Klucz - Elżbieta Wardęszkiewicz - ebook + książka

Opis

Mela od wczesnego dzieciństwa była bita przez ojca, który w młodości przeszedł przez piekło obozu koncentracyjnego. Trudne doświadczenia życiowe dziewczyny oprócz traumy, którą pozostawiły, sprawiły jednocześnie, że na wiele rzeczy została zahartowana. Głęboko do serca wzięła sobie słowa matki: „Zapamiętaj na całe życie. Licz tylko na siebie. Wtedy nigdy się nie zawiedziesz. To jest Klucz do sukcesu”. Mela starała się żyć według tego przesłania, jednak życie – choć pasjonujące – nigdy nie miało jej rozpieszczać.

Elżbieta Danuta Wardęszkiewicz z wykształcenia jest lekarzem medycyny. Do jej najważniejszych pasji należą osobiste próby interpretacji dzieł na fortepian takich Mistrzów jak Beethoven, Schumann, Schubert, Bach, Chopin, List.
Interesuje się twórczością literacką swojego męża, a także losem jego pieśni, inspirując jego recitale i wieczory autorskie. Uwielbia podróże.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 581

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mężowi Michałowi i Córce Alinie z Miłością

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W książce wykorzystano poezję

Michała Kazimierza J. Wardęszkiewicza.

OD WYDAWCY

 

 

Co może odczuwać Czytelnik, zetknąwszy się z losami Melanii Molskiej, bohaterki powieści Elżbiety D. Wardęszkiewicz, w dwóch tomach: „Klucz” i „Bez czci i bez wiary”?

Gdyby wielowątkową historię życia Kobiety najkrócej naszkicować „grubą kreską”, to można by rzec – odwołując się do najstarszego panteonu greckich bóstw – że Los Melanii zaprogramowały Erynie – gr. Klątwy – a Nemezis jako grecka bogini Przeznaczenia nadała owym Klątwom konkret ludzkiego – codziennego – doświadczenia.

Los Melanii wszakże to nie tylko serial traum, złożony z codziennych upokorzeń, tortur, przemocy, rozczarowań dziecka, nastolatki, kobiety, żony i matki, opresji społecznej i mobbingu zawodowego, „klątw środowiskowych” i katastrof, wynikających z patologii życia rodzinnego, zawodowego i społecznego.

Nemezis, to także grecka bogini Zemsty. Znana także jako grecka Adrasteja – Nieunikniona. Nie tylko zsyłała ona na ludzi szczęście lub niepowodzenie, ale też decydowała o losie w zależności od zasług. Uważana była również za uosobienie gniewu bogów. Wraz z Eryniami stała na straży równowagi świata.

Erynie (łac. Furiae, pol. furie) to greckie boginie i uosobienia Zemsty i Klątwy (kary, gniewu, furii) za wszelką nieprawość. Zrodziły się ze spadłej na Gaję (Ziemia) krwi okaleczonego Uranosa (Niebo).

Nawet „śladowe” poczucie sprawiedliwości może rodzić u Czytelnika oczekiwanie, że Mela, bohaterka wymienionych opowieści, przyjmie Wyzwanie Nemezis i zobiektywizuje się jako jedna z Erynii, jako Furia.

Ukarze Zło, jako Jego ofiara, zarówno w wydaniu „opresji rodzinnej”, jak i zawodowej czy społecznej.

Tymczasem, Melania, obiektywizuje „Kobiecość”, w tym „Bycie Matką”, w niemal niespotykanym standardzie. Jak Marzenie każdego Czytelnika o Miłości, Walce ze Złem i owego Zła Plagami.

Czy „Zemsta, choć leniwa…”, nie znajdzie okazji, żeby, bez pytania o zgodę miłosiernej Meli, wyegzekwować Karę i zaskoczyć Zło jeszcze większym i nieubłaganym Fatum, jak zuchwałego hulakę Twardowskiego z poematu Wieszcza Adama – nazwa „Rzym”? Niekonfliktowa dla pokus karczmy, zarazem wypełniająca kontrakt cyrografu za Duszę, zawartego przez Zuchwalca z Diabłem.

RADOŚĆ CZYTANIA

 

 

W sześćdziesiątych latach minionego wieku francuski filozof Roland Barthes wprowadził do powszechnej świadomości literackiej dwa terminy: radości tekstu oraz tegoż tekstu rozkoszy. Jak niektórzy z nas jeszcze pamiętają, dla Barthesa liczyła się tylko „rozkosz czytania” płynąca z tekstu nieprzewidywalnego, opornego, wysmakowanego oraz wyrafinowanego. Filozof trochę masochistycznie starał się obłaskawić tekst, tak jak słaby mężczyzna stara się pozyskać dominującą kobietę. Radość czytania pozostawiał dla tych, którzy wikłają się w literaturę uległą, może i sympatyczną, ale przecież banalną, jednym słowem „masówkę”. O zawodności tego podziału przekonałem się już wcześniej. Zaś o jego niestosowności przekonuję się i dziś po lekturze KluczaElżbiety Wardęszkiewicz. Nie wstydzę się wyznania, że z tej lektury czerpię radość o wiele cenniejszą od zalecanej wcześniej „rozkoszy”. Zachwycił mnie żywioł narracyjny, naturalność, bezpretensjonalność, psychologiczna prawda, znakomicie konstruowani bohaterowie tej opowieści. Współczesny (a przede wszystkim ponowoczesny) model opowieści z rzadka odnotowuje przypadki narracji uporządkowanej, z asertującym narratorem, ze światem przedstawionym, który odwołuje się nie do światów możliwych, ale do demokratycznej wspólnoty przeżyciowej. A przecież sytuacje, kiedy spotykamy się z wypowiedzią naiwną i autentyczną, są niekiedy ożywczym doświadczeniem lektury, która zapewne jest okupiona setkami autorskich „straconych nadziei”. Tym cenniejszym jest doświadczenie, że spotkałem wypowiedź mądrą, pełną empatii, dramatyczną i w pewnej mierze z potencjalnym moralnym przesłaniem (jak w zapoznanym dziś gatunku „powieści rozwojowej” – bildungsroman). Niestosowne byłoby pytanie o „prawdę” i „zmyślenie” przy lekturze tej opowieści. Zostajemy „pochwyceni” przez fabułę, jesteśmy blisko Meli Molskiej, śledzimy jej powikłane perypetie, radujemy się z sukcesów bohaterki, smuci nas to, że los Meli został „zaprogramowany” przez doświadczenia smutnego dzieciństwa. Na początku poznajemy bowiem dziewczynkę Melę, dziecko wrażliwe, tyranizowane przez sadystycznego ojca. To „imię ojca” będzie rozpoznawalnym „wdrukowaniem” przejawiającym się w dalszych losach Meli. Niekochana przez ojca, będzie starała się pozyskać aprobatę „męskiego świata” już w życiu dojrzałym. Stąd nieudane małżeństwo z Waldemarem zakończone rozwodem, niezbyt szczęśliwy romans z Georgiem, na koniec obiecujący – acz dramatyczny – związek z Marcinem. Nie sercowe perypetie bohaterki są jednak kanwą opowieści. Mela Molska stara się wyrwać z sideł toksycznego domu, uczy się, studiuje. Kończy te studia medyczne z wyróżnieniem, aspiruje do tytułu doktora nauk medycznych. Ale też podróżuje, wychowuje córkę, która – jak się wydaje – powieli model rodzinnej obcości. Obok sukcesów są też porażki. Nieuzasadnione pomówienia, zawiść koleżanek, w końcu załamania nerwowe. Zdrowie bohaterki staje się zresztą ważnym motywem opowieści. Jest też miarą życiowej dzielność Meli, która ze szpitalnej sali niemal ucieka, żeby pomagać rodzinie i wszystkim, którzy są w potrzebie. (Pamiętajmy, że jest to powieść o świetnej, lekarce). Wydarzenia związane z postacią głównej bohaterki przebiegają w określonych sytuacjach – politycznych, społecznych, obyczajowych. Od dziewczęcych wspomnień PRL (to przecież „dyrektorska córka”), przez studencką, buntowniczą młodość, aż do nadziei roku ‘89 i dalej losy Meli związane są z (nie zawsze dla niej łaskawą) rzeczywistością. Ale przecież jest to wielka pochwała życia – i wtedy, kiedy podróżuje razem z ukochanym mężczyzną, i wówczas, kiedy zawodzą ją najbliżsi. Znakomita to opowieść. Jest „otwarta”, ponieważ historia Meli urywa się, kiedy poznaje miłość prawdziwą, niezaprzeczalną, kiedy spotyka Marcina, przy którym będzie mogła żyć bez dawnych lęków.

Czekam na tę drugą część. Czytelników zaś zachęcam do lektury tego, co już nam dano. Zachęcam do „radości czytania”.

 

Henryk Pustkowski

krytyk literacki

MOTTO

 

 

Pragnę

byś klucz swój

do kropki

rzeźbiła

a każdy menisk

znaku

uwypuklał

freski,

a ludzie

stawali się słowem

z ciała,

a ciało

było z krwi i potu

z bólu i radości Twojej,

szczęścia

Ci dałem

mniej niżeli chciałem,

Tyś

mnie w miłości

kołysce

chroniła,

i ja

tak jak Ikar

przez chwilę

fruwałem

wypędzona

z salonów

obita

przez sądy

skryje się

z cierpieniem

pomiędzy wierszami

alibi przeźroczystych

alibi niewidocznych

do odkrycia

dla równych sobie

 

 

1.

Matka. Popielata blond piękność o chabrowych oczach… Pełnych nadziei? I ja… Dziecko na jej kolanach, przytulone do ramienia, z roześmianą buzią. Zerkające w obiektyw oczami, w których figlują chochliki. Z wielką kokardą we włosach. I druga fotografia matki… W wieku dojrzałym, ze śladami tamtej urody… Oczy bez blasku, patrzące gdzieś w dal… Ze smutkiem? Dlaczego?

Ojciec. Na fotografii ślubnej stanowczy mężczyzna z zuchowatym wyrazem twarzy.

Druga fotografia ukazuje twarz dojrzałą. Chłodne spojrzenie, patrzy prosto w obiektyw. Sylwetka pręży się jak na defiladzie, a w klapie garnituru kolorowe baretki orderów.

Urodziłam się po wojnie, ale wojna wciąż była obecna w naszym domu. Temat rzeka… Ojciec w obozie koncentracyjnym… Głodujący. Bity do nieprzytomności. I SS-man liczący uderzenia: ein, zwei, drei… Ucieczka z obozu… Walki w oddziałach AK… Ukrywanie się przed NKWD… Druga Armia Wojska Polskiego… Ucieczka… Już po wojnie aresztowanie. Amnestia… I niekończące się opowieści o walce o przetrwanie.

Do dziś pamiętam nocne koszmary. Żołnierzy strzelających do mnie. Gestapowców wyrywających mi paznokcie. Pościgi, próby ucieczki i niemoc wykonania jakiegokolwiek ruchu, krzyku – wreszcie śmierć.

Mam kilka lat i mama leży w szpitalu. Pamiętam opowieści ojca o czekającej ją ciężkiej operacji. Przez wiele lat budziłam się z krzykiem i płaczem ze snu, w którym moja matka umiera. Nie zdradzałam treści snów, bo bałam się, że sen o śmierci spełni się na jawie.

Zachorowałam. Obustronna gruźlica płuc. Nie leżałam w szpitalu. Zapamiętałam drewniane łóżeczko z rogami kołdry przywiązanymi do szczebelków… I matkę pochylającą się nad łóżeczkiem, i siwego lekarza. Ale był to dobry czas. Czułam się ważna. Byłam zasypywana książkami do kolorowania, które wypełniały mi samotność aż do przyjścia rodziców. Gorzej wspominam zastrzyki. Ale ból pośladków był łagodzony nowymi pluszakami. Rekompensatą za dzielność były też pozostawiane mi strzykawki i igły, którymi robiłam zastrzyki z wody pluszowym misiom. Otrzymałam nawet metalowe pudełko do sterylizacji. Rodzice uznali, że moje zamiłowanie do wykonywania zastrzyków jest wskazówką, że zostanę lekarzem.

Nareszcie przyszedł dzień, kiedy wolno mi było wyjść na spacer. Jeszcze pamiętam ciepło promieni słonecznych i uczucie szczęścia.

Potem przyszły złe dni. Po chorobie byłam blada i chuda. W tamtych czasach zdrowie kojarzyło się z tuszą. W kuchni stał kredens z długą ladą, na której ułożone były kanapki z wiejskim masłem, głęboki talerz wypełniony serem z rzodkiewką i szczypiorkiem. Chyba nigdy nie zapomnę mdłości i wymiotów towarzyszących spożyciu nadmiernych ilości jedzenia. Pod karą bicia zjadałam wszystko.

Żołądek rozciągał się, a z nim rosła tusza. By zawiązać but, musiałam stawiać nogę na stołeczku. Stałam się obiektem kpin ojca.

Odkąd pamiętam, obgryzałam nie tylko paznokcie, ale i skórki wokół nich. Czasami z palców spływała krew. Ojciec mówił, że urodziłam się już z ręką w buzi. Nie poprawiało mi to samopoczucia. Wstydziłam się własnych rąk i nauczyłam się trzymać palce zaciśnięte w pięści lub ukrywać je pod stołem. Smarowano mi palce pieprzem. Kary stanowiły tylko zachętę do próby samookaleczenia, więc byłam bita – i tak na okrągło. W ramach represji raz w miesiącu prowadzono mnie do fryzjera, gdzie obcinano mi włosy. Czułam się brzydka. Wydawało mi się, że wszyscy się na mnie patrzą i wytykają palcami.

Chyba wtedy narodziło się we mnie poczucie odmienności. Skoro nie mogłam być taka jak inni, to starałam się wyróżnić na różne sposoby.

Koleżanka mamy namalowała jej portret ze zdjęcia. Zamiast stalowoszarej sukienki ustroiła jej wizerunek w suknię balową spowitą w tiule.

Od tamtej pory moja matka stała się najmłodszą córką królowej Anglii. A ja, na cześć mojej rzekomej babci, Elżbietą. Rówieśnikom opowiadałam o zamku, w którym spędzałam wakacje. I o królewskich ogrodach, w których bawiłam się wraz z dwórkami. Nie przeszkadzało mi, że się ze mnie śmiano, ani że zostałam okrzyknięta kłamczuchą. Miałam swój zaczarowany świat, do którego uciekałam na jawie i we śnie. Było mi żal, że zerwanego we śnie pięknego kwiatu nie udało się przenieść przez granicę snu. Ale też zawsze wątki przerwanego snu miały swoje senne kontynuacje.

Nie chcąc budzić się ze swoich marzeń, symulowałam chorobę. Jeżeli udało się oszukać rodziców, zostawałam w domu. Mogłam oddać się marzeniom. Zakładałam balowe sukienki mamy i buty na wysokich obcasach. Wyobrażałam sobie, że jestem Śpiącą Królewną, którą ukochany obudził pocałunkiem. Kręciłam przed lustrem piruety. Byłam szczęśliwa.

W pewien niedzielny poranek postanowiłam zachwycić rodziców swoją samodzielnością. Cicho wstałam, umyłam się i założyłam ulubiony strój: białą plisowaną spódniczkę i różowy sweterek. Wbiegłam do kuchni w oczekiwaniu na pochwałę.

Ojciec wskazał na mnie palcem i powiedział do matki:

– Czy ona kiedykolwiek będzie czysta? Popatrz! Wyświniona na brzuchu, flejtuch!

Na środku bluzki widniała plama po jedzeniu.

Wybiegłam z kuchni. Błyskawicznie przekręciłam bluzkę z przodu na tył i popędziłam do rodziców, by udowodnić, że jestem czysta.

Zdumienie ojca wydawało się nie mieć granic. Zapadła cisza. Po chwili szarpnął mną i mnie odkręcił.

– Zobacz! Ona myśli, że jak założy przód na tył, to jest czysta. Brudas!

2.

Uwielbiałam chodzić z rodzicami na przyjęcia. Czasami była to okazja do zabawy z rówieśnikami, a nieraz i okazja do wcinania smakołyków. Ale najbardziej lubiłam spotkania w domu u pana Władysława. Jak mi się wtedy zdawało, staruszka, który obsypywał mnie komplementami. Rodzicom powtarzał, że mają piękne i mądre dziecko.

Pan Władysław był przełożonym mamy. Bardzo ją lubił, wysoko oceniał jej pracowitość, fachowość i rzetelność. Traktował jak damę. Były to chwile, kiedy słyszałam perlisty śmiech mamy i miałam okazję zobaczyć, jaki piękny ma uśmiech.

Pan Władysław był otoczony aurą tajemniczości. Młodość spędził w Gruzji. Tam spotkał swoją pierwszą miłość. Kiedy zmarła, powrócił do ojczyzny i powtórnie się ożenił, z siostrą jednego z ministrów przedwojennej Polski. Po wojnie osiedlił się w naszym mieście. Te ekskluzywne koligacje pana Władysława sprawiały, że na tych spotkaniach ojciec był zawsze miły, uważał na każde słowo, i przyjmował wszystkie komplementy, jakie padały pod moim adresem. Bywało, że mówił o swojej dumie z powodu posiadania córki.

Na przyjęciach u pana Władysława lubiłam przeglądać książki i albumy. Mogłam mieć wtedy nie więcej niż trzy lata. Pewnego razu bawiłam się w jego gabinecie, rysując na kartce królewny i kwiaty. Na wielkim rzeźbionym biurku leżały ozdobnie wycięte karteczki ze złotymi brzegami, pośrodku których znajdowały się czarno malowane znaki. Obok leżała niewielka szklana kula w kolorowe mazaje. Tak mi się to spodobało, że wychodząc z gabinetu, schowałam do kieszonki kulę i kilka karteczek. Wróciłam do domu. Będąc w toalecie, włożyłam rękę do kieszonki, wyciągnęłam karteczki i szkiełko. Do dziś pamiętam strach, jaki mnie obleciał. Wiedziałam, że zrobiłam coś złego.

Szybko położyłam karteczki z kulką na posadzce i poszłam do łóżka.

Po chwili do pokoju wtargnął ojciec z kartkami w dłoni, krzycząc:

– Powiedz, skąd się to wzięło?

– Nie wiem! – przeraziłam się i dodałam: – Pewnie wypadły z kieszeni panu Władysławowi, jak był u nas!

Ojciec wyciągnął mnie z łóżka i zawołał mamę.

– Złodzieja wychowałem! Ukradła wizytówki i kłamie! W żywe oczy!

Rozciągnął mnie na ławie w kuchni. Mamie nakazał mnie trzymać. Wziął do ręki gruby pas i uderzając z całej siły, liczył: raz, dwa, trzy…

3.

W domu panowała dyscyplina. Kiedy tylko się rozhasałam, mama natychmiast mnie uciszała:

– Tata odpoczywa! Ścisz radio!

Byłam żywym dzieckiem i szybko zapominałam reprymendy, więc byłam karana biciem. Ale nie to było najgorsze.

Od dziecka bałam się ciemności. Jedną z kar za złe zachowanie było wyrzucanie z domu. Ojciec brał mnie za rękę i mimo oporu i przysiąg, że będę posłuszna, wypychał na ciemną klatkę schodową. Siadałam na paczce z węglem, zaciskałam oczy i płacząc, błagałam:

– Wpuście mnie, będę grzeczna!

Mogłam słyszeć, jak ociec podchodził do drzwi i komentował:

– Płacze? Niech popłacze jeszcze.

Potem słyszałam prośby mamy:

– Wpuść ją!

Po kilku godzinach otwierały się drzwi i ojciec pozwalał mi wejść do domu. Irytował się:

– Cały czas broi, kłamie, jest nieposłuszna! Mam tego dość! W najbliższym czasie jadę w delegację, przy okazji wyszukam dom dziecka. I odwiozę ją tam!

Przyzwyczajałam się do bicia. Tłumaczyłam sobie, że bicie nie trwa wiecznie i zawsze się kończy, kiedy ojciec się zmęczy.

Zdarzało mi się uciekać pod stół, ale byłam wyciągana i bita pasem, sprzączką, sznurem od żelazka. Gdzie popadło – plecy, głowa, pupa. Mama zamykała się w sypialni…

Jedyną reakcją mamy na widok krwawiącej skóry na nogach, rękach i głowie była uwaga:

– Tyle razy mówiłam, bij po pupie, a nie po głowie… Popatrz na te siniaki! Co ludzie powiedzą?

Do bicia można się przyzwyczaić. Ale najgorsze okazywało się oczekiwanie na karę.

W każdą niedzielę po mszy spacerowaliśmy główną ulicą do parku. Miałam słabostki. Jedną z nich były lody. Nigdy nie mogłam się nimi nasycić. Niestety, łakomstwo często kończyło się anginą lub w najlepszym razie ostrym zapaleniem gardła. Rodzice ograniczali ilość zjadanych lodów. W czasie spaceru mijali nas ubrani w białe uniformy lodziarze z pudełkiem z lodami dźwiganym na ramieniu, pokrzykujący:

– Lody! Lody waniliowe! Lody, lody dla ochłody, lody…

Na ich widok ciągnęłam ojca za rękę i prosiłam:

– Tato, kup lody!

Odmowa była ostra i zdecydowana.

Jednak każdy napotkany lodziarz wywoływał nieodpartą ochotę na lody.

Ponawiałam prośbę. Poirytowany ojciec rzucał w moją stronę złowieszczą obietnicę:

– Jeżeli jeszcze raz poprosisz o lody, to w domu dostaniesz pasem!

Wydawałoby się, że obietnica bicia będzie skuteczną zaporą przed chęcią zjedzenia lodów. Pamiętałam o niej krótko. Po chwili znów ciągnęłam ojca za rękaw.

– Tato, kup mi lody!

Ojciec zwracał ku mnie twarz… I chłodno oświadczał:

– Tak jak obiecałem, jak wrócimy ze spaceru, dostaniesz lanie.

Od tej chwili spacer stawał się koszmarem. Już nie widziałam lodziarzy. Nie wiedziałam, co robić. Czy spowolnić spacer, by oddalić karę ze złudną nadzieją, że ojciec zapomni? Czy przyśpieszyć kroku, żeby to się już skończyło?

Przysłowie mówi, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W moim przypadku obrodziło szybką nauką pisania i czytania. Wyobraziłam sobie, że moi rodzice zaginęli na wojnie, a ja jestem znajdą przygarniętą przez obcych. W nadziei, że w chowanych w domu dokumentach odnajdę wskazówkę, gdzie szukać moich prawdziwych rodziców, zaczęłam sama uczyć się czytać i pisać. I tak w wieku czterech lat byłam zdolna przebadać dokumenty. Niestety nie znalazłam w nich żadnej wskazówki, poza potwierdzeniem dotychczasowego pochodzenia. Wtedy przyjęłam, że ze strony rodziców dzieci powinny spotykać dotkliwe kary za nieposłuszeństwo, i tak już musi być.

Umiejętność czytania pozwoliła mi na łapczywe pochłanianie książek. Wzbogaciła moją wyobraźnię, marzenia. Ubarwiła wyśnione ogrody. Bajki udowadniały mi, że nadejdzie czas, kiedy przyjedzie po mnie królewicz i zabierze mnie do swojego zamku… I będziemy żyć długo i szczęśliwie…

4.

Nigdy nie słyszałam kłótni rodziców. Jednak bardzo często widziałam mamę z zaczerwienionymi oczami, jakby nieobecną i milczącą. W takich chwilach ojciec ubierał mnie i wychodziliśmy na spacer.

Szliśmy ulicami, odwiedzając napotkane sklepy, w których ojciec wyszukiwał materiały na suknie. Kupował i wracaliśmy do domu. Zza niedomkniętych drzwi dolatywał mnie głos ojca:

– Jolusiu, przepraszam! Nie gniewaj się! Popatrz, co ci kupiłem!

I tak moja mama została najlepiej ubraną kobietą wśród naszych znajomych, a może nawet w całym mieście.

Wszyscy zazdrościli jej męża. Ona publicznie chwaliła go za szczodrość i gust… I stawała się coraz cichsza, smutniejsza. Jej śmiech słyszałam tylko w pracy, gdy zdarzało mi się ją odwiedzać, oraz na przyjęciach organizowanych w naszym domu.

Przyjęcia były niekończącymi się hołdami publicznie składanymi ojcu i jego „złotym rączkom”.

– Popatrzcie! Romuś sam ułożył kafelki w kuchni i w łazience… Wygładził ściany w pokoju… Jest taki zaradny!

*

Mama dużo pracowała. Okresy składania bilansów były dla niej wyzwaniem. Jej ambicją było, by jako pierwsza oddać bilans do ministerstwa, a ponadto bilans musiał być najlepszy… I – przykładem dla innych zjednoczeń. Nic dziwnego, że pozycja mamy w zjednoczeniu i w ministerstwie była wysoka. Widziałam ją zawsze zajętą pracą. Uczestniczyła chyba we wszystkich kursach doszkalających. Starała się wyjeżdżać na kursy organizowane przez najbardziej prominentne uniwersytety. Korzystając z pobytu w stolicy czy w innych miastach, wieczory spędzała w operze. Nieraz chodziła na spektakl, na którym już była, żeby wysłuchać innej inscenizacji lub obsady. Kiedy później opowiadała, w jakich spektaklach oceniała i jak porównywała głosy i wykonania, twarz jej się różowiła, a oczy błyszczały. Wtedy, patrząc na nią, nie można było nie zachwycać się jej urodą. Nie mam wątpliwości, że były to jedne z nielicznych chwil w życiu, kiedy czuła się szczęśliwa.

Jej ambicje w nie mniejszym stopniu obejmowały ojca.

Nie miał wykształcenia. W wiejskiej szkole ukończył zaledwie kilka lat nauki. O tamtym okresie opowiadał jedynie jako o drodze do szkoły… Boso, gdyż buty nosił na ramieniu – żeby się nie zniszczyły.

Był najstarszym dzieckiem Anieli i Kazimierza, jednym z dwanaściorga rodzeństwa, z którego przeżyło siedmioro.

Kazimierz, niespokojny duch, syn restauratorów ze Lwowa, uciekł z domu, dołączył do Cyganów i z ich taborem zatrzymał się w pewnej wiosce. Tam ujrzał Anielę i postanowił, że ona musi zostać jego żoną. Opuścił tabor i na skraju wsi i lasu kupił niewielki kawałek ziemi, zbudował chatę i postawił kuźnię. Zajął się kowalstwem.

Aniela była córką zamożnego gospodarza, jedną z wielu dzieci z dwóch czy trzech małżeństw mojego pradziadka. Mimo że pradziadek należał do grupy bogatszych chłopów, to z powodu licznego potomstwa w domu panowała bieda i starsze dzieci musiały pracować na swoje utrzymanie u innych gospodarzy.

Aniela chciała innego życia. Mając dwanaście lat, wyjechała do pracy do Niemiec. Osiedliła się w mieście, pracując jako opiekunka do dzieci, a wolnym czasie i za zgodą pracodawców, którzy ją polubili i traktowali jak członka rodziny, uczęszczała do szkoły. W tym czasie nauczyła się biegle czytać i pisać zarówno w języku polskim, jak i w niemieckim.

We wsi pochodzenia zostawiła chłopaka, swoją pierwszą miłość. Ale już za pierwsze zarobione pieniądze ściągnęła go do Niemiec. Za jej przykładem podjął pracę i naukę w szkole. Postanowili odkładać pieniądze na wspólną przyszłość.

Po kilku latach wróciła do swojej wsi. Chłopak został w Niemczech, by odłożyć tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na zakup mieszkania w mieście i otworzenie zakładu rzemieślniczego.

Niestety los chciał inaczej.

Oto Kazimierz zobaczył Anielę i postanowił pojąć ją za żonę. Można przyjąć, że Aniela opierała się naciskom Kazimierza ponad rok. W końcu zdeterminowany Kazimierz oświadczył:

– Albo wesele w Wielkanoc, albo – śmierć!

Po roku urodził się im Romek.

Upłynęły trzy lata i z Niemiec po ukochaną powrócił jej chłopak. Ich pierwsze spotkanie okazało się zarazem pożegnaniem na zawsze.

Małżeństwo nie układało się. Kazimierz coraz częściej topił smutki w alkoholu. Był agresywny i awantury kończyły się często biciem Anieli i najstarszego wyrostka. Po jednej z bijatyk Roman postawił się ojcu:

– Jeszcze raz uderzysz matkę, to cię zabiję!

Wybuchła wojna. Kazimierz zaangażował się w ruch oporu. W swojej kuźni naprawiał broń żołnierzom AK. Roman odnosił naprawioną broń partyzantom.

Pewnej nocy gestapo otoczyło wieś i aresztowało wszystkich mieszkańców podejrzanych o współpracę z partyzantami.

Aresztowanych przewieziono do pobliskiej szkoły. Kazimierz podczas przesłuchań zeznał, że naprawiał broń partyzantom i sam odnosił ją do lasu oraz że syn nie brał udziału w działalności konspiracyjnej i nic nie wiedział o jego powiązaniach z AK.

Roman podczas przesłuchań nie przyznał się do kontaktów z partyzantami.

O świcie zatrzymanych podzielono na dwie grupy, odłączając ojca od syna. Grupę Kazimierza poprowadzono na skraj lasu i rozstrzelano. Roman wraz z pozostałymi aresztowanymi został przewieziony do obozu pracy w Treblince.

Dla Anieli był to najtrudniejszy okres życia. Po śmierci męża pozostała z sześciorgiem dzieci, z których najmłodsze miało kilka miesięcy.

Ciężko pracowała u bogatych gospodarzy. Otrzymaną żywność dzieliła pomiędzy młodsze dzieci i syna.

Codziennie przerzucała kanapki przez ogrodzenie obozu.

Po trzech miesiącach katorżniczej pracy Roman zdał sobie sprawę, że dalszy pobyt w obozie nieuchronnie skończy się śmiercią. Postanowił uciec. Swój plan wprowadził w życie w trakcie robót poza terenem obozu, korzystając z nieuwagi strażników.

Początkowo ukrywał się we wsi. Potem skrył się w obozie partyzantów, z którym współpracował jego ojciec.

Na ziemie polskie wkroczyły wojska sowieckie. Do wsi dochodziły wieści, że NKWD aresztuje osoby współpracujące z partyzanckimi oddziałami AK.

Roman opuścił oddział partyzancki i pod zmienionym nazwiskiem ukrył się w tworzącej się w Polsce Drugiej Armii Wojska Polskiego.

Gdy dowiedział się, że NKWD interesuje się jego osobą, zdezerterował z armii. Niedługo potem zakończyła się wojna i cała rodzina wraz z Romanem wyjechała na ziemie odzyskane.

Zamieszkali w poniemieckiej willi. Roman ponownie zmienił nazwisko. Otrzymał pracę. Sytuacja finansowa rodziny uległa poprawie. Roman postanowił założyć własną rodzinę.

Poznał Jolantę. Przyjechała za siostrą Ryszardą i jej mężem, pułkownikiem wojska polskiego. Niedługo potem Roman i Jolanta wzięli ślub. Po roku urodził się syn, który w trzecim miesiącu życia zachorował na zapalenie opon mózgowych i zmarł.

Jolanta wpadła w depresję i podjęła próbę samobójczą.

Nie układało się. Między małżonkami dochodziło do awantur. Nie dziwiło to Anieli. Od początku uważała, że młodzi do siebie nie pasują.

Atmosfera poprawiła się, gdy Jolanta dostała pracę i małżonkowie przenieśli się do własnego mieszkania.

Spokój nie trwał długo. Romana aresztowano za dezercję z wojska i został przewieziony do więzienia daleko na południe kraju.

Aniela i Jolanta wyjechały za uwięzionym, żeby wspierać go swoją obecnością. Na mocy amnestii Roman został zwolniony z więzienia. Krótko potem Jolanta urodziła córkę – mnie.

Roman dostał propozycję pracy wraz z mieszkaniem w dużym mieście, dokąd małżonkowie przenieśli się razem z dzieckiem.

Sytuacja finansowa rodziny szybko się poprawiała. Jolanta awansowała. Gdy pan Władysław postanowił wraz z rodziną przeprowadzić się do Wrocławia, za sprawą jego przyjacielskich zabiegów Jolanta otrzymała stanowisko głównego księgowego, które dotąd on sam zajmował.

Znając Jolantę, można było przewidzieć, że szybko stanie się autorytetem w swojej branży. Weszła w skład dyrekcji pierwszej w kraju spółdzielni mieszkaniowej. Po kilku latach przeniosła się do zarządu inwestycji miejskich. Wraz z awansami rosły nie tylko dochody małżonków, ale także wpływy Jolanty.

W tym czasie Roman był zatrudniony na etacie zaopatrzeniowca.

Jolanta wiedziała, że brak wykształcenia męża będzie istotną przeszkodą w jego ewentualnym awansie. Namawiała go na rozpoczęcie nauki w technikum budowlanym. Rozpoczął edukację. Niestety, po dwóch latach zrezygnował ze szkoły. Rok zajęło Jolancie powtórne namówienie męża do kontynuacji nauki.

Po następnych dwóch latach Roman otrzymał dyplom technika budowlanego, a wraz z tym w prezencie od żony – awans na zastępcę dyrektora… w jednej z filii zarządu inwestycji miejskich, w którym Jolanta sprawowała funkcje menadżerskie.

Perspektywa załatwienia przez żonę awansu na dyrektora zachęciła Romana do ukończenia wyższych studiów na wydziale prawa administracyjnego Uniwersytetu Warszawskiego. Wraz z tytułem magistra przyszedł awans na dyrektora.

Okres nauki ojca był dla mnie trudny. Do licznych zakazów dołączyły nowe.

Mama upominała:

– Nie biegaj! Wyłącz radio, zachowuj się spokojnie, nie hałasuj… ojciec się uczy! Zmęczony pracą, nauką, a to wszystko dla ciebie! Nie denerwuj ojca! Wiesz, że nerwowy… Obóz, wojna!…

Najczęściej irytowałam ojca i zawsze kończyło się to biciem.

W domu nie milkły dyskusje na tematy zawodowe. Mama udzielała instrukcji, jak mąż ma się zachować w konkretnych sytuacjach, jakie powinien podjąć decyzje, czego nie powinien robić, jak zachowywać się w stosunku do podwładnych itd., itp.

Wtedy postanowiłam, że nigdy nie wyjdę za mąż za chłopaka posiadającego ten sam zawód co ja.

Ojciec szybko posiadł umiejętność wnikania w układy umożliwiające uzyskanie większych wpływów na przebieg kariery zawodowej. Został członkiem partii. Szuflada biurka co i rusz dzwoniła medalami.

Mama spełniała się jedynie zawodowo. Wszystkie swoje marzenia głęboko skrywała, gdyż niejednokrotnie już przekonała się, że ojciec nie będzie ich współdzielił i nie pozwoli na ich realizację. Jednym z takich marzeń była chęć mieszkania we własnym domu jednorodzinnym. W tym okresie stworzyła się możliwość zrealizowania marzenia. Rozpoczęła się budowa dzielnicy willowej położonej w jednym z piękniejszych obszarów miasta. Mama dostała propozycję kupna jednego z domów. Ojciec stanowczo się temu sprzeciwił, gdyż – jak twierdził – nie miał ochoty zajmować się pękniętą rurą, zapchaną rynną i podobnymi problemami. Wolał mieszkanie czynszowe.

Mijały lata. Ojciec nabywał coraz większej pewności co do swojej skuteczności, siły i pozycji. Jego kariera rozwijała się dwukierunkowo. W pracy i jako działacza ZBoWiD-u. W tym okresie zbierał dokumenty świadczące o jego zaangażowaniu w walkę z okupantem, a w szczególności w oddziałach AK.

Wraz ze wzrostem jego pozycji ranga mamy w domu obniżała się. Jej sytuacja uległa znacznemu pogorszeniu, gdy przeszła na wcześniejszą emeryturę. Była coraz bardziej milcząca i wycofana z życia. Nasiliły się u niej drżenia rąk, których w chwili stresu nie potrafiła już opanować.

Nadeszły lata osiemdziesiąte. Po ogólnokrajowych strajkach powstały Niezależne Związki Zawodowe „Solidarność”. Zmieniała się sytuacja polityczna i modne stało się oddawanie legitymacji partyjnych. Ojciec szybko wpisał ten fakt w swój życiorys.

Rzucił się w wir pracy w powstałym Związku Inwalidów Wojennych. W chwili przejścia na emeryturę awansował na szefa regionalnych struktur ZBoWiD-u.

Jego gwałtowny i impulsywny charakter zdawał się gwarantować konflikty z członkami związku. Jednak wcześniejsza pomoc matki i instruktaż poprawnego układania stosunków międzyludzkich pozwoliły mu piastować stanowisko prezesa przez długie lata. Nauczył się panowania nad swoimi emocjami.

Jego chłodny spokój, zimna krew i stalowe spojrzenie sprawiały, że ludzie się go bali i ewentualni przeciwnicy ustępowali pola bez walki. Niepodzielnie panował zarówno w Związku, jak i w domu.

Rola matki została sprowadzona do zajęć w kuchni i troszczenia się o zdrowie Romusia.

Po latach próbowałam przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek ktoś widział ojca tulącego matkę lub troszczącego się o jej zdrowie. Nigdy! Matka czuła się coraz gorzej nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Czynnościowe drżenia rąk utrudniały jedzenie. To spowodowało, że całkowicie odsunęła się od kontaktów towarzyskich.

5.

Minęły pierwsze miesiące rekonwalescencji. Pojechałam do sanatorium dziecięcego. Szybko stałam się obiektem żartów moich rówieśników. Znalazłam się poza grupą. Boleśnie odczuwałam swoją samotność. Byłam płaczliwa i apatyczna. Najprzyjemniejszymi chwilami był czas leżakowania na werandzie. Z głośnika w sali jadalnej dobiegał hejnał mariacki. Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem w domu, w kuchni, maluję obrazki, a mama przygotowuje obiad. Przede mną był kilkumiesięczny pobyt w sanatorium. Zastanawiałam się, co zrobić, żeby rodzice zabrali mnie do domu. Zaczęłam symulować chorobę. Skarżyłam się na przeróżne bóle i robiłam wszystko, żeby przeniesiono mnie do izolatki. Na spacerach wyobrażałam sobie, że jestem królewną, spaceruję po swoich królewskich ogrodach i spotykam złą wróżkę, która podaje mi zatrute jabłko. Zjadam je i upadam. Musiałam być bardzo przekonująca, gdyż w końcu przeniesiono mnie do izolatki.

W izolatce poczułam się bardzo dobrze. Mogłam malować, wymyślać sobie różne zabawy z wyimaginowanymi towarzyszami. Nikt mi nie dokuczał i mnie nie wyśmiewał.

Nie wiem, czy tak dobrze udawałam chorobę, czy też wychowawcy stwierdzili, że mój dalszy pobyt w sanatorium przynosi większe szkody niż korzyści. W końcu osiągnęłam swój cel: wróciłam do domu.

Rodzice postanowili odwieźć mnie do dziadków – rodziców mojej mamy.

Dziadkowie mieszkali w dużym domu położonym na obrzeżu miasteczka, blisko rzeki. Naprzeciwko domu stała stuletnia wierzba z ogromną dziuplą, w której mieścił się dorosły człowiek. Niedaleko od domu budowano nowy most nad rzeką. Wylot ulicy zasypany był drobnym żółtym piaskiem.

Razem z dziadkami mieszkała ciocia Rysia z mężem i z moim ciotecznym rodzeństwem – starszymi ode mnie – Staszkiem i Isią.

Dziadkowie mieli psa Pucka, z którym szybko się zaprzyjaźniłam. Z powodu swojej włochatej sierści Pucuś bardziej przypominał przytulankę niż zwierzaka. Bardzo chciałam z nim spać, ale było to niemożliwe. Pewnego dnia dziadek przyniósł do domu małe zawiniątko i położył mi je na kolanach.

Radości nie było końca. Dostałam małego ślicznego czarnego kociaka. Kotek bardzo mnie polubił i podobnie jak pies towarzyszył mi niemal przez cały dzień. W nocy spał przytulony do mojego policzka, głośno mrucząc. Nazwałam go Mruczuś.

Dziadkowie bardzo o nas dbali. By wnuczęta miały świeże, zdrowe mleko, kupili krowę. Codziennie przyglądaliśmy się, jak babcia doi krowę. Pewnego razu podczas nieobecności babci zakradliśmy się do obory i Staszek postanowił wydoić krowę.

Na początku szło mu niezdarnie, ale po chwili z wymion zaczęło lecieć mleko. Staszek kierował strumień mleka raz na mnie, raz na Isię. Uciekałyśmy, popychając się wzajemnie pod lecące mleko. Nasze ubrania szybko zrobiły się mokre. Nasz śmiech zwabił do obory wuja. Gdy ten zobaczył, co się dzieje, chwycił Staszka za ucho i wyprowadził go na podwórze.

– Jesteś najstarszy, a rozumu za grosz! – Ściągnął pasek i uderzył go dwa razy. – A wy następnym razem też dostaniecie – powiedział, odwracając się w naszą stroną. – Marsz do domu! Do wieczora areszt!

W ciszy bawiliśmy się, rysując i malując. Nie obyło się bez psikusów. Najpierw Staszek pomalował nam twarze farbą. Na czerwono, na czarno… Potem my usiłowałyśmy pomalować Staszka. Nie mogąc go dogonić, wylałyśmy na niego słoiczki z wodą i farbami.

Gdy babcia weszła do pokoju, na nasz widok upuściła z rąk talerze. Cała nasza trójka stanęła cicho na baczność, ze spuszczonymi oczami.

– Co tu się dzieje?! Jak wy wyglądacie?! Stachu! – zawołała do dziadka – chodź tu natychmiast! Mało nie zamęczyli krowy! Wieczorem nie było mleka. Nie wiem, czy biedna krowa kiedykolwiek jeszcze da mleko. A teraz jeszcze to? Zobacz, jak się ubrudzili, zobacz ich twarze! Czy to się domyje?

Dziadek spojrzał na nas srogo.

– Do mycia! Porozmawiamy potem.

Po kąpieli szybko przebraliśmy się w piżamy.

Dziadek poprosił nas do pokoju.

– Co jam mam z wami zrobić?! Mam nadzieję, że to się nie powtórzy! Siadajcie! – powiedział srogo.

Widząc nasze przestraszone miny, dodał:

– Tym razem wam daruję, ale następnym razem, jak mi Bóg miły, każde z was dostanie paskiem na gołą pupę!

Posłusznie umościliśmy się w dużych fotelach. Dziadek usiadł przy nas i pykając fajkę, rozpoczął opowieści o Królu Kraku, o Popielu…

Rano obudziliśmy się w swoich łóżkach, z mocnym postanowieniem, że od tej chwili będziemy bardzo grzeczni.

Upływały dni i miesiące. Nastało gorące lato.

Pewnego dnia babcia poszła na rynek, pozostawiając nas w domu. Przyrzekliśmy, że będziemy grzecznie się bawić.

– Macie siedzieć tu cicho! Do mojego powrotu ani dudu! – powiedział Staszek i pobiegł z chłopakami nad rzekę.

Postanowiłyśmy zabawić się w sklep. A że każda z nas chciała być sklepową i ważyć towary na wadze, skłócone zamknęłyśmy się w oddzielnych pokojach. Szybko znudziło mi się samotne siedzenie. Cicho wymknęłam się z domu. Postanowiłam pobawić się w piasku na budowie mostu. Żeby nie pobrudzić sukienki, rozebrałam się do majteczek i starannie ułożyłam swoje ubranko, skarpetki i buciki w dziupli wierzby. Na ulicy spotkałam dziewczynkę sąsiadów, która zaprosiła mnie do znacznie lepszej zabawy niż zabawa w piachu. Na ich podwórko zwieziono hałdę węgla. Bawiąc się, zapomniałam o całym świecie.

– Dzieci, gdzie jesteście? Już wróciłam! – wołała babcia.

Isia wyszła z pokoju.

– Gdzie jest Mela i Staszek? – spytała babcia, wykładając zawartość siatki na blat stołu.

– Mela jest w drugim pokoju, a Staszek gdzieś pobiegł z kolegami!

– Czemu jesteś taka nadąsana? Co się stało? – spytała babcia.

– Nie jestem! – odpowiedziała Isia.

– Mela! – wołała babcia, otwierając kolejne drzwi do pokoju. – Nie ma jej! Idź, poszukaj jej w ogrodzie! – mówiła coraz bardziej zaniepokojona.

– Nie ma jej w ogrodzie! – Isia wpadła do kuchni z krzykiem. – Nigdzie jej nie ma!

Obie wybiegły z domu, w kierunki piaskowej góry.

– Mela! Mela! – wołały.

Isia się rozpłakała. Na wołanie babci przybiegł Staszek, niosąc w ręku moje ubranie znalezione w dziupli.

– Przestań płakać! A ty – zwróciła się do Staszka – biegnij po rodziców i dziadka! Powiedz im, że ja z Isią idę nad rzekę, i poproś, żeby do nas dołączyli!

Po przeszukaniu zarośli wzdłuż rzeki wszyscy wrócili do domu. Dziadek poszedł na pocztę i powiadomił rodziców o moim zaginięciu.

Wracając do domu, sprawdził, czy nie przywieziono dziecka do szpitala, i zawiadomił milicję.

Babcia z ciocią płakały.

– Dlaczego nie pilnowaliście Meli? Jesteście starsi. Myślałam, że można wam zaufać, ale wy macie pstro w głowie!

Wuj, niewiele myśląc, chwycił za pasek i najpierw Staszkowi, a potem Isi wymierzył po dwa razy.

– Przestańcie! – krzyknął dziadek, wchodząc do pokoju. – Biciem niczego nie załatwimy! – Marsz do pokoju! – zwrócił się do dzieci. – A wy przestańcie płakać! Ubierzcie się i idźcie do sąsiadów, popytajcie, może widzieli Melę.

Pod dom podjechał radiowóz.

Sąsiedzi wyszli z domu naprzeciw biegnącej do nich cioci.

– Co się stało? – pytali.

– Mela zaginęła!

– Jak to zaginęła? Przecież od kilku godzin bawi się na podwórku z naszą córką!

Ciocia wpadła na podwórko sąsiadów.

– Mela, Mela! – wołała.

Usłyszałam wołanie i nie bez żalu pożegnałam się z koleżanką. Wyszłam zza hałdy węgla.

Ciocia patrzyła na mnie w osłupieniu.

Po zabawie w węglu od stóp po włosy byłam czarna. Jedynie w twarzy jaśniały białkówki oczu.

– Mela, jak ty wyglądasz?! Dziecko, co ci się stało?! Nic ci nie jest? Chodź do mnie!

Przytuliła mnie, obsypując pocałunkami.

Nie bardzo rozumiałam, dlaczego babcia płacze i wszyscy mnie całują. Pomyślałam, że jest to nagroda za czyste ubranko. Po kąpieli otulono mnie kołdrą i szybko zasnęłam wtulona w Mruczka.

Rano, następnego dnia, zwabiły mnie ciche rozmowy.

– Mama! Tata! – Z krzykiem pobiegłam do rodziców, rzucając im się na szyję.

Ojciec powitał mnie chłodno.

– Co ja słyszę? Same kłopoty z tobą! Chyba diabeł w ciebie wstąpił! Rozumu za grosz. Chyba będę musiał napędzić ci rozum przez pupę. Widzę, że dawno nie było bicia… Rozbisurmaniłaś się jak dziadowski bicz! Zastanowię się, jak cię ukarać. Później porozmawiamy!

Wyszłam z kuchni. Zamknęłam się z Isią w pokoju.

– Nie płacz, może nie dostaniesz lania. Chodź do ogrodu. Pobawimy się w sklep. Możesz być sklepową!

Już przed obiadem zauważyłam, że Mruczuś zniknął.

Szukałam po całym domu i w ogrodzie, ale bez skutku.

– Płacz sobie, płacz. Już nigdy nie zobaczysz swojego kota! – kpił ojciec.

– Dlaczego?! Za co?! – krzyczałam.

– Jeszcze pytasz? Zapomniałaś, co wczoraj zmalowałaś? Jeszcze ta milicja! Wstyd! Całą noc jechaliśmy do dziadków! To nic? Dość histerii! Bo jeszcze będzie lanie!

– Mruczuś do mnie przyjdzie! – szlochałam.

– Nie przyjdzie, bo zdechł!

– Nieprawda!

– Jak mówię, że zdechł, to zdechł! Wyrzuciłem przez okno! Nie zawsze koty spadają na cztery łapy!

Szloch przeszedł mi w uczucie, że się duszę.

– Co tu się dzieje?! – zawołała mama, wchodząc do pokoju.

Ojciec pochylił się nade mną i syknął:

– Cicho! Bo inaczej zrobię z tobą to samo, co z kotem!…Wpadła w histerię! – warknął w kierunku matki. – Zrób z nią porządek, bo nie ręczę za siebie!

Tej nocy dręczyły mnie koszmary senne. Krzyczałam i płakałam. Zasnęłam dopiero nad ranem w ramionach babci.

Po kilku dniach przyszedł dzień odjazdu rodziców. Z babcią odprowadziłam ich na dworzec autobusowy.

– Nie zostawiajcie mnie! Zabierzcie mnie za sobą! – łkałam, tuląc się do matki.

Ojciec oderwał mnie od matki, a ją popchnął w stronę autobusu.

– Jak obiecałem, przyjadę w czasie urlopu i pomaluję wam mieszkanie – zwrócił się do babci. – A ty bądź grzeczna, bo jak się tylko babcia czy dziadek na ciebie poskarży, to się policzymy!

Chociaż popłakiwałam za rodzicami, to zafundowane przez babcię pyszne lody i jej obietnica o oczekującej na mnie w domu niespodziance – przywróciły nam obu świetny nastrój. Trzymając babcię za rękę, podskakiwałam, wymyślałam historyjki, rozśmieszając ją do łez. Do domu wróciłyśmy w szampańskich humorach.

6.

Jesienią rodzice zabrali mnie do domu. Rano odprowadzano mnie do przedszkola. Przedszkole mieściło się na trzecim piętrze starej czynszowej kamienicy. Były to dwa pokoje. W jednym bawiliśmy się i spaliśmy na kocach położonych na podłodze w czasie poobiedniej sjesty, w drugim jedliśmy posiłki. W małej pakamerze ustawione były nocniki. Już po kilku godzinach były tak zapełnione, że nie można było na nich usiąść bez zabrudzenia się. Starałam się wstrzymywać od siusiania. Czasami nie wytrzymałam i zsiusiałam się w majtki. Wychowawczyni karała mnie biciem, stawianiem do kąta i wytykaniem palcem wobec innych dzieci. Nic dziwnego, że nienawidziłam przedszkola. Po kilku miesiącach rodzice zabrali mnie z niego.

Do ich przyjścia z pracy byłam zamykana w domu. Żebym się nie nudziła i żeby nie przychodziły mi do głowy głupoty, nałożono na mnie liczne obowiązki. Należało do nich sprzątanie mieszkania, zmywanie naczyń i gotowanie obiadu. Na początku gotowałam proste obiady, takie jak rosół, gniotłam i gotowałam kluski, obierałam ziemniaki. Po krótkim czasie potrafiłam ugotować i usmażyć wszystko, czego rodzice sobie zażyczyli.

Następnym etapem mojej edukacji było palenie w piecach. Do moich obowiązków należało wyniesienie popiołu, przyniesienie z piwnicy dwóch wiader węgla i rozpalenie w piecach. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze kamienicy czynszowej. Na parterze i dwóch pierwszych piętrach mieściły się biura. Czasami ktoś z dorosłych pomagał mi we wniesieniu wiader. Szybko nauczyłam się organizować pracę w taki sposób, by jak najwięcej czasu zostało na zabawę. Ponieważ umiałam już liczyć i pisać, rano, gdy się budziłam, na stole znajdowałam kartkę z listą zakupów i położone obok niej pieniądze. Nauczyłam się, że zakupy najlepiej robić na rynku. Targowałam się ze sprzedawcami, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze składałam w puszce, którą schowałam za nogą szafy.

Lubiłam swoje spacery na rynek. Przyjeżdżali tam chłopi z okolicznych wsi drabiniastymi wozami wypełnionymi owocami, jarzynami, mięsem, klatkami z drobiem, królikami i małymi świniakami. Gospodynie zachwalały swoje mleko, masło zawinięte w liść chrzanu. W powietrzu unosił się specyficzny zapach owoców, nabiału, siana, zwierząt i końskich odchodów. Bardzo szybko nauczyłam się odróżniać dobrą gęstą śmietanę od sztucznie zagęszczonej mąką.

Moja skarbonka szybko wypełniła się drobnymi monetami, które zamieniałam na pieniądze papierowe.

W jednym z komisowych sklepów zobaczyłam na wystawie kolorowe metalowe pudełko z dwudziestoma czterema kolorowymi kredkami. Pewnego dnia kupiłam za swoje oszczędności wymarzone kredki.

– Skąd masz te kredki? – spytał ojciec.

– Kupiłam je w komisie! – odpowiedziałam.

– W jakim komisie?! Ty je kupiłaś?! Skąd wzięłaś pieniądze?! Ukradłaś nam?! Z portfeli?! Mów szybko!

– Nie ukradłam! Kupiłam je za swoje pieniądze!

– Jakie swoje?!

– Oszczędzałam na zakupach! Na rynku jest taniej niż w sklepie!

– Na przyszłość najpierw zapytaj, czy możesz sobie coś kupić. Jak jeszcze raz zobaczę jakąś rzecz kupioną bez pozwolenia, to oberwiesz! Zrozumiano?

– Przecież kupiłam za zaoszczędzone pieniądze!

– Jeszcze pyskujesz?! – Ojciec zamachnął się ręką, która osunęła się po mojej szyi na bark.

Z płaczem wybiegłam z kuchni, ściskając w ręku pudełko z kredkami, szczęśliwa, że przynajmniej mi ich nie odebrano. Od tamtej pory dostawałam mniej pieniędzy na zakupy i trudniej mi było uzbierać sumę na zakup brystolu do malowania. Któregoś dnia postanowiłam przeliczyć swój skarb, ale za nogą szafy nie znalazłam swojej skarbonki. Ojciec odnalazł schowek i zabrał pudełko z pieniędzmi.

*

W kamienicy rozpoczął się remont. Likwidowano piece i rozprowadzano rury z gazem. Przy tej okazji rodzice przebudowali kuchnię. W malutkiej wnęce po spiżarni znalazła się kuchenka gazowa i zlew. Tam, gdzie poprzednio był zlew, ustawili kozetkę, która stała się moim posłaniem. Już nie mogłam się wysypiać i wstawać dopiero, gdy rodzice wychodzili do pracy. Ojciec budził się wcześnie, wchodził do kuchni, zapalał światło. Budziłam się, widziałam, jak golił się przy lusterku zawieszonym na klamce okna.

– Skoro nie śpisz, wstawaj! Ubieraj się i idź do sklepu po bułki i mleko. Migiem! Nie leń się! Masz tu pieniądze. Jak wrócisz, to weź się za zrobienie śniadania. No! Pośpiesz się!

*

Na tej samej klatce schodowej mieszkało małżeństwo z córką. Byli to dawni ziemianie, którzy po parcelacji majątku przyjechali do miasta. Ojciec aspirował do kontaktów z sąsiadami. Bywało, że z panem Tadeuszem spędzał całe godziny. Gdy ich córka rozpoczęła naukę w szkole muzycznej, ojciec oświadczył:

– Jadę na ziemie odzyskane i przywiozę pianino. Mela też musi się uczyć w szkole muzycznej!

Po trzech tygodniach w pokoju stanęło koncertowe pianino Bechsteina z klawiaturą z kości słoniowej. Na lekcję nauki gry na pianinie chodziłam do nauczycielki uczącej w gimnazjum muzycznym. Szybko uczyłam się nut, gam i etiud. Lekcje dawały mi dużo satysfakcji, tym bardziej, że moja pani od muzyki nie szczędziła mi pochwał. To mnie dopingowało. Już po kilku miesiącach grałam łatwe układy na fortepian dla dzieci – Bacha, Chopina, Lista, Schuberta i innych. Kiedy dostałam nuty „W krainie melodii”, zaczęłam grać arie z operetek i oper. Uwielbiałam też powtarzać ze słuchu piosenki puszczane w radio. Moje senne ogrody wypełniły się muzyką. Mogłam do nich uciekać na jawie, kiedy ćwiczyłam zadane lekcje.

Przede mną były egzaminy do pierwszej klasy szkoły muzycznej.

– Ćwicz i ucz się! Na jedno miejsce jest dwadzieścioro dzieci. Chyba mi nie przyniesiesz wstydu? Tyle pieniędzy wydanych na korepetycje! Wszyscy znajomi o tym wiedzą! Nie będę świecił przed nimi oczami! – napominał ojciec.

Ćwiczyłam całymi godzinami. Na dwugodzinne korepetycje chodziłam cztery razy w tygodniu. Moja nauczycielka starała się przekonać ojca, że nie jest mi potrzebna tak intensywna nauka, ale bez skutku.

Nadszedł dzień egzaminów. Strach paraliżował moje ruchy. Zaczęłam się jąkać.

– Co się z tobą dzieje? Co to za histerie?! Czy mam przywołać cię do porządku?! Marsz do szkoły! Uważaj, żeby nie pognieść ubrania i żebyś nie wyglądała jak flądra! – krzyknął poirytowany ojciec.

Szkoła mieściła się w filharmonii. Wielki hol, ustawione pod ścianami rzeźby, wiszące na ścianach portrety mistrzów, wysokie sklepienie pokryte freskami – to wszystko bardzo mnie onieśmieliło. Hol był wypełniony gwarem dzieci i ich rodzin. Gwar cichł tylko na chwilę, gdy otwierały się drzwi i egzaminator wyczytywał nazwisko, wzywając kolejne dziecko.

W końcu wyczytano mnie. Nie mogłam się ruszyć. Dopiero gdy pani wywołała mnie po raz drugi, przepychając się przez tłum dzieci i ich rodziców, weszłam do sali egzaminacyjnej.

Za długim stołem pokrytym zielonym suknem siedziało kilka osób. Pani, która wprowadziła mnie na salę, z uśmiechem podała mi rękę i zapytała.

– Jak się nazywasz?

– Mela – wykrztusiłam.

– Jakie ładne i niespotykane imię! Usiądź i opowiedz nam, co lubisz robić, jak i w co lubisz się bawić.

Zapomniałam o tremie i opowiadałam o rysunkach, lalkach, o swoich ogrodach, o nauce muzyki.

– Masz bardzo ładny głos. Ja zagram na pianinie dźwięk, a ty zaśpiewaj to, co usłyszałaś…

– Ślicznie! A teraz zagram kilka dźwięków i zobaczymy, czy też tak ładnie zaśpiewasz…

– Mówiłaś, że potrafisz grać. Może nam coś zagrasz?

Zachęcona pochwałami usiadłam do pianina i zaczęłam grać. Zapadła cisza i po chwili usłyszałam brawa.

– Pięknie grasz. Mamy nadzieję, że w szkole będziesz pilną uczennicą! Z radością powitamy cię we wrześniu. Poproś rodziców!

– Ja przyszłam sama.

– Powiedz rodzicom, żeby jutro się z nami skontaktowali.

Do domu biegłam jak na skrzydłach.

– Mamo! Tato! Pani powiedziała, że we wrześniu mam przyjść do szkoły! Zdałam! Zdałam! – Skakałam do góry i kręciłam piruety.

Następnego dnia mama długo rozmawiała z ojcem. Starałam się coś podsłuchać, ale zza szczelnie domkniętych drzwi nie dochodziły żadne zrozumiałe słowa.

W końcu drzwi się otworzyły. Ojciec wezwał mnie do pokoju.

– To prawda, zdałaś! Nawet nieźle! Na uroczystej gali rozpoczęcia roku szkolnego będziesz grała na pianinie. Tutaj masz nuty! Więc do pracy!

7.

Po egzaminach rodzice odwieźli mnie do dziadków.

Koleżanka matki miała w domu pianino. Rodzice opłacili mi możliwość kilkugodzinnej gry na instrumencie. Codziennie grałam na pianinie pięć godzin. Rano trzy i po południu – dwie godziny. Isia wiernie towarzyszyła mi w moich obowiązkach. Kiedy koleżanka mamy wychodziła z domu, zostawiając nas bez nadzoru, przestawałam ćwiczyć zadany repertuar i grałam ze słuchu przeboje usłyszane w radio. Ja grałam, Isia tańczyła, robiąc różne wygibasy i „małpie miny”. Zaśmiewałyśmy się do łez.

Po ćwiczeniach biegłyśmy do domu.

– Czy ćwiczysz? – dociekała babcia. – Wiesz, jak rodzicom na tym zależy. Jutro będą dzwonić i dokładnie wypytywać o postępy. Mam nadzieję, że grasz tylko zadany repertuar i nie ze słuchu! Wiesz, że rodzice ci zabraniają?

– Wiem, babciu. Nie gram ze słuchu!

– To prawda. Mogę zaświadczyć! – wspierała mnie Isia.

Babcia patrzyła na nas uważnie.

– Chcę w to wierzyć! Przebierajcie się i biegiem do ogrodu! Korzystajcie z pogody! Zawołam was na obiad!

Do obiadu grzecznie bawiłyśmy się w ogrodzie. Po obiedzie miałyśmy pięć godzin wolnego czasu do następnych godzin gry opłaconych przez rodziców.

– Babciu, biegniemy na przystań!

– Możecie biec na przystań, ale nie wolno wam biec nad rzekę.

Przystań jachtowa znajdowała się nad rzeką. Była w niej kawiarnia i restauracja. W kawiarni na podium dla orkiestry stało pianino. Kierownik kawiarni pozwolił mi grać na instrumencie. Mogłam bezkarnie grać radiowe przeboje i repertuar ze zbioru nut „W krainie melodii”.

Już po pierwszych akordach młodzież siedząca przy stolikach poderwała się do tańca. W następnych dniach parkiet szczelnie wypełnił się tańczącymi.

Isia kręciła się po sali jak bąk.

– To gra moja siostra! – mówiła z dumą.

Po godzinie kończyłam grę i biegłyśmy z Isią nad rzekę. Za nami ciągnął się rój chłopaków, którzy siadali na trawie kilka metrów od nas. Nie miałyśmy wyrzutów sumienia z powodu łamania zakazu babci. Przecież nie byłyśmy same!

Babcia miała na tę sprawę inne spojrzenie.

Pewnego dnia, rozbawione i dokazujące, nie zauważyłyśmy babci przedzierającej się przez nadrzeczne sitowie.

Wyrosła przed nami jak spod ziemi. Cała grupa zastygła w bezruchu z przerażenia. Na ucieczkę było za późno. Zaległa cisza, jak makiem zasiał. Patrzyliśmy na babcię. Włos rozwiany, suknia i czarny parasol, za którym się ukrywała, postrzępione przez zarośla. Twarz zaczerwieniona z wysiłku i upału, wyrażająca głębokie oburzenie.

– Co tu się dzieje?! To tak dotrzymujecie obietnicy?! To niesłychane! Nie spodziewałam się tego po was!

– Ale nie jesteśmy same – bąknęłam pod nosem.

– Właśnie widzę! Są chłopcy chyba z całego miasta! Pannice się znalazły! Poskarżę się dziadkowi! Zrobi z wami porządek!

Jak trusie szłyśmy za babcią do domu.

– Stefcia! Co się stało? Jak ty wyglądasz? – zawołał dziadek na widok babci.

Z trudem wstrzymywałyśmy śmiech. Babcia rozsierdziła się na dobre.

– Kłamczuchy! Zabroniłam im bez opieki chodzić nad rzekę! Nie tylko mnie okłamały, ale poszły nad rzekę z chłopakami. Zbiegli się chyba z całego miasta!

– Dziewczynki, marsz do pokoju! Proszę zamknąć drzwi! Za chwilę się z wami porachuję! – oświadczył dziadek.

Obie przyłożyłyśmy uszy do drzwi. Isia podglądała przez dziurkę od klucza.

– Stefcia, uspokój się! Ogarnij! Nic takiego się nie stało! To są dzieci! Nic dziwnego, że ciągnie je do wody, na plażę! Zabawa na plaży bez nadzoru osób dorosłych jest niebezpieczna. Ale na wszystko jest rada. Od jutra, jak będzie pogoda, przygotuj prowiant i przed południem razem idźcie nad rzekę!

– Ale Stachu, gotowanie obiadu!

– Godzina wystarczy na przygotowanie! Można też przygotować coś wieczorem, by następnego dnia gotować krócej. Dzieci mają wakacje nie po to, żeby ograniczać im przyjemności! Wiesz, ile Mela ma obowiązków? Proszę, żeby od jutra dzieci spędzały czas nad rzeką pod twoją opieką! A co do chłopców, to nie widzę powodu, żeby nie mogli się przysiąść na kocu. Zresztą myślę, że twoja obecność będzie wystarczającą zaporą. Nie sądzę, żeby byli tak odważni.

– No, to koniec zabawy! – ze łzami w oczach powiedziała Isia.

Nasz plan spędzania wolnego czasu uległ zmianie. Rano dwie godziny grałam, potem chodziłyśmy z babcią nad rzekę. Nie było tak źle. Z chłopakami grałyśmy w siatkówkę. Babcia pozwalała nam brodzić w wodzie przy brzegu.

Pewnego dnia Isia ubrała ręcznie malowaną spódnicę w różnokolorowe koła – obiekt mojej zazdrości.

– Jak skończysz grać na przystani, pójdziemy na spacer po nowo wybudowanym moście i z drugiej strony przejdziemy nad rzekę – konspiracyjnie szeptała Isia. – Ubierz się ładnie, będziemy spacerować jak damy!

Wystrojona w najładniejszą sukienkę wybiegłam z Isią z domu.

Dostojnym krokiem maszerowałyśmy przez most. Po drugiej stronie zeszłyśmy nad rzekę. Tutaj rzeka była bardziej zarośnięta. W większej odległości od mostu krzaki przerzedzały się, a żółty piasek wchodził do rzeki, tworząc dużą płyciznę. Na plaży bawiła się grupka dzieci. Brodziłyśmy po wodzie. Nagle Isia wskoczyła do wody. Nurt porwał ją w kierunku obrośniętego brzegu. Jej spódnica unosiła się nad wodą niczym balon.

– Co robisz?! Isiu, wracaj!

– Nagnij do mnie gałęzie krzaków! – krzyknęła.

Chwyciła gałęzie i ciągnąc coś za sobą, wygramoliła się na brzeg. To coś okazało się przerażonym małym dzieckiem, które oddaliło się od grupy kolonijnej i wpadło do wody.

Odprowadziłyśmy dziecko do opiekunki. Przez dłuższą chwilę starałyśmy się doprowadzić do ładu.

Różnokolorowe koła na spódnicy Isi zamieniły się w brudne plamy. Brzeg mojej sukienki był porwany przez gałęzie. Buty umyłyśmy w wodzie, brudne skarpety upchnęłyśmy w majtki.

Do domu weszłyśmy cicho, na palcach. Gdy wydawało nam się, że uda się szybko zmienić ubranie i zatrzeć ślady naszej przygody, do pokoju weszła babcia.

Przez chwilę patrzyła na nas osłupiałym wzrokiem.

– Co się stało?! – wykrztusiła.

– Byłyśmy na przystani i weszłyśmy do łódki wyciągniętej na brzeg. Potknęłam się. W łódce była woda! – Isia mówiła szybko, nie dopuszczając mnie do głosu.

Babcia patrzyła na nas uważnie.

– Naprawdę tak było! Ja pomagałam Isi wyjść z łódki i zaczepiłam o gwóźdź sukienką! – szybko dodałam.

– Ja już nie mam do was siły! Dwie dziewczyny jak z piekła rodem! Przez was całkiem osiwieję! Dlaczego wam nie wierzę? Na pewno byłyście nad rzeką! A jeżeli to prawda, to spotkała was zasłużona kara! Ty, Isiu, nie masz spódniczki, a ty, Melu, nie masz swojej najładniejszej sukienki! Ciekawa jestem, jak to wytłumaczycie rodzicom. Proszę do mycia!

Do końca dnia bawiłyśmy się, siedząc jak trusie. Wieczorem słyszałyśmy, jak babcia skarży się dziadkowi.

Dobiegał do nas spokojny i łagodny głos dziadka uspokajający babcię.

– Stefcia, nie denerwuj się. To są tylko dzieci! Kiedy mają się wyszumieć, jak nie na wakacjach? My jesteśmy od tego, żeby je rozpieszczać.

– Nie jesteś za łagodny? Na wszystko im pozwalasz!

– To prawda! Mamy wspaniałe wnuki, z fantazją. Pilnuj ich! I staraj się być przy tym niewidzialna!

Babcia roześmiała się.

– Oj Stachu, dworujesz sobie! Niewidzialna? Z moją tuszą?

Oboje roześmieli się.

Rano babcia wróciła ze sklepu bardzo zdenerwowana. Była milcząca. Wydawało nam się, że płakała. Czułyśmy, że smutek babci jest związany z nami. Bawiłyśmy się cicho i byłyśmy bardzo posłuszne. Prześcigałyśmy się w propozycjach co do swojej przydatności w przygotowaniu obiadu. Babcia wydawała się tego nie zauważać. Chciałyśmy, żeby na nas krzyczała. Ale babcia pozostała cicha do przyjścia dziadka. Przez uchylone drzwi słyszałyśmy, jak płacze i opowiada dziadkowi, co dowiedziała się w sklepie. Opowiadała o dziecku uratowanym przed utonięciem. Nie miała wątpliwości, że dwie dziewczynki, które ratowały dziecko, to Isia i ja. Dziadek słuchał bardzo uważnie. Po chwili otworzyły się drzwi i dziadek wszedł do pokoju. Był bardzo poważny. Jego oczy wrażały dumę pomieszaną z obawą i strachem. Usiadł na fotelu i posadził nas na swoich kolanach.

– Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć. Wiem od babci, co stało się wczoraj nad rzeką. Z jednej strony jestem z was dumny. Z waszej odwagi. A z drugiej strony wasza nieroztropność napawa mnie obawą i lękiem. Powinnyście wezwać opiekunów dzieci. Nie wolno ci było, Isiu, skakać do wody! Czy zdajesz sobie sprawę, na jakie niebezpieczeństwo naraziłaś siebie i Melę? Mogłyście utonąć! Musicie mi przyrzec, że nigdy nie pójdziecie same nad rzekę i nigdy nie zamoczycie stóp w rzece bez pozwolenia dorosłych! Ja ze swojej strony obiecuję, że po pracy będę chodził z wami nad wodę i razem będziemy wypływać łodzią na ryby.

– Przysięgamy! – Przytuliłyśmy się do dziadka, cicho popłakując.

– Dosyć mazgajstwa! Biegnijcie przytulić babcię! Waszą przysięgę przypieczętujemy lodami! Ubierajcie się! Idziemy do lodziarni!

Dotrzymałyśmy słowa. Do końca wakacji bez opieki nie zbliżałyśmy się do wody.

Wieczorami chodziłyśmy z dziadkiem na błonia i w rozpalonym ognisku piekliśmy ziemniaki. Przy ognisku dziadek śpiewał nam dumki rosyjskie albo opowiadał baśnie i legendy. To były piękne wakacje!

8.

Po wakacjach w domu czekała na mnie niespodzianka. Do pokoju, w którym stało pianino, rodzice wnieśli kanapę.

Ojciec uroczyście oświadczył:

– Od dzisiaj to jest twój pokój! Mam nadzieję, że to docenisz i będziesz pilną uczennicą. Nie chcę się za ciebie wstydzić przed znajomymi!

Początek roku szkolnego był bardzo uroczysty. Filharmonia po brzegi wypełniła się rodzicami, dziadkami, bliższą i dalszą rodziną uczniów. Byłam najmłodszą solistką. Brawa w pierwszej chwili bardzo mnie onieśmieliły. Ale gdy usiadłam do fortepianu, zostałam sam na sam ze swoją muzyką. Grałam, zapominając o całym świecie. Dopiero kolejne oklaski przywołały mnie do rzeczywistości.

Pamiętam uczucie zaskoczenia, jakie mi towarzyszyło, gdy kłaniałam się publiczności. To już po występie? Tak bardzo się bałam, a teraz rozpiera mnie duma, że ani razu się nie pomyliłam.

Rok szkolny przyniósł jeszcze jedną niespodziankę. Rodzice zatrudnili emerytowaną nauczycielkę, która przyprowadzała mnie ze szkoły. Do jej obowiązków należało czuwanie, by do przyjścia rodziców odrobione zostały lekcje i przećwiczone na pianinie zadane utwory. Pani Ewelina bardzo mnie polubiła – z wzajemnością. Lubiłam odrabiać z nią lekcje i pisać dyktanda. Poprawiając błędy, zawsze znajdowała dla mnie pochwałę. A to, że piszę coraz lepiej i zrobiłam mniej błędów niż wczoraj, a to – że szybko uczę się nowych etiud i wprawek. Uwielbiała słuchać mojej gry. Siadała obok mnie, przy pianinie. Zamykała oczy i uśmiechała się. Od jej osoby biło ciepło, spokój, i czułam się przy niej bezpieczna. Kiedyś, poproszona przeze mnie, pozwoliła nazywać się babcią.

Kiedy odeszła z powodu choroby siostry, z którą mieszkała w domu emerytowanych nauczycielek, przez wiele lat odwiedzałam ją w każdą niedzielę. Spędzałam z nią całe godziny. Z uwagą słuchała opowieści o moich ogrodach, marzeniach. Czasami pozwalała mi się w ciszy wypłakać. Tuliła moją głowę do swoich piersi i siedziałyśmy w milczeniu. Pewnego lata po przyjeździe z wakacji jak zawsze pobiegłam do babci Eweliny. Niestety, tym razem jej nie zastałam. Umarła. Przez wiele lat w dniu jej imienin odwiedzałam ją na cmentarzu, kładąc na płycie bukiecik fiołków. Jej ulubionych kwiatów.

Lubiłam swoją szkołę. Lubiłam lekcje muzyki, rytmiki i solfeżu. Dumą napawała mnie umiejętność śpiewania z nut nieznanych wcześniej melodii.

Mój dzień wypełniony był pracą. Rano szkoła, po szkole odrabianie lekcji. Po powrocie rodziców z pracy – wielogodzinne ćwiczenia na pianinie pod surowym okiem ojca. Na odpoczynek i zabawę nie starczało czasu. W tym czasie szybko rosłam i moja tusza ginęła w oczach. Czułam się zmęczona i apatyczna. Bywało, że często myliłam się, grając etiudy. Wtedy ojciec dyscyplinował mnie, uderzając linijką po dłoniach. Muzyka zaczęła mi się kojarzyć z przykrością. Z coraz to większą niechęcią siadałam do pianina.

– Roman, biegniesz po schodach jak rączy jeleń i nie widzisz, z jaką trudnością pokonuje wysokość twoje dziecko! – zawołał pewnego dnia pan Tadeusz. – Przyjrzyj się! Mela jest blada jak opłatek!

Ciągle byłam zmęczona. Pewnego dnia grałam wyjątkowo nieuważnie. Kiedy napomnienie linijką po dłoniach nie poprawiło mojego skupienia, ojciec ściągnął mnie z taboretu i ciężką dłonią trzepnął mnie po pupie. Zemdlałam. Gdy się ocknęłam, leżałam na łóżku, mama przykładała mi do czoła zimne kompresy.

Następnego dnia ojciec zaprowadził mnie do lekarza. Podsłuchiwałam pod drzwiami rozmowę ojca z lekarzem.

– Pana córka jest przepracowana i skrajnie zmęczona. Dalsza tak intensywna nauka może skończyć się dla dziecka tragicznie.

Po powrocie do domu ojciec powiedział do mamy:

– Artystką nie zostanie. Od nowego roku pójdzie do zwykłej szkoły. Pianino sprzedamy! Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży kupię auto.

9.

Nadeszły wytęsknione wakacje. Wpadłyśmy sobie z Isią w objęcia. Z poczwarek przemieniłyśmy się w motyle. Byłyśmy jak papużki nierozłączki.

– Bardzo nam wnuki urosły! – mówiła babcia do dziadka. – Niestety wraz ze wzrostem nie przybyło im rozumu! Pstro w głowach! Czy one kiedykolwiek zmądrzeją?

– Babciu, przecież kochasz nasze kawały! – przekomarzałyśmy się.

– Kocham! Kocham! Zobaczcie, ile mam siwych włosów! Większość zawdzięczam waszym, jak wy to nazywacie? – kawałom!

Następnego dnia pobiegliśmy – ja, Isia i Staszek – do opuszczonego domu. Na podwórzu rosły dwa wysokie drzewa morwowe. Cała nasza trójka szybko wspięła się na drzewo. Nikt nie zauważył, że w poszukiwaniu większej ilości morw, wspięłam się niemal na sam szczyt. Gdy spojrzałam w dół, zakręciło mi się w głowie i zamarłam ze strachu.

– Isiu, Staszku! Pomóżcie mi zejść! – wołałam.

– Poczekaj, już do ciebie idę! Nie ruszaj się! – krzyczał Staszek. – A ty dokąd się wspinasz?! Schodź z drzewa! Natychmiast! Bo ci wleję! – rozkazał Isi. – I przestań beczeć! Jak ja mam te baby powyżej uszu! Już nigdy nigdzie z wami nie pójdę!

Wspiął się i asekurując mnie, wolno sprowadzał z drzewa. Nagle jedna z gałęzi złamała się. Moja noga obsunęła się i utkwiła między gałęziami, a ja zawisłam na konarze, dyndając na gumce od majtek. Staszek spadł kilka metrów, łagodząc upadek przez chwytanie gałęzi.

Isia rozbeczała się na dobre.

– Nie wyj! Biegnę do sąsiadów po drabinę! – rzucił jej brat.

Po chwili przybiegł z sąsiadem i drabiną.

Zanim zdążyli podstawić drabinę, guma w moich majtkach pękła i z hukiem spadłam na plecy sąsiada. Oboje leżeliśmy na ziemi.

– Żyjesz? Nic ci się nie stało? – wyjęczał sąsiad.

– Boli mnie tylko noga! – wystękałam.

Na utworzonym z rąk siodełku przyniesiono mnie do domu.

Na nasz widok, babcia krzyknęła.

– Co się stało?! Dziecko! Miałaś wypadek?!

– Można to nazwać wypadkiem albo upadkiem z drzewa. Na szczęście skończyło się na siniakach, zadrapanych kolanach i łokciach, stłuczonej nodze. Mogło być gorzej! – wyjaśniał sąsiad, sadzając mnie na krześle.

– Jakie drzewo? Co robiliście na drzewie? Ja chyba przez was oszaleję? Pokaż nogę! – Babcia delikatnie przemywała obtarte kolana i bandażowała stopę. – Co ja mam z wami zrobić, czorty wcielone?! Stachu, zobacz, jak oni wyglądają – zwróciła się do wchodzącego do pokoju dziadka. – Po drzewach chodzą! Dobrze, że nie było większego nieszczęścia!

Dziadek chwycił Staszka za ucho.

– Jesteś najstarszy! Spodziewałem się po tobie, że masz więcej rozumu i rozwagi, a widzę, że jesteś tak samo głupi jak te dwie pannice. Jak mi Bóg miły, następnym razem wszyscy dostaniecie siarczyste lanie!

Cała trójka do kolacji została zamknięta w pokoju. Staszek, patrząc na nas pochmurnym wzrokiem, syczał:

– Głupie baby! Nigdzie was ze sobą nie zabiorę. Spiorę na kwaśne jabłko, jak za mną będziecie chodzić!

*

Staszek razem z kolegą wybudował w ogrodzie szałas. Przed wejściem do szałasu wywiesił kartkę: „Babom, pod karą bicia, wstęp wzbroniony”.

Długo myślałyśmy z Isią, jak im uprzykrzyć siedzenie w szałasie i jak ich z niego wykurzyć.

Wreszcie pewnego dnia rozpaliłyśmy przed szałasem ognisko. Niestety wiatr zmienił kierunek i szałas zaczął się tlić. Dziadek, zwabiony dymem, wpadł do ogrodu i chcąc stłumić ogień, deptał płomienie.

– Szybko, biegnijcie po wiadra z wodą!

Zgodnie nosiliśmy wiadra wypełnione wodą. Gdy pożar został ugaszony, dziadek ściągnął pasek od spodni i, z groźną miną, powiedział:

– No i doigraliście się! Muszę was ukarać!

Do ogrodu wbiegł wuj i widząc pogorzelisko, niewiele się zastanawiając, odebrał pasek z rąk dziadka i każde z nas dostało po dwa uderzenia w pupę.

Do końca wakacji zachowywaliśmy się wzorowo. Przed moim wyjazdem babcia stwierdziła:

– Może wasz ostatni wyskok czegoś was nauczył? Mam nadzieję, że zmądrzeliście?

10.

Wraz z pianinem straciłam swój pokój. Na miejscu pianina stanęła biblioteka, a kozetka znalazła się w przedpokoju. Tam spałam, a zadania domowe odrabiałam w kuchni. Lekcje rozpoczynały się po południu i kończyły wieczorem – między siódmą a ósmą. Przed snem odrabiałam zadania domowe, by następnego dnia jeszcze przed wyjściem do szkoły przygotować obiad dla całej rodziny. Lubiłam szkołę i lubiłam się uczyć. Rywalizowałam z jedną z koleżanek uważaną za nieużytego kujona. W przypadku otrzymania stopnia niższego niż bardzo dobry, prosiłam nauczyciela o sprawdzian mojej wiedzy z całego roku szkolnego i w ten sposób miałam wyłącznie oceny bardzo dobre.

*

– Wybieram się w niedzielę na poranek filmowy – powiedział cicho kolega, rozglądając się, czy nikt go nie podsłuchuje. – Przyjdziesz? – wyszeptał.

– Przyjdę. Bajka o Królewnie Śnieżce jest moją ulubioną… – powiedziałam cicho, dostosowując się do jego szeptu.

Spotkaliśmy się przed kinem. Kolega był w towarzystwie starszego brata. Na mój widok zaczerwienił się. Brat przez chwilę patrzył na niego uważnie, po czym pociągnął go za rękę w stronę drzwi prowadzących na widownię. Usiadłam w pierwszym rzędzie. Kolega z bratem usiedli w ostatnim. Gdy zgasło światło i rozpoczął się seans filmowy, usłyszałam najpierw syki, potem ciche nawoływanie kolegi przez brata. Po chwili doszło do moich uszu głośne wołanie.

– Wracaj natychmiast na swoje miejsce! Myślisz, że nie wiem, dlaczego przesuwasz się do pierwszego rzędu? Wszystko powiem ojcu! Zobaczysz, jakie dostaniesz lanie!

Twarz zaczęła mnie palić żywym ogniem. Za mną siedział kolega. Przestałam oglądać film. Myślałam, że wszyscy się na mnie gapią. Ze wstydu chciałam zapaść się pod ziemię. Nareszcie zapaliły się światła. Wychodząc, kolega splótł na chwilę swoje palce z moimi. Odsunęłam dłoń.

Po trzech tygodniach zauważyłam, że mam poplamione krwią majtki. Przestraszyłam się. Zaczęłam uważnie się sobie przyglądać. Mierzyłam swoje obwody centymetrem. Kiedy krwawienie nie kończyło się, wpadłam w panikę. Nie miałam wątpliwości, że będę miała dziecko. „To wszystko przez to, że dotknął mnie ręką!” – pomyślałam. Czułam się skrzywdzona. Bałam się. Położyłam się do łóżka i płacząc, ukryłam twarz w poduszce. Gdy nie reagowałam na wołanie ojca, do pokoju weszła mama.

– Czemu płaczesz? – spytała. Popatrzyła na zwiniętą w kłębek bieliznę rzuconą na krzesło. – Jesteś coraz starsza. To twój pierwszy okres. Będziesz go miała co miesiąc. W łazience jest wata. Używaj jej.

Nie za bardzo rozumiałam, co do mnie mówi, ale wiedziałam, że się nie zdenerwowała.

„Może to nic złego?” – pomyślałam.

*

Wpadłam na pomysł zorganizowania teatrzyku. Na premierowe przedstawienie wybrałam bajkę o „Śpiącej Królewnie”. Rozpisałam główne role i opisałam scenografię. Projekt przedstawiłam wychowawczyni naszej klasy. Szybko przekonałam ją, że zarówno ubrania, jak i scenografię możemy wykonać we własnym zakresie. Na godzinie wychowawczej przedstawiłam plan kolegom. Do udziału w przedstawieniu zgłosiła się cała nasza klasa. Rozdzieliłam role. Dla siebie zarezerwowałam rolę Macochy. Skoro wszyscy chcieli wziąć udział w przedstawieniu, wpadłam na pomysł, by scenografia w części opierała się na aktorach, którzy poprzebierani w kostiumy będą naśladować drzewa czy zwierzęta leśne.

Sztukę rozpisałam na dwa akty. Pierwszy rozgrywał się w pałacu z udziałem Króla, Królewny, Macochy, pokojówek i straży pałacowej. Jako tła sceny użyłam prześcieradła, na którym wymalowaliśmy duże okna z widokiem na góry i słońce pomiędzy pałacowymi kolumnami. Fotel dyrektora, przykryty czerwonym suknem, zamienił się w tron, kanapa – w królewskie łoże. Ławka szkolna, przykryta ozdobnym obrusem, była toaletką Macochy. O jedno z krzeseł znajdujących się na scenie było oparte Czarodziejskie Lustro. Zapewniało ono Macochę, że jest najpiękniejsza w świecie.

Drugi akt rozgrywał się w lesie i – równolegle – w pałacu. Scenę przedzieliłam prześcieradłem. Po jednej stronie tłem był las, a po drugiej – część dekoracji pałacu, z toaletką i lustrem Macochy.

W lesie wśród zwierząt i krasnoludków bawiła się Królewna. Gdy macocha upewniała się w lustrze, że jest najpiękniejsza, aktorzy w lesie zamierali w swoich pozach. Gdy pewnego razu Czarodziejskie Lustro oświadczyło, że najpiękniejsza w świecie jest Królewna, Macocha przebrała się za czarownicę i zatruła jabłko. Weszła do lasu i poczęstowała Królewnę zatrutym jabłkiem. Królewna upadła. Zajączki i krasnoludki płakały. Do lasu wbiegł Królewicz. Spostrzegł Śpiącą Królewnę i pocałował ją. Ocknęła się ze snu. Zwierzęta radowały się. Krasnoludki podały Królewiczowi koronę, którą on przystroił głowę Królewny. Macocha została przepędzona. Spektakl kończył się weselem Królewny z Królewiczem.

Przedstawienie okazało się sukcesem. Wszyscy otrzymaliśmy rzęsiste brawa i gratulacje. Niestety, kolejne przedstawienia już się nie odbyły, bo cała klasa pokłóciła się o role.

*

Pasjonował mnie film. W każdą niedzielę chodziłam do kina. Często udawało mi się wejść na seanse dla dorosłych. Prowadziłam dziennik obejrzanych filmów, gdzie zapisywałam tytuł, reżysera i nazwiska głównych aktorów, dodając komentarz, jakie wrażenie zrobiła na mnie oglądana produkcja. Zaprenumerowałam czasopismo „Kino”.

Pewnego dnia mama przyniosła mi duży zeszyt w twardej oprawie.

– Melu, możesz wkleić do zeszytu fotki aktorów. Opisz filmy, które oglądałaś. Z ojcem wychodzimy do kina. Do piekarnika wstawiłam w brytfannie schab. Dopilnuj pieczenia. Za godzinę wyłącz piekarnik. Odrób lekcje. Nie wklejaj fotek, zajmiesz się tym jutro.

– Dziękuję za zeszyt. Przypilnuję piekarnika. Możesz być spokojna!

Szybko odrobiłam lekcje, by natychmiast zająć się wklejaniem aktorów do zeszytu. Praca pochłonęła mnie całkowicie. W pewnej chwili poczułam swąd. Rozejrzałam się dookoła. Otaczały mnie kłęby dymu, piekły mnie oczy i leciały z nich łzy. Dopiero wtedy przypomniałam sobie o schabie. Wpadłam do kuchni. Otworzyłam piekarnik. Ze schabu pozostał mały spalony na węgiel kawałek. Otworzyłam okna i drzwi na klatkę schodową. Biegałam po domu, wymachując ręcznikiem w stronę okien, by jak najszybciej oczyścić mieszkanie z dymu.

Wydobywający się z okien dym zaniepokoił sąsiadów z oficyny. Wezwali straż pożarną. Razem ze strażakami do domu weszli rodzice. Gdy rodzice rozmawiali ze strażakami, szybko uprzątnęłam ścinki z gazet i schowałam zeszyt z aktorkami. Weszłam do kuchni. Strażacy odjechali. Ojciec chwycił mnie, wykręcając mi rękę. Krzyknęłam z bólu.

– Mało domu nie spaliła! – krzyczał.

– Odrabiałam matematykę. Skupiłam się na zadaniu…

– Roman. Puść ją w tej chwili! Słyszysz?! Odrabiała lekcje. – Mama uwolniła mnie z uścisku ojca.

Weszła ze mną do pokoju.

– Wycinałaś aktorki? – spytała. – Schowaj zeszyt, bo ojciec ci go wyrzuci. Idź spać! – Pocałowała mnie.

*

Dużo czytałam, nie zawsze książki aprobowane przez rodziców. Rodziewiczównę i „Dzieje grzechu” Żeromskiego czytałam pod kołdrą, oświetlając druk małą latarką. Z tego powodu nieraz dostałam sążniste lanie.

Powodów do kar było więcej.

– Zawsze będziesz flejtuchem! Zobacz, jaki bałagan jest na stole! Jak się uczysz, to książki nie muszą być tak porozkładane! Można je poukładać! – irytował się ojciec.

– Muszą być rozłożone, bo się uczę!

– Jeszcze pyskujesz? Już ja cię nauczę pokory! – krzyczał, ściągając pasek.

Ciężkie uderzenia