mieściło się pośród innych składników - eter, nie eter. W każdym razie miało „kręcić”. Zażywanie nasze (zapewne tym sposobem określić należałoby ów eksperyment) pozbawione było jakiegokolwiek profesjonalizmu. My nawet nie wiedzieliśmy, jak to trzeba robić. Sądzę, iż do inhalacji, winniśmy użyć foliowej torebki, czyli wszystko tak, jak w przypadku kleju. To w końcu także lotne rozpuszczalniki. A myśmy po prostu - zwyczajnie - trzymali buteleczkę w ręku i wdychaliśmy. Uważaliśmy jedynie, by opary nie uciekały na boki, a zatem pochylając głowy na piersi i osłaniając drugą dłonią. A jednak coś poczuliśmy. Już nie przypominam sobie, jak to było. W każdym razie pewne wrażenia z tego wynikły, ale na pewno nic szczególnego. W zasadzie cały czas „odlotu” przespacerowaliśmy łażąc po Mokotowie i rozmawiając w sporym zaangażowaniu, wynikającym (jak sądzę) ze sztucznie osiągniętego ożywienia. 

Na koniec - znaczy, kiedy już od pewnego czasu nie kręciło - ja odprowadziłem go do miejsca zamieszkania. Nie pamiętam, jak doszło do okoliczności (chyba ze wszystkiego najistotniejszej), mianowicie do tego, iż na podwórku znalazł się mojego towarzysza tatuś. (Albo, dlaczego ja jeszcze tam byłem.)

Zdaje się, że wspomniany ojciec od pewnego czasu swojego syna poszukiwał i obserwując jego źrenice lub zachowanie połapał się, iż coś tu jest nie w porządku. A może Topeć, (bo i tak go przezywano) sam coś nagadał. Już nie wiem. Tak czy inaczej zdecydował, iż całą swą wściekłość wyładuje na mnie. A trzymał w ręku nuż. Taki zwykły kuchenny, ale zawsze nuż. Znaczy, już wychodząc z mieszkania musiał względem mnie żywić określone zamiary. Robert od pewnego czasu był w mieszkaniu, a facet biegł za mną i wykrzykiwał:

Stój! Skurwysynu! Stój! Ja cię muszę zabić!

Powtarzał wspomnianą frazę po kilkakroć. Przy czym na literkę „u” w słowie „muszę” padał głęboki akcent, co niosło wrażenie jakiegoś wewnętrznego przejawu silnego zaangażowania. Zmykałem, starając się ażeby mój bieg był prędki, ale by zarazem nie przewrócić się. Owo ostatnie pamiętam wyraźnie. Tam leżały na ziemi jakieś przeszkody - głównie pościnane z drzew i jeszcze nieuprzątnięte gałęzie. Szczęściem obyło się bez potknięcia. O nic nie zawadziłem nogą i nie upadłem. Wolę nie myśleć, do czego mogłoby dojść w przeciwny razie. 

NAKRYCIE GŁOWY

Właśnie przed chwilą odkryłem źródło tego zapachu. Najpierw szedłem przedpokojem w stronę kuchni. Później z powrotem. Za każdym razem, gdy znajdowałem się niedaleko drzwi wejściowych mieszkania dobiegał mnie swąd. Taki nieprzyjemny. Jak gdyby przyczyna tkwiła w znajdującej się nieopodal sporej ilości nadpsutych śledzi. Za którymś z kolei razem nie wytrzymałem. Wyjrzałem na klatkę. Ale na zewnątrz nie było nikogo i na dodatek przestałem cokolwiek czuć. A więc śmierdzi u mnie w mieszkaniu. Kiedy odwróciłem się i zamknąłem drzwi, mój wzrok padł na półkę, pod którą zamocowano wieszaki ubraniowe. Na jej wierzchu leżało coś niedużego, czego przedtem tu nie było. Zbliżyłem się i od razu poczułem, jak ten fetor gwałtownie narasta. Poszedłem po nożyczki. Złapałem w nie owo coś i na chwilę wstrzymując oddech, uniosłem. Była to czapka. Tylko czyja? Lecz przypomniał mi się dopiero, co miniony wieczór, i reszty się domyśliłem. 

Pamiętałem niedużego jeszcze chłopca, który po terenie szkoły chodził w rajstopach. Swoiste kuriozum. Bo tego rodzaju strój odpowiedni był raczej dla dziewczynek. Toteż z małego Kuby się naśmiewali. Ale on ciągle chodził w rajstopach. I nawet, kiedy już miał skończone 15 lat, mama ciągle kupowała mu wyłącznie rajstopy. Ale już wtedy nikt się z niego nie naśmiewał. Ba! Mało, kto ośmielił się spojrzeć mu w oczy. Bo Kuba potrafił być prawdziwie niebezpieczny. I wszyscy już w okresie jego wczesnego dorastania, obawiali się go. Niewykluczone, iż właśnie ów początkowy przymus chodzenia w rajstopach sprawił, że od najmłodszych lat trenował; wykonywał pompki, podnosił sztangę i hantle. Kiedy już był wystarczająco dorosły zapisał się na zapasy. Nie wyrósł zbyt mocno. Lecz stał się - jak to mówią - napakowany. Jeszcze nie ukończył piętnastu lat, kiedy zaskarbił sobie przydomek - człowiek - szafa.

Miał miejsce krótki okres, kiedy wprawdzie o nim mówiono, ale właśnie wyłącznie pod jego nieobecność. To wtedy ktoś rozpowszechnił plotkę, jakoby Kuby matka pragnęła urodzić dziewczynkę i stąd teraz ciągle te rajstopy.... Ale do Kuby sprawa doszła i on na wszelki wypadek pobił kilka osób. (Niewykluczone, iż przy okazji dostało się także winowajcy.) Od tamtej pory tematu - Kuba, nikt nie poruszał nawet za jego plecami. Nie mówiono o nim wcale. Temat stanowił coś w rodzaju tabu. Jak gdyby człowieka w ogóle nie było. 

I już nikt nie odważał się nawet otworzyć ust, by wypowiedzieć uwagę w sprawie ubioru Kuby. Chyba, że jakiś nieszczęśnik - pechowiec z innej okolicy, (który nie wiedział, co jest grane), zaczął się za Kubą oglądać. Los kogoś takiego nie był do pozazdroszczenia. A okazje po temu zdarzały się dosyć często. Bo Kuba kibicował warszawskiej Legii i chadzał na stadion, na jej mecze. I na te mecze oczywiście także chadzał w rajstopach.

Gdy Kuba ukończył szkołę podstawową potykał się ze znacznie starszymi od siebie i nie zdarzyło mi się usłyszeć, by przez kogokolwiek został fizycznie upokorzony. Było to po prostu niemożliwe.

Kiedy otrzymywał cios, po którym padał, to po chwili wstawał, potrząsał głową i bił się dalej, a jego uderzenia były tak samo silne, jak na początku. Podobna okoliczność zniechęcała każdego.

Kiedy na klatce schodowej jednego z domów na terenie sąsiedniej kolonii (szło jeszcze o terytorium), bił się z dozorcą, krew bryzgała po ścianach i nie była to krew Kuby. Bo najpierw musiał zdobyć własne terytorium, na którym później niepodzielnie panował. Mieściło się w prostokącie ograniczonym czterema ulicami i Kuba tych zakreślonych przez siebie granic nigdy nie przekraczał (np. nie korzystał z autobusu).

Podczas spaceru odbywanego ze mną po osiedlu, kiedy zbliżyliśmy się do jednej z ulic stanowiących ową barierę - skręcał, a na pytanie, - dlaczego - odpowiadał, że się tam nie bił. 

Nigdy też to jego samoograniczenie nie stanowiło dlań powodu do stresu. Szeroki świat go nie ciekawił, ponieważ - jak utrzymywał - i tak wszędzie było tak samo. Wiedział to z telewizji i gazet.

Pierwsze założone przez siebie spodnie zdobył samodzielnie. Po prostu pewnego dnia podszedł do jakiegoś człowieka i kazał mu zdjąć dolną część ubrania. Zdarzyło się to na skwerku, przy ławce. Można, więc było dość wygodnie usiąść. Kuba zawsze dbał o tego rodzaju sprawy. I jego późniejsze ofiary także doświadczały tej jego swoistej troski. Kuba mógł np. dać w zęby. Lecz wtedy zawsze ktoś stał z tyłu i trzymał delikwenta za głowę, żeby ten się od ciosu nie przewrócił i nie wyrządził sobie jakiejś dodatkowej, niepotrzebnej krzywdy. 

Podczas zdarzenia ze spodniami, towarzyszyło Kubie takich trzech, których Kuba właśnie nauczał zapaśniczych padów (o tym za chwilę). W każdym razie owi trzej, później wszystko opowiedzieli. Więc tamten, który zdejmował spodnie spoglądał spode łba, lecz nic nie mówił, tylko zdejmował. Kuba już wtedy był solidnie zbudowany i sam jego widok potrafił wzbudzić respekt. A do tego jeszcze jakichś trzech. Przecież nie mógł wiedzieć, że zostali przez Kubę sterroryzowani. Podobno strasznie się bał. Cały drżał. Kuba zdjął rajstopy i mu je wręczył. Ale on ich nie założył. Tylko w milczeniu siedział bez spodni na ławce i się trząsł. Niestety, mnie wypadło mieszkać w obrębie zakreślonej przez niego strefy, a tym samym stawałem się jak gdyby jego poddanym. 

Moje pierwsze kontakty z Kubą datują się na bardzo wczesny okres (jeszcze chodził w rajstopach). Przyprowadzał go do mnie Jerzyk i w zsypie na śmieci wymienialiśmy znaczki. Polegało to na tym, że Kuba zabierał mi, co cenniejsze serie ofiarowując w zamian pokancerowane, popularne egzemplarze, które oddarł z kartek pocztowych i kopert. Pokancerowane, to mało powiedziane. Była to parodia wymiany. Niekiedy oferowane przez niego znaczki były poprzedzielane na pół. Ale zachowywaliśmy pozory. Jak gdyby każdemu z nas zależało na dalszej wymianie.

No, ale wtedy jeszcze nasze kontakty nie były tak częste, jakimi stały się, gdy sam zacząłem poruszać się po terenie osiedla. Na każdym podwórku mieszkał któryś z moich kolegów - również poddany Kuby. 

W tamtym czasie Wódz już uczęszczał na treningi zapasów i uczył nas padów. Nauka padów polegała na tym, że podczas rozmowy z Kubą, ten nieoczekiwanie chwytał kogoś z nas za rękę, przechylał się wykonując szybki półobrót i przerzucał delikwenta przez plecy. Należało w locie przybrać właściwą pozycję (m.in. podłożyć jedną nogę pod drugą). Ale upadek i tak wiązał się ze sporym bólem. Na ewentualne skargi Kuba odpowiadał:, - Bo źle padasz! No to może jeszcze raz! Więc nikt się nie skarżył.

Należy jednak powiedzieć, że posiadał Kuba pewne zasady, których przestrzegał. Nigdy na przykład nie nauczał padów na chodniku, tylko zawsze na trawie. Stąd brał się częsty i normalny widok Kuby otoczonego gromadką chłopców. Wszyscy stali na trawniku i rozmawiali. Kuba nigdy z nikim nie rozmawiał stojąc na chodniku. Kiedy kogoś spotykał, przechodziło się razem z nim na trawnik, a podczas każdej rozmowy należało być przygotowanym napad. 

Był to okres, w którym we wszystkich szkołach i na osiedlach rządzili Gitowcy. Ale Kuba Gitowcem nie był. Był za dużym indywidualistą. Posiadał własną filozofię. Celowo i głośno łamał zasady „nawijki”1, za co każdy inny byłby „prostowany”, czyli po prostu bity. No, ale kto tam zbiłby Kubę?