Klub Pickwicka - Dickens Charles - ebook

Klub Pickwicka ebook

Dickens Charles

3,8

Opis

Połączenie powieści obyczajowej, satyry, farsy i romansu łotrzykowskiego. Utwór opisuje podróż po Anglii dobrodusznego pana Pickwicka, twórcy nowej teorii głowaczy, i jego groteskowych przyjaciół. Angielski humor manifestuje się w powieści zarówno w pełnych komizmu scenkach rodzajowych, jak i w charakterystykach występujących postaci. Uwięzienie pana Pickwicka pod zarzutem niedotrzymania obietnicy małżeństwa daje w końcowych partiach utworu okazję do przeprowadzenia ostrej krytyki prawa i sądownictwa w Anglii.
Powieść napisana jest z niezwykłym rozmachem, jej stronice zaludnia blisko trzystu bohaterów. Postaci są zindywidualizowane, zwłaszcza pod względem języka. Dzieło Dickensa zaskakuje bogactwem humoru, przemieszanego z ironią, satyrą i sarkazmem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 751

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
3
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rgogola

Nie oderwiesz się od lektury

Co jakiś czas wracam z ogromną przyjemnością do tej lektury
00

Popularność




TOM I

ROZDZIAŁ IPICKWICKIŚCI

Pierwsze promienie światła, które rozjaśniły grube ciemności towarzyszące ukazaniu się nieśmiertelnego Pickwicka na horyzoncie uczonego świata, pierwszą urzędową wzmiankę o tym niepospolitym mężu, znajdziemy w protokołach Klubu Pickwicka. Wydawca niniejszego dzieła szczęśliwym się mieni, że może przedstawić je swym czytelnikom jako dowód sumienności uwag, usilnej pracy i zdolności badawczych, jakie rozwinął przy poszukiwaniach w starych, powierzonych mu, licznych dokumentach.

„Posiedzenie dnia 12 maja 18**, pod prezydencją Józefa Smiggera, Esq. D.W.P.C.K.P.1). Jednogłośnie postanowiono, co następuje: Towarzystwo z uczuciem niczym niezamąconego zadowolenia i bezwzględnego uznania wysłuchało czytania dokumentów, udzielonych przez Samuela Pickwicka, Esq D.P.C.K.P.2) i, zatytułowanych: Badania źródeł stawów hampsteadzkich, tudzież niektóre spostrzeżenia nad teorią głowaczów. Towarzystwo wyraża swoje najszczersze podziękowanie rzeczonemu Samuelowi Pickwickowi, Esq D.P.C.K.P. Towarzystwo, uznając wielkie korzyści, jakie nauka odnieść powinna z dzieł wyżej przytoczonych, jak również z niezmordowanych poszukiwań Samuela Pickwicka w Hornsey, Highgate, Brixton i Camberwell3, nie może także nie uznać nieobliczalnych skutków, jakie by, o ile sobie pochlebiać można, wynikły dla rozpowszechnienia pożytecznych wiadomości i rozwoju oświaty, gdyby prace tego znakomitego męża przeniesione zostały na rozleglejsze pole, to jest, gdyby podróże jego i spostrzeżenia obszerniejszy obejmowały zakres.

Dlatego też Towarzystwo poddało gruntownej rozwadze wniosek wyżej wymienionego Samuela Pickwicka Esq. D.P.C.K.P. i trzech innych pickwickistów, wymienionych poniżej, mający na celu utworzenie nowego związku zjednoczonych pickwickistów, pod nazwą: Stowarzyszenie Korespondentów Klubu Pickwicka

Po przyjęciu i zatwierdzeniu wzmiankowanego wniosku przez Towarzystwo Stowarzyszenie Korespondentów Klubu Pickwicka uznaje się niniejszym za ukonstytuowane, Samuel Pickwick, Esq. D.P.C.K.P., August Snodgrass. Esq. C.K.P., Tracy Tupman, Esq. C.K.P. i Nataniel Winkle, Esq. C.K.P. zostają również wybrani i mianowani członkami rzeczonego Stowarzyszenia Korespondentów, z zaleceniem, ażeby od czasu do czasu przesyłali Towarzystwu Klubu Pickwicka w Londynie autentyczne szczegóły o swych podróżach i poszukiwaniach, spostrzeżenia nad charakterem i obyczajami, na koniec opisy przygód, jak również opowiadania i inne utwory, będące wynikiem uwag nad miejscowymi wydarzeniami lub wynikiem wspomnień w związku z nimi pozostających.

Towarzystwo z wdzięcznością zatwierdza zasadę, że członkowie Stowarzyszenia Korespondentów sami będą ponosić koszty podróży, i nie ma nic przeciw temu, ażeby członkowie rzeczonego stowarzyszenia robili swe poszukiwania, dopóki im się podobać będzie, byle poszukiwania te odbywały się na tych samych warunkach.

Na koniec uwiadamia się niniejszym członków rzeczonego stowarzyszenia, że wniosek ich opłacania porto od listów i posyłek roztrząsany był przez Towarzystwo; że Towarzystwo poczytuje ten wniosek za godny wielkich umysłów, z których łona wyszedł, i udziela mu swego zupełnego zatwierdzenia”.

Powierzchowny obserwator, dodaje sekretarz, z którego papierów czerpiemy tę opowieść, powierzchowny obserwator może nie dostrzegłby nic nadzwyczajnego w łysej głowie i okrągłych okularach, stale zwróconych na twarz sekretarza Towarzystwa, gdy ten czytał oświadczenia wyżej przytoczone; był to jednak widok ze wszech miar godny zastanowienia dla każdego, kto wiedział, że potężny mózg Pickwicka pracował pod tą łysiną i że wyraziste oczy Pickwicka błyszczały poza tymi okularami. I w samej rzeczy, mąż, który dotarł aż do źródeł stawów hampsteadzkich4, który poruszył cały świat uczoną swoją teorią głowaczów, siedział tam tak spokojny i nieruchomy jak wody tych stawów, gdy je lód zetnie, albo raczej jako pojedynczy egzemplarz głowacza w przepastnych głębiach jam gliniastych.

Ale o ileż widok ten stał się więcej zajmujący, gdy na powtórzone wołania: Pickwick! Pickwick, które jednocześnie wyrwały się z ust wszystkich jego uczniów, znakomity ten mąż podniósł się, pełen życia i wzruszenia, wstąpił powoli na prostą ławkę, na której przedtem siedział, i przemówił do klubu, którego był założycielem. Jakież by to studium dla artysty przedstawiła ta zajmująca scena! Wymowny Pickwick stał przed nami, jedną rękę wdzięcznie ukrywając pod połą fraka, drugą poruszając w powietrzu dla nadania większej wyrazistości swej gorącej deklamacji. Wzniesione stanowisko mówcy pozwalało widzieć jego obcisłe spodnie z kamaszami, na które pewnie nie zwrócono by wielkiej uwagi, gdyby okrywały innego człowieka, ale które uświetnione, zilustrowane, jeżeli tak można wyrazić się, osobą Pickwicka, mimowolnie przejmowały widzów uszanowaniem i czcią. Otaczali go ludzie serca, którzy zgłosili gotowość dzielania niebezpieczeństw jego podróży i którzy zarazem mieli podzielić sławę jego odkryć. Po prawej stronie zasiadł Tracy Tupman, wielce zapalony Tupman, który z mądrością wieku dojrzałego łączył uniesienie i młodzieńczy zapał w tym, co dotyczy najbardziej zajmującej i najgodniejszej przebaczenia słabości ludzkiej – miłości! Czas i dobre jadło rozszerzyły mu kibić, niegdyś tak romantyczną; jego czarna jedwabna kamizelka stawała się coraz wypuklejsza, a złoty łańcuch od zegarka znikał cal za calem sprzed jego własnych oczu; szeroki podbródek coraz więcej wyłaniał się spoza białego krawata, ale dusza Tupmana nie zmieniła się; uwielbienie dla płci pięknej było w niej zawsze górującym uczuciem. Na lewo od mistrza siedział poetyczny Snodgrass, tajemniczo otulony w niebieski płaszcz, psami podszyty. Obok niego Winkle, myśliwiec, z wdziękiem ukazywał kurtkę zupełnie nową, szkocki krawat i szaraczkowe spodnie.

Mowa pana Pickwicka i rozprawy, które się wywiązały następnie, przytoczone są w protokołach klubu. Przedstawiają one uderzające podobieństwo do rozpraw najznakomitszych zgromadzeń; a ponieważ zawsze budującym jest porównywanie czynów wielkich ludzi, podajemy protokół tego pamiętnego posiedzenia.

„Pan Pickwick zrobił uwagę – mówi sekretarz – że sława jest droga sercu każdego człowieka. Sława poetycka jest droga sercu jego przyjaciela Snodgrassa. Sława miłosnych podbojów jest tak samo droga jego przyjacielowi Tupmanowl, a żądza zdobycia sobie sławy we wszystkich ćwiczeniach ciała płonie w wysokim stopniu w piersi jego przyjaciela Winkle’a. On (pan Pickwick) nie może zapomnieć, że i na niego samego wywierają wpływ namiętności ludzkie, ludzkie uczucia (oklaski), może nawet ludzkie słabości (głośne zawołania: Nie! Nie!). Ale powie i to, że jeżeli kiedy ogień miłości własnej zapałał w jego łonie, to wnet stłumiły go żądze bycia pożytecznym rodzajowi ludzkiemu. Chęć zjednania sobie szacunku rodu ludzkiego była zawsze jego bodźcem, filantropia jego gwiazdą przewodnią (gwałtowne oznaki uznania). Czuł on niejaką dumę, wyznaje to otwarcie, i niech jego przyjaciele zużytkują to wyznanie, jeżeli się im podoba, czuł on niejaką dumę, gdy przedstawił uczonemu światu swoją teorię głowaczów. Teoria ta może być znakomita albo nie być nią. (Jeden głos: Jest nią! Głośne oklaski). Zgadza się mówca ze zdaniem szanownego pickwickisty, którego głos usłyszał. Teoria jego jest znakomita. Ale choćby sława tego traktatu doszła do krańców uczonego świata, i wtedy duma, jaką by odczuwał autor tego utworu, nie byłaby niczym wobec uczucia dumy, jakiego doznaje w tej chwili najszczęśliwszej w jego życiu (oklaski). Jest on tylko bardzo mizerną jednostką (Nie! Nie!), nie może jednak nie uznać tego, że powołany został przez Towarzystwo do czynności wielkiej wagi, połączonej z pewnym narażeniem się, dziś zwłaszcza, gdy nieład panuje na wielkich drogach, a woźnice są zdemoralizowani. Spojrzyjcie na stały ląd Europy i na sceny zdarzające się we wszystkich krajach. Wszędzie wywracają się dyliżanse, konie unoszą, zagryzłszy wędzidła, statki idą na dno, kotły parowe pękają! (Oklaski. – Jeden głos: Nie!) Nie! (oklaski) niech szanowny pickwickista, który wygłasza nie tak donośne uwagi, wystąpi tu i jeżeli śmie, kłam mi zada! Kto krzyknął nie? (Głośne oklaski). Byłażby to zbita z tropu miłość własna człowieka… nie chcę powiedzieć kapelusznika (żywe oklaski); który, zazdroszcząc pochwał oddawanych, może niezasłużenie, uczonym pracom mówcy i urażony skarceniem, jakiego doznały nędzne wystąpienia, zazdrością natchniony, uciekła się dziś do środka potwarczego”.

„Pan Blotton (z Algate) powstaje i żąda przywołania do porządku. – Czy Szanowny pickwickista do niego robił aluzję?” (Wołania: Do porządku! Tak! Nie! Słuchajcie! Dość tego! itd.).

„Pana Pickwicka nie zastraszą te hałasy. Tak, on zrobił aluzję do szanownego dżentelmena!” (Żywe wzruszenie).

„W takim razie pan Blotton w dwu tylko słowach odpowie: z największą pogardą odrzuca on zarzut szanownego dżentelmena jako fałszywy i oszczerczy (głośne oklaski). Szanowny dżentelmen jest blagier”. (Okropne wzburzenie. Wielkie przywoływanie do porządku).

„Pan Snodgrass wstaje, żądając przywołania do porządku. (Słuchajcie!) Zapytuje, czy nie zostanie zamknięta ta niewłaściwa dyskusja między dwoma członkami klubu”. (Słuchajcie! Słuchajcie!).

„Prezydent jest przekonany, że szanowny pickwickista cofnie wyrażenie, którego użył”.

„Pan Blotton, pomimo całego szacunku dla prezydenta, oświadcza, że tego nie uczyni”.

„Prezydent jest zdania, że obowiązek nakazuje mu zapytać szanownego dżentelmena, czy wyrażenia, które mu się wyrwało, użył w znaczeniu, jakie mu się nadaje pospolicie”.

„Pan Blotton nie waha się odpowiedzieć, że nie i że użył tego wyrażenia w znaczeniu pickwickowskim. (Słuchajcie! Słuchajcie!) Czuje się on w obowiązku oświadczyć, że osobiście przejęty jest najgłębszym szacunkiem dla szanownego dżentelmena. Nazwał go blagierem tylko z punktu zapatrywania się czysto pickwickowskiego”. (Słuchajcie! Słuchajcie!).

„Pan Pickwick oświadcza, że najzupełniej poprzestaje na szlachetnym i szczerym objaśnieniu swego szlachetnego przyjaciela. Życzy on sobie, aby należycie zostało zrozumiane, iż jego własne spostrzeżenia powinny być pojmowane w znaczeniu czysto pickwickowskim (oklaski)”.

Tu kończy się protokół. I w samej rzeczy dyskusja nie mogła już być dalej prowadzona, doszedłszy do konkluzji tak zadowalającej i jasnej. Nie mamy urzędowych dowodów co do faktów, jakie czytelnik znajdzie w rozdziale następnym, lecz ułożone one zostały według listów i innych dokumentów, których autentyczność nie podlega wątpliwości.

1. Esquire, tytuł dawany w Anglii każdemu, kto nie należy do klasy kupieckiej lub rzemieślniczej. D.W.P.C.K.P. znaczy: Dożywotni Wice-Prezes, Członek Klubu Pickwicka.

2. Esquire, Dożywotni Prezes, Członek Klubu Pickwicka.

3. Okolice Londynu.

4. Hampstead, wieś w okolicy Londynu.

ROZDZIAŁ IIPIERWSZY DZIEŃ PODRÓŻY I PIERWSZY WIECZÓR PRZYGÓD Z ICH SKUTKAMI

Słońce, ten punktualny sługa pracy, zaledwie wstało i rzuciło światło na poranek 13 maja 1827 roku, gdy Pickwick, podobny do tej promienistej gwiazdy, wyrwał się z objęć snu, otworzył okno swego pokoju i powiódł wzrokiem po tłumie poruszającym się pod nim. U stóp jego znajdowała się ulica Goswell, ulica Goswell znajdowała się po jego prawej stronie, ulica Goswell znajdowała się i po lewej jego stronie, jak daleko okiem sięgnąć można było…

„Takie to są – pomyślał pan Pickwick – ciasne poglądy filozofów poprzestających na badaniu powierzchni rzeczy i wcale nieusiłujących zbadać tajemnic ukrytych. I ja mógłbym, tak jak oni, poprzestać na rozpatrywaniu ulicy Goswell, nie robiąc żadnych usiłowań, by dostać się do otaczających ją okolic nieznanych!”.

Wypowiedziawszy tę szczytną myśl, pan Pickwick zajął się ubieraniem i układaniem rzeczy w torbie podróżnej. Wielcy ludzie bardzo rzadko bywają wybredni pod względem ubrania, toteż golenie brody, toaleta i śniadanie szybko po sobie następowały. Po upływie godziny pan Pickwick znajdował się już na placu Świętego Michała Wielkiego, z torbą podróżną pod pachą i mapą w kieszeni surduta; w kieszeni kamizelki zaś umieścił książeczkę do zapisywania odkryć, jakie mogą być zrobione.

– Kabriolet! – zawołał pan Pickwick.

– Jestem, panie – odpowiedział szczególny przedstawiciel rodzaju ludzkiego, w bluzie i płóciennym fartuchu, z numerem na blaszanej odznace powieszonej na szyi, jakby był skatalogowany w jakiejś kolekcji rzadkości. Był to miejscowy posługacz fiakrów. – Jestem, panie! Hej! Kolejny kabriolet.

Gdy woźnica wyszedł z szynku, gdzie palił fajkę, pan Pickwick i jego torba wsadzeni zostali do powozu.

– Golden Cross – rzekł pan Pickwick.

– Nędzny kurs, szylingowy, Tomie! – zawołał wyraźnie niezadowolony woźnica do posługacza, gdy powóz odjeżdżał.

–  Ile lat, mój przyjacielu, ma ten koń? – zapytał pan Pickwick, pocierając sobie nos szylingiem przygotowanym na zapłacenie.

– Czterdzieści dwa lata – odrzekł woźnica, koso spojrzawszy na pana Pickwicka.

– Co? – zawołał znakomity człowiek, sięgając ręką po notatnik.

Stangret powtórzył swe twierdzenie; pan Pickwick uważnie spojrzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyrazie żadnego wahania i bezzwłocznie fakt zanotował.

– I jak długo bywa w zaprzęgu? – pytał dalej pan Pickwick, zawsze starający się o zbieranie wiadomości pożytecznych.

– Dwa albo trzy tygodnie.

– Dwa albo trzy tygodnie w zaprzęgu – zawołał filozof, pełen zdumienia, i znowu wyciągnął notes.

– Stajnie – odrzekł obojętnie woźnica – znajdują się w Pentonville, ale on tam rzadko pozostaje, z powodu swego osłabienia.

– Z powodu osłabienia? – powtórzył pan Pickwick ze zdumieniem.

– Tak, pada, jak tylko się go wyprzęże z kabrioletu. A przeciwnie, gdy jest zaprzężony jak należy, lejce trzymają się krótko, to nawet nie potknie się. Mamy przy tym parę znakomitych kół, tak że byle z miejsca koń ruszył, już się toczą za nim; musi więc biegnąć, nie może się oprzeć.

Pan Pickwick zapisał każdy wyraz tego opowiadania, by udzielić klubowi wiadomości o tym szczególnym dowodzie żywotności koni w okolicznościach najmniej przyjaznych. Kończył właśnie notować, gdy kabriolet dotoczył się do Golden Gross. Stangret zeskoczył, pan Pickwick wysiadł ze wszelką ostrożnością. Panowie Tupman, Snodgrass i Winkle, z niecierpliwością oczekujący na przybycie swego znakomitego mistrza, podeszli, by go powitać.

– Masz tu – rzekł pan Pickwick, podając szylinga woźnicy.

Ale jakież było zdziwienie uczonego męża, gdy niepojęty właściciel kabrioletu, rzuciwszy pieniądze na bruk, oświadczył w mowie wielce wyrazistej, iż nie żąda innej zapłaty, jak tylko przyjemności przeboksowania z panem Pickwickiem całego szylinga.

– Szalony! – zawołał pan Snodgrass.

– Pijany! – dodał pan Winkle.

– I jedno i drugie – dorzucił pan Tupman.

–  Naprzód! – krzyknął woźnica, młócąc rękami mnóstwo przygotowawczych młynków. – Występujcie wszyscy czterej!

– A to gratka! – zawołało pół tuzina innych woźniców. – Do roboty, John! – I z wielkim zadowoleniem ustawili się w półkole.

– O co chodzi, John? – zapytał jakiś dżentelmen, właściciel mankietów z czarnego perkalu.

– Co jest? – odrzekł woźnica. – Ten stary zanotował mój numer.

– Nie notowałem numeru! – odpowiedział z oburzeniem pan Pickwick.

– A więc dlaczegoś go pan zapisywał? – zapytał woźnica.

– Nie zapisywałem! – zawołał pan Pickwick tonem jeszcze większego oburzenia.

– Czy wierzycie – ciągnął dalej woźnica, zwracając się do tłumu – czy uwierzycie, że ten oto szpicel siada do mego kabrioletu, zapisuje numer i każde słowo powiedziane! (Notatnik – jak błysk światła, przychodzi przez myśl panu Pickwickowi).

– Zrobił to? – mruknął inny woźnica.

– Tak, zrobił. A teraz ma gotowych trzech świadków przeciwko mnie. Ale zapłaci mi za to, choćbym miał pół roku siedzieć w więzieniu! Występuj!

I w uniesieniu woźnica cisnął na bruk swój kapelusz, zrzucił okulary panu Pickwickowi, wystosował jedno uderzenie pięścią w nos pana Pickwicka, drugie uderzenie pięścią w piersi pana Pickwicka, trzecie w oko pana Snodgrassa, czwarte, dla rozmaitości, w kamizelkę pana Tupmana, potem jednym skokiem wypadł na środek ulicy, następnie zeskoczył znowu na chodnik i w końcu wyparł tę odrobinę powietrza do oddychania, jaką na razie zawierały płuca pana Winkle’a. Wszystko to odbyło się w jakieś dwanaście sekund.

– Czy nie ma tu konstabla? – zapytał pan Snodgrass.

– Wpakujcie go pod pompę – doradzał jakiś przekupień z gorącymi pasztecikami.

– Zapłacisz mi za to! – wołał pan Pickwick, oddychając z trudnością.

– Szpicel! – krzyknęło kilka głosów z tłumu.

– Występujcie! – bełkotał woźnica, przez cały ten czas nie przestając młynkować pięściami w próżni.

Aż dotąd tłum zachowywał się biernie, ale gdy z ust do ust przeszła wiadomość, że pickwickiści są szpiegami policyjnymi, obecni zaczęli roztrząsać z wielkim roznamiętnieniem, czy nie należałoby postąpić według wniosku przekupnia gorących pasztecików. Niepodobna odgadnąć, do czego by to doprowadziło, gdyby interwencja pewnej nowo przybyłej osobistości nie położyła końca tej awanturze.

– Co to jest? – zapytał młody, wysmukły człowiek w zielonym fraku, wychodząc z biura powozów publicznych.

– Szpicel! – wrzasnął tłum.

– To fałsz! – zawołał pan Pickwick z wyrazem, który powinien był przekonać każdego nieuprzedzonego słuchacza.

– Czy tak? – zapytał młody człowiek, torując sobie drogę przez tłum za pomocą nieomylnego sposobu, polegającego na szturchaniu łokciami na prawo i na lewo.

Pan Pickwick w kilku zwięzłych słowach przedstawił mu rzeczywisty stan rzeczy.

– Jeśli tak, to chodźcie – rzekł zielony frak, pociągając za sobą znakomitego człowieka i nie przestając mówić przez całą drogę. – Ty, nr 924, weź, co się należy za kurs, i wynoś się. Szanowny panie, ja odpowiadam za niego, żadnych głupstw. Tędy. Gdzie pańscy przyjaciele? Jak widzę, zaszła omyłka. Mniejsza o to. Wypadek. Każdemu to się może zdarzyć. Odwagi! Od tego nikt nie umarł. Trzeba mężnie stawić czoło przeciwnościom. Zaskarż go pan do komisarza, niech to sobie wsadzi do kieszeni. A to łotry!

Wygłaszając z niepospolitą potoczystością długi szereg podobnych sentencji, nieznajomy wprowadził pana Pickwicka i jego uczniów do pokoju, gdzie zwykle podróżni czekają na odejście dyliżansów.

– Chłopcze! – zawołał, targając za dzwonek z nadzwyczajną gwałtownością – szklanek dla wszystkich! Gorącego ponczu z wódką, mocno ocukrzonego! Oko podbite, panie? Chłopcze! Kawałek surowego mięsa na oko pana. Nic tak nie pomaga na sińce jak surowe mięso. Słup gazowej latarni także doskonały, ale niewygodny. Strasznie jest głupio stać pół godziny na ulicy z okiem przyłożonym do słupa latarni. Dobry żart, co? Cha! Cha!

I nieznajomy, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu, przełknął od razu pół kwarty gorącego ponczu, potem rozwalił się na krześle z taką obojętnością, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.

Pan Pickwick miał czas przypatrzyć się ubiorowi i postawie tego nowego znajomego, a tymczasem trzej jego towarzysze zajęci byli wyrażaniem mu swej wdzięczności.

Był to mężczyzna średniego wzrostu, ale że szczupły i że miał długie nogi, wydawał się więc nierównie słuszniejszym. Jego zielony frak musiał być kiedyś bardzo elegancki, za owych pięknych dni fraków o krótkich połach; na nieszczęście w owych dniach był on pewno robiony na mężczyznę znacznie niższego aniżeli nieznajomy, ponieważ zabrudzone rękawy dochodziły mu zaledwie do połowy łokcia. Nie zważając na poważne lata tego ubioru, nieznajomy zapiął go pod sam podbródek, narażając się tym na pęknięcie na grzbiecie. Szyja nieznajomego okręcona była czarną chustką, ale nie dostrzegłbyś na niej ani śladu kołnierza od koszuli. Wąskie spodnie ukazywały tu i owdzie miejsca połyskujące, co znamionowało długą ich służbę, były one mocno naciągnięte za pomocą strzemiączek na połatanych trzewikach, zapewne, ażeby ukryć pończochy, niegdyś białe, które jednak zdradzały się, pomimo tej zbytecznej ostrożności. Z każdej strony jego kapelusza o podniesionych brzegach spadały w zaniedbanych kędziorach długie czarne włosy, pomiędzy rękawiczkami a rękawami ubrania ukazywały się nagie części rąk. Na koniec twarz jego była blada i wychudzona, a w całej osobie panował wyraz bezwstydnego niedbalstwa i niczym niezachwianej zarozumiałości.

Takiemu to indywiduum pan Pickwick przypatrywał się przez okulary (które na szczęście znalazły się) i w najgrzeczniejszych wyrazach wrażał swe podziękowanie, gdy trzej jego znajomi wyczerpali już swoje.

– Nie mówmy więcej o tym – rzekł nieznajomy, przerywając komplementy – dość tego. Woźnica, trzeba przyznać, dzielnie wywijał pięściami; ale gdybym był na miejscu przyjaciela pańskiego w myśliwskiej kurtce, to, niech mnie Bóg skarze, rozwaliłbym mu głowę w jednej sekundzie… i temu sprzedawcy pasztecików także, słowo honoru!

Mowa ta, jednym tchem wygłoszona, przerwana została przez konduktora z Rochester oznajmiającego, że Kommodor odjeżdża.

– Kommodor! – mruknął nieznajomy, wstając – w tym powozie mam miejsce. Płaćcie panowie za wódkę i wodę; trzeba by zmienić bilet pięciofuntowy; w obiegu jest dużo fałszywej monety, znamy to!

I potrząsnął głową z przebiegłą miną.

Właśnie pan Pickwick i jego trzej towarzysze zamierzali zrobić pierwszy swój przystanek w Rochester. Oświadczyli więc nowemu swemu znajomemu, że jadą tą samą co on drogą, i umówili się, że zajmą miejsce z tyłu powozu, gdzie pomieszczą się wszyscy pięciu.

– Hop! Do góry! – zawołał nieznajomy, pomagając panu Pickwickowi wygramolić się na wóz z pośpiechem, który materialnie naruszył zwykłą powagę filozofa.

– Pakunków pan nie ma? – zapytał woźnica.

– Kto? Ja? – odparł nieznajomy. – Pakiecik w bibułę zawinięty, ten oto. Resztę wyprawiłem wodą; wielkie skrzynie gwoździami obite, wielkie jak domy i ciężkie, ciężkie, diabelnie ciężkie!

To mówiąc, pakował do kieszeni pakiet w bibułę owinięty zawierający, jak można było wnosić, koszulę i chustkę do nosa.

– Ostrożnie! Ostrożnie na głowy! – krzyczał gadatliwy nieznajomy, gdy przejeżdżali pod pewnym sklepieniem – straszne to miejsce, bardzo niebezpieczne. Niedawno z matką jechało pięcioro dzieci. Matka, słuszna kobieta, jadła chleb z masłem, zapomniała o sklepieniu… Traf! Dzieci oglądają się, matka bez głowy! Chleb z masłem w ręku, a nie ma gęby, by go włożyć; głowa rodziny zginęła. Okropność! Okropność! Pan przygląda się pałacowi Whitehall? Piękny pałac; małe okienka; tu także zleciała jedna głowa… także nie pilnował się1. Och! Och! Panowie! Och!

– Myślałem właśnie – rzekł pan Pickwick – nad dziwną zmiennością rzeczy ludzkich.

– A! Domyślam się. Dziś wchodzi się do pałacu drzwiami, jutro wylatuje się oknem. Pan filozof?

– Badacz natury ludzkiej, panie.

– Ja także, jak większa część ludzi niemających nic lepszego do roboty, a jeszcze mniej do zarobienia. Pan poeta?

– Mój przyjaciel, pan Snodgrass, ma bardzo wybitne usposobienie poetyczne – odpowiedział pan Pickwick.

– Ja także – rzekł nieznajomy. – Poemat epiczny, dziesięć tysięcy wierszy, rewolucja czerwcowa, utworzony na miejscu, w dzień Mars, w nocy Apollo; w dzień karabin, w nocy lira.

– Czy pan był obecny przy tej sławnej scenie? – zapytał pan Snodgrass.

– Obecny? Tak, cokolwiek… mierzył w Szwajcarów, wymierzał wiersze, w handlu win spisywał… na ulicy pif! paf! nowa myśl! wracam do handlu… pióro i atrament… na ulicy siekanina, szczytny czas, panie. Pan myśliwy? – zapytał, zwracając się nagle do pana Winkle’a.

– Cokolwiek – odrzekł zagadnięty.

– Piękne zajęcie! Bardzo piękne! A pies?

– Nie mam w tym momencie.

– Ach, powinien pan mieć. Szlachetne zwierzę, istota inteligentna! Miałem niegdyś psa, legawca, instynktu zdumiewającego. Pewnego dnia, polując, wchodzę do lasku, gwiżdżę, pies nie rusza się, wołam więc: Ponto! Nic nie pomaga, stoi jak wryty. Ponto! Ponto! ani drgnie. Skamieniał przed jakąś tablicą. Napis: Strażnicy leśni mają rozkaz zabijania wszystkich psów, które się znajdą w tym lasku. Nie chciał iść dalej. Zadziwiający pies. Sławny pies! Och, tak! Sławny!

–  Szczególny przypadek! – rzekł pan Pickwick. – Czy pozwoli pan, bym to zanotował?

– Owszem, owszem; sto innych anegdot o tym samym zwierzęciu. Piękna dziewczyna, panie – mówił nieznajomy, zwracając się do pana Tracy’ego Tupmana, który zajęty był antypickwickowskim zerkaniem na młodą kobietę idącą brzegiem drogi.

– Bardzo piękna – odpowiedział pan Tupman.

– Angielki niewarte Hiszpanek, szlachetne istoty, włosy hebanowe, oczy czarne, kształty ponętne, słodkie istoty, cudne!

– Byłeś pan w Hiszpanii? – zapytał pan Tracy Tupman.

– Wieki tam przeżyłem.

– Musiałeś pan mieć wiele przygód miłosnych.

– Przygód miłosnych? Tysiące! Don Bolaro Fizzgig, grand hiszpański, córka jedynaczka, donna Krystyna, wspaniała dziewica, kochała mnie do szaleństwa. Ojciec zazdrosny, córka namiętna, Anglik piękny, donna Krystyna w rozpaczy, kwas pruski, pompa żołądkowa w mojej torbie podróżnej, wykonałem operację, stary Bolaro w uniesieniu, zgadza się na nasz związek, łączy ręce, strumienie łez, historia romantyczna, bardzo romantyczna.

– Czy dama ta znajduje się obecnie w Anglii? – przerwał pan Tupman, na którym opis tylu wdzięków żywe wywarł wrażenie.

– Umarła, panie, umarła! – odrzekł nieznajomy, przykładając do oczu szczątki batystowej chustki. – Nigdy nie przyszła do siebie po operacji z pompą oczyszczającą żołądek; delikatna konstytucja wstrząśnięta, ofiara miłości.

– A ojciec? – zapytał poetyczny Snodgrass.

– Wyrzuty sumienia, nagłe zniknięcie, gadanina o tym w całym mieście. Szukają po wszystkich kątach, nie ma! Wtem fontanna na publicznym placu przestaje działać; mija jakiś czas – nie ma wody. Rzemieślnicy biorą się do roboty, mój teść w wielkiej rurze wodociągowej; w prawym bucie całe wyznanie. Wydobywają go, fontanna tryska w najlepsze.

– Pozwoli mi pan spisać ten mały romans? – zapytał pan Snodgrass głęboko rozczulony.

–  Z największą chęcią, z największą chęcią. Pięćdziesiąt innych do usług pańskich. Dziwna moja historia, nie nadzwyczajna, ale ciekawa.

Przez całą drogę nieznajomy nie przestawał mówić w ten sposób, zatrzymując się tylko na przystankach dla przełknięcia szklanki piwa jako znaku przestankowego. Toteż, gdy powóz dotoczył się do Rochester, pamiętniki panów Pickwicka i Snodgrassa były całkiem zapełnione wyborem jego przygód.

Gdy ujrzano stary zamek, pan August Snodgrass zawołał z cechującym go poetycznym zapałem:

– Co za wspaniałe zwaliska!

– Jakie studium dla miłośnika starożytności! – to były własne słowa wyrzeczone przez pana Pickwicka w chwili, gdy przykładał perspektywę do oka.

– Piękna miejscowość – odrzekł nieznajomy. – Wspaniała masa, ciemne mury, zburzone arkady, ponure przejścia, zawalone schody. Ponadto stara katedra, zapach stęchlizny, stopnie wydeptane nogami pielgrzymów, małe furtki saksońskie, konfesjonały jak budki dla kontrolerów odbierających bilety w teatrze. Dziwni to ludzie ci zakonnicy, papieże, przełożeni i wszelkiego rodzaju nieboszczyki o wielkich obliczach i zadartych nosach, których wykopują codziennie. Pasy z bawolej skóry, flinty z lontami, sarkofagi. Piękne miejsce, stare legendy, szczytne zadziwiające historie.

Nieznajomy ciągnął ten monolog, dopóki powóz nie zatrzymał się na wielkiej ulicy przed oberżą Pod Bykiem.

– Czy pan tu zostanie? – zapytał go pan Nataniel Winkle.

– Tu? Nie, panie. Ale panom radzę, byście tu się zatrzymali: dom dobry, łóżka czyste. Tuż obok jest hotel Wright, bardzo drogi; pół korony dopisują do rachunku za spojrzenie na posługacza; drożej płacić każą, gdy się je obiad w mieście, aniżeli gdyby się jadło w hotelu; szczególni ludzie, doprawdy.

Pan Winkle zbliżył się do pana Pickwicka i powiedział mu parę słów do ucha. Szeptanie przeszło od pana Pickwicka do pana Snodgrassa, od pana Snodgrassa do pana Tupmana, a gdy następnie zamieniono pomiędzy sobą znaki zgody, pan Pickwick tak przemówił do nieznajomego:

– Dziś rano wyświadczyłeś pan nam ważną usługę. Chciej zatem przyjąć słaby dowód naszej wdzięczności i zrób zaszczyt obiadowania z nami.

– Z wielką przyjemnością. Ale pozwolę sobie wyjawić panom, co lubię: pieczony drób i grzyby to rzecz wyśmienita. O której godzinie?

– Teraz – rzekł pan Pickwick, wyjmując zegarek – jest prawie trzecia. O piątej, jeżeli pan chcesz.

– Bardzo dobrze. Zjawię się punkt o piątej, aż do tego czasu niech się panowie zajmą swoimi sprawami.

Tak oświadczył nieznajomy. Potem uniósł o kilka cali swój kapelusz o zadartych brzegach, osadził go znowu niedbale na bakier, przeszedł dziedziniec z miną zamyśloną i wyszedł w ulicę; pakiet, owinięty w bibułę, sterczał mu ciągle z kieszeni.

– Najwyraźniej jest to wielki podróżnik po rozmaitych klimatach i głęboki obserwator ludzi i rzeczy – rzekł pan Pickwick.

– Chciałbym widzieć jego poemat – dodał pan Snodgrass.

– A ja tego psa – rzekł pan Winkle.

Pan Tupman nie mówił nic, ale myślał o donnie Krystynie, kwasie pruskim, fontannie – i oczy jego napełniły się łzami…

Zamówiwszy osobny pokój jadalny, obejrzawszy łóżka i złożywszy zamówienie na obiad, nasi znajomi wyszli, aby przyjrzeć się miastu i jego okolicom.

Pilnie przejrzeliśmy notatki pana Pickwicka o czterech miastach: Stround, Rochester, Chatham i Brompton, ale nie znajdujemy, by zdanie jego o nich różniło się co do treści od zdania innych uczonych, którzy zwiedzali też same miejsca. Opis jego można streścić w tych wyrazach:

Głównymi produktami tych miast zdają się być żołnierze, majtkowie, żydzi, kreda, raki, oficerowie i urzędnicy marynarki. Najważniejsze towary, wystawione na ulicach, to: zboże dla floty, cukier lodowy, jabłka, ryby i ostrygi. Ulice są wielce ożywione, co pochodzi w największej części od dobrego humoru wojskowych. Mężni ci ludzie, pod wpływem nadmiaru wesołości i napojów spirytusowych, wyśpiewując i robiąc zygzaki po ulicach, przedstawiają widok prawdziwie zajmujący dla umysłu filantropijnego, zwłaszcza jeżeli zważymy, jakiej niewinnej i taniej uciechy dostarczają oni wszystkim miejskim ulicznikom biegającym za nimi i ich przedrzeźniającym. Nic (dodaje pan Pickwick) nie zdoła dorównać ich dobremu humorowi. W przeddzień mego przybycia jeden z wojskowych był grubiańsko obrażony w pewnej oberży. Dziewczyna nie chciała mu pozwolić pić więcej. Wskutek tego, z prostej swawoli, żołnierz wydobył bagnet i ranił ją w ramię, ale zaraz nazajutrz zuch ten udał się do oberży i pierwszy oświadczył, że nie zachowuje żadnej urazy i zapomina o tym, co zaszło.

Konsumpcja tytoniu musi być bardzo znaczna w tym mieście, pisze dalej pan Pickwick, a zapach tej rośliny, rozchodzący się po wszystkich ulicach, musi być szczególnie przyjemny dla lubiących palić. Podróżnik, niezgłębiający istoty rzeczy, może by krytykował błoto charakteryzujące drogi miejskie; gdy przeciwnie, przedstawia ono prawdziwy przedmiot zadowolenia dla tych, którzy widzą w tym dowód ruchu i pomyślności handlowej.

Piąta godzina sprowadziła jednocześnie obiad i nieznajomego. Pozbył się on pakietu w szarej bibule, ale nie dokonał żadnej zmiany w swym ubraniu i, jak przedtem, odznaczał się gadatliwością.

– Co to jest? – zapytał, gdy posługacz zdejmował srebrną pokrywę z półmiska. – Łosoś! O! Sławna ryba; wszystkie łososie pochodzą z Londynu. Przedsiębiorcy dyliżansów popierają obiady polityczne, ażeby dowozić łososie tuzinami koszów, wiedzą dobrze, co robią. Ech! Ech! Szklaneczkę wina ze mną, panie?

– Z przyjemnością – odrzekł pan Pickwick. I nieznajomy napił się wina naprzód z nim, potem z panem Snodgrassem, potem z panem Tupmanem, potem z panem Winkle’em, a na koniec z całym ogółem zebranych. A wszystko to nie przestając mówić ani na chwilę.

– Szczególne jakieś bachanalie na schodach. Noszą ławki, uwijają się stolarze, lampy, szklanki, harfa. Co to znaczy, chłopcze?

– Bal, panie.

– Bal składkowy?

– Nie, panie. Bal publiczny, panie, na rzecz ubogich, panie…

– Powiedz mi pan – poprosił pan Tupman z żywym zajęciem – czy są w tym mieście piękne kobiety?

– Pyszne, wspaniałe. Kent, panie; cały świat zna hrabstwo Kent, słynące z jabłek, wiśni, chmielu i kobiet. Szklankę wina, panie?

– Z wielką przyjemnością – odrzekł pan Tupman. Nieznajomy nalał swoją szklankę i wychylił.

– Bardzo bym chciał pójść na ten bal – rzekł pan Tupman – bardzo bym chciał…

– Bilety, panie, mamy w kantorze. Po pół gwinei, panie – rzekł chłopiec.

Pan Tupman powtórnie wyraził życzenie, aby być obecnym na tej uroczystości; ale nie dostrzegając żadnej odpowiedzi w pociemniałym oku pana Snodgrassa ani w roztargnionym wzroku pana Pickwicka, rzucił się z nowym zapałem do wina porto i deseru, który przyniesiono. Posługacz oddalił się, a naszych pięciu podróżnych w dalszym ciągu zażywało zabawy poobiedniej.

– Za pozwoleniem panów – rzekł nieznajomy – butelka drzemie, zmuśmy ją do krążenia, jak słońce.

I wypił szklankę, którą napełnił był przed dwiema minutami, potem nalał sobie drugą ze świadomością człowieka przyzwyczajonego do podobnych manipulacji.

Wypito wino i zażądano więcej; nieznajomy rozprawiał, pickwickiści słuchali; pan Tupman z każdą chwilą odczuwał większe usposobienie do balu; twarz pana Pickwicka jaśniała wyrazem filantropii uniwersalnej; panowie Winkle i Snodgrass zapadli w głęboki sen.

– Na górze już zaczynają – rzekł nieznajomy. – Słuchajcie! Stroją skrzypce, a teraz harfę. Już zaczęli!

W samej rzeczy dźwięki orkiestry zapowiadały początek kontredansa.

– Bardzo bym chciał pójść na ten bal – powtórzył kolejny raz pan Tupman.

– Ja także, przeklęte bagaże, statek spóźnił się; nie mam w co się ubrać.

Powszechna uprzejmość była charakterystycznym rysem pickwickistów; a pan Tupman był nią obdarzony w wyższym od innych stopniu. Przeglądając protokoły klubu, zdumieć się trzeba, ile razy ten zacny człowiek odsyłał do innych członków Stowarzyszenia rozmaitych biedaków udających się do niego dla otrzymania starych sukien lub pieniężnej zapomogi.

– Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł panu pożyczyć frak na ten bal – rzekł on do nieznajomego – ale pan jesteś dość szczupły, a ja…

– Dość otyły. Stary Bachus w pantalonach! Zlazł z beczki! Winne liście, do diabła. Cha! Cha! Przysuń no pan wino!

Nie umiemy powiedzieć, czy pana Tupmana oburzył zbyt swobodny ton, z jakim nieznajomy wzywał go, by przysunął wino, które tak szybko przesuwało się przez jego gardło, czy też słusznie zdenerwowało go, że wpływowy członek Klubu Pickwicka porównany został do Bachusa, ale odchrząknął dwa razy i przez kilka sekund popatrzył na nieznajomego z surową stanowczością. Jednak, gdy indywiduum to zachowało całkowity spokój i pogodę ducha pod tym badawczym spojrzeniem, zmniejszył on stopniowo jego natężenie i znowu zaczął mówić o balu.

– Właśnie chciałem zwrócić pana uwagę – powiedział – że podczas gdy moje ubranie byłoby dla pana zbyt przestronne, strój mojego przyjaciela, pana Winkle’a, mógłby okazać się w sam raz.

Nieznajomy jednym rzutem oka zmierzył pana Winkle’a i zawołał z zadowoleniem:

– Właśnie takich mi potrzeba.

Pan Tupman rozejrzał się dokoła. Wino, które wywarło swój wpływ usypiający na panów Snodgrassa i Winkle’a, ciężyło również nad zmysłami pana Pickwicka. Dżentelmen ten kolejno przeszedł wszystkie fazy poprzedzające obezwładnienie wywarte obiadem i winem. Przeszedł zwykłe stopnie od nadmiaru, wesołości, do bezdennego smutku. Jak płomień gazowy na ulicy, gdy wiatr dostanie się do rury, roztaczał on chwilami to nadzwyczajną jasność, to znów tak drobniał, iż zaledwie można go było dojrzeć; po krótkiej przerwie błysnął oślepiającym blaskiem, potem drgnął i zgasł zupełnie. Głowa opadła mu na piersi i jednostajne chrapanie, któremu czasami towarzyszyło głuche mruczenie, były jedynymi dowodami dla słuchu mogącymi świadczyć o istnieniu tego wielkiego męża.

Pana Tupmana opanowała gwałtowna chęć znalezienia się na balu, ażeby wydać swój sąd o pięknościach hrabstwa Kent; chciało mu się również zaprowadzić tam nieznajomego, słyszał go bowiem mówiącego o mieszkańcach miasta, jak gdyby żył w nim od urodzenia, sam zaś znajdował się w miejscu zupełnie mu obcym. Pan Winkle spał głęboko, a pan Tupman dobrze znał z doświadczenia stan, w jakim się on znajdował, by wiedzieć, że według zwykłego przebiegu praw natury przyjaciel jego, przebudziwszy się, nie będzie myślał o niczym, tylko o tym, by się dowlec do łóżka. Wszelako był jeszcze niezdecydowany.

– Napełnij pan sobie szklankę i przysuń wino – rzekł niezmordowany gość.

Pan Tupman spełnił to żądanie i ta ostatnia szklanka wymogła na nim postanowienie.

– Z sypialnego pokoju pana Winkle’a – rzekł do nieznajomego – prowadzą drzwi do mojego pokoju. Gdybym go teraz rozbudził, nie potrafiłbym dać mu do zrozumienia, czego żądam, ale wiem, że w swej torbie podróżnej ma on kompletne ubranie. Przypuśćmy, że pan je przywdzieje na bal, a powróciwszy, zdejmie; mógłbym je łatwo odłożyć w tym samym miejscu, bynajmniej nie niepokojąc mego przyjaciela.

– Doskonale – odrzekł nieznajomy – wyborny plan. Głupie położenie, śmieszne: czternaście fraków w moim kufrze i znaleźć się zmuszonym przywdziewać cudzy. Bardzo głupio! Doprawdy.

– Trzeba wziąć bilety – rzekł pan Tupman.

– Nie warto rozmieniać gwinei. Zagrajmy, kto zapłaci za oba; rzuć pan złotą monetę w górę, ja będę zgadywać. Zaczynaj pan. Kobieta, kobieta, kobieta czarodziejka!

Złoty pieniądz upadł i ukazała się postać drakona, przez grzeczność nazywana kobietą. Skazany losem pan Tupman zadzwonił, wziął bilety i zażądał światła. Po kwadransie nieznajomy był kompletnie ustrojony w szaty pana Nataniela Winkle’a.

– To frak zupełnie nowy – rzekł pan Tupman, podczas gdy nieznajomy przyglądał się sobie z zadowoleniem. – Pierwszy, który został ozdobiony guzikami naszego klubu.

I wskazał swemu towarzyszowi duże złocone guziki, na których wyryte były litery K.P. po obu stronach popiersia pana Pickwicka.

– K.P. – powtórzył nieznajomy – śmieszna dewiza, portret tego dziadka i K.P.! Co to znaczy to K.P.? Komiczny Portret? Co?

Pan Tupman z wielką powagą i źle ukrywanym oburzeniem objaśnił mistyczny symbol Klubu Pickwicka, a tymczasem nieznajomy wykręcił się, by zobaczyć tył fraka, którego stan dochodził mu do połowy pleców.

– Stan cokolwiek za krótki, co? Jak kurtki tragarzy, śmieszne ubiory, robią je bez miary, hurtowo, tajemnicze drogi opatrzności. Wszystkim ludziom małego wzrostu dostają się długie kurtki, wszystkim słusznego – kurtki krótkie.

Paplając w ten sposób, nowy towarzysz pana Tupmana kończył poprawiać swe ubranie, lub raczej ubranie pana Winkle’a, i wkrótce potem dwaj miłośnicy balu weszli razem na schody.

– Nazwiska panów? – zapytał jakiś jegomość stojący przy drzwiach. Pan Tupman podszedł, by podać swe tytuły i ród, gdy tymczasem nieznajomy zatrzymał go, mówiąc:

– Żadnych nazwisk! – I mruknął do ucha panu Tupmanowi: – Na co nazwiska? Nieznajomi! Doskonałe nazwisko, w swoim rodzaju incognito, to rzecz najlepsza! Dżentelmeni z Londynu, szlachetnie urodzeni – i basta.

Po tych ostatnich wyrazach, głośno wymówionych, otworzyły się drzwi i pan Tupman wraz z nieznajomym weszli do sali balowej.

Był to długi pokój, okolony karmazynowymi ławkami i oświetlony świecami w kryształowym żyrandolu. Muzykanci umieszczeni byli na estradzie; trzy czy cztery koła kontredansowe rozwijały się i zwijały. W bocznym pokoju znajdowało się parę stołów do gry, przy których cztery stare damy z takąż samą ilością otyłych mężczyzn z całą powagą rozgrywały wista.

Po przetańczeniu ostatniej figury tancerze zaczęli przechadzać się po sali, a nasi dwaj znajomi stanęli w kącie, by przypatrzeć się towarzystwu.

– Śliczne kobiety – rzekł z westchnieniem pan Tupman.

– Zaczekaj no pan. Najpiękniejsze jeszcze się nie pojawiły. Śmieszne miejsce. Wyżsi urzędnicy marynarki nie rozmawiają z urzędnikami niższymi; niżsi urzędnicy nie rozmawiają z mieszczaństwem; komisarz rządowy nie rozmawia z nikim.

– Co to za chłopak: jasnowłosy, z czerwonymi oczyma i w fantastycznym ubraniu?

– Ts! Zamilcz pan, jeżeli możesz! Czerwone oczy! Fantastyczne ubranie, chłopak. Ho! Ho! Ciszej, ciszej; to chorąży z 97. pułku, wielmożny Wilmot Becasse. Bekasy, wielka familia, familia liczna.

– Sir Tomasz Clubber, pani Clubberowa i panny Clubberówny! – zawołał stentorowym głosem człowiek anonsujący gości.

Wejście ogromnego dżentelmena w niebieskim fraku ze złotymi guzikami i dorodnej damy w niebieskim atłasie, tudzież dwóch młodych panienek wykrojonych według tegoż modelu, w strojnych sukniach takiej samej barwy, zrobiło na wszystkich zebranych ogromne wrażenie.

– Komisarz rządowy, naczelnik marynarki, wielki człowiek, niezaprzeczalnie wielki! – rzekł nieznajomy cicho do pana Tupmana, podczas gdy gospodarze balu prowadzili sir Tomasza Clubbera na drugi koniec sali.

Wielmożny Wilmot Becasse i znakomitsi goście pośpieszyli złożyć swe uszanowanie pannom Clubberównom, a sir Tomasz Clubber, wyprostowany jak głoska I, majestatycznie spoglądał na zgromadzonych z wysokości swego czarnego krawata.

– Pan Smithie, pani Smithie i panny Smithie – zaanonsowano następnie.

– Co to za państwo Smithie? – zapytał pan Tupman.

– Także coś z marynarki – odpowiedział nieznajomy.

Pan Smithie pokłonił się z uszanowaniem sir Tomaszowi Clubberowi, a sir Tomasz Clubber oddał mu ukłon z widoczną przychylnością. Lady Clubberowa przez lornetkę przypatrywała się pani Smithie i jej córkom, a znowu pani Smithie z góry spoglądała na jakąś damę, której mąż nie służył w marynarce.

– Pułkownik Bulder, pani Bulderowa i panna Bulderówna.

– Dowódca garnizonu – rzekł nieznajomy, odpowiadając na pytający wzrok pana Tupmana.

Panna Bulderówna została bardzo serdecznie przyjęta przez panny Clubberówny; powitanie pani Bulderowej i lady Clubberowej było najczulsze; pułkownik Bulder i sir Tomasz Clubber poczęstowali się nawzajem tabaką i obaj rozejrzeli się dokoła niczym para Aleksandrów, władców wszystkiego, co ich otaczało.

Podczas gdy miejscowa arystokracja: Buldery, Clubbery i Bekasy, zachowywali w ten sposób godność swoją na honorowym miejscu sali, inne klasy towarzystwa naśladowały ich, ile tylko mogły, na szarym końcu. Najmniej arystokratyczni oficerowie 97. pułku poświęcali się rodzinom pomniejszych urzędników marynarki; żona adwokata i żona kupca win stały na czele osobnej frakcji; żona piwowara składała swe uszanowanie państwu Bulderom; a pani Tomlinsonowa, dyrektorowa biura pocztowego, zdawało się, że za powszechną zgodą obrana została na przewodniczącą partii kupieckiej.

Jedną z najpopularniejszych osobliwości w swoim kółku był mały, tłusty człowieczek o łysej głowie otoczonej wieńcem czerwonych twardych włosów. Był to doktor Slammer, chirurg 97. pułku. Doktor Slammer zażywał tabakę ze wszystkimi, śmiał się, tańczył, żartował, grał w wista, był wszędzie, robił wszystko. Do tych i tak już licznych zajęć doktor liczył jeszcze jedno: największymi i niezmordowanymi względami otaczał on starą małą wdowę, której toaleta i liczne klejnoty wskazywały na znaczny majątek, co czyniło z niej partię wielce pożądaną dla człowieka mającego ograniczony dochód.

Oczy pana Tupmana i jego towarzysza już były od niejakiego czasu zwrócone na doktora i wdowę, gdy nieznajomy przerwał milczenie:

– Kupa pieniędzy, stara baba, doktor zawraca jej głowę, wyborna myśl! Doskonała sztuka!

Podczas gdy te uwagi, niezbyt zrozumiałe, wylatywały z ust nieznajomego, pan Tupman patrzył nań okiem badawczym.

– Pójdę tańczyć z wdową.

– Kto ona?

– Nic nie wiem, nigdy nie widziałem. Wykurzyć doktora! Naprzód marsz!

Domawiając tego, nieznajomy przeszedł salę, oparł się o gzyms kominka i utkwił wzrok, z wyrazem uwielbienia i melancholii, w tłuste policzki starej wdowy. Pan Tupman patrzył na to niemy z podziwu. Nieznajomy widocznie robił szybkie postępy, doktor tańczył akurat z inną damą. Wdowa upuściła wachlarz, nieznajomy zerwał się i podał go jej pośpiesznie: uśmiech, ukłon, wymiana kilku grzeczności. Nieznajomy zuchwale przeszedł przez salę, by wyszukać dyrektora tańców, powrócił z nim do wdowy i po kilku chwilach przedwstępnej prezentacji pochwycił swą zdobycz za rękę i stanął z nią do kontredansa.

Wielkim było zdziwienie pana Tupmana na widok tego trybu postępowania, ale zdziwienie doktora zdawało się jeszcze większe. Nieznajomy był młody, pochlebiało to wdówce; nie zwracała już ona uwagi na nadskakiwania doktora, a jego oburzenie nie wywarło żadnego wrażenia na rywalu. Doktor Slammer stał, jakby paraliżem tknięty. On, doktor Slammer z 97. pułku, tak, w jednej chwili, w nic obrócony przez człowieka, którego dotąd nikt nie widział, nikt nie znał! Doktor Slammer! Doktor Slammer z 97. pułku! To nie do uwierzenia! To być nie może! A jednak tak było! Dobrze! Oto nieznajomy przedstawia swego przyjaciela! Doktor nie wierzy własnym oczom. Patrzy znowu i znajduje się w przykrej konieczności uznania, że go nie łudzą jego optyczne nerwy. Pani Bulderowa tańczy z panem Tupmanem; trudno mylić się. Jego wdowa, z ciałem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z niezwykłą energią. Jest tu także przed nim i pan Tupman, wyskakujący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tańczący (co się zresztą zdarza wielu osobom) tak, jak gdyby kontredans był jakąś uroczystą próbą, dla której odbycia trzeba uzbroić swą moralną stronę niewzruszoną stanowczością.

W milczeniu i cierpliwie doktor zniósł to wszystko. Widział, jak nieznajomy podawał wdowie chłodniki, potem odnosił szklanki, rzucił się na biszkopty; widział tysiące wzajemnych umizgów i nie powiedział nic. Ale w kilka sekund po zniknięciu nieznajomego z panią Bulderową, którą ten odprowadzał do powozu, doktor wyleciał z sali i każdy atom jego gniewu, długo powstrzymywanego, zdawał się wytryskać mu z twarzy strumieniem potu.

Nieznajomy powrócił i począł rozmawiać po cichu z panem Tupmanem; śmiał się, był rozpromieniony, triumfował, Mały doktor zapragnął jego życia.

– Panie – rzekł mu przerażającym głosem, podając swój bilet wizytowy i odchodząc nieco na stronę – nazwisko moje Slammer, doktor Slammer, panie! Z pułku 97., koszary Chatham. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!

Chciał mówić dalej, ale oburzenie mowę mu odjęło.

– A! – odrzekł nieznajomy, jakby a niechcenia – Slammer, bardzo dobrze, dziękuję, ale teraz nie jestem chory. Slammer… Gdy zachoruję, udam się do pana.

– Pan… pan jesteś intrygant… jesteś tchórz… jesteś nikczemny… jesteś łgarz… jesteś… jesteś… Czy pan zdecydujesz się dać mi swój bilet?

– A, rozumiem – rzekł nieznajomy półgłosem – poncz za mocny, przyjęcie zbyt hojne… Lemoniada lepsza, w pokojach za gorąco, dżentelmen już w pewnym wieku, nazajutrz to się czuć daje, nieznośne cierpienia… – I zrobił kilka kroków.

– Pan mieszka w tym domu? – krzyknął rozzłoszczony człowiek. – Teraz jesteś pijany! Ale dowiesz się pan o mnie. Wyszukam pana, wyszukam!

– Najlepiej pan zrobisz, gdy sobie wyszukasz łóżko – odrzekł obojętnie.

Doktor Slammer spojrzał na niego z nieopisaną zawziętością i oddalił się, nasuwając na głowę kapelusz w sposób wymownie świadczący o jego oburzeniu.

Nieznajomy poszedł do pana Tupmana dla zwrócenia garderoby zapożyczonej u niewinnego pana Winkle’a, którego znaleziono w śnie głębokim, i zwrot wnet został wykonany. Nieznajomy był nadzwyczaj żartobliwy, a pan Tupman, oszołomiony winem, ponczem, światłem i widokiem tylu kobiet, całą tę sprawę uważał za doskonały żart. Po odejściu nowego przyjaciela doznał niejakiej trudności przy szukaniu otworu szlafmycy, wywrócił lichtarz i tylko po całym szeregu wielce skomplikowanych ewolucji zdołał dostać się do łóżka. Pomimo tych drobnych wypadków rychło znalazł pożądany spoczynek.

Na drugi dzień rano, zaledwie wybiła siódma godzina, uniwersalny umysł pana Pickwicka wyrwany został ze stanu odrętwienia, w którym go sen pogrążył, gwałtownym kołataniem do drzwi.

– Kto tam? – zawołał filozof, podnosząc się.

– Posługacz, panie.

– Czego chcesz?

– Czy nie może mi pan powiedzieć, który z towarzyszy pańskich ma niebieski frak ze złoconymi guzikami i literami na nich?

„Zapewne wziął go do wyczyszczenia – pomyślał pan Pickwick – i zapomniał, do kogo należy”.

– Pan Winkle – odrzekł – trzecie drzwi na prawo.

– Bardzo panu dziękuję – odpowiedział posługacz i odszedł. Co to znaczy? – zapytał sam siebie pan Tupman, słysząc mocne kołatanie do drzwi.

– Czy mogę widzieć pana Winkle’a? – odrzekł posługacz zza drzwi.

– Winkle! Winkle! – krzyknął pan Tupman.

– A co tam? – odezwał się słaby głos z drugiego pokoju.

– Pytają się o ciebie… ktoś przy drzwiach.

I z wysileniem wymówiwszy te wyrazy, pan Tupman odwrócił się i znów zasnął.

– O mnie się pytają? – zdziwił się pan Winkle, wstając z łóżka i szybko się ubierając. – W takiej odległości od Londynu! Jakie licho może się pytać o mnie?

– Jakiś dżentelmen na dole w kawiarni, panie. Powiada, że tylko chwilkę chce pomówić z panem, ale żadną miarą nie chce czekać.

– To dziwne – mruknął pan Winkle. – Powiedz mu, że zaraz przyjdę.

Zawinął się w szlafrok, obwiązał szyję chustką i poszedł.

Stara baba i dwaj chłopcy zamiatali kawiarnię. Przy oknie stał jakiś oficer, który, ujrzawszy wchodzącego pana Winkle’a, ukłonił mu się zimno, potem kazał oddalić się służącym, starannie zamknął drzwi i powiedział:

– Pan Winkle, jak sądzę?

– Tak jest, panie, nazywam się Winkle.

– Przychodzę tu w imieniu mego przyjaciela, doktora Slammera z 97. pułku. To pana nie powinno dziwić.

– Doktora Slammera? – powtórzył pan Winkle.

– Doktora Slammera. Polecił mi on, bym oznajmił panu w jego imieniu, że postępowanie pana wczorajszego wieczoru było niehonorowe i że człowiek honorowy puścić tego płazem nie może.

Zdumienie pana Winkle’a było zanadto prawdziwe i zanadto widoczne, by go nie dostrzegł wysłannik doktora Slammera, który też tak dalej mówił:

– Przyjaciel mój, doktor Slammer, zdaje się być najmocniej przekonany, że przez znaczną część wieczoru byłeś pan mocno podchmielony i prawie w niemożności pojmowania obrazy jemu wyrządzonej. Polecił mi on oznajmić panu, że jeżeli w ten sposób wytłumaczysz się ze swego postępowania, on przyjmie takie tłumaczenie, napisane własną pana ręką tak jak ja je panu podyktuję.

– Tłumaczenie na piśmie! – powtórzył znowu pan Winkle tonem najwyższego zdumienia.

– W przeciwnym razie – mówił dalej oficer – wiadomo panu, czym się to powinno skończyć.

– Czy podjąłeś się pan tego zlecenia do mnie mianowicie? – zapytał pan Winkle, którego siły umysłowe szczególnie zdezorganizowała ta niezwykła rozmowa.

– Nie byłem obecny przy tej scenie, a więc i przy tym, jak pan uparłeś się, by nie dać swej karty doktorowi Slammerowi. Uprosił mnie on, bym się wywiedział, kto jest właścicielem fraka niebieskiego ze złoconymi guzikami i literami K.P.

Pan Winkle aż drgnął ze zdziwienia, usłyszawszy tak szczegółowy opis swego ubioru. Przyjaciel doktora Slammera mówił dalej:

– Dowiedziałem się, że właściciel tak opisanego fraka przybył tu wczoraj z trzema innymi panami. Posłałem do tego z nich, który zdaje się być przewodniczącym całego towarzystwa, a ten odesłał mnie do pana.

Gdyby wielka wieża zamku Rochester zlazła nagle ze swych fundamentów i stanęła naprzeciwko okien, zdziwienie pana Winkle’a nie byłoby większe nad to, jakiego doznał, usłyszawszy owe wyrazy. Pierwszą jego myślą było, że mu skradziono frak; rzekł więc oficerowi:

– Czy zechcesz pan zaczekać tu na mnie chwilkę?

– Dobrze – odpowiedziały nieproszony gość.

Pan Winkle pobiegł prędko po schodach i drżącą ręką otworzył swą torbę podróżną. Niebieski frak leżał w zwykłym miejscu, ale oglądając go starannie, można było poznać, że niedawno był używany.

– Prawda! – powiedział sam do siebie pan Winkle, odkładając frak – za wiele piłem wczoraj po obiedzie, i coś mi się zdaje, jakobym potem chodził po mieście i palił cygaro. Faktem jest, żem był tęgo wcięty. Musiałem zmienić ubranie, łazić gdzieś, musiałem kogoś obrazić – to pewne… i oto, jakie okropne skutki!

Dręczony tymi myślami zszedł do kawiarni z ponurym postanowieniem przyjęcia wyzwania śmiałego doktora i poddania się najgroźniejszym tego wynikom.

Rozmaite uwagi doprowadziły go do takiej decyzji. Naprzód dbałość o reputację swą w klubie. Tam zawsze uchodził za pierwszorzędną powagę we wszystkim, co dotyczyło ćwiczeń ciała, tak zaczepnych, jak odpornych i bezspornych. Gdyby się cofnął przy pierwszej próbie, w oczach prezydenta klubu stanowisko jego byłoby na zawsze stracone. Po wtóre, przypomniał sobie, iż słyszał (od niewtajemniczonych), że zwykle świadkowie umawiają się i nie kładą kul do pistoletów. Na koniec sądził, że gdy wybierze sobie na świadka pana Snodgrassa i przedstawi mu całe niebezpieczeństwo, dżentelmen ten na pewno powiadomi o wszystkim pana Pickwicka, który niezawodnie da znać władzy miejscowej, zapobiegając zabiciu albo uszkodzeniu jego ucznia.

Obliczywszy te wszystkie szanse, powrócił do sali i oświadczył, iż przyjmuje wyzwanie doktora.

– Czy zechcesz mi pan wskazać swego świadka, bym się z nim ułożył co do czasu i miejsca spotkania? – zapytał wtedy nader uprzejmie oficer.

– To zbyteczne. Wskaż mi pan tylko czas i miejsce; świadek przyjdzie razem ze mną.

– Niech i tak będzie – rzekł oficer obojętnie. – Dziś o zachodzie słońca, jeżeli pan nie ma nic przeciwko temu.

– Bardzo dobrze – odrzekł pan Winkle, myśląc w duchu, że bardzo źle.

– Znasz pan warownię Pitt?

– Widziałem ją wczoraj.

– Więc pójdziesz pan polem koło wałów, potem ścieżką na lewo od rogu fortyfikacji, dalej prosto, aż tam gdzie ja stać będę. Następnie pójdziemy razem w miejsce ustronne, gdzie rzecz odbędzie się bez żadnej przeszkody.

„Bez przeszkody!” – pomyślał pan Winkle.

– Sądzę, że nie mamy nic więcej do ustalenia.

– Zdaje się, że nie.

– A więc żegnam.

– Żegnam.

I oficer odszedł, pogwizdując kontredansa.

Przy śniadaniu, w dniu tym, było jakoś niewesoło naszym podróżnikom. Pan Tupman, po niezwykłych wybrykach ubiegłej nocy, nie był w stanie podnieść się z łóżka; pan Snodgrass zdawał się doświadczać poetycznego przytłoczenia umysłu; sam pan Pickwick okazywał niezwykłą skłonność do sodowej wody i milczenia; co do pana Winkle’a, ten przede wszystkim szukał sposobności porozumienia się ze swym świadkiem. Sposobność ta nadarzyła się wkrótce: pan Snodgrass zaproponował zwiedzanie zamku, a ponieważ z całego towarzystwa jeden tylko pan Winkle był usposobiony do tej przechadzki, więc poszli we dwóch.

– Snodgrass – rzekł pan Winkle, gdy znaleźli się na ulicy – Snodgrass, mój przyjacielu! Powiedz mi, czy mogę liczyć na twoją dyskrecję.

A mówiąc to, pragnął gorąco, by nie mógł liczyć na nią.

– Możesz – odparł pan Snodgrass. – Przysięgam…

– Nie, nie! – przerwał pan Winkle przerażony myślą, iż przyjaciel jego najniepotrzebniej może się zobowiązać do niewydania go. – Nie przysięgaj, nie przysięgaj! To zbyteczne.

Pan Snodgrass spuścił rękę, którą podniósł poetycznie ku niebu, i przybrał postawę wyczekującą.

– Potrzebuję, mój przyjacielu, twych usług w sprawie honorowej.

– Jestem gotów – odparł pan Snodgrass, ściskając rękę swego towarzysza.

– Z doktorem, doktorem Slammerem z 97. pułku – dorzucił pan Winkle, chcąc przedstawić rzecz jak można najsolenniej. – Sprawa jest z oficerem, który będzie miał za świadka innego oficera; dziś, przed zachodem słońca, w ustronnym miejscu, poza warownią Pitt.

– Możesz liczyć na mnie – odrzekł pan Snodgrass, zdziwiony, ale niewzruszony tym w żaden inny sposób. I rzeczywiście, nic nie masz godniejszego uwagi nad obojętność, z jaką dowiadujemy się o sprawach podobnego rodzaju, kiedy sami nie jesteśmy stroną.

Pan Winkle zapomniał o tym, sądził on o uczuciach swego przyjaciela według uczuć własnych.

– Skutki mogą być okropne – przemówił pan Winkle.

– Spodziewam się, że nie.

– Doktor, jak sądzę, strzela bardzo dobrze.

– Większa część wojskowych dobrze strzela – zauważył pan Snodgrass ze spokojem.– Ależ i ty strzelasz doskonale?

Pan Winkle odpowiedział twierdząco; lecz widząc, że niedostatecznie przeraził swego towarzysza, zmienił taktykę.

– Snodgrass – rzekł głosem drżącym ze wzruszenia – jeżeli zginę, znajdziesz w moim pugilaresie list do… do ojca.

Ten atak także się nie udał. Pan Snodgrass był wzruszony, ale zobowiązał się doręczyć list z taką ochotą, jakby przez całe życie był listonoszem.

– Jeżeli zginę – mówił dalej pan Winkle – albo jeżeli doktor zginie, ty, mój przyjacielu, będziesz sądzony jako wspólnik czynu z namysłem. Czyż mam narażać przyjaciela na wygnanie? Może na dożywotnie więzienie?

Tym razem pan Snodgrass zawahał się, ale heroizm jego był niepokonany.

– Dla przyjaciela – zawołał z zapałem – gotów jestem na wszystkie niebezpieczeństwa.

Bóg to wie jeden, jak nieszczęśliwy pan Winkle przeklinał w duchu poświęcenie swego przyjaciela. Przez jakiś czas szli w milczeniu, obaj pogrążeni w rozmyślaniu. Dzień upływał, a z nim znikała zarazem wszelka nadzieja ratunku.

– Snodgrass! – zawołał wreszcie pan Winkle, stanąwszy nagle – nie wydaj mnie przed miejscową władzą, nie żądaj konstablów dla zapobieżenia pojedynkowi, nie staraj się o to, by przytrzymano mnie albo doktora Slammera z 97. pułku, obecnie mieszkającego w koszarach Chatham. Proszę cię, byś nie czynił tego w zamiarze niedopuszczenia do pojedynku.

Pan Snodgrass pochwycił rękę swego towarzysza i zawołał z uniesieniem:

– Nie! Za nic w świecie!

Dreszcz przeszedł po ciele pana Winkle’a, gdy się przekonał, że i z tej strony nie ma czego spodziewać się i że nieodwołalnym jego przeznaczeniem było służyć za żywy cel.

Opowiedziawszy ze wszystkimi szczegółami powody pojedynku, zaszli obaj do rusznikarza. Tam wynajęli skrzynkę z pistoletami używanymi zwykle dla otrzymania satysfakcji, dołączyli do tego odpowiednią ilość prochu, kapsuł i kul; potem powrócili do oberży: pan Winkle, by rozmyślać o mającej nastąpić walce, pan Snodgrass, by uporządkować broń.

Gdy następnie udali się na niemiłą wyprawę, nadchodził wieczór, smutny i jakiś ociężały. Pan Winkle, z obawy by nie być spostrzeżonym, zawinął się w szeroki płaszcz; pan Snodgrass pod swoim płaszczem niósł narzędzia mordu.

– Czyś wziął z sobą wszystko, co potrzeba? – zapytał pan Winkle.

– Wszystko. Mam zapasowe naboje, na wypadek gdyby pierwszy strzał nie dał rezultatu, ćwierć funta prochu w skrzynce i dwa dzienniki w kieszeni dla zrobienia przybitek, gdy będzie trzeba.

Były to dowody przyjaźni, za które niepodobna było nie czuć wdzięczności. Przypuszczać trzeba, iż wdzięczność tę pan Winkle odczuwał zanadto żywo, aby mógł ją wyrazić, gdyż nie wyrzekł ani słowa, tylko zwolnił kroku.

– W sam czas przybywamy – powiedział pan Snodgrass, przechodząc przez miedzę pierwszego pola – właśnie słońce zachodzi.

Pan Winkle spojrzał na czerwoną tarczę, chylącą się za widnokrąg, i z boleścią pomyślał, iż może nie zobaczy jej już raz drugi.

– Oto i oficer! – zawołał po niejakim czasie.

– Gdzie? – zapytał pan Snodgrass.

– Tam i ten oto dżentelmen w niebieskim płaszczu.

Oczy pana Snodgrassa zwróciły się w kierunku palca pana Winkle’a i ujrzały długą figurę, która dała znak ręką i poszła przodem. Dwaj nasi przyjaciele podążali za nią w milczeniu.

Wieczór nadchodził. Melancholijny wiatr dął po pustym polu, rzekłbyś, daleki poświst olbrzyma nawołującego psy. Wszystko to wywarło ponure wrażenie na umysł pana Winkle’a. Przechodząc koło rogu warowni, zadrżał: zdało mu się, iż widzi jakiś olbrzymi grobowiec.

Wtem oficer opuścił ścieżkę i przeskoczywszy przez płot, wszedł na ustronne pole. Tu czekało dwóch panów. Jeden młody, tłusty, czerwonowłosy, drugi, słuszny i przystojny mężczyzna, w surducie, siedział na składanym krześle w najdoskonalszym spokoju.

– Nasi przeciwnicy – rzekł pan Snodgrass – jak mi się zdaje, z chirurgiem. Przełknij no kielich wódki.

Pan Winkle chciwie pochwycił oplataną butelkę, podaną mu przez towarzysza, i długim łykiem wciągnął w siebie płyn wzmacniający.

– Mój przyjaciel, pan Snodgrass – rzekł potem do zbliżającego się oficera.

Świadek doktora Slammera ukłonił się i podał szkatułkę podobną do tej, jaką przyniósł z sobą pan Snodgrass.

– Sądzę, panie, że nie mamy sobie nic do powiedzenia – zauważył zimno, otwierając szkatułkę. – Żadne wymówki nie mogą mieć miejsca.

– Nie mogą – odpowiedział pan Snodgrass, któremu zaczynało się robić niedobrze.

– Czy zechcesz pan, byśmy zmierzyli plac? – zapytał oficer.

– Naturalnie – odparł pan Snodgrass.

Gdy rozmierzono płac i ułożono warunki, oficer znowu odezwał się do pana Snodgrassa:

– Może pan znajduje, że moje pistolety są lepsze niż panów. Widziałeś pan, jak je nabijałem; czy masz pan coś przeciw temu, byśmy się nimi posłużyli?

– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedział pan Snodgrass.

Propozycja ta wybawiła go z wielkiego kłopotu, gdyż wiadomości jego o sposobie nabijania pistoletów były cokolwiek nieokreślone i niejasne.

– Więc sądzę, iż możemy ustawić przeciwników – mówił dalej oficer z taką obojętnością, jakby chodziło o partię szachów.

– Sądzę, że możemy – odrzekł pan Snodgrass, który by zresztą zgodził się na każdą inną propozycję, gdyż nic a nic nie znał się na tego rodzaju sprawach.

Oficer poszedł ku doktorowi Slammerowi, a tymczasem pan Snodgrass przybliżył się do pana Winkle’a.

– Wszystko gotowe – rzekł, wręczając pistolet. – Daj mi twój płaszcz.

– Masz tu mój pugilares – rzekł nieszczęśliwy pan Winkle.

– Wszystko pójdzie dobrze. Zachowaj spokój i mierz prosto w piersi.

Pan Winkle pomyślał, iż rada taka była bardzo podobna do dawanej zwykle przez widzów przypatrujących się walce dwóch uliczników: „Powal go na ziemię, trzymaj pod sobą”. Doskonała rada, byle tylko wiedzieć, jak ją wykonać! Ale koniec końców, pan Winkle zdjął płaszcz w milczeniu (płaszcz ten miał tę własność, iż jego zdejmowanie wymagało dość długiego czasu) i wziął pistolet. Świadkowie odeszli na bok, jegomość ze składanym krzesłem także – i dwaj przeciwnicy poczęli podchodzić ku sobie.

Pan Winkle zawsze odznaczał się wysoką wrażliwością. Są przypuszczenia, że w tym przypadku wstręt, jakiego doznawał, widząc się zmuszonym do szkodzenia z rozmysłem jednemu ze swych bliźnich, zniewolił go do zamknięcia oczu w chwili, gdy zbliżał się do fatalnego punktu, i że ta właśnie okoliczność nie pozwoliła mu dostrzec niczym nie wytłumaczalnego postępowania doktora Slammera. Człowiek ten, przybliżając się do pana Winkle’a, zadrżał, szeroko roztworzył oczy, cofnął się, przetarł powieki, znowu otworzył oczy, o ile tylko mógł najszerzej i w końcu zawołał:

– Stójcie! Stójcie!

– Co to ma znaczyć? – mówił dalej, gdy pan Snodgrass, wraz z jego świadkiem, nadbiegli. – To nie ten!

– Nie ten? – zawołał świadek doktora Slammera.

– Nie ten? – zawołał pan Snodgrass.

– Nie ten? – zawołał jegomość ze składanym stołkiem pod pachą.

– Nie ten – powtórzył raz jeszcze doktor. – Tak, to nie ten człowiek, który obraził mnie wczoraj.

– To szczególna rzecz! – zawołał oficer.

– Szczególna rzecz! – powtórzył jegomość ze stołkiem. – Ale teraz – dodał – zachodzi następująca kwestia. Czy pan, znajdujący się obecnie na placu, nie powinien być, dla zachowania formalności, uznany za osobę, która wczoraj wieczorem obraziła naszego przyjaciela, doktora Slammera?

Rzuciwszy tę nową myśl z miną głęboko mądrą i tajemniczą, jegomość ze stołkiem zażył ogromną szczyptę tabaki i spojrzał dokoła z powagą osoby przywykłej być autorytetem.

Otóż i pan Winkle otworzył oczy, a także i uszy, usłyszawszy, że przeciwnik jego żąda zawieszenia kroków nieprzyjacielskich. Domyśliwszy się z tego, co następnie powiedziano, iż zaszła jakaś omyłka co do osoby, pojął od razu, ile może wzrosnąć jego reputacja, jeżeli ukryje rzeczywiste powody, które go popchnęły do pojedynkowania się. Wyszedł więc śmiało naprzód i powiedział:

– Wiem dobrze, że nie ja to jestem przeciwnikiem doktora.

– W takim razie – rzekł jegomość ze stołkiem – jest to afront dla doktora Slammera i, co za tym idzie, dostateczny powód do pojedynku.

– Daj pokój, Payne – przerwał świadek doktora, a potem, zwracając się do pana Winkle’a, zapytał:

– Dlaczegóż nie powiedziałeś mi pan tego dziś rano?

– Tak! Tak! Dlaczego nie powiedział dziś rano? – wyrwał się znowu oburzony jegomość ze stołkiem.

– Proszę cię, Payne, daj pokój! – odrzekł świadek i znów zwracając się do pana Winkle’a, dodał:

– Czy mam powtórzyć moje pytanie?

– Ponieważ – odrzekł pan Winkle, który już miał czas obmyślić odpowiedź – ponieważ powiedziałeś mi pan, iż osoba, o którą idzie, ubrana była we frak, który ja nie tylko mam honor nosić, ale który sam zaprojektowałem dla Klubu Pickwicka w Londynie. Czuję się w obowiązku podtrzymywania honoru tego uniformu, i w takim to celu, bez dalszych objaśnień, przyjąłem wyzwanie.

– Kochany panie – odrzekł na to mały, poczciwy doktor, podając mu rękę – szanuję pańską odwagę. Pozwól mi pan dodać, iż wysoko cenię postępowanie jego, i że bardzo żałuję, że bez potrzeby go fatygowałem.

– Nie mówmy więcej o tym – odrzekł grzecznie pan Winkle.

– Będę miał sobie za zaszczyt zaznajomić się z panem – ciągnął dalej mały doktor.

– I ja, panie, znajdę w tym największą przyjemność – odpowiedział pan Winkle.

Następnie uścisnął rękę doktora, jego świadka, porucznika Tappletona, jegomościa ze składanym stołkiem, na koniec pana Snodgrassa, który niesłychanie uwielbiał szlachetne zachowanie się swego bohaterskiego przyjaciela.

– Sądzę, że teraz możemy się rozejść – rzekł porucznik Tappleton.

– Naturalnie – odpowiedział doktor.

– Chyba żeby pan Winkle – wtrącił jegomość ze stołkiem – chyba żeby pan Winkle czuł się obrażony wyzwaniem, w takim razie jestem zdania, iż ma prawo żądać satysfakcji. Może świadek pana Winkle’a czuje się osobiście obrażony niektórymi mymi uwagami w początkach tego spotkania. W takim razie gotów jestem dać mu bezzwłocznie satysfakcję.

Pan Snodgrass pośpieszył oświadczyć, że wdzięczny jest za tę uprzejmą propozycję i że jedno tylko stoi mu na przeszkodzie do jej przyjęcia, a mianowicie to, że czuje się wielce usatysfakcjonowany z obrotu, jaki sprawa wzięła.

Po tak szczęśliwym rozwiązaniu świadkowie powkładali do skrzynek mordercze przyrządy i opuścili plac boju, nierównie weselsi, aniżeli gdy tam szli.

– Czy pan długo tu pozostanie? – zapytał doktor Slammer pana Winkle’a, gdy powracali.

– Sądzę, że odjedziemy pojutrze.

– Bardzo bym był szczęśliwy, gdybyś pan, po tym śmiesznym qui pro quo, dał mi ten zaszczyt i odwiedził mnie wraz ze swym przyjacielem. Czy jesteś pan gdzieś zaproszony?

– Mam kilku przyjaciół w oberży Pod Bykiem i chciałbym pozostać z nimi. Ale bardzo byłoby nam przyjemnie, gdybyście panowie spędzili wieczór razem z nami.

– Z największą chęcią. Czy nie będzie za późno o dziesiątej godzinie?

– Bynajmniej. Bardzo mi będzie miło przedstawić panów moim przyjaciołom: panu Pickwickowi i panu Tupmanowi.

– I mnie także – odpowiedział doktor, nie przypuszczając bynajmniej, że zna pana Tupmana.

– Więc panowie przyjdą z pewnością? – zapytał pan Snodgrass.

– O! Niezawodnie.

Tak rozmawiając, wyszli na gościniec. Pożegnano się z wielką serdecznością. Doktor ze swymi przyjaciółmi udał się do koszar, a panowie Winkle i Snodgrass wesoło powrócili do oberży.

1. Karol I, ścięty na rusztowaniu przed oknami pałacu Whitehall, skąd go wyprowadzono.

ROZDZIAŁ IIINOWA ZNAJOMOŚĆ. NIEMIŁE SPOTKANIE

Pan Pickwick doznawał pewnej niespokojności z powodu za długiej nieobecności swoich dwóch przyjaciół, przypomniawszy sobie zwłaszcza ich niepojęte zachowanie poranne. Toteż z prawdziwą przyjemnością powitał ich i z niezwykłym zajęciem zapytał, gdzie bawili tak długo. W odpowiedzi na to pan Snodgrass już zabierał się do treściwego opisu zaszłych wypadków, gdy spostrzegł między panem Tupmanem a towarzyszem ich podróży w zielonym fraku jakiegoś nowego nieznajomego, wyglądającego nie mniej oryginalnie. Był to człowiek najwyraźniej zestarzały wśród troski, którego wychudłym policzkom, sterczącym kościom, błyszczącym, chociaż mocno zapadłym oczom nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu czarne, długie włosy, opadające w nieładzie na kołnierz. Szczęki jego były tak długie i tak chude, iż można by sądzić, że naumyślnie je wyciągał, gdyby nie nieruchomość rysów i na pół otwarte usta nie przekonywały, że jest to zwykła jego fizjonomia. Szyję miał okręconą zielonym szalem, którego szerokie końce, spadające na piersi, wyglądały spomiędzy guzików starej kamizelki. Miał na sobie długi czarny surdut, spodnie z grubego sukna i buty mocno przechodzone.

Oczy pana Snodgrassa zatrzymały się na tej figurze. Pan Pickwick, dostrzegłszy to, powiedział, wskazując ręką nieznajomego:

– Przyjaciel naszego nowego przyjaciela. Dziś rano odkryliśmy, że nowy nasz przyjaciel jest zaangażowany do tutejszego teatru, chociaż nie życzy sobie, by to się rozgłaszało. Dżentelmen również należy do tej profesji i właśnie, gdyście wchodzili, miał nam opowiedzieć pewną anegdotę.

– Masa anegdot! – rzekł nieznajomy w zielonym fraku, podchodząc do pana Winkle’a i dodając po cichu: – Szczególnego rodzaju człowiek, nie artysta, grywa role drugorzędne, dziwny człowiek, wszelkiego rodzaju nędza. Nazywamy go Jakubem Ponurym.

Panowie Winkle i Snodgrass skłonili się dżentelmenowi noszącemu to dziwne nazwisko i zasiadłszy do stołu, zażądali wody i wódki, naśladując w tym resztę towarzystwa.

– Teraz, panie – rzekł pan Pickwick – chciej pan zrobić nam tę przyjemność i zaczynaj.

Jakub Ponury wyjął z kieszeni zwój papieru osmolonego i zwracając się do pana Snodgrassa, zapytał ochrypłym głosem, będącym w najdoskonalszej harmonii z jego powierzchownością.

– Czy pan poeta?

– Tak… próbuję sił w tym gatunku – odrzekł pan Snodgrass nieco zmieszany niespodziewanym zapytaniem.

– Poezja jest dla życia tym, czym światło i muzyka dla teatru. Ogołoć pan jedno z jego fałszywych ozdób, a drugie z ułudzeń – cóż pozostanie zajmującego w obu?

– To prawda – odrzekł pan Snodgrass.

– Tak na przykład: pod kinkietami należysz pan do królewskiego orszaku, podziwiasz jedwabne szaty świetnego tłumu; a stanąwszy za kulisami, jesteś ludem wyrabiającym te piękne stroje, motłochem nic nieznaczącym i pogardzonym, który może upadać i podnosić się, żyć i umierać, jak się losowi spodoba, a nikogo to nie obejdzie.

– Bez wątpienia – odpowiedział pan Snodgrass, bo zapadłe oczy nieznajomego były weń utkwione i czuł potrzebę powiedzenia czegokolwiek.

– No, Jakubie! – zawołał podróżnik hiszpański – nabierz otuchy, dość tego skrzeczenia.

– Czy pozwolisz pan jeszcze jedną szklaneczkę przed zaczęciem? – zapytał pan Pickwick.

Ponury człowiek przystał na to, zmieszał wódkę z wodą, i z wolna wypił pół szklanki, potem rozwinął papier.

Właśnie miał już rozpocząć czytanie, gdy do pokoju wszedł posługacz i powiedział:

– Panie, przyszło tu kilku dżentelmenów.

Pan Pickwick surowo spojrzał na chłopca, a potem po całym towarzystwie, jakby zapytując, kto by to mógł przychodzić.

– O! – zawołał pan Winkle, wstając – to moi przyjaciele. Proś – niech wejdą.

A gdy chłopak oddalił się, dodał:

– Bardzo przyjemni ludzie, oficerowie z 97. pułku, z którymi poznajomił mnie traf dość szczególny. Jestem pewny, że będą się podobać nam wszystkim.

Pogoda powróciła na twarz pana Pickwicka. Posługacz wprowadził do pokoju trzech dżentelmenów i pan Winkle począł ich przedstawiać.

– Porucznik Tappleton – pan Pickwick. Doktor Payne – pan Pickwick… Panowie znają już mego przyjaciela pana Snodgrassa… Przyjaciel mój, pan Tupman. Doktor Slammer – pan Pickwick… pan Tup…

Tu pan Winkle nagle zatrzymał się, dostrzegłszy wielkie poruszenie doktora i pana Tupmana.

– Już spotkałem raz tego dżentelmena – rzekł doktor z energią.

– A! a! – zawołał Winkle.

– I to indywiduum także, jeżeli się nie mylę – mówił dalej doktor Slammer, badawczy wzrok utkwiwszy w nieznajomym w zielonym fraku. – Sądzę, że zeszłej nocy zrobiłem temu indywiduum bardzo naglące wyzwanie, które uznał za właściwe odrzucić.

Wymawiając te wyrazy, doktor rzucił na nieznajomego wzrok pełen oburzenia i począł rozmawiać po cichu, ale żywo, z porucznikiem Tappletonem. Gdy skończył, porucznik zawołał:

– Czy tak?

– Tak – odpowiedział doktor Slammer.

– Trzeba od razu z nim skończyć – rzekł z największą powagą właściciel składanego stołka.

– Proszę cię, Payne, bądź spokojniejszy – przemówił porucznik. Potem zwracając się do pana Pickwicka, szczególnie zaintrygowanego całym tym niegrzecznym spektaklem, mówił dalej co następuje:

– Pozwoli pan zapytać się, czy ta osoba należy do towarzystwa panów?

– Nie, panie – odrzekł pan Pickwick – to tylko jeden z naszych gości.

– Sądzę, że jest członkiem klubu?

– Bynajmniej.

– I nigdy nie nosi klubowego uniformu?

– Nigdy – odpowiedział zdumiony pan Pickwick.

Pan porucznik Tappleton zwrócił się ku swemu przyjacielowi, doktorowi Slammerowi, lekko poruszywszy ramionami, co zdawało się wyrażać pewne powątpiewanie względem dokładności wspomnień doktora.

Doktor był w najwyższym stopniu rozgniewany, ale zarazem jakby zbity z tropu; uprzejme zachowanie się pana Pickwicka do wściekłości prawie doprowadzało pana Payne.

– Pan byłeś na balu zeszłej nocy! – wykrzyknął nagle doktor do pana Tupmana tonem, od którego ten drgnął tak widocznie, jakby ktoś niespodzianie wsadził mu szpilkę w łydkę.

Odpowiedział słabym głosem: „Tak”, nie przestając patrzeć na pana Pickwicka.

– Ten jegomość był z panem? – mówił dalej doktor, wskazując na niczym niewzruszonego nieznajomego.

Pan Tupman potwierdził ten fakt.

– Teraz, mój panie – powiedział doktor do nieznajomego – pytam raz jeszcze pana, w obecności wszystkich tych dżentelmenów, czy zechcesz mi dać swą kartę wizytową i być traktowanym jako dżentelmen, czy też zmusić mnie do skarcenia go osobiście, tu w tym miejscu?

– Za pozwoleniem – przerwał pan Pickwick – nie mogę przystać na dalsze rozwijanie się tej sprawy bez pewnych wyjaśnień. Tupman, opowiedz, jak to było.

Pan Tupman, wezwany w sposób tak uroczysty, opowiedział całą rzecz w krótkich słowach; lekko dotknął okoliczności zapożyczenia fraka, szeroko rozwiódł się nad tym, że stało się to po obiedzie, wyraził nieco żalu co do siebie i pozostawił nieznajomemu wydobywanie się z kłopotu, jak umie.

Ten właśnie zabierał się do przemówienia, gdy porucznik Tappleton, który przypatrywał mu się z wielką ciekawością, zapytał tonem wyniosłym:

– Czy nie widziałem pana na scenie?

– Bardzo być może – odrzekł nieustraszony nieznajomy.

– To wędrowny komediant! – zawołał porucznik z pogardą; a potem zwracając się do doktora Slammera, dodał: – Gra w sztuce, którą na żądanie oficerów 52. pułku dają jutro. Nie możesz więc, doktorze, prowadzić dalej tej sprawy; to niepodobna.

– Niepodobna na żaden sposób! – powtórzył z dumą doktor Payne.