Klub Tropicieli Tajemnic - Czesław Sikorski - ebook

Klub Tropicieli Tajemnic ebook

Czesław Sikorski

3,0

Opis

Co by tu zrobić, żeby było ciekawiej? Dwóch uczniów klasy piątej, znudzonych szkolną monotonią, wpada na pomysł założenia Klubu Tropicieli Tajemnic. Co jednak można wytropić w małym, spokojnym miasteczku? Okazuje się, że sporo - jęki ducha w zamkowej baszcie, msze odprawiane przez czarnego pastora w kościele ewangelickim, mrugający zarządca carski na cmentarzu to tylko niektóre zagadki rodzinnej miejscowości Kuby i Marka. Spróbuj je rozwiązać razem z dzielnymi tropicielami!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czesław Sikorski
Klub Tropicieli Tajemnic
© Copyright by Czesław Sikorski 2011Korekta: Magdalena Geraga
ISBN 978-83-7564-297-1
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Rozdział ICo by tu zrobić, żeby było ciekawiej?

Miasto, w którym mieszkają bohaterowie tej książki, znajduje się w dolinie. Po stronie wschodniej i zachodniej otaczają je łagodne wzgórza, na zboczach których widnieją pola uprawne i rzadkie zagajniki. W swojej dolnej części zbocza te coraz śmielej atakowane są przez obiekty rozwijającego się miasta: budynki mieszkalne i zakłady przemysłowe. Jednak tym, co najbardziej przyciąga uwagę, są górujące nad doliną po stronie wschodniej ruiny średniowiecznego zamku z sześciokątną basztą i resztkami murów obronnych.

Gdyby ktoś patrzył na to miasto ze szczytu wzgórza nad doliną, widziałby rozciągniętą z północy na południe sieć ulic i zabudowań, przeciętych wąską wstęgą niewielkiej rzeki. Z daleka widoczne byłyby jej obmurowane brzegi, aby w porze wiosennej, gdy niebezpiecznie przybiera, nie zagrażała już, jak dawniej, podtopieniem okolicznych budynków. W środkowej części doliny, tam gdzie sieć zabudowań ulega znacznemu wybrzuszeniu, widoczny byłby rozległy rynek, pokryty ozdobną kostką brukową i otoczony renesansowymi kamienicami, z wyrastającą ponad miasto wieżą kościoła parafialnego. W panoramie miasta widać byłoby także inne wieże kościelne. Jedna z nich z pewnością zwróciłaby uwagę obserwatora swoją smukłością i ostrością iglicy – to część neogotyckiego kościoła ewangelickiego, który jest nieczynny i zamknięty od wielu lat. Można byłoby także zwrócić uwagę, że stara zabudowa miasta skupiona jest w zachodniej i środkowej części doliny. Z jakiegoś powodu nowe osiedla mieszkaniowe wybudowano wyłącznie u stóp wschodniego zbocza wzniesienia.

Położenie miasta sprawia, że ów ktoś, patrzący nań z wysoka i z oddalenia, niewątpliwie pozostawałby pod jego urokiem. To wrażenie mogłoby jednak doznać pewnego uszczerbku, gdyby schodząc i zagłębiając się w ulice, zobaczył odpadające tynki domów wymagających remontu i gdzieniegdzie wirujące na wietrze śmieci.

W tym mieście jest wiele szkół, wśród nich kilka podstawowych. W jednej z nich klasa VB skończyła właśnie lekcje. Uczniowie wyrwani z lekcyjnego letargu, hałaśliwie, z przesadną energią pakowali swoje plecaki i biegli do szatni albo do świetlicy. Marek i Kuba opuścili klasę jako ostatni. Na osłabienie ich zwykłej w momencie zakończenia lekcji aktywności wpływ miała niewątpliwie konstatacja, do której obaj doszli w bezpiecznej fazie lekcji matematyki, to jest wtedy, gdy nauczyciel już nie nękał uczniów pytaniami, tylko tłumaczył nowy temat. Otóż obaj chłopcy zgodnie stwierdzili, że ich życie jest nad wyraz monotonne i koniecznie trzeba coś zrobić, aby je urozmaicić. Na ustalenie, co by to miało być, zabrakło już jednak czasu, bo lekcja się skończyła. Problem, który sobie zadali do rozwiązania, dręczył ich jednak nadal.

Pogrążeni w myślach, wyszli na korytarz z niezwykłą u nich powagą i powolnością. Ich dostojne zachowanie tak dalece różniło się od krzykliwości innych użytkowników korytarza, że ci ostatni bezwiednie zaczęli im ustępować z drogi, co zwykli czynić tylko w przypadku nauczycieli. Chłopcy opuścili budynek szkoły i wyszli na ulicę. Był marcowy, pochmurny dzień. W powietrzu czuć było dziwną mieszankę zimy i wiosny: łagodny powiew ciepłego wiatru, chłodzony tchnieniem topniejącej zmarzliny. Ludzie na ulicy szli w porozpinanych wierzchnich okryciach, po płocie przebiegł spłoszony kot.

– Idziemy na skarpę – postanowił Marek, a Kuba ochoczo skinął głową.

Ten prosty cel pozwolił chłopcom uwolnić się od ciężaru życiowych dylematów i powrócić do stanu właściwej im spontaniczności. Na wszelki wypadek nie włączyli swoich komórek, których zakaz używania obowiązywał w szkole. Nie chcieli bowiem, aby nagły telefon od rodziców pokrzyżował im plany. Decyzja o pójściu na skarpę mogłaby wydać się dziwna komuś, kto by wiedział, że wspomniana skarpa znajduje się po przeciwnej stronie doliny i aby się do niej dostać, trzeba przeciąć w poprzek miasto i wdrapać się na przeciwległe wzgórze. To co najmniej godzina drogi w jedną stronę. Ale chłopcy, gdy chcieli dać upust swojej energii lub mieli coś do przemyślenia, właśnie tam się udawali. Tym bardziej dzisiaj, gdy obydwa te powody kierowały ich zachowaniem.

Zamiast więc skręcić w lewo, w stronę swoich domów, zwrócili się w całkiem przeciwnym kierunku. Szli szybko, bo w dół doliny nogi ich same niosły. Kiedy dochodzili do rzeki, drogę przeciął im bezdomny Edek, mężczyzna w nieokreślonym wieku, dobrze znany mieszkańcom miasta, ponieważ w przeciwieństwie do innych ludzi pozbawionych stałego dachu nad głową, którzy – umiłowawszy włóczęgę – pojawiali się w mieście tylko od czasu do czasu, ten był z miastem związany na stałe. Można go było spotkać codziennie, gdy penetrował śmietniki, wystawał pod siedzibą Komitetu Pomocy Społecznej i Caritasu, wędrował gdzieś, w sobie tylko wiadomym celu, lub – w zależności od pogody – spał na ławce w parku albo na dworcu. Teraz szedł pstrokato ubrany, w czerwonej narciarskiej czapce z pomponem, w starej, granatowej kurtce, zbyt małej dla niego, w zielonych spodniach od dresu, wpuszczonych w długie skarpety wystające z brudnych, rozchodzonych adidasów. Na plecy miał zarzuconą nieodłączną ciemną torbę z brezentu, której kolor pod grubą warstwą brudu pozostawał nieodgadniony.

– Dzień dobry, Edek – rzucił szyderczo Marek.

Edek nie spojrzał na chłopców, skulił się nieco i przyspieszył kroku.

– Daj mu spokój, po co go zaczepiasz? – skarcił go Kuba.

– Jestem grzeczny. Co w tym złego? – Marek uśmiechnął się drwiąco.

Chłopcy weszli na most. Tu obowiązkowo zatrzymali się na dłużej. Wisząc na balustradzie, wpatrywali się jakiś czas w nurt rzeki, którą płynęły wiosenne śmieci uwolnione spod lodu. Potem poszukali kamyków i bombardowali nimi upatrzone cele na wodzie. Za każdym razem, gdy udało im się trafić, wydawali głośne okrzyki tryumfu.

Po przejściu na drugą stronę rzeki szli pewien czas wąskimi uliczkami przedmieścia, wśród ogrodów i coraz rzadszej zabudowy, aż poczuli, że idzie im się coraz trudniej, bo droga się wznosi. Ulica zamieniła się w ścieżkę, którą wchodzili coraz wyżej na zbocze wzgórza zamykającego dolinę od zachodu. Miasto pozostało za nimi w tyle. Jakiś czas wspinali się, a potem ścieżka rozwidlała się: jedna odnoga prowadziła na grzbiet wzgórza rzadko porośniętego karłowatymi sosnami, a druga wiodła w poprzek zbocza. Marek i Kuba poszli tą drugą, między brunatnymi kępami krzaków, przecinając pole i łąkę, które o tej porze roku niewiele się od siebie różniły odmianami szarości. W pewnym miejscu wąska ścieżka rozrastała się w półkolistą, kilkunastometrową przestrzeń, która wyglądała tak, jakby ktoś przylepił do zbocza wzgórza gigantyczną gumę do żucia. To była właśnie owa skarpa, do której zmierzali chłopcy. Jej krawędź opadała stromo do zbocza, ale nie była zbyt wysoka. Chłopcy lubili skakać z tej krawędzi i nabrawszy w ten sposób rozpędu, gnać potem na złamanie karku w dół, do miasta.

 Teraz przysiedli jak zwykle na skraju skarpy i spojrzeli na swoje miasto. Ujrzeli znajomy widok: zamek na przeciwległym wzgórzu, zarys ulic z przesuwającymi się samochodami, które z tej odległości wyglądały jak zabawki, pociąg ruszający ze stacji. Nieco w lewo, już trochę wyżej, na przeciwstoku, zobaczyli swoją szkołę, skąd niedawno wyszli. Nie mogli zobaczyć swoich domów, które zasłaniały drzewa i inne budynki. Całkiem w lewo, tam, gdzie miasto już się kończyło, a dolina przechodziła w rozległą równinę, widać było cmentarz – rozległą kępę drzew gęsto przetykaną szarością pomników. Nierozbudzona po zimie przyroda, pochmurne niebo i ogólny nastrój sprawiały, że widok miasta nie był dla chłopców zbyt porywający.

Marek powiódł wzrokiem po okolicy i z westchnieniem mruknął:

– Straszna dziura to nasze miasto.

– To prawda. Nic się tu ciekawego nie dzieje, jest tak zwyczajnie. A na świecie, gdzieś daleko stąd, jest tyle tajemnic: ukryty w dżungli skarb Inków, potwór w szkockim jeziorze, yeti w Himalajach… – Kuba mówił to z goryczą.

Marek spojrzał na niego z nagłym błyskiem w oczach:

– Nasze miasto jest małe, rzeka płytka, a wzgórza niewysokie, żaden potwór albo yeti by się tu nie ukrył, ale tajemnic i u nas nie brakuje.

– Jakich tajemnic? – Kuba, zdziwiony, przestał spychać patykiem grudki ziemi, które wąskimi strumyczkami osuwały się po zboczu skarpy, zatrzymując się na kępach zeszłorocznej trawy.

– No choćby jęki ducha w zamkowej baszcie, msze odprawiane przez czarnego pastora w kościele ewangelickim, mrugający zarządca carski na cmentarzu… Czy to mało?

– Myślisz, że to wszystko prawda? Chyba to się tylko tak mówi… – Kuba powiedział to jakoś mało zdecydowanie.

– Nie wiem, czy to prawda – Marek wydął wargi. – Właśnie na tym polega tajemnica. Nie chciałbyś tego sprawdzić?

– No pewnie, że bym chciał, ale niby jak? – Kuba odrzucił patyk i z zainteresowaniem patrzył na kolegę. Obaj czuli, że są o krok od znalezienia leku na uświadomioną sobie dzisiaj monotonię życia.

– Myślę, że powinniśmy zacząć od utworzenia jakiegoś związku albo kółka… Nie, kółko odpada, to zbyt przypomina szkołę. Zresztą związek też mi się nie podoba. – Marek myślał intensywnie, kopiąc piętą w wystający z ziemi kamień. – O, już wiem – ożywił się – to może być klub.

– Kluby są sportowe – sceptycznie zauważył Kuba.

– Nie tylko. Słyszałem o Klubie Odkrywców, gdzieś czytałem o tym. Moglibyśmy założyć coś takiego.

– Klub Odkrywców?

– No nie, musimy wymyślić własną nazwę.

– Może Klub Odkrywców Tajemnic? – zaproponował Kuba.

– Przecież te tajemnice już są. My chcemy je wyjaśniać, a nie odkrywać.

– No to jak? Klub Wyjaśniaczy Tajemnic?

– Nie, wyjaśniaczy to jakoś głupio brzmi, chyba nie ma takiego słowa. Czekaj, czekaj – bruzda na czole Marka pogłębiała się – a może tropicieli tajemnic? Tak, to będzie najlepiej: Klub Tropicieli Tajemnic, w skrócie KTT! – Marek spojrzał tryumfalnie na Kubę, w którego oczach dostrzegł pełną aprobatę swojego pomysłu.

Chłopcy siedzieli chwilę w milczeniu, delektując się swoim postanowieniem. Czuli się tak, jakby już wytropili jakąś tajemnicę. Wiatr rozrzedził chmury i miasto u ich stóp nagle pojaśniało, ulice i zabudowania przestały być jednolicie szare, zaznaczyły się wcześniej niewidoczne szczegóły, zalśniły dachówki. W słabych promieniach marcowego słońca, z trudem wyzierającego zza chmur, nawet cmentarz na przeciwległym stoku zajaśniał wesoło bielą pomników, które jeszcze przed chwilą wydawały się szare i smutne. To ożywienie krajobrazu podziałało krzepiąco na Marka i Kubę, zdawało się potwierdzać sensowność planowanego przedsięwzięcia i zachęcać do działania.

Rozochocony Kuba klasnął radośnie w dłonie.

– To co będziemy robić w tym klubie?

Marek uznał, że trzeba trochę utemperować kolegę, tym bardziej, że sam chciałby znać odpowiedź na to pytanie.

– Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Trzeba pomyśleć, ale najpierw musimy się jakoś zorganizować. Trzeba ustalić, kto będzie przewodniczącym, kogo do tego klubu przyjmiemy, gdzie będziemy się spotykać, jaki będzie nasz znak, trzeba zrobić legitymacje… – Marek mówił to spokojnym głosem człowieka doświadczonego, panującego nad sytuacją. Już choćby z tego powodu sprawa przewodniczącego klubu wydawała się przesądzona.

Tak też to odebrał Kuba, który nieco zmarkotniał, słysząc, jak wiele ich jeszcze dzieli od wyruszenia na trop tajemnic.

– To twój pomysł, więc ty będziesz przewodniczącym, a ja zastępcą – mruknął bez entuzjazmu.

Marek obojętnie skinął głową.

– No, to wybór kierownictwa mamy z głowy. Teraz zastanówmy się, kogo przyjmiemy do klubu.

Chłopcy zamilkli, analizując w myśli potencjalne kandydatury swoich kolegów.

– Może weźmiemy Bartka? Jest silny, może nam się przydać – zaproponował Kuba.

Marek skrzywił się niechętnie.

– Co z tego, że silny, skoro nie potrafi utrzymać języka za zębami. Cała szkoła natychmiast by wiedziała, co mamy zamiar zrobić. Nie, on się zupełnie nie nadaje.

Kuba musiał się zgodzić z tą oceną. Bartek był dobrze zbudowany i wyrośnięty. W siłowaniu na rękę nie miał sobie równych w całej szkole, rozkładał nawet tych z szóstej klasy. Był jednak znany z tego, że usta mu się nie zamykały ku utrapieniu nie tylko nauczycieli, ale i kolegów. Powierzenie mu jakiejś tajemnicy było równoznaczne z jej upowszechnieniem. Bartek nie był w stanie zachować dla siebie żadnej wiadomości, choćby się zaklinał i bardzo tego chciał. Tak, Bartek był silny, ale jego gadulstwo było jeszcze silniejsze.

Znów zapadło milczenie. Chłopcy myśleli tak intensywnie, że piętami wykopali już pokaźny dołek w skarpie.

– To może Darek? – Kuba zgłosił następną kandydaturę na członka klubu. – On interesuje się historią, sporo czyta. Pewnie by do nas pasował.

Marek ponownie się skrzywił i zrezygnowany machnął ręką.

– Może i masz rację, ale przecież znasz Darka. On zawsze chce rządzić, a jeśli się nie mylę, to już ustaliliśmy, kto będzie przewodniczącym klubu i kto będzie jego zastępcą. Darek by nam tylko przeszkadzał, bo w każdej sprawie chciałby postawić na swoim. Chyba że zostałby przewodniczącym, ale ja się na to nie zgadzam.

– Ja też nie – Kuba pospiesznie przytaknął. A po chwili, z widocznym skrępowaniem spytał: – Czy członkiem naszego klubu może być dziewczyna?

– A kogo masz na myśli? – Marek spojrzał na niego bystro.

– Myślałem o Oldze. Sądzę, że by się nadawała – Kuba szybko z siebie wyrzucił.

Marek zaśmiał się złośliwie.

– Co, ukochaną chcesz wciągnąć do naszego klubu? Wszyscy wiedzą, że się w niej bujasz.

Kuba nastroszył się i odpowiedział czupurnie:

– A o tobie wszyscy wiedzą, że się bujasz w Patrycji. Ja bym nie miał nic przeciwko temu, żeby i ona była w naszym klubie.

Marek spoważniał i przecząco pokręcił głową, a potem rzekł z pewną wyższością:

– Ja trochę znam dziewczyny. One lubią tylko mówić i słuchać o tajemnicach, ale męczyć się, chodzić po dziurach i narażać na niebezpieczeństwo – to już nie bardzo. Mielibyśmy tylko kłopot, bo trzeba byłoby się nimi opiekować. Będzie znacznie lepiej, jak im będziemy tylko opowiadać o naszych odkryciach. Wyobrażasz to sobie?

Chłopcy na moment pogrążyli się w marzeniach, jak opowiadają swoim wybrankom mrożące krew w żyłach historie, w których będą brali udział. Oczami wyobraźni już widzieli zarumienione z emocji twarze dziewczynek i szeroko otwarte ze zdumienia oczy, w których czaić się będzie podziw dla ich wyczynów.

– To co, nikogo nie przyjmiemy? – Kuba pierwszy wrócił do rzeczywistości.

– Nie, tak być nie może. Jak by to wyglądało, gdyby w klubie byli tylko przewodniczący i jego zastępca; musi być choć jeden członek. – Marek pocierał dłonią czuprynę. – Proponuję przyjąć do klubu Kacpra.

– Jakiego Kacpra? Nie ma w naszej klasie takiego – zdziwił się Kuba. Nagle domyślił się, o kogo chodzi, bo z jeszcze większym zdumieniem spojrzał na Marka. – Myślisz o tym ruchliwym chłopaku z trzeciej klasy, który mieszka w twoim domu na parterze? – zapytał z niedowierzaniem. – Przecież to małolat!

– Kacper jest fizycznie bardzo sprawny, nie jest lalusiem ani maminsynkiem, znam go dobrze. A to, że jest od nas o dwa lata młodszy, to tym lepiej, bo będzie nas słuchał. Nie to, co nasi koledzy z klasy, z których każdy chce być ważny.

Marek powiedział to zdecydowanie i Kuba wiedział, że nie ma sensu protestować. Wzruszył tylko ramionami i dla pewności zapytał:

– To będzie nas tylko trzech?

– Na razie tak, a potem zobaczymy, może jeszcze ktoś dojdzie. – Marek podniósł się i zarzucił plecak na ramię, dając tym do zrozumienia, że sprawę członkostwa w klubie uważa za zakończoną. – A jeśli chodzi o znak i legitymacje, to ty się tym zajmiesz, bo jesteś dobry z plastyki – zwrócił się do Kuby jak prawdziwy szef.

– Ten znak to się logo nazywa. Coś wymyślę – rzekł Kuba.

– Niech będzie logo – zgodził się Marek.

– A gdzie będziemy się zbierać? – Kuba najwyraźniej postanowił sprawy organizacyjne wyjaśnić do końca.

– U mnie albo u ciebie – Marek wzruszył ramionami. – Chociaż najlepiej byłoby mieć jakieś miejsce poza domem. Może coś znajdziemy – powiedział to już w locie, bo zsunął się ze stromej skarpy i nabrawszy rozpędu, zaczął biec po łagodnym stoku wzgórza ku zabudowaniom miasta.

Kuba podążył za nim.

Słońce znów schowało się za gęstymi chmurami, zerwał się porywisty wiatr, który przenikliwym chłodem zaskoczył chłopców. Ponownie szli opłotkami starego przedmieścia, mijając podwórka i ogrody, które uwolnione od śnieżnej pokrywy, prezentowały się szaro i smutno. W ogrodach płożyły się na ziemi splątane, suche chaszcze, wśród których chwiały się na wietrze bezlistne drzewa. Na podwórkach piętrzyły się niepotrzebne przedmioty, jakieś cegły, stare opony, pogruchotane resztki mebli. W głębi widać było piętrowe lub parterowe domy, które od frontu jeszcze trzymały fason, ale widziane od zaplecza, bezwstydnie obnażały swoje ułomności: stare, liszajowate tynki, sczerniałe okienne listwy, powyginane parapety. Te oznaki upadku i bezradności, nieprzesłonięte jeszcze rozbuchaną wiosenną zielenią, nie działały jednak na chłopców przygnębiająco. Przeciwnie, skłonni byli w tym bałaganie doszukiwać się teraz tajemnic, które warto byłoby zbadać.

Przyspieszyli kroku, zdając sobie sprawę, że już dawno powinni być w domu. Tym razem przeszli przez most, nie zatrzymując się przy balustradzie. Wkrótce ponownie znaleźli się na ulicy prowadzącej do szkoły, minęli szkolny budynek i po krótkim marszu doszli do małego rynku, naprzeciw którego znajdowały się dom i podwórko Marka. Dom był jednopiętrowy i już dość stary, ale dobrze utrzymany. Podwórko rozciągało się między domem a linią budynków gospodarczych, czyli garaży i komórek. Podwórko, na którym można było grać w piłkę i robić wiele innych rzeczy, było przedmiotem dumy Marka oraz zazdrości jego kolegów, pozbawionych takich możliwości w miejscu swojego zamieszkania. Podwórko otoczone było parkanem z metalowych prętów, który z jednej strony oddzielał je od ulicy, a z drugiej – od sadu owocowego. Na granicy z sadem wzdłuż parkanu rosły krzewy z wyróżniającą się kępą krzaków bzu. Marek wraz z rodzicami mieszkał na piętrze, podczas gdy parter zajmowała rodzina Kacpra.

Mimo że Kacper był młodszy o dwa lata, Marek lubił wspólne z nim zabawy. Kacper miał bowiem mnóstwo pomysłów i niespożytą energię. Jego wyobraźnią zawładnęli piraci. Czytał książki na ich temat, a trzyczęściowy film „Piraci z Karaibów” znał na pamięć scena po scenie. Sceny te zresztą lubił często odtwarzać, wcielając się w filmowych bohaterów. Trzeba jednak zaznaczyć, że Kacper stał się dla Marka towarzyszem zabaw dopiero od niedawna. Wcześniej Marek starał się unikać z nim kontaktów. Miał bowiem dość ciągłego pouczania ze strony dorosłych, aby Kacprowi ustępował, bo przecież jest od niego starszy i powinien być mądrzejszy. Kacper jednak z czasem coraz bardziej zaczął akceptować naturalne zwierzchnictwo swojego starszego kolegi, choć o pełnym uzależnieniu nie było mowy.

Marek stanął przed furtką i przybił piątkę z Kubą.

– Jutro po lekcjach robimy u mnie pierwsze zebranie członków klubu. Przynieś legitymacje – rzucił mu na pożegnanie.

– Tak jest. Do jutra – odparł Kuba i poszedł do swojego bloku, który znajdował się dwieście metrów dalej, na skraju zagajnika, uroczego, ale już dość rozdeptanego przez licznych spacerowiczów.

Marek już miał otworzyć furtkę, gdy zobaczył biegnącego ulicą psa. Jak zwykle w takich wypadkach wyciągnął rękę i zagadał pieszczotliwie do zwierzęcia:

– Chodź, piesku, pogłaszczę cię.

Pies był kudłaty, w beżowym kolorze, miał bystre oczy, częściowo zasłonięte kudłami. Spojrzał podejrzliwie na Marka i na wszelki wypadek zboczył nieco, aby ominąć go szerokim łukiem.

Marek popatrzył za nim tęsknie. Od dawna chciał mieć psa, ale nie mógł do tego przekonać rodziców. Tłumaczyli mu, że posiadanie psa to duża odpowiedzialność, trzeba o niego dbać i poświęcać mu czas, tak jakby Marek tego nie wiedział. Marek zresztą podejrzewał, że przyczyny niechęci rodziców do tego, aby w domu był pies, są zupełnie inne. Kiedyś bowiem mieli psa, nazywał się Pucek i był ulubieńcem rodziców. Marek go nie pamiętał, bo był jeszcze bardzo mały, gdy Pucek był w ich domu, ale znał go bardzo dobrze z opowiadań. Otóż Pucek zginął tragicznie – wpadł pod samochód. Rodzice to bardzo przeżyli i chyba dlatego nie chcieli mieć psa, żeby czegoś podobnego nie doświadczyć ponownie.

Marek w zamyśleniu otworzył furtkę i podszedł do drzwi wejściowych. Kiedy naciskał klamkę, usłyszał coś, co kazało mu się mieć na baczności. Odskoczył więc na bok, a z ciemnej sieni wypadł Kacper z drewnianą szablą w ręku.

– Byłem zbyt szlachetny, gdy wówczas darowałem ci życie, ale teraz nie powtórzę tego błędu. Broń się! – rzucił zapamiętaną z filmu lub książki frazą i natarł na Marka.

– Dobra, dobra, innym razem – zastopował go Marek. – A teraz skup się i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia, bo to ważne.

– Co takiego? – Kacper opuścił szablę.

– Utworzyliśmy z Kubą Klub Tropicieli Tajemnic. Wchodzisz w to?

– No pewnie. A co się tam robi?

– Przyjdź jutro do mnie po lekcjach. Mamy pierwsze spotkanie, to się dowiesz.

– Pewnie, że przyjdę.

Widać było, jak rośnie w nim entuzjazm. Zaświeciły mu się oczy, zapomniał o szabli, którą się teraz podpierał jak laską. Dalszą rozmowę przerwał gniewny głos z góry:

– Marek, co ty tam jeszcze robisz? Jak długo mam na ciebie czekać z obiadem? Już dawno powinieneś wrócić ze szkoły.

– Idę, idę, mamo!

Dla podkreślenia swojej gorliwości Marek przeskakiwał po kilka stopni, pędząc na swoje piętro. Chcąc uniknąć dalszych wymówek, szybko się przebrał w domowy strój i przykładnie poszedł do łazienki umyć ręce.

Po obiedzie Marek włączył komputer i pogrążył się w swojej ulubionej grze Metin. Stworzył już trzech bohaterów, którzy przemierzali dziwny kraj, napotykając rozmaite przeszkody i niebezpieczeństwa. Ale dzisiaj gra nie pasjonowała go jak zwykle. Pograł jeszcze trochę, a potem wyłączył komputer i podszedł do okna. Było jeszcze widno, chociaż zmierzch już nadciągał. Widział ulicę i rynek, na którym większość sprzedawców zamykała już swoje kramy. Kiedy stanął całkiem z boku i spojrzał w górę, zobaczył fragment muru obronnego z dawnej zabudowy zamku, zawisły na szczycie wzgórza. Dobrze znane skupisko cegieł i kamieni w bladym, przedwieczornym świetle wyglądało groźnie i obco. Nagle Marek sobie uświadomił, jak wiele musiało się dziać wokół tych murów przez stulecia. No i ta legenda o baszcie… Pomyślał, że tropienie tajemnic warto zacząć od tego miejsca.

W tym samym czasie Kuba, który mieszkał tylko z mamą, zjadł obiad, po czym wykonał swoje codzienne czynności karmienia parki chomików i czyszczenia im klatki. Potem zwykle zasiadał do odrabiania lekcji, bo w przeciwieństwie do Marka swoje ulubione mecze w grze komputerowej FIFA wolał rozgrywać bez poczucia presji ciążącego na nim obowiązku. Tym razem jednak niespodziewanie odstąpił od tej zasady. Wziął linijkę, nożyczki, kolorowe flamastry i zasiadł przed blokiem rysunkowym. Wyciągnął jeden arkusz i zamyślił się nad projektem legitymacji członkowskiej Klubu Tropicieli Tajemnic.