Kobieta z kamienia - Iza Wantoch-Rekowska - ebook

Kobieta z kamienia ebook

Iza Wantoch-Rekowska

2,0

Opis

Od autorki:
Opowiadanie składa się z trzech powiązanych ze sobą tematycznie części, oparte jest na faktach.
Opisuję w nim swoją historię.
Mam nowotwór III stopnia w fazie cofania. Przeżyłam sześć dramatycznych cykli leczenia chemioterapią, opisuję stany z okresu choroby, a wcześniejsze lata tylko jako wstęp.
Stres, w którym przez pewien czas się znajdowałam, nie był obojętny dla mojego organizmu. Uważam, że zostałam poddana regularnemu mobbingowi przez dyrektora instytucji, w której byłam zatrudniona przez piętnaście lat i miałam być awansowana.
1 września 2004 roku miałam otrzymać awans – od 22 września musiałam przejść na rentę jako całkowicie niezdolna do pracy i samodzielnej egzystencji.
Opowiadanie to pisałam prawie w agonii, w wielkim bólu, świadoma ostateczności życiowej.
Nie oczekuję niczego, ale tekst chciałabym opublikować – ku przestrodze.
W ostatniej części opisuję bardzo krótko refleksje dotyczące służby zdrowia, lecznictwa i programu nowotworowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 90

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Iza Wantoch-Rekowska
Kobieta z kamienia
© Copyright by Iza Wantoch-Rekowska 2007Korekta: Weronika Girys-Czagowiec
ISBN 978-83-7564-113-4
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Książkę tę dedykuję mojemu szefowi K.M.– za Jego mądrość i wiedzę.I mojej kochanej rodzinie.

Od Autorki

Opowiadanie składa się z trzech powiązanych ze sobą tematycznie części, oparte jest na faktach.

Opisuję w nim swoją historię.

Mam nowotwór III stopnia w fazie cofania. Przeżyłam sześć dramatycznych cykli leczenia chemioterapią, opisuję stany z okresu choroby, a wcześniejsze lata tylko jako wstęp.

Stres, w którym przez pewien czas się znajdowałam, nie był obojętny dla mojego organizmu. Uważam, że zostałam poddana regularnemu mobbingowi przez dyrektora instytucji, w której byłam zatrudniona przez piętnaście lat i miałam być awansowana.

1 września 2004 roku miałam otrzymać awans – od 22 września musiałam przejść na rentę jako całkowicie niezdolna do pracy i samodzielnej egzystencji.

Opowiadanie to pisałam prawie w agonii, w wielkim bólu, świadoma ostateczności życiowej.

Nie oczekuję niczego, ale tekst chciałabym opublikować – ku przestrodze.

W ostatniej części opisuję bardzo krótko refleksje dotyczące służby zdrowia, lecznictwa i programu nowotworowego.

Polecam do przeczytania.

Z poważaniem,

Izabela Wantoch-Rekowska

PRZEPUSTKA DO NIEBA

Matylda urodziła się w latach pięćdziesiątych w Pasłęku, małym, pięknym miasteczku na Pojezierzu Warmińsko-Mazurskim. Pasłęk znajduje się nieopodal Olsztyna, ponoć na szlaku Bursztynowej Komnaty.

Do dwunastego roku życia wychowywała się beztrosko na mazurskiej wsi. Była dzieckiem inteligentnym i pobudliwym.

W całym swoim dziecięcym życiu, odkąd pamięta, obracała się przeważnie w męskim towarzystwie. Za kompanów miała kolegów, a koleżanki zawsze były na drugim planie. Z kolegami uwielbiała się bawić i rozrabiać, nigdy nie była dzieckiem strachu. Właziła na drzewa, kradła truskawki z ogródków działkowych i jabłka z ogrodu księdza. Chodziła też na grzyby z ojcem, ale najczęściej bawiła się z bratem, bo to on był starszy i rodzice niekiedy zostawiali Matyldę pod jego opieką, gdy wychodzili do kina lub mieli coś do załatwienia.

Do dzisiaj pamięta drogę, którą uciekała z przedszkola do mamy do pracy, trudno jej było bowiem podporządkować się zasadom panującym w przedszkolu. Matylda nie lubiła przedszkolanki, która była starszą panią, tuż przed emeryturą.

Jako nastolatka nie lubiła również zasad obowiązujących w szkole.

Któregoś popołudnia, już jako dorastająca dziewczynka, Matylda dowiedziała się, że jej dziadkiem ze strony ojca jest stary szlachcic. Był on właścicielem majątku Mokowo koło Włocławka, gdzie na świat przyszedł właśnie ojciec Matyldy. Przyszywany dziadek Matyldy kupił swojemu nieślubnemu synowi gospodarstwo rolne na Pomorzu, aby chociaż w ten sposób uspokoić swoje sumienie.

Ta informacja zburzyła najbliższe marzenia Matyldy i jej rodziny. Do dnia otrzymania tej wiadomości stary szlachcic był oficjalnie ojcem chrzestnym jej ojca.

Dopiero gdy zmarła babka Matyldy, ta wiadomość mogła zostać ujawniona, no i tym sposobem znalazł się nowy dziadek.

Okazało się, że nie miał on potomstwa z prawego łoża, ponieważ jego żona, szlachcianka z Dorendów, nie mogła mieć własnych dzieci. Dziadek zadbał o swojego nieślubnego potomka, ale dopiero wtedy, kiedy zmarła babka – taka ponoć była między nimi umowa, że wcześniej ta tajemnica nie może ujrzeć światła dziennego. I tak się stało, że ojciec Matyldy jako dorosły człowiek dowiedział się o zaistniałej sytuacji, a dzieci zyskały nowego dziadka.

Nadszedł czas i trzeba było pożegnać koleżanki i kolegów ze względu na zmianę miejsca zamieszkania, bo rodzice zdecydowali się jednak na przyjęcie tego prezentu od dziadka.

Matylda nie była z tego faktu zadowolona, musiała bowiem zmieniać szkołę, koleżanki i kolegów, ulubionych nauczycieli. W ogóle dla dorastającego dziecka taka informacja była dramatyczna.

Matylda chodziła już do nowej tysiąclatki – szkoła była piękna. Odpowiadał jej też styl nauczania, chociaż nieraz dostała – kablem od czajnika – cięgi, którymi kierowniczka szkoły obdarowywała w pokoju nauczycielskim rozbrykane dzieci, żeby przywołać je do porządku. Przyznaje jednak, że było fajnie i sympatycznie, pomimo niejednego lania.

Wieś, w której dziadek kupił ojcu gospodarstwo, była malutka; bardziej kolokwialnie mówiąc, była to dziura zabita deskami. Do szkoły Matylda musiała dreptać codziennie około kilometra w jedną stronę – bez względu na pogodę. Oczywiście dramatem był dla niej pierwszy dzień w nowej szkole. Nic jej się nie podobało, zwłaszcza kierownik, ale klasa przyjęła ją sympatycznie. Matylda wyznała, że na całe szczęście.

Nie tylko do szkoły Matylda miała zastrzeżenia, gospodarstwo również nie przypadło jej do gustu. Budynki były stare, rodzice ciągle coś remontowali, a nowy dziadek rozjeżdżał się taksówkami i trwonił na lewo i prawo horrendalne pieniądze.

Uważała, że zdezorganizował im ustabilizowane życie rodzinne, pomimo że w tym czasie obie dziewczynki, to znaczy Matylda i jej o pięć lat młodsza siostra Marynia, były przez nowego dziadka rozpieszczane; w tamtych czasach miały wszystko, czego tylko zapragnęły.

Brat Matyldy, o pięć lat starszy od niej, przebywał w tym czasie w internacie Technikum Ogrodniczego w Pruszczu Gdańskim. Dyrektorem tego technikum był z kolei ich stryj.

Tak na marginesie, brat Matyldy nie skończył tego technikum. Porzucił naukę w IV klasie i stwierdził, że jego niepowodzenia powiązane są ze stryjem.

Ponoć stryj lał go pasem w pokoju nauczycielskim za nieposłuszeństwo, psując mu reputację przy innych nauczycielach. Najprawdopodobniej nie mógł tego stryjowi wybaczyć i porzucając szkołę, obraził się na niego nieodwracalnie. Wtedy, podejrzewam, nie zdawał sobie sprawy z tego, że stryjowi krzywdy nie wyrządził, ale jednak obraził się na cały świat.

Brat się tłumaczył, że stryj żądał, aby on, jako jego krewny, był bardziej posłuszny od innych uczniów i dwa razy mądrzejszy. Jak widać bratu zabrakło cierpliwości i postąpił, jak postąpił, a ja wierzę, że mówił prawdę.

Do dnia dzisiejszego nie zmobilizował się na tyle, żeby ukończyć tę szkołę, chociaż pozostał mu tylko rok – i już w dorosłym życiu bardzo słono za swą krnąbrność zapłacił.

Matylda natomiast potrafiła się cieszyć tylko z rzeczy materialnych – w domu pojawił się nowy sprzęt: telewizor, lodówka, nowe radio, nowe meble, a był to rok 1965, kiedy na kilkanaście gospodarstw jedno posiadało tego typu urządzenia. Miała również swoje radio tranzystorowe, kurtki z laminatu, ortaliony i kozaki ze skaju za kolano, a także cienkie pończochy i kasę, gdy potrzebowała. Na każdą potańcówkę miała nową sukienkę.

W tym czasie, mając takie dobra, można było szpanować. Chałupa była stara, ale były w niej i stare srebra, i złota biżuteria po babce dziedziczce, i piękne stare meble, a remont dobry gospodarz zaczynał od obory i stajni.

Matylda pamięta też bardziej przyziemne rzeczy, na przykład jak nowy dziadek uczył ją posługiwania się dużym barometrem, a raczej odczytywania zapisów dotyczących pogody.

Pojęła tę sprawę w mig, a dziadek bardzo się cieszył z takiej sprytnej wnuczki. Matylda, pomimo że lubiła prowadzić z dorosłymi rozmowy, miała zawadiacką naturę.

Zawsze kiedy dziadek z ojcem odwirowywali miód, potrafiła tuż przed ich nosem nabrać całą garść z lejka maszyny i szybko zginąć im z oczu. Potem wracała, cała oblepiona tym miodem, bo przecież nie wszystko dało się oblizać.

Matylda pamięta, jak notorycznie kłamała w piękne, słoneczne letnie dni, kiedy umówiła się z koleżankami na poziomki, a dziadek nakazywał pomoc przy przekładaniu torfu.

Opowiadała wtedy niestworzone rzeczy, że musi iść do kościoła na próbę, bo jako panienka, Matylda śpiewała w chórze kościelnym, chociaż słoń jej nadepnął na ucho. Łgała jednak w żywe oczy, żeby tylko wymigać się od pracy.

A w chórze oczywiście śpiewała tak zwanym drugim głosem; do dzisiaj zna niektóre pieśni kościelne po łacinie.

Jak daleko sięga pamięcią, kiedy dzień był słoneczny, wszyscy bez wyjątku musieli iść przekładać torf, niezależnie od dnia tygodnia. Nawet i w niedzielę nieraz trzeba było pójść i szybko wykonać pracę, kiedy tylko świeciło słońce. Torf musiał schnąć intensywnie i trzeba go było szybko zwieźć do szopki, specjalnie wybudowanej do trzymania opału na zimę.

W polu pracowali ludzie wynajęci, bo z rodziny nikt do pracy fizycznej się nie nadawał; brat Matyldy przebywał w internacie, a Mati, bo tak na nią w skrócie wołano, kontynuowała naukę w liceum ogólnokształcącym i przebywała na stancji – dzięki Bogu, bo nie wyobrażała sobie wtedy życia w gospodarstwie.

Gdy już uczyła się w liceum, przyjeżdżała do domu tylko na soboty i niedziele, więc żadne prace jej nie dotyczyły, przynajmniej rodzice jej do żadnych zajęć nie angażowali.

Teraz Matylda mogłaby tam zamieszkać, ale wtedy – stanowczo nie. Panuje tam śmiertelna cisza i przerażający spokój, wszędzie jest daleko, ale obecnie wioska się Matyldzie podoba.

Ojciec również nie kwalifikował się do pracy na roli, bo szkodziło mu słońce, mama musiała przygotowywać posiłki, a siostra Matyldy była na to za młoda.

Na roli zatem tak naprawdę nie miał kto pracować.

Po kilku latach mordęgi na gospodarstwie rodzice zdecydowali, że najlepiej będzie dla całej rodziny, jeśli sprzedadzą to nieszczęsne gospodarstwo, razem z lasem, łąkami torfowymi i pastwiskowymi, włącznie z jeziorkiem nad Notecią, i zmienią miejsce zamieszkania.

W dużej mierze zależało to od tego, czy mama Matyldy znajdzie gdzieś dobrą pracę z mieszkaniem, ponieważ ojciec był na rencie i w ogóle nie mógł pracować.

Jak zaplanowali, tak też zrobili, a dzieci musiały się podporządkować. Niezadowolony był wyłącznie dziadek szlachcic, który niebawem zmarł.

W nowym miejscu zamieszkania Matylda z biegiem czasu poznała swojego przyszłego męża. Jedyny chłopak, który na potańcówce nie pił alkoholu, wybrał właśnie ją do tańca. Chwalił się na którymś z kolei spotkaniu, że ma szlacheckie pochodzenie, ale niewiele o nim wiedział. Mati też niewiele mówiła na temat swojego pochodzenia, bo w tak młodym wieku takie rzeczy były nieistotne.

Po krótkim czasie okazało się, że to właśnie On został jej wybrankiem na resztę życia.

Oczywiście Mati nie skończyła liceum w terminie, co już należy uznać za tradycję rodzinną. Ukończyła kursy i podjęła pracę biurową, a wkrótce potem wzięła ślub z owym wspaniałym mężczyzną.

Z małżeństwa tego urodził się syn Aleksander, który był oczkiem w głowie nie tylko rodziców, lecz także dziadków. Wszyscy go rozpieszczali. Mały Aleksander był piękny i rozpuszczony. Młode małżeństwo już wtedy uznało, że najlepiej będzie, jeśli będą mieszkać samodzielnie, bo w domu zrobiło się troszeczkę za ciasno.

Jak powiedzieli, tak też zrobili.

Z ośmiomiesięcznym dzieckiem, za namową rodziny męża, przeprowadzili się na śląską wieś.

Mimo wielkich problemów znaleźli opiekunkę do małego Aleksandra. Jak się potem dowiedzieli, żadna Ślązaczka nie chciała pilnować dziecka „Polaczków”.

Wszystko było dobrze, dopóki dzieckiem opiekowała się góralka, emerytowana nauczycielka. Była ona świadkiem Jehowy, co wtedy nie miało większego znaczenia.

Któregoś ranka Matylda odeszła z kwitkiem od drzwi niani, córka opiekunki poinformowała ją bowiem o nagłej śmierci swej matki. Zmarła ona rano, na godzinę przed przyjściem Aleksa, na wylew. Podczas przygotowywania śniadania po prostu się przewróciła i już nie wstała.

Matylda wzięła urlop i znów poszukiwała opiekunki dla syna. Ciężko było ludziom z innych regionów Polski wtopić się w kulturę Ślązaków.

Już w pracy miała problemy integracyjne, a teraz doszły kłopoty z opiekunką. Matylda nigdy nie przywiązywała wagi do regionów Polski, ale tutaj, na śląskiej wsi, zmuszano ją do takiego myślenia. Prawie na każdym kroku wypominano im, że są Polakami.

Po pewnym czasie znalazła i uprosiła starszą panią, która pomimo tego, że była Ślązaczką, zdecydowała się zaopiekować ich dzieckiem.

Małego Aleksandra polubili wszyscy w nowej rodzinie. Starsze małżeństwo uczyło go hartu życiowego i samodzielności. Mały Aleksander mówił do swoich opiekunów „muti” i „papa”, tak, jak sobie ci państwo życzyli. Tak go pokochali, że nawet nie zabraniali mu wchodzić do psiej budy, a lekarz nie nadążał przepisywać leków na odczulanie, ponieważ mały ciągle był pogryziony przez pchły. Matylda myślała, że zwariuje, ale syn z biegiem czasu uodpornił się na niewygody życia, po prostu stał się bardziej zahartowany.

Do dzisiaj cała rodzina Matyldy bardzo serdecznie wspomina ten okres.

W podopolskiej wsi panował taki zwyczaj, że kiosk ruchu był otwierany tylko wtedy, gdy przyjeżdżały autobusy, ale Aleksander zapragnął to zmienić. Zamknął panią kioskarkę na antabę w kiosku, tak że nie mogła wyjść przez dłuższy czas. Wszyscy się z niej śmiali i bardzo dziękowali dziecku. Tego